Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy tom zapierającej dech w piersiach trylogii autorki „Vortexu”, Anny Benning!
Oni dali nam magię. My oddaliśmy im wszystko, co mieliśmy.
Dawniej magia istniała tylko w wyobraźni. Była tajemniczą siłą, która czyniła cuda. Ale magia taka nie jest. Rayne wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Prawdziwa magia jest mroczna i niebezpieczna, a jednocześnie wydaje się jedyną szansą na przetrwanie w biednych dzielnicach Londynu. Za pomocą tajemniczych artefaktów – sigili – dziewczyna może wykorzystywać działanie mieniącej się błękitem substancji… i dzięki niej walczyć. Lecz kiedy magia wymyka się spod kontroli, Rayne jest w stanie pomóc tylko jednej osobie – pewnemu chłopakowi. On, władca najpotężniejszych sigili świata, stawia ją przed wyborem: albo magia płynąca w jej żyłach pozbawi ją życia, albo zwiąże to życie z Mrocznymi Sigilami. Już na zawsze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 543
Moim rodzicom.
Dziękuję za życie pełne szans.
To o krew woła, mówią:
krew krwi pragnie.
William ShakespeareMakbet, akt III, scena IV(tłum. Leon Ulrich)
DAWNIEJ MAGIA ISTNIAŁA TYLKO W NASZEJ WYOBRAŹNI. Jestem zbyt młoda, by pamiętać tamte czasy – świata bez magii. Lecz są ludzie, którzy wciąż jeszcze o nich mówią. Wydawało im się, że wiedzą, co to magia. Że znają ją z filmów. Z bajek. Że to tajemnicza, dobra moc, która pozwala czynić cuda.
Tyle że magia wcale taka nie jest.
Prawdziwa magia jest mroczna i wciągająca; ma postać opalizującego błękitnego płynu cenniejszego niż złoto i uzależnia bardziej niż najsilniejszy narkotyk. Na świecie pojawiła się piętnaście lat temu i natychmiast wzbudziła ogromną fascynację. Bogaci i wpływowi ulegli jej pierwsi, za pojedynczą kroplę sprzedawali swoje dusze. A skoro ci, którzy o wszystkim decydują, ubóstwiają coś tak mocno, nikt inny nie mógł mieć wątpliwości.
Dziś magia jest częścią naszego życia. Jest wszędzie, na każdym kontynencie, w każdym kraju i w każdym mieście.
Ludzie mordują, by ją posiadać.
Ludzie umierają, bo ją posiadają.
A inni, tacy jak ja, walczą za jej pomocą, żeby przeżyć.
WSZYSTKIE MIEJSCA NA TRYBUNACH BYŁY ZAJĘTE. Taki widok zawsze wywoływał u mnie ciarki na plecach. Ledwie znalazłyśmy się w środku, otoczył nas gwar. Oklaski, wiwaty i krzyki. Jednocześnie poczułam ogromne osamotnienie. Wprawdzie czułam dłoń Lily w swojej dłoni, jednak wiedziałam, po co tu przyszłam.
I zdawałam sobie sprawę, że muszę zrobić to sama.
– Genialnie! – zawołała Lily. Ledwie ją słyszałam, lecz wyraźnie widziałam jej zachwyt. Nachyliła się w moją stronę. – Miałaś rację. To rzeczywiście zupełnie inny poziom niż walki amatorskie!
Zdecydowanie. Rozejrzałam się po ogromnej siedmiokątnej arenie. Heptadom. Podobne budowle wznoszone były w miejscu dawnych stadionów pochodzących z czasów, gdy ludzie interesowali się jeszcze piłką nożną.
Po raz pierwszy znalazłam się wewnątrz jednej z takich hal. Ruchome schody niosły nas ze stacji metra wiele pięter w górę, bezpośrednio do trybun. Byłyśmy tak wysoko, że nie widziałam wszystkiego dokładnie. Potężne reflektory oświetlały z góry siedem oddzielonych od siebie ringów, na których toczono walki. Heptadom miał ściany z ciemnego szkła, na których tańczyły kolorowe światła rzucane przez projektory. Tego jesiennego wieczoru na wznoszącym się nad naszymi głowami niebie widać było czerwone i pomarańczowe punkciki.
Wolną dłonią ścisnęłam materiał ciemnozielonej peleryny i zacisnęłam powieki. Musiałam wziąć się w garść. Wciągnęłam powietrze przez nos. Cały heptadom wypełniała jedna woń; słodko-gorzka, ciężka i bardzo intensywna. Mieszanina popiołu z cukrem.
Tak pachniała magia.
Momentalnie poczułam łaskotanie na skórze. Nie mogłam nad tym zapanować. Moje ciało wiedziało już, że w zasięgu ręki znalazła się nowa dawka magii. I niezależnie od tego, jak bardzo bym chciała, żeby było inaczej, cieszyło się na to.
Moja głowa się nią brzydziła.
Reszta mnie nie.
Na siedmiu arenach, na które spoglądaliśmy z góry, pojawili się zawodnicy. Walczyli jeden na jednego. Widziałam błękitne rozbłyski ich magii, lecz zmusiłam się, by nie poświęcać im zbyt wiele uwagi.
Tylko bym się przez to bardziej stresowała.
– Ray? – Lily spojrzała na mnie, a w jej intensywnie brązowych oczach pojawiła się troska. Mimo że ludzie dookoła przesuwali się naprzód, my stałyśmy w miejscu. – Możemy się jeszcze wycofać i znaleźć inne rozwiązanie.
Uśmiechnęłam się do niej. Wiedziałam, że mówi poważnie. Wystarczyło jedno słowo, a natychmiast opuściłaby ze mną heptadom. Wróciłybyśmy na obrzeża miasta, do starej, zrujnowanej elektrowni, w której dorastałyśmy, i dalej pracowałybyśmy dla Lazarusa Wrighta. Do końca życia byłybyśmy członkiniami jego bandy – Nocne Węże aż do śmierci. Lecz dzień po dniu traciłybyśmy cząstkę tego, co czyniło nas ludźmi. Aż nic by nie zostało.
– Nie, dam sobie radę – powiedziałam i zdecydowanie skinęłam głową. Im szybciej załatwimy rejestrację, tym lepiej. Żebym się przypadkiem nie rozmyśliła.
Miejsce, w którym przyjmowano zgłoszenia zawodników, znajdowało się w połowie wysokości trybun. Zmierzając tam, przyglądałam się widzom. Mimo że dostępne były tutaj jedynie miejsca stojące, tańsze od siedzeń na niższych poziomach, i tak przeważali mężczyźni w drogich ubraniach i kobiety obwieszone biżuterią. Wszyscy wpatrywali się jak zaczarowani w areny poniżej. Nieliczni rzucali nam przelotne spojrzenia, lecz widząc nasze znoszone i poplamione ciuchy, zaraz wracali do obserwowania toczących się pojedynków.
Dostałam rumieńców.
– Powinnyśmy były inaczej się ubrać! – zwróciłam się do Lily, próbując przekrzyczeć wzbierającą falę aplauzu, na co ona uśmiechnęła się szeroko i przekrzywiła głowę.
– Po co? Dobrze, jeśli przed walką cię lekceważą.
Miała oczywiście rację. Mimo wszystko nie potrzebowałam do tego znoszonej sukienki i dziurawych rajstop. Wystarczył mój wygląd. Chuderlawa dziewczynka o bladej twarzy i kasztanowych włosach prezentowała się równie niebezpiecznie jak szczeniaczek polujący na mysz. Lily kolorową wstążką związała na czubku głowy czarne, kręcone włosy. Czy to również był element taktyki? Mimo zapierającej dech w piersiach urody i niewinnego uśmiechu miała sporo oleju w głowie. Dlatego wolałam jej zaufać.
Zacisnęła mocniej palce na mojej dłoni i pociągnęła mnie w stronę schodów, a potem dalej, na dół. Jej skóra była ciepła, a ja chłonęłam jej pewność i przekonanie. Ze wszystkich ludzi, których kiedykolwiek spotkałam, Lily najmocniej wierzyła w moje możliwości. A przekonałam się o tym, kiedy miałam sześć lat i po raz pierwszy oznajmiłam, że ze spiżarni sierocińca zamierzam wykraść czekoladę, i to w takiej ilości, by wystarczyło dla każdego dziecka. Lily ani przez chwilę we mnie nie wątpiła – i słusznie.
Była moją opoką, bratnią duszą. I przy okazji jedyną osobą, która znała szczegóły dzisiejszego planu. Wiedziałam, że kiedy wejdę na jedną z siedmiu siedmiokątnych aren, by stoczyć pojedynek, ona stanie tuż obok i będzie krzyczeć moje imię, aż zupełnie ochrypnie.
Wciąż nie mogłam do końca uwierzyć, że nam się udało. Przez ostatnich kilka miesięcy tydzień w tydzień stawałam do amatorskich walk i zbierałam punkty uprawniające do wzięcia udziału w pierwszym profesjonalnym pojedynku.
I proszę, jednak się tu znalazłyśmy.
Bogiem a prawdą, taki pojedynek nigdy nie był moim marzeniem. Tyle że to nie miało znaczenia. Liczyło się jedynie, żebyśmy mogły jak najszybciej opuścić sierociniec. A bez pieniędzy było to niemożliwe. Walkom zawodowców towarzyszyły zakłady wystarczająco wysokie, by z obstawiających uczynić milionerów. Zawodnicy też mieli udział w zyskach, niewielki, Lily jednak wszystko dla nas zaplanowała. Ponieważ nie wzbudzałyśmy wyglądem zaufania, miałam świadomość, że nikt nie będzie obstawiał mojej wygranej. To z kolei oznaczało bardzo korzystny kurs i tym samym odpowiednio wysoką wygraną. Zgodnie z jej szacunkami minimalna premia za wygraną miałaby przynieść dziesięć tysięcy funtów. Dziesięć tysięcy funtów, czyli dwa bilety na wolność, z dala od tego przesranego życia na zasranych przedmieściach.
I życie bardzo, bardzo daleko od Lazarusa Wrighta.
– O, to tutaj – powiedziała Lily, kiedy znalazłyśmy wejście do strefy dla zawodników.
Skromne biuro znajdowało się w pomieszczeniu oddzielonym od trybun przeszkleniem. Stanęłyśmy w kolejce za jakimś postawnym, łysym gościem, który zasłaniał nam widok na punkt rejestracyjny.
Wyjrzałam przez okno na zewnątrz. Ilu widzów przyciągnęła dzisiejsza impreza? Heptadom w Brent w północno-zachodniej części Londynu należał do mniejszych aren, a jednak na trybunach tłoczyło się przynajmniej trzy tysiące osób. Niezależnie od dokładnej liczby nigdy wcześniej nie walczyłam przed tak wielką publicznością. Walki amatorskie odbywały się zazwyczaj w starych halach magazynowych. Dopiero kiedy zawodnik zakwalifikował się do oficjalnej ligi, zyskiwał prawo walki w prawdziwym heptadomie.
Czułam coraz większy stres. Lily nawet na chwilę nie puszczała mojej dłoni, a ja zauważyłam, że z upływającymi minutami coraz mocniej drżą mi palce.
Nie, błagam, tylko nie teraz, pomyślałam, zaciskając powieki. Spokojnie, próbowałam przemawiać do swoich dłoni i reszty ciała. Musiałam wziąć się w garść. Dzisiaj nie mogłam pozwolić sobie na tę słabość. Moje słowa, niestety, niewiele pomagały.
Nigdy jeszcze nie pomogły.
Lily, mimo silnego uścisku, też musiała poczuć drżenie, bo odwróciła głowę, spojrzała na mnie, a potem przeniosła wzrok na nasze splecione dłonie.
– Wszystko w porządku? – zapytała szeptem. I choć potaknęłam, w jej oczach pojawiła się troska. – Jesteś pewna? Wzięłaś bloker?
Tak, wzięłam. Dwie tabletki, z samego rana. Ale one nie działają na drżenie. Czuję się przez nie tylko zmęczona. Tak powinna brzmieć uczciwa odpowiedź.
– Pewnie – odpowiedziałam jednak. – Zaraz mi przejdzie.
Lily otworzyła usta, lecz zanim zdążyła wypowiedzieć pierwsze słowo, jakaś kobieta za nami zaczęła piszczeć jak szalona. Miała jaskrawoczerwone włosy, równie czerwone usta i ciemny makijaż wokół oczu. Lecz nie to w niej najbardziej przyciągało uwagę; nie, wzrok przykuwały tatuaże, bo od szyi w dół jej skórę pokrywały siódemki. Dopiero kiedy zauważyła nasze zaskoczone spojrzenia, wychrypiała:
– Najwyżsi są dzisiaj z nami!
Najwyżsi? Szybko wyjrzałam przez okno na trybuny. Próbowałam odnaleźć ich wzrokiem pośród tłumów zwykłych widzów, co jednak było niemożliwe, bo przecież niczym się od nas nie różnili.
Wtedy czerwonowłosa kobieta z dekoltem wytatuowanym w siódemki głową wskazała na trybunę honorową. Tam, oddzielona od reszty publiczności, siedziała grupka ludzi, którzy najwyraźniej byli bardzo ważni, bo właśnie w tej chwili kelner podawał im napoje na tacy. Wszyscy mieli na sobie czarne płaszcze z wysokimi kołnierzami i spokojnym wzrokiem spoglądali w dół, na areny. Za nimi dostrzegłam kilka osób w mundurach.
– A czego oni tu szukają? – zainteresowała się Lily.
– Już kilka dni temu słyszałam taką plotkę – zaczęła nieznajoma, a jej oczy błyszczały pożądliwie – że ponoć chcą zabrać najlepszych zawodników ze sobą.
Lily spojrzała na nią przenikliwie, a potem przeniosła wzrok na mnie. Z jej oczu dosłownie dało się odczytać myśli tak wyraźnie, jakby mówiła je na głos: Zabrać ze sobą? Do Mirroru?
– E tam, bzdura jakaś – żachnęłam się w końcu i zacisnęłam usta, a nasza rozmówczyni zgromiła mnie złym spojrzeniem.
– Oczywiście, że to prawda! W ostatnich miesiącach nieraz dochodziło do takich sytuacji. Najwyżsi wyszukują sobie konkretnych zawodników i zawodniczki, po czym proponują im przeprowadzkę do Mirroru.
– A skąd to wiadomo? Miał ktoś z nimi jakiś kontakt po fakcie? – zapytała Lily.
– Nie. Bo i jak? Tam, na górze, dostają pewnie tyle magii, ile tylko chcą. – Kobieta wysunęła brodę i od razu było wiadomo, że da z siebie wszystko, byle tylko zrobić na Najwyższych jak najlepsze wrażenie. Pozostali wojownicy zapewne też. Każdy, niezależnie od ceny, marzył o trafieniu do świata ponad naszymi głowami. Do świata, w którym magii jest pod dostatkiem.
Od kiedy tylko Mirror stał się widoczny, Ziemię zaczęli odwiedzać Najwyżsi. Ograniczali jednak swoje wizyty do spotkań z rządzącymi i przedsiębiorcami, by ustalać z nimi szczegóły dostaw magii. Dziewczyna taka jak ja, mieszkanka przedmieść, gdzie panoszyła się bieda, nie miała szans żadnego z nich zobaczyć na własne oczy. Ale, bądźmy szczerzy – Najwyżsi nigdy mnie nie interesowali. Pewnie, że Mirror budził fascynację. Jak zresztą wszystko, co można tylko zobaczyć, ale nie dotknąć. Świat będący odbiciem naszego, wysoko nad naszymi głowami. Kto by nie pomyślał, że to niesamowite?
Natomiast sami Najwyżsi nie interesowali mnie wcale. Może i dla naszych władz byli bardzo szczodrzy, gdy chodziło o magię, jednak nie oszukujmy się, przyświecał im jeden cel: chcieli uzależnić ich wszystkich od siebie, i to w ciągu kilku lat. Nas, na przedmieściach, i w ogóle większości ludzkości niewiele to obchodziło. Pozwalano, żebyśmy przez magię biednieli. Żebyśmy wyzbywali się wszystkiego, byle tylko dostać choćby jedną jej kroplę. W ten sposób nas wykrwawiali.
To mówiło o Najwyższych wszystko, co chciałam wiedzieć.
5 maja 2011, 12.00
W mieście poza czasem
Victor Tremblett ma 25 lat
– WITAJ W NOVEJ, POWIERNIKU SIGILA.
Mężczyzna w śnieżnobiałej tunice pochylił głowę na powitanie. Nie w głębokim pokłonie, do jakich Victor był przyzwyczajony. Ale też nie spodziewał się niczego takiego w tym przeklętym mieście na końcu świata.
– Najstarszy – odpowiedział krótko, nie zatrzymując się i kontynuował marsz korytarzem.
Ta część Wiecznej Świątyni pozbawiona była okien, a ściany sięgały tak wysoko, że niemal nie dało się dostrzec sufitu.
Victor przesunął zaniepokojonym spojrzeniem wzdłuż muru. Każdy centymetr kwadratowy pokrywały malowidła. Aż do miejsca, w którym czekał na niego Najstarszy.
Jednak to nie jedynie malunki przyprawiały go gęsią skórkę. Również widok Najstarszego sprawiał, że czuł się bardziej zdenerwowany, niżby sobie tego życzył. I to mimo że znał go z licznych wizyt w Świątyni, które złożył w ostatnich latach.
Najstarszy wyglądał, jakby setki lat wcześniej utracił wszystko, co miał w sobie z człowieka. Jego skóra mieniła się chłodnym błękitem, podobnie jak oczy. Zupełnie jakby jego ciało bez reszty wypełniała magia, która drobnymi porcjami wyciekała na zewnątrz. Jego mimika nie wyrażała niczego, co dałoby się zinterpretować. Niczego, co pozwalałoby się domyślić, co dzieje się w jego głowie.
Jednym słowem, był niepokojący.
– Jesteś, panie, jedynym, który poważnie potraktował przepowiednię? – zapytał Victor, zatrzymując się przy murze.
Najstarszy skinął głową.
– A malarz?
Tym razem Najstarszy przechylił głowę. Jego twarz dalej nie wyrażała żadnych emocji, jednak sam test sugerował pewne zdziwienie. Jakby odpowiedź na pytanie Victora była bardziej niż oczywista. A trzeba przyznać, że była.
– Zgodnie z twym wyrokiem, powierniku sigila, został skazany na śmierć.
Powiernik sigila. Nikt na całym świecie nie miał w sobie dość czelności, by do lorda Mirroru zwracać się per powiernik sigila. Victor miał jednak ważniejsze sprawy na głowie niż oburzanie się na lekceważącą tytulaturę. Przesunął wzrokiem po malowidłach tuż obok Najstarszego. Koniec końców, to ono było powodem, dla którego tego dnia znalazł się w Świątyni. I nie było sensu tego przeciągać.
Kolory farb wydawały się jeszcze świeże, ale to oczywiście nie mówiło niczego o wieku dzieła. Każde malowidło w Świątyni – nawet jeśli powstało setki lat wcześniej – wyglądało, jakby autor dopiero co odłożył pędzel. Równie dobrze mogło zostać namalowane przed godziną co przed pięćdziesięcioma laty. W tym miejscu nie miało to znaczenia.
Victor podszedł do ściany i przyjrzał się uważnie dziełu. Pośrodku znajdowała się mroczna postać człowieka z rozpostartymi ramionami. Przed nim leżało miasto z wysokimi domami i mieniącymi się fasadami. A pomiędzy budynkami... spomiędzy budynków unosiły się w niebo ciemne pasma.
Im dłużej Victor mu się przyglądał, tym mocniejsze odnosił wrażenie, że w pociągnięciach pędzla widzi ruch. Jakby postać unosiła się i nie dotykała już ziemi, tylko wisiała wiele metrów nad nią. A ciemne pasma... mieszały się z chmurami i rzucały cień na wszystkie strony. Mrok pochłaniał najpierw pojedyncze domy, potem całe miasto, by w końcu przysłonić świat.
Obraz budził w nim głęboki niepokój, którego wcześniej nie doświadczał. Zmusił się, by wyciągnąć dłoń i oprzeć ją na ciepłym kamieniu.
Po kilku sekundach usłyszał głosy.
Tremblett... – szeptało malowidło. – Tremblett, którego serce zbłądziło, sprowadzi upadek Mirroru. Przez sigil, który zaginął, oba światy pochłonie ciemność. Tremblett, którego serce zbłądziło, sprowadzi upadek Mirroru. Przez sigil, który zaginął, oba światy pochłonie ciemność...
Victor cofnął się gwałtownie. Głos ucichł.
Zrozumiał, że tu, w Świątyni, nie czeka go nic dobrego. Wyczuwał nieszczęście. Nie spodziewał się jednak, jak precyzyjna była ta przepowiednia. Nie pozostawiała żadnej wątpliwości, której z rodzin dotyczyła.
Jego rodziny.
– Zniszcz je.
Chłodnobłękitne oczy Najstarszego rozszerzyły się na dźwięk słów Victora, a rysy jego twarzy, dotychczas nieruchome, przebudziły się z letargicznej apatii. Po raz pierwszy Najstarszy zdawał się czymś tak poruszony, że niemal okazał emocje.
Victor wiedział, dlaczego. Malowidła w Wiecznej Świątyni były święte. Ale nie mógł pozwolić sobie na ryzyko. Nieważne, czy przepowiednia dotyczyła jego, jego córki Leanore czy dopiero jej potomków – pozostałe rodziny powierników nie mogły się o niczym dowiedzieć, bo skutki dla jego rodu byłyby katastrofalne.
Nikt nie zaufałby już Tremblettom. A on... on straciłby nie tylko tron. On straciłby wszystko.
Spojrzał na Najstarszego.
– Zniszcz je. Na moich oczach. Własnymi rękoma. To rozkaz.
Najstarszy nie odwrócił wzroku. Z całą pewnością rozważał, z jakimi konsekwencjami musiałby się liczyć, gdyby nie wykonał polecenia. Musiał dojść do tego samego wniosku co Victor.
Malowidło i tak zostałoby zniszczone. Pytanie tylko, czy Najstarszy żyłby jeszcze, by to zobaczyć, czy nie.
Nie zastanawiając się dłużej, Najstarszy oparł dłoń o mur. Kamień zadrżał i zapłonął błękitem, a obraz zaczął się rozpadać. Sylwetka, miasto, ciemność... Victor nie ruszał się z miejsca. Czekał, aż na podłodze znieruchomieje ostatni okruszek kamienia z muru.
Czekał, aż szept umilknie, a on zyska pewność, że nikt się nie dowie, jaka mroczna przyszłość czeka całą rodzinę Tremblettów...
Trylogia „Vortex” Anny Benning to niesamowita podróż przez całkowicie nowe uniwersum, trzymająca w napięciu, zabawna, zaskakująca oraz zmuszająca do refleksji. To kalejdoskop wyjątkowych pomysłów, a także silna bohaterka, którą pokochacie.
Dzień, w którym pojawił się pierwszy vortex, zmienił wszystko. Zmienił nasze kraje. Nasze morza. I zmienił nas. Jego energia zbudziła moce, które nie miały prawa zaistnieć. Moc ognia, moc ziemi, powietrza i wody. Dziś nasz świat już nie jest taki jak dawniej. Ale vortexy zostały. Nauczyłam się nimi przemieszczać. Nauczyłam się korzystać z ich mocy. Nie miałam jednak pojęcia, jakie będą tego skutki... I co się stanie, kiedy rozpadnie się świat.