Mroczne sigile. Tom 1. Czego pragnie magia - Anna Benning - ebook + książka

Mroczne sigile. Tom 1. Czego pragnie magia ebook

Benning Anna

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom zapierającej dech w piersiach trylogii autorki „Vortexu”, Anny Benning!

Oni dali nam magię. My oddaliśmy im wszystko, co mieliśmy.

Dawniej magia istniała tylko w wyobraźni. Była tajemniczą siłą, która czyniła cuda. Ale magia taka nie jest. Rayne wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Prawdziwa magia jest mroczna i niebezpieczna, a jednocześnie wydaje się jedyną szansą na przetrwanie w biednych dzielnicach Londynu. Za pomocą tajemniczych artefaktów – sigili – dziewczyna może wykorzystywać działanie mieniącej się błękitem substancji… i dzięki niej walczyć. Lecz kiedy magia wymyka się spod kontroli, Rayne jest w stanie pomóc tylko jednej osobie – pewnemu chłopakowi. On, władca najpotężniejszych sigili świata, stawia ją przed wyborem: albo magia płynąca w jej żyłach pozbawi ją życia, albo zwiąże to życie z Mrocznymi Sigilami. Już na zawsze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 543

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału:DARK SI­GILS. WAS DIE MA­GIE VER­LANGT
Ori­gi­nally pu­bli­shed asVol. 1: Dark Si­gils - Was die Ma­gie ver­langt Co­py­ri­ght © 2022 Fi­scher Sau­er­län­der GmbH, Frank­furt am Main Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładkiMax Me­in­zold
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nieRa­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
ISBN 978-83-8265-915-3
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Moim ro­dzi­com.

Dzię­kuję za ży­cie pełne szans.

To o krew woła, mó­wią:

krew krwi pra­gnie.

Wil­liam Sha­ke­spe­areMak­bet, akt III, scena IV(tłum. Leon Ulrich)

DAW­NIEJ MA­GIA IST­NIAŁA TYLKO W NA­SZEJ WY­OBRAŹNI. Je­stem zbyt młoda, by pa­mię­tać tamte czasy – świata bez ma­gii. Lecz są lu­dzie, któ­rzy wciąż jesz­cze o nich mó­wią. Wy­da­wało im się, że wie­dzą, co to ma­gia. Że znają ją z fil­mów. Z ba­jek. Że to ta­jem­ni­cza, do­bra moc, która po­zwala czy­nić cuda.

Tyle że ma­gia wcale taka nie jest.

Praw­dziwa ma­gia jest mroczna i wcią­ga­jąca; ma po­stać opa­li­zu­ją­cego błę­kit­nego płynu cen­niej­szego niż złoto i uza­leż­nia bar­dziej niż naj­sil­niej­szy nar­ko­tyk. Na świe­cie po­ja­wiła się pięt­na­ście lat temu i na­tych­miast wzbu­dziła ogromną fa­scy­na­cję. Bo­gaci i wpły­wowi ule­gli jej pierwsi, za po­je­dyn­czą kro­plę sprze­da­wali swoje du­sze. A skoro ci, któ­rzy o wszyst­kim de­cy­dują, ubó­stwiają coś tak mocno, nikt inny nie mógł mieć wąt­pli­wo­ści.

Dziś ma­gia jest czę­ścią na­szego ży­cia. Jest wszę­dzie, na każ­dym kon­ty­nen­cie, w każ­dym kraju i w każ­dym mie­ście.

Lu­dzie mor­dują, by ją po­sia­dać.

Lu­dzie umie­rają, bo ją po­sia­dają.

A inni, tacy jak ja, wal­czą za jej po­mocą, żeby prze­żyć.

WSZYST­KIE MIEJ­SCA NA TRY­BU­NACH BYŁY ZA­JĘTE. Taki wi­dok za­wsze wy­wo­ły­wał u mnie ciarki na ple­cach. Le­d­wie zna­la­zły­śmy się w środku, oto­czył nas gwar. Okla­ski, wi­waty i krzyki. Jed­no­cze­śnie po­czu­łam ogromne osa­mot­nie­nie. Wpraw­dzie czu­łam dłoń Lily w swo­jej dłoni, jed­nak wie­dzia­łam, po co tu przy­szłam.

I zda­wa­łam so­bie sprawę, że mu­szę zro­bić to sama.

– Ge­nial­nie! – za­wo­łała Lily. Le­d­wie ją sły­sza­łam, lecz wy­raź­nie wi­dzia­łam jej za­chwyt. Na­chy­liła się w moją stronę. – Mia­łaś ra­cję. To rze­czy­wi­ście zu­peł­nie inny po­ziom niż walki ama­tor­skie!

Zde­cy­do­wa­nie. Ro­zej­rza­łam się po ogrom­nej sied­mio­kąt­nej are­nie. Hep­ta­dom. Po­dobne bu­dowle wzno­szone były w miej­scu daw­nych sta­dio­nów po­cho­dzą­cych z cza­sów, gdy lu­dzie in­te­re­so­wali się jesz­cze piłką nożną.

Po raz pierw­szy zna­la­złam się we­wnątrz jed­nej z ta­kich hal. Ru­chome schody nio­sły nas ze sta­cji me­tra wiele pię­ter w górę, bez­po­śred­nio do try­bun. By­ły­śmy tak wy­soko, że nie wi­dzia­łam wszyst­kiego do­kład­nie. Po­tężne re­flek­tory oświe­tlały z góry sie­dem od­dzie­lo­nych od sie­bie rin­gów, na któ­rych to­czono walki. Hep­ta­dom miał ściany z ciem­nego szkła, na któ­rych tań­czyły ko­lo­rowe świa­tła rzu­cane przez pro­jek­tory. Tego je­sien­nego wie­czoru na wzno­szą­cym się nad na­szymi gło­wami nie­bie wi­dać było czer­wone i po­ma­rań­czowe punk­ciki.

Wolną dło­nią ści­snę­łam ma­te­riał ciem­no­zie­lo­nej pe­le­ryny i za­ci­snę­łam po­wieki. Mu­sia­łam wziąć się w garść. Wcią­gnę­łam po­wie­trze przez nos. Cały hep­ta­dom wy­peł­niała jedna woń; słodko-gorzka, ciężka i bar­dzo in­ten­sywna. Mie­sza­nina po­piołu z cu­krem.

Tak pach­niała ma­gia.

Mo­men­tal­nie po­czu­łam ła­sko­ta­nie na skó­rze. Nie mo­głam nad tym za­pa­no­wać. Moje ciało wie­działo już, że w za­sięgu ręki zna­la­zła się nowa dawka ma­gii. I nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo bym chciała, żeby było ina­czej, cie­szyło się na to.

Moja głowa się nią brzy­dziła.

Reszta mnie nie.

Na sied­miu are­nach, na które spo­glą­da­li­śmy z góry, po­ja­wili się za­wod­nicy. Wal­czyli je­den na jed­nego. Wi­dzia­łam błę­kitne roz­bły­ski ich ma­gii, lecz zmu­si­łam się, by nie po­świę­cać im zbyt wiele uwagi.

Tylko bym się przez to bar­dziej stre­so­wała.

– Ray? – Lily spoj­rzała na mnie, a w jej in­ten­syw­nie brą­zo­wych oczach po­ja­wiła się tro­ska. Mimo że lu­dzie do­okoła prze­su­wali się na­przód, my sta­ły­śmy w miej­scu. – Mo­żemy się jesz­cze wy­co­fać i zna­leźć inne roz­wią­za­nie.

Uśmiech­nę­łam się do niej. Wie­dzia­łam, że mówi po­waż­nie. Wy­star­czyło jedno słowo, a na­tych­miast opu­ści­łaby ze mną hep­ta­dom. Wró­ci­ły­by­śmy na obrzeża mia­sta, do sta­rej, zruj­no­wa­nej elek­trowni, w któ­rej do­ra­sta­ły­śmy, i da­lej pra­co­wa­ły­by­śmy dla La­za­rusa Wri­ghta. Do końca ży­cia by­ły­by­śmy człon­ki­niami jego bandy – Nocne Węże aż do śmierci. Lecz dzień po dniu tra­ci­ły­by­śmy cząstkę tego, co czy­niło nas ludźmi. Aż nic by nie zo­stało.

– Nie, dam so­bie radę – po­wie­dzia­łam i zde­cy­do­wa­nie ski­nę­łam głową. Im szyb­ciej za­ła­twimy re­je­stra­cję, tym le­piej. Że­bym się przy­pad­kiem nie roz­my­śliła.

Miej­sce, w któ­rym przyj­mo­wano zgło­sze­nia za­wod­ni­ków, znaj­do­wało się w po­ło­wie wy­so­ko­ści try­bun. Zmie­rza­jąc tam, przy­glą­da­łam się wi­dzom. Mimo że do­stępne były tu­taj je­dy­nie miej­sca sto­jące, tań­sze od sie­dzeń na niż­szych po­zio­mach, i tak prze­wa­żali męż­czyźni w dro­gich ubra­niach i ko­biety ob­wie­szone bi­żu­te­rią. Wszy­scy wpa­try­wali się jak za­cza­ro­wani w areny po­ni­żej. Nie­liczni rzu­cali nam prze­lotne spoj­rze­nia, lecz wi­dząc na­sze zno­szone i po­pla­mione ciu­chy, za­raz wra­cali do ob­ser­wo­wa­nia to­czą­cych się po­je­dyn­ków.

Do­sta­łam ru­mień­ców.

– Po­win­ny­śmy były ina­czej się ubrać! – zwró­ci­łam się do Lily, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć wzbie­ra­jącą falę aplauzu, na co ona uśmiech­nęła się sze­roko i prze­krzy­wiła głowę.

– Po co? Do­brze, je­śli przed walką cię lek­ce­ważą.

Miała oczy­wi­ście ra­cję. Mimo wszystko nie po­trze­bo­wa­łam do tego zno­szo­nej su­kienki i dziu­ra­wych raj­stop. Wy­star­czył mój wy­gląd. Chu­der­lawa dziew­czynka o bla­dej twa­rzy i kasz­ta­no­wych wło­sach pre­zen­to­wała się rów­nie nie­bez­piecz­nie jak szcze­nia­czek po­lu­jący na mysz. Lily ko­lo­rową wstążką zwią­zała na czubku głowy czarne, krę­cone włosy. Czy to rów­nież był ele­ment tak­tyki? Mimo za­pie­ra­ją­cej dech w pier­siach urody i nie­win­nego uśmie­chu miała sporo oleju w gło­wie. Dla­tego wo­la­łam jej za­ufać.

Za­ci­snęła moc­niej palce na mo­jej dłoni i po­cią­gnęła mnie w stronę scho­dów, a po­tem da­lej, na dół. Jej skóra była cie­pła, a ja chło­nę­łam jej pew­ność i prze­ko­na­nie. Ze wszyst­kich lu­dzi, któ­rych kie­dy­kol­wiek spo­tka­łam, Lily naj­moc­niej wie­rzyła w moje moż­li­wo­ści. A prze­ko­na­łam się o tym, kiedy mia­łam sześć lat i po raz pierw­szy oznaj­mi­łam, że ze spi­żarni sie­ro­cińca za­mie­rzam wy­kraść cze­ko­ladę, i to w ta­kiej ilo­ści, by wy­star­czyło dla każ­dego dziecka. Lily ani przez chwilę we mnie nie wąt­piła – i słusz­nie.

Była moją opoką, brat­nią du­szą. I przy oka­zji je­dyną osobą, która znała szcze­góły dzi­siej­szego planu. Wie­dzia­łam, że kiedy wejdę na jedną z sied­miu sied­mio­kąt­nych aren, by sto­czyć po­je­dy­nek, ona sta­nie tuż obok i bę­dzie krzy­czeć moje imię, aż zu­peł­nie ochryp­nie.

Wciąż nie mo­głam do końca uwie­rzyć, że nam się udało. Przez ostat­nich kilka mie­sięcy ty­dzień w ty­dzień sta­wa­łam do ama­tor­skich walk i zbie­ra­łam punkty upraw­nia­jące do wzię­cia udziału w pierw­szym pro­fe­sjo­nal­nym po­je­dynku.

I pro­szę, jed­nak się tu zna­la­zły­śmy.

Bo­giem a prawdą, taki po­je­dy­nek ni­gdy nie był moim ma­rze­niem. Tyle że to nie miało zna­cze­nia. Li­czyło się je­dy­nie, że­by­śmy mo­gły jak naj­szyb­ciej opu­ścić sie­ro­ci­niec. A bez pie­nię­dzy było to nie­moż­liwe. Wal­kom za­wo­dow­ców to­wa­rzy­szyły za­kłady wy­star­cza­jąco wy­so­kie, by z ob­sta­wia­ją­cych uczy­nić mi­lio­ne­rów. Za­wod­nicy też mieli udział w zy­skach, nie­wielki, Lily jed­nak wszystko dla nas za­pla­no­wała. Po­nie­waż nie wzbu­dza­ły­śmy wy­glą­dem za­ufa­nia, mia­łam świa­do­mość, że nikt nie bę­dzie ob­sta­wiał mo­jej wy­gra­nej. To z ko­lei ozna­czało bar­dzo ko­rzystny kurs i tym sa­mym od­po­wied­nio wy­soką wy­graną. Zgod­nie z jej sza­cun­kami mi­ni­malna pre­mia za wy­graną mia­łaby przy­nieść dzie­sięć ty­sięcy fun­tów. Dzie­sięć ty­sięcy fun­tów, czyli dwa bi­lety na wol­ność, z dala od tego prze­sra­nego ży­cia na za­sra­nych przed­mie­ściach.

I ży­cie bar­dzo, bar­dzo da­leko od La­za­rusa Wri­ghta.

– O, to tu­taj – po­wie­działa Lily, kiedy zna­la­zły­śmy wej­ście do strefy dla za­wod­ni­ków.

Skromne biuro znaj­do­wało się w po­miesz­cze­niu od­dzie­lo­nym od try­bun prze­szkle­niem. Sta­nę­ły­śmy w ko­lejce za ja­kimś po­staw­nym, ły­sym go­ściem, który za­sła­niał nam wi­dok na punkt re­je­stra­cyjny.

Wyj­rza­łam przez okno na ze­wnątrz. Ilu wi­dzów przy­cią­gnęła dzi­siej­sza im­preza? Hep­ta­dom w Brent w pół­nocno-za­chod­niej czę­ści Lon­dynu na­le­żał do mniej­szych aren, a jed­nak na try­bu­nach tło­czyło się przy­naj­mniej trzy ty­siące osób. Nie­za­leż­nie od do­kład­nej liczby ni­gdy wcze­śniej nie wal­czy­łam przed tak wielką pu­blicz­no­ścią. Walki ama­tor­skie od­by­wały się za­zwy­czaj w sta­rych ha­lach ma­ga­zy­no­wych. Do­piero kiedy za­wod­nik za­kwa­li­fi­ko­wał się do ofi­cjal­nej ligi, zy­ski­wał prawo walki w praw­dzi­wym hep­ta­do­mie.

Czu­łam co­raz więk­szy stres. Lily na­wet na chwilę nie pusz­czała mo­jej dłoni, a ja za­uwa­ży­łam, że z upły­wa­ją­cymi mi­nu­tami co­raz moc­niej drżą mi palce.

Nie, bła­gam, tylko nie te­raz, po­my­śla­łam, za­ci­ska­jąc po­wieki. Spo­koj­nie, pró­bo­wa­łam prze­ma­wiać do swo­ich dłoni i reszty ciała. Mu­sia­łam wziąć się w garść. Dzi­siaj nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na tę sła­bość. Moje słowa, nie­stety, nie­wiele po­ma­gały.

Ni­gdy jesz­cze nie po­mo­gły.

Lily, mimo sil­nego uści­sku, też mu­siała po­czuć drże­nie, bo od­wró­ciła głowę, spoj­rzała na mnie, a po­tem prze­nio­sła wzrok na na­sze sple­cione dło­nie.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­tała szep­tem. I choć po­tak­nę­łam, w jej oczach po­ja­wiła się tro­ska. – Je­steś pewna? Wzię­łaś blo­ker?

Tak, wzię­łam. Dwie ta­bletki, z sa­mego rana. Ale one nie dzia­łają na drże­nie. Czuję się przez nie tylko zmę­czona. Tak po­winna brzmieć uczciwa od­po­wiedź.

– Pew­nie – od­po­wie­dzia­łam jed­nak. – Za­raz mi przej­dzie.

Lily otwo­rzyła usta, lecz za­nim zdą­żyła wy­po­wie­dzieć pierw­sze słowo, ja­kaś ko­bieta za nami za­częła pisz­czeć jak sza­lona. Miała ja­skra­wo­czer­wone włosy, rów­nie czer­wone usta i ciemny ma­ki­jaż wo­kół oczu. Lecz nie to w niej naj­bar­dziej przy­cią­gało uwagę; nie, wzrok przy­ku­wały ta­tu­aże, bo od szyi w dół jej skórę po­kry­wały sió­demki. Do­piero kiedy za­uwa­żyła na­sze za­sko­czone spoj­rze­nia, wy­chry­piała:

– Naj­wyżsi są dzi­siaj z nami!

Naj­wyżsi? Szybko wyj­rza­łam przez okno na try­buny. Pró­bo­wa­łam od­na­leźć ich wzro­kiem po­śród tłu­mów zwy­kłych wi­dzów, co jed­nak było nie­moż­liwe, bo prze­cież ni­czym się od nas nie róż­nili.

Wtedy czer­wo­no­włosa ko­bieta z de­kol­tem wy­ta­tu­owa­nym w sió­demki głową wska­zała na try­bunę ho­no­rową. Tam, od­dzie­lona od reszty pu­blicz­no­ści, sie­działa grupka lu­dzi, któ­rzy naj­wy­raź­niej byli bar­dzo ważni, bo wła­śnie w tej chwili kel­ner po­da­wał im na­poje na tacy. Wszy­scy mieli na so­bie czarne płasz­cze z wy­so­kimi koł­nie­rzami i spo­koj­nym wzro­kiem spo­glą­dali w dół, na areny. Za nimi do­strze­głam kilka osób w mun­du­rach.

– A czego oni tu szu­kają? – za­in­te­re­so­wała się Lily.

– Już kilka dni temu sły­sza­łam taką plotkę – za­częła nie­zna­joma, a jej oczy błysz­czały po­żą­dli­wie – że po­noć chcą za­brać naj­lep­szych za­wod­ni­ków ze sobą.

Lily spoj­rzała na nią prze­ni­kli­wie, a po­tem prze­nio­sła wzrok na mnie. Z jej oczu do­słow­nie dało się od­czy­tać my­śli tak wy­raź­nie, jakby mó­wiła je na głos: Za­brać ze sobą? Do Mir­roru?

– E tam, bzdura ja­kaś – żach­nę­łam się w końcu i za­ci­snę­łam usta, a na­sza roz­mów­czyni zgro­miła mnie złym spoj­rze­niem.

– Oczy­wi­ście, że to prawda! W ostat­nich mie­sią­cach nie­raz do­cho­dziło do ta­kich sy­tu­acji. Naj­wyżsi wy­szu­kują so­bie kon­kret­nych za­wod­ni­ków i za­wod­niczki, po czym pro­po­nują im prze­pro­wadzkę do Mir­roru.

– A skąd to wia­domo? Miał ktoś z nimi ja­kiś kon­takt po fak­cie? – za­py­tała Lily.

– Nie. Bo i jak? Tam, na gó­rze, do­stają pew­nie tyle ma­gii, ile tylko chcą. – Ko­bieta wy­su­nęła brodę i od razu było wia­domo, że da z sie­bie wszystko, byle tylko zro­bić na Naj­wyż­szych jak naj­lep­sze wra­że­nie. Po­zo­stali wo­jow­nicy za­pewne też. Każdy, nie­za­leż­nie od ceny, ma­rzył o tra­fie­niu do świata po­nad na­szymi gło­wami. Do świata, w któ­rym ma­gii jest pod do­stat­kiem.

Od kiedy tylko Mir­ror stał się wi­doczny, Zie­mię za­częli od­wie­dzać Naj­wyżsi. Ogra­ni­czali jed­nak swoje wi­zyty do spo­tkań z rzą­dzą­cymi i przed­się­bior­cami, by usta­lać z nimi szcze­góły do­staw ma­gii. Dziew­czyna taka jak ja, miesz­kanka przed­mieść, gdzie pa­no­szyła się bieda, nie miała szans żad­nego z nich zo­ba­czyć na wła­sne oczy. Ale, bądźmy szcze­rzy – Naj­wyżsi ni­gdy mnie nie in­te­re­so­wali. Pew­nie, że Mir­ror bu­dził fa­scy­na­cję. Jak zresztą wszystko, co można tylko zo­ba­czyć, ale nie do­tknąć. Świat bę­dący od­bi­ciem na­szego, wy­soko nad na­szymi gło­wami. Kto by nie po­my­ślał, że to nie­sa­mo­wite?

Na­to­miast sami Naj­wyżsi nie in­te­re­so­wali mnie wcale. Może i dla na­szych władz byli bar­dzo szczo­drzy, gdy cho­dziło o ma­gię, jed­nak nie oszu­kujmy się, przy­świe­cał im je­den cel: chcieli uza­leż­nić ich wszyst­kich od sie­bie, i to w ciągu kilku lat. Nas, na przed­mie­ściach, i w ogóle więk­szo­ści ludz­ko­ści nie­wiele to ob­cho­dziło. Po­zwa­lano, że­by­śmy przez ma­gię bied­nieli. Że­by­śmy wy­zby­wali się wszyst­kiego, byle tylko do­stać choćby jedną jej kro­plę. W ten spo­sób nas wy­krwa­wiali.

To mó­wiło o Naj­wyż­szych wszystko, co chcia­łam wie­dzieć.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

5 maja 2011, 12.00

W mie­ście poza cza­sem

Vic­tor Trem­blett ma 25 lat

– WI­TAJ W NO­VEJ, PO­WIER­NIKU SI­GILA.

Męż­czy­zna w śnież­no­bia­łej tu­nice po­chy­lił głowę na po­wi­ta­nie. Nie w głę­bo­kim po­kło­nie, do ja­kich Vic­tor był przy­zwy­cza­jony. Ale też nie spo­dzie­wał się ni­czego ta­kiego w tym prze­klę­tym mie­ście na końcu świata.

– Naj­star­szy – od­po­wie­dział krótko, nie za­trzy­mu­jąc się i kon­ty­nu­ował marsz ko­ry­ta­rzem.

Ta część Wiecz­nej Świą­tyni po­zba­wiona była okien, a ściany się­gały tak wy­soko, że nie­mal nie dało się do­strzec su­fitu.

Vic­tor prze­su­nął za­nie­po­ko­jo­nym spoj­rze­niem wzdłuż muru. Każdy cen­ty­metr kwa­dra­towy po­kry­wały ma­lo­wi­dła. Aż do miej­sca, w któ­rym cze­kał na niego Naj­star­szy.

Jed­nak to nie je­dy­nie ma­lunki przy­pra­wiały go gę­sią skórkę. Rów­nież wi­dok Naj­star­szego spra­wiał, że czuł się bar­dziej zde­ner­wo­wany, niżby so­bie tego ży­czył. I to mimo że znał go z licz­nych wi­zyt w Świą­tyni, które zło­żył w ostat­nich la­tach.

Naj­star­szy wy­glą­dał, jakby setki lat wcze­śniej utra­cił wszystko, co miał w so­bie z czło­wieka. Jego skóra mie­niła się chłod­nym błę­ki­tem, po­dob­nie jak oczy. Zu­peł­nie jakby jego ciało bez reszty wy­peł­niała ma­gia, która drob­nymi por­cjami wy­cie­kała na ze­wnątrz. Jego mi­mika nie wy­ra­żała ni­czego, co da­łoby się zin­ter­pre­to­wać. Ni­czego, co po­zwa­la­łoby się do­my­ślić, co dzieje się w jego gło­wie.

Jed­nym sło­wem, był nie­po­ko­jący.

– Je­steś, pa­nie, je­dy­nym, który po­waż­nie po­trak­to­wał prze­po­wied­nię? – za­py­tał Vic­tor, za­trzy­mu­jąc się przy mu­rze.

Naj­star­szy ski­nął głową.

– A ma­larz?

Tym ra­zem Naj­star­szy prze­chy­lił głowę. Jego twarz da­lej nie wy­ra­żała żad­nych emo­cji, jed­nak sam test su­ge­ro­wał pewne zdzi­wie­nie. Jakby od­po­wiedź na py­ta­nie Vic­tora była bar­dziej niż oczy­wi­sta. A trzeba przy­znać, że była.

– Zgod­nie z twym wy­ro­kiem, po­wier­niku si­gila, zo­stał ska­zany na śmierć.

Po­wier­nik si­gila. Nikt na ca­łym świe­cie nie miał w so­bie dość czel­no­ści, by do lorda Mir­roru zwra­cać się per po­wier­nik si­gila. Vic­tor miał jed­nak waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż obu­rza­nie się na lek­ce­wa­żącą ty­tu­la­turę. Prze­su­nął wzro­kiem po ma­lo­wi­dłach tuż obok Naj­star­szego. Ko­niec koń­ców, to ono było po­wo­dem, dla któ­rego tego dnia zna­lazł się w Świą­tyni. I nie było sensu tego prze­cią­gać.

Ko­lory farb wy­da­wały się jesz­cze świeże, ale to oczy­wi­ście nie mó­wiło ni­czego o wieku dzieła. Każde ma­lo­wi­dło w Świą­tyni – na­wet je­śli po­wstało setki lat wcze­śniej – wy­glą­dało, jakby au­tor do­piero co odło­żył pę­dzel. Rów­nie do­brze mo­gło zo­stać na­ma­lo­wane przed go­dziną co przed pięć­dzie­się­cioma laty. W tym miej­scu nie miało to zna­cze­nia.

Vic­tor pod­szedł do ściany i przyj­rzał się uważ­nie dziełu. Po­środku znaj­do­wała się mroczna po­stać czło­wieka z roz­po­star­tymi ra­mio­nami. Przed nim le­żało mia­sto z wy­so­kimi do­mami i mie­nią­cymi się fa­sa­dami. A po­mię­dzy bu­dyn­kami... spo­mię­dzy bu­dyn­ków uno­siły się w niebo ciemne pa­sma.

Im dłu­żej Vic­tor mu się przy­glą­dał, tym moc­niej­sze od­no­sił wra­że­nie, że w po­cią­gnię­ciach pędzla wi­dzi ruch. Jakby po­stać uno­siła się i nie do­ty­kała już ziemi, tylko wi­siała wiele me­trów nad nią. A ciemne pa­sma... mie­szały się z chmu­rami i rzu­cały cień na wszyst­kie strony. Mrok po­chła­niał naj­pierw po­je­dyn­cze domy, po­tem całe mia­sto, by w końcu przy­sło­nić świat.

Ob­raz bu­dził w nim głę­boki nie­po­kój, któ­rego wcze­śniej nie do­świad­czał. Zmu­sił się, by wy­cią­gnąć dłoń i oprzeć ją na cie­płym ka­mie­niu.

Po kilku se­kun­dach usły­szał głosy.

Trem­blett... – szep­tało ma­lo­wi­dło. – Trem­blett, któ­rego serce zbłą­dziło, spro­wa­dzi upa­dek Mir­roru. Przez si­gil, który za­gi­nął, oba światy po­chło­nie ciem­ność. Trem­blett, któ­rego serce zbłą­dziło, spro­wa­dzi upa­dek Mir­roru. Przez si­gil, który za­gi­nął, oba światy po­chło­nie ciem­ność...

Vic­tor cof­nął się gwał­tow­nie. Głos ucichł.

Zro­zu­miał, że tu, w Świą­tyni, nie czeka go nic do­brego. Wy­czu­wał nie­szczę­ście. Nie spo­dzie­wał się jed­nak, jak pre­cy­zyjna była ta prze­po­wied­nia. Nie po­zo­sta­wiała żad­nej wąt­pli­wo­ści, któ­rej z ro­dzin do­ty­czyła.

Jego ro­dziny.

– Zniszcz je.

Chłod­no­błę­kitne oczy Naj­star­szego roz­sze­rzyły się na dźwięk słów Vic­tora, a rysy jego twa­rzy, do­tych­czas nie­ru­chome, prze­bu­dziły się z le­tar­gicz­nej apa­tii. Po raz pierw­szy Naj­star­szy zda­wał się czymś tak po­ru­szony, że nie­mal oka­zał emo­cje.

Vic­tor wie­dział, dla­czego. Ma­lo­wi­dła w Wiecz­nej Świą­tyni były święte. Ale nie mógł po­zwo­lić so­bie na ry­zyko. Nie­ważne, czy prze­po­wied­nia do­ty­czyła jego, jego córki Le­anore czy do­piero jej po­tom­ków – po­zo­stałe ro­dziny po­wier­ni­ków nie mo­gły się o ni­czym do­wie­dzieć, bo skutki dla jego rodu by­łyby ka­ta­stro­falne.

Nikt nie za­ufałby już Trem­blet­tom. A on... on stra­ciłby nie tylko tron. On stra­ciłby wszystko.

Spoj­rzał na Naj­star­szego.

– Zniszcz je. Na mo­ich oczach. Wła­snymi rę­koma. To roz­kaz.

Naj­star­szy nie od­wró­cił wzroku. Z całą pew­no­ścią roz­wa­żał, z ja­kimi kon­se­kwen­cjami mu­siałby się li­czyć, gdyby nie wy­ko­nał po­le­ce­nia. Mu­siał dojść do tego sa­mego wnio­sku co Vic­tor.

Ma­lo­wi­dło i tak zo­sta­łoby znisz­czone. Py­ta­nie tylko, czy Naj­star­szy żyłby jesz­cze, by to zo­ba­czyć, czy nie.

Nie za­sta­na­wia­jąc się dłu­żej, Naj­star­szy oparł dłoń o mur. Ka­mień za­drżał i za­pło­nął błę­ki­tem, a ob­raz za­czął się roz­pa­dać. Syl­wetka, mia­sto, ciem­ność... Vic­tor nie ru­szał się z miej­sca. Cze­kał, aż na pod­ło­dze znie­ru­cho­mieje ostatni okru­szek ka­mie­nia z muru.

Cze­kał, aż szept umilk­nie, a on zy­ska pew­ność, że nikt się nie do­wie, jaka mroczna przy­szłość czeka całą ro­dzinę Trem­blet­tów...

.

Try­lo­gia „Vor­tex” Anny Ben­ning to nie­sa­mo­wita po­dróż przez cał­ko­wi­cie nowe uni­wer­sum, trzy­ma­jąca w na­pię­ciu, za­bawna, za­ska­ku­jąca oraz zmu­sza­jąca do re­flek­sji. To ka­lej­do­skop wy­jąt­ko­wych po­my­słów, a także silna bo­ha­terka, którą po­ko­cha­cie.

Dzień, w któ­rym po­ja­wił się pierw­szy vor­tex, zmie­nił wszystko. Zmie­nił na­sze kraje. Na­sze mo­rza. I zmie­nił nas. Jego ener­gia zbu­dziła moce, które nie miały prawa za­ist­nieć. Moc ognia, moc ziemi, po­wie­trza i wody. Dziś nasz świat już nie jest taki jak daw­niej. Ale vor­texy zo­stały. Na­uczy­łam się nimi prze­miesz­czać. Na­uczy­łam się ko­rzy­stać z ich mocy. Nie mia­łam jed­nak po­ję­cia, ja­kie będą tego skutki... I co się sta­nie, kiedy roz­pad­nie się świat.

.