Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Radosny weekend zakończony makabryczną zbrodnią. Narkotyki, broń, żądza zemsty i bezwzględni bandyci. Pozorny wakacyjny spokój podszyty strachem o najbliższych. Śledztwo, które utknęło w martwym punkcie nie bez przyczyn. Mieszanka sielskiej atmosfery i grozy. 366 stron emocji.
Gaspar i Marietta wyrywają się z domu, by spędzić romantyczne popołudnie we dwoje. Zostawiają swoje pociechy pod opieką troskliwych dziadków. Na plaży znajdują ukryte w pniu starego drzewa narkotyki. Za nieopatrzne ich wyjęcie i rozsypanie przyjdzie im słono zapłacić. Niebawem rodzina dowiaduje się o ich tragicznym wypadku, którego przyczyną nie była wyłącznie jazda na motorze. Rok po traumatycznych, zwłaszcza dla trójki rodzeństwa, wydarzeniach nad rodziną znów pojawiają się czarne chmury. Dziwne telefony, żądania okupu, porwanie – wszystko wymyka się spod kontroli, a policja zdaje się bezsilna. Polsko-włoskie małżeństwo, stwarzając przed dziećmi pozory wakacyjnych podróży, usiłuje ujść bandytom. Czy jednak można uciekać bez końca? Czy ta rodzina jest zdana tylko na siebie? Na czym tak naprawdę zależy bandytom? I kim jest Łowca?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 460
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro
Copyright © by Eve Lauda
Projekt okładki: Magdalena Muszyńska
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Aleksandra Zok-Smoła
Redakcja: Agnieszka Kazała
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II Warszawa 2023
ISBN: 978-83-66945-65-4
Mojemu młodszemu bratu Janowi
Prolog:
Słońce zalewało już prawie cały dziedziniec ich domu, a oni ciągle jeszcze siedzieli na tarasie i popijali kolejne tego dnia espresso. Małymi łyczkami sączyli brunatną, właściwie prawie czarną ciecz z niewielkich białych jak śnieg filiżanek z czerwono-zielonym spodeczkiem, delektując się każdą niemalże kroplą. Franco skończył pierwszy – teraz stał przy balustradzie i palił papierosa, od czasu do czasu spoglądając na Bellini, która przeglądała poranne gazety:
– Proszę, zwróć uwagę na dokładną godzinę rozpoczęcia tej wystawy… – powiedział do niej i na chwilę odwrócił głowę w kierunku Gaspara, z pietyzmem przecierającego właśnie kierownicę wielkiego srebrzysto-czarnego motocykla, swojej nowej maszyny, o której marzył już od ładnych kilku lat. Marzenie jego ziściło się wczoraj, w dniu jego trzydziestych trzecich urodzin.
– Nie, naprawdę nie mam chęci nigdzie dzisiaj wychodzić. Jeszcze z dziećmi…
Gaspar spojrzał w ich kierunku, uśmiechnął się i już po chwili próbował zapuścić motor.
– Marietta! Proszę! Pośpiesz się! – krzyknął w kierunku żony, która właśnie pojawiła się na tarasie ubrana w śliczną letnią sukienkę w wielkie kolorowe kwiaty, przepasaną w talii szarfą w oliwkowym kolorze, dodatkowo upiętą w wymyślną kokardę z lewej strony i z trzymanym w lewej ręce cienkim ażurowym sweterkiem koloru beżowego. – Jeżeli zostaniemy tu jeszcze pięć minut, to zobaczysz, że oni w końcu się rozmyślą! Tylko spójrz, jaką minę ma Franco…
– A żebyście wiedzieli… – odpowiedział mężczyzna, nie odwracając tym razem nawet na chwilę głowy w stronę syna. – Tak marudzicie, że już zaczynam mieć wątpliwości, czy dobrze zrobiliśmy z Bellini, dając wam dzisiaj wolne. No właśnie! A może moglibyście jednak pojechać z nami na tę wystawę psów? Po takich wrażeniach wasze dzieci na pewno zażyczą sobie pieska, więc wasza tam obecność byłaby wielce wskazana. No, co wy na to, młodzieży?
– Proszę, nie zaczynaj! Już ustaliliśmy z Mariettą, że wybierzemy się jednak na przejażdżkę, może nad jezioro albo nie wiem, gdzieś przed siebie. W każdym razie na jakąś dłuższą przejażdżkę z przystankiem na obiad, a wy obiecaliście… Na kolację wrócimy, tak jak było ustalone…
– No dobrze, dobrze, synu… – Franco machnął ręką w ich kierunku i puścił oko do Bellini. – Gdybyście się jednak rozmyślili, na co po cichu liczę, to jesteście mile widziani nawet tuż przed zamknięciem wystawy. Będę wyglądał za wami z niecierpliwością…
– Franco, daj im wreszcie spokój… – Kobieta na chwilę złożyła gazetę, z uśmiechem pomachała znikającym już za bramą młodym ludziom i spojrzała na męża. – Jak dobrze pójdzie, to i bez twojego gadania zatęsknią za dziećmi już w połowie tej swojej wyprawy i zjawią się, kto wie, może za jakąś godzinkę. Przecież tak było za każdym razem, pamiętasz? Wiesz… i wtedy pojedziemy do Hanau, do pani Yolandy po nowe kwiaty na taras, co ty na to?
– Zgoda! Ale potem… Obiecaj! Wybierzemy się gdzieś na trzy, a może nawet pięć albo i sześć dni nad morze. Nie mam jeszcze pomysłu dokąd, ale na pewno musi być tam ciepło. No i powinno rosnąć tam mnóstwo palm! Też je lubisz. Zanim skończymy pakowanie walizek, może przyjdzie nam do głowy jakiś… oryginalny pomysł?
Szli brzegiem jeziora, trzymając się za ręce jak para nastolatków, która wyrwała się spod kontroli surowych rodziców. Byli tutaj kilkakrotnie, zawsze po południowej stronie, chętniej odwiedzanej przez turystów, a przede wszystkim mieszkańców pobliskiego miasteczka, ale dzisiaj wybrali stronę północno-zachodnią, tę rzadko, a właściwie prawie wcale nieodwiedzaną, z niewielką dziką plażą, bo chcieli naprawdę pobyć sam na sam, tylko i wyłącznie z sobą, z dala od zgiełku wielkiego miasta i codzienności, tak, jak to czasem już robili, zwłaszcza wtedy, kiedy chcieli porozmawiać o ważnych dla nich obojga sprawach. Dzisiejszy dzień mieli poświęcić na dokładne przeanalizowanie sprawy powrotu Marietty na studia, przerwane po urodzeniu ich drugiej córeczki, która przez dłuższy czas po przyjściu na świat wymagała szczególnej opieki. Na wczorajszej imprezie urodzinowej młodzi ludzie otrzymali zapewnienie swoich najbliższych, że zawsze będą im służyć pomocą, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba, co przyjęli z ogromną ulgą, wiedzieli bowiem, że pod ich opieką, dzieciom nic złego stać się nie może. Druga sprawa, o której chcieli porozmawiać, to budowa nowego własnego domu dla ich rodziny – dom rodziców był duży i przestronny, ale w momencie, kiedy kupili przylegającą do ich posesji działkę, ta myśl nie dawała im spokoju. Na podjęcie ostatecznej decyzji mieli jeszcze prawie cały dzień, więc nie śpieszyli się zbytnio z rozpoczęciem rozmowy na ten temat. Słońce wprost zachęcało do skorzystania z kąpieli w coraz cieplejszej już wodzie jeziora.
Gaspar zamierzał właśnie spytać Mariettę, czy nie ma ochoty popływać trochę w jeziorze, w ciepłej i przejrzystej jak kryształ wodzie, ale kiedy zobaczył, że właśnie ściąga sukienkę i biegnie w jego kierunku, sam szybko zrzucił ubranie i pobiegł za nią. Obydwoje byli świetnymi pływakami, bawili się w wodzie jak małe dzieci – to ścigali się do połowy jeziora, płynąc na plecach, to nurkowali i wypływali znienacka, potem znowu nurkowali, by za chwilę wypłynąć i znowu zaskoczyć partnera…
Zmęczeni i głodni, ale mimo to szczęśliwi i uśmiechnięci wyszli w końcu na brzeg – wycierali się nawzajem, od czasu do czasu obsypując się pocałunkami, szybkimi i gorącymi, jak palące coraz mocniej słońce.
– Jaka tu cisza… powiedziałabym nawet, że jest tu trochę za cicho, ale całkiem ładnie, prawda? – powiedziała Marietta do męża, który właśnie nalewał wodę do plastikowych kubków. – Jest tak cicho, że aż się boję tej ciszy…
– Napij się, kochanie… – Gaspar podał jej kubek z wodą; powoli opróżnił swój i rozejrzał się dookoła: – Tak, ładnie tutaj… – powiedział to jednak takim tonem, że Marietta spojrzała na niego zdziwiona, a on uprzedzając jej pytanie, zaraz dodał: – Masz rację! Jest pięknie, tylko ta cisza jest, powiedziałbym… nie do zniesienia… Raczej nie będziemy więcej odwiedzać tego miejsca, a już na pewno nie z dziećmi, a w ogóle, to chodźmy już stąd…
Bez pośpiechu schowali ręczniki, kubki, prawie pustą już butelkę po wodzie i serwetki do niewielkiego plecaka; wcześniej jednak Gaspar wyjął z niego aparat fotograficzny i zrobił żonie kilka zdjęć:
– Uśmiechnij się pięknie, kochanie… O! Tak, właśnie! Cudownie! Najpiękniejszy uśmiech na świecie ma moja żona!
– Wiesz Gaspar… chodźmy już stąd… – posmutniała nagle Marietta i wzdrygnęła się tak, jak gdyby ktoś właśnie polał ją znienacka zimną wodą. – Przestaje mi się podobać to miejsce. Wydaje mi się, że tam, przy tym wysokim drzewie widziałam jakąś postać. A właściwie, to jestem pewna, że widziałam. Może ktoś nas podgląda?
– Masz rację, chodźmy stąd! Znamy przecież inne ciekawsze miejsca… – powiedział, tuląc ją do siebie mocno, ale nagle zawołał: – Marietta! Spójrz proszę! Spójrz tam, w prawo… Jakie wspaniałe drzewo! Stań przy nim! Zrobię ci zdjęcie!
Marietta najpierw z zachwytem popatrzyła na drzewo, wielkiego sumaka syberyjskiego, a potem ucałowała Gaspara w policzek i zaraz szybkim krokiem podeszła do drzewa:
– Rzeczywiście, jest piękny! Skąd on się tutaj w ogóle wziął? – powiedziała nieco zdziwiona i spoglądając w stronę drzewa rosnącego obok, dodała: – To także jest piękne drzewo… i ma dziuplę… trochę dziwną, ale… Może zrobił ją kiedyś człowiek? Poczekaj Gaspar, zobaczę z bliska, o co chodzi… z tą dziuplą…
Gaspar wyłączył aparat i patrzył w stronę Marietty, która stała już przy równie wielkim i rozłożystym jak sumak, jednak dosyć młodym jeszcze dębie i zaraz potem, podciągnąwszy się lekko na rękach, zajrzała do środka:
– Coś tutaj jest! To jakaś torba… Gaspar, powinieneś to koniecznie zobaczyć!
Nie namyślając się długo, Gaspar wspiął się lekko – najpierw zajrzał do środka dziupli, a po chwili mocował się już z czymś, co było w jej wnętrzu, a czego na pewno nie schowało zwierzę, które gromadzi zapasy na zimę, bo z wnętrza dziupli wyjął albo raczej próbował wyjąć średniej wielkości torbę turystyczną, w której – po odsunięciu wierzchniej klapy – zobaczył pakunek: foliowy worek wypełniony po brzegi jakimś białym proszkiem. Narkotyki? Zawahał się; nie był pewien, czy wtajemniczyć w to Mariettę i spytać, co o tym myśli, czy odejść szybko z tego miejsca i zawiadomić policję o znalezisku. Schylił się jeszcze raz i kiedy poczuł, że prawie ma już pakunek w ręku szybkim ruchem próbował podciągnąć go do góry – chciał sprawdzić, dlaczego paczka robi się coraz lżejsza i wtedy zobaczył, że foliowy worek zaczepił o mały, wystający kawałek młodej jeszcze gałązki i przez całkiem niewielką dziurę proszek sypie się na ziemię. Próbował zatkać czymś dziurę, bo stawała się coraz większa: rozglądał się, ale nie zobaczył nic, co by się do tego nadawało. Chciał włożyć worek z powrotem do torby, ale w bardzo szybkim tempie stawał się on coraz lżejszy. Przechylił się, aby sięgnąć po torbę, ale w tym momencie foliowym workiem zaczepił o drugą większą gałąź i reszta białego proszku wysypała się na ziemię.
– Gaspar! – usłyszał nagle stłumiony głos Marietty. – Uciekajmy! Tam! Tam za tymi krzakami są jacyś ludzie! Chyba biegną w naszą stronę! Gaspar uciekajmy! Oni mają broń! Oni do nas celują…
Gaspar tylko na chwilę spojrzał w stronę lasku, a potem zsunął się szybko z drzewa, złapał Mariettę za rękę i biegł jak tylko mógł najszybciej, prawie ciągnąc ją za sobą:
– Marietta! Szybciej! Motor jest całkiem blisko! Musimy natychmiast stąd odjechać!
Zatrzymał się na moment, żeby sprawdzić, czy nie lepiej byłoby biec w stronę drogi, która kończyła się na mocno zatłoczonej już autostradzie i wezwać pomoc; chciał jednak spytać żonę, czy czuje się na siłach pokonać dwa odcinki drogi, bo po ubiegłorocznej operacji kolana miała problemy ze schodzeniem ze schodów, ale w pewnym momencie poczuł jakiś dziwny ból w klatce piersiowej, a po chwili usłyszał jej zduszony krzyk:
– Boże! Gaspar! Biegnijmy szybciej…
Kątem oka zobaczył, że na jego śnieżnobiałej koszulce pojawia się coraz większa czerwona plama – nie przejął się tym jednak zbytnio, nie zastanawiał, skąd się wzięła, bo bardziej zależało mu, aby Marietta mogła dotrzymać mu kroku i aby jak najszybciej dobiegli do motocykla.
W pewnym momencie poczuł, że opada z sił i zupełnie nie wiedział, dlaczego ma wrażenie, że to Marietta ciągnie go do przodu.
Nawet nie myśleli o założeniu kasków, tym bardziej, że były przytwierdzone paskiem do kierownicy, a ich odpięcie również zabrałoby nieco tak cennego teraz czasu. Motor odpalił bez problemu, ale Gaspar potrzebował kilku chwil odpoczynku zanim na niego wsiadł; oddychał ciężko:
– Damy radę, kochany… – jak przez mgłę słyszał jej słowa. – Pomyśl, że musimy wrócić do dzieci, że one na nas czekają…
Było bardzo gorąco; kolejny raz wytarł pot zalewający mu oczy, ale to nie pomagało, bo prawie nie widział drogi. Wytężał wzrok, aby nie najechać na jakiś kamień, których było tu pełno albo nie zaczepić kołem, albo nogą o wystający z ziemi korzeń po usuniętych drzewach. Starał się jechać jak najszybciej i poczuł ulgę, kiedy zobaczył, że są już w pobliżu autostrady, co prawda już nieco opustoszałej, ale wiedział, że gdzieś blisko zjazdu znajdą budkę telefoniczną i wezwą pomoc.
– Gaspar… mój kochany… – słyszał słowa Marietty, ale w ogóle nie czuł, że ona, chociaż sama już ciężko ranna i z każdą chwilą tracąca coraz bardziej siły, z wielkim trudem swoim sweterkiem próbuje tamować krew sączącą się z jego ran – Gaspar… Gaspar…
Uśmiechnął się; jej słowa dodały mu sił. Nacisnął pedał gazu i pewnie zmierzał do drogi prowadzącej do autostrady, którą widział już przez coraz rzadsze zarośla. Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i znajdą się na otwartej przestrzeni widocznej dla pojawiających się na autostradzie pojazdów. Może wtedy ktoś zauważy, że potrzebują pomocy? I wtedy w prawym ramieniu najpierw poczuł coś, jakby szczypnięcie, a zaraz potem okropny ból. Wtedy dotarło do niego, że traci panowanie nad maszyną, bo z powodu bólu, który stawał się coraz mocniejszy, nie był w stanie utrzymać kierownicy. Poczuł mocne szarpnięcie i jego wielka prawie czterystukilogramowa honda zaczęła się gwałtownie przechylać na prawy bok – w lusterku wstecznym zdążył jeszcze zobaczyć, że Marietta wylatuje jak z katapulty z tylnego siedzenia, ale nie widział, że upada w pobliżu kilku wielkich kamieni, uderza głową w jeden z nich i prawie natychmiast nieruchomieje.
Czuł, że motor przygniótł mu nogę; z ogromnym wysiłkiem uwolnił ją z pułapki – była wkręcona w szprychy, z których kilka dodatkowo wbiło się w goleń. Chciał podnieść się z ziemi, i to jak najszybciej, ale mimo kilkakrotnych prób po prostu nie był w stanie, bo złamana najpewniej noga, z każdą chwilą coraz bardziej opuchnięta, całkowicie to uniemożliwiała. Próbował doczołgać się bliżej Marietty i udało mu się to dopiero za którymś razem – leżała na wznak z głową zwróconą w kierunku słońca – zdziwił się trochę, że patrzy prosto na słońce, bo zawsze sprawiało jej to ból, nigdy nie odważyłaby się na to bez okularów przeciwsłonecznych, ale zaraz pomyślał, że przecież jest dawno po dwunastej i słońce nie grzeje już tak mocno jak w południe, więc patrzy, bo zawsze kochała słońce…
Próbował doczołgać się bliżej, bo pomyślał jeszcze, że może jednak Marietta nie ma siły odwrócić głowy w drugą stronę, więc on jej pomoże, ale kiedy dotknął jej głowy i pod palcami poczuł dziwną lepką maź zapłakał… z wysiłkiem podniósł rękę i patrzył na nią z przerażeniem – to była krew Marietty… krew, która szybko i dosyć dużym strumieniem wypływała z rozbitej skroni…
Otworzył usta; chciał jej powiedzieć, żeby trzymała się dzielnie, że zaraz, natychmiast sprowadzi pomoc, ale nie mógł nic powiedzieć, bo chociaż bardzo się starał, nie był już w stanie wydobyć z siebie głosu.
– Żyją jeszcze? A zresztą… No! Dobry jestem! Trafiłem z takiej odległości! O mały włos, a by się nam wymknęli!
– Rusz się, Szajbus, bo nie mamy zbyt dużo czasu… Słyszysz?!
– Krzywy strzelał jak opętany… dobrze, że wzięliśmy tłumiki… trafił chyba z dziesięć albo i więcej razy, ja tylko trzy, ale to pewnie dlatego, że po tej wczorajszej imprezie… Spokojnie, teraz przecież stoi na czatach, mamy czas! Dobrze, że pojechałeś z nami, Gąsior, bo ja… Krzywy też… po tej wczorajszej imprezie… Ale mieliśmy towar, mówię ci! Jestem cały rozklekotany… Ręce mi się trzęsą, a w głowie… chyba za mało wziąłem…
– Nie wkurzaj mnie, Szajbus! Rzępolisz mi tu nad uchem jak zdarte skrzypce! Mam tego dosyć! Rusz się i sprawdź, co z prochami!
– Czekaj… chwila… na wszelki wypadek… albo nie… lepiej na odchodne walnę im po jeszcze jednej kulce, no… tak dla pewności…
– Sprawdź lepiej, czy mają przy sobie jakieś dokumenty i to szybko! Szajbus, rusz się! Co z torbą, bo tutaj przy nich jej nie ma! Co to za jedni? Możliwe, że oni są od Krokodyla…
– Gąsior! Gąsior! Niech to! Cały towar właśnie wsiąka w ziemię… Stary nas zabije! Co ja mówię? On nas każe obedrzeć ze skóry!
– O czym ty mówisz, do cholery? Co to znaczy wsiąka w ziemię?
– Chcieli wyjąć torbę z dziupli, ale rozerwali ją i cały towar wysypał się na ziemię…
– Wysypał się? Co ty mówisz? Nie poporcjowaliście tego? Masz pojęcie, ile to było warte? Mieliście to zrobić już przedwczoraj!
– No tak, ale czekałem na Krzywego… razem zrobilibyśmy to szybko… Niech to!
– Czekałeś na Krzywego? Zwariowałeś? Wiesz, co teraz będzie, Szajbus? Stary oberwie nam łby, a trzewia rzuci swoim lwom! Kumasz? To było warte prawie milion dolarów! To był najświeższy towar!
– Nie denerwuj się, Gąsior… niech pomyślę…
– Co to znaczy według ciebie: nie denerwuj się? No! Gadaj!
– Cholera! Nie wiem! To wszystko przez nich! Przez tych… Wyduszę z nich tego miliona!
– Co takiego?! Nic z nich już nie wydusisz, głupcze!
– Wyduszę, zobaczysz! Wyduszę!
– Zamknij się wreszcie!
– Gąsior! Zobaczysz, ja z nich wyduszę… tylko teraz niech pomyślę… potrzebuję trochę czasu, bo…
– Ty durniu! Jesteś ślepy? Nie widzisz?! Oni przecież nie żyją!
¶
Rozdział I
Planowali, że zaraz po mszy w kościele pod wezwaniem Ducha Świętego wrócą do domu taksówką, ale w końcu zgodnie stwierdzili, że pogoda jest taka piękna, że przejdą się jednak piechotą. W sumie to tylko dwie przecznice, a więc zupełnie blisko i nie ma przecież powodu, żeby się śpieszyć:
– Jest taki upał… Dziewczynki, gdzie są wasze kapelusiki? – Spytała Bellini, kiedy tylko pożegnali się z księdzem Severino Montero, który celebrował dzisiejszą mszę i zaraz po jej zakończeniu wyszedł do nich, aby jeszcze chwilę z nimi porozmawiać. – Lullu, pomogę ci zawiązać, pozwól…
– Wtedy… rok temu… też była taka piękna pogoda, pamiętacie? – Powiedziała nagle Antonia, ale wyraźnie nie oczekiwała od nikogo odpowiedzi; szła przodem, zupełnie ignorując Lullu, która od czasu do czasu próbowała złapać siostrę za rękę, a kiedy jej się to nie udawało, przystawała na chwilę, zasmuconym wzrokiem patrzyła na Bellini i Franco, i idącego między nimi osępiałego i przygnębionego wręcz od samego rana Rocco, który nie odzywał się do nikogo już dłuższy czas. – Jeszcze rok temu mieliśmy rodziców… – dodała ze smutkiem i podała rękę Lullu, bo właśnie zauważyła ruch ręki młodszej siostry. – I tyle planów…
– Antonia, kochanie…
– W porządku, Bellini… – dziewczynka zatrzymała się. Było widać, że jest bardzo wzruszona, ale starała się powstrzymywać łzy. – Patrzę, jaki piękny jest świat, ale moi rodzice już tego nie zobaczą, a dzisiejsza msza w rocznicę ich śmierci uświadomiła mi, że to, co się stało, niestety jest nieodwracalne… niestety, bo ja tak w duchu… czasami… wierzyłam w to, że pewnego dnia to wszystko… i oni… oni obydwoje staną w drzwiach i będą chcieli nas przytulić… Rocco, Lullu i mnie, ale to już się nigdy nie stanie… nigdy…
– Ja też tak czasami myślałam… – drżącym głosem powiedziała Lullu i przytuliła się do siostry, która także ogarnęła ją swoim ramieniem. – Tak właśnie… Tak samo, jak ty Antonia, wiesz? I wbrew temu, co powiedział ksiądz Severino, to wcale się nie cieszę, że nasi rodzice są w niebie… Wolałabym, żeby byli tu, razem z nami…
– Nie płacz, Lullu, proszę – powiedziała znowu Antonia i ucałowała siostrę. – Mamy jeszcze siebie i Rocco…
– Nie lubię, kiedy tak mówicie… – Rozpłakał się nagle Rocco i nerwowo szarpał ręce dorosłych. – Nie lubię! Chodźmy już! Może mama i tata na nas czekają, a wy mówicie jakieś okropne rzeczy! Dlaczego takie jesteście?
– Dziewczynki, Rocco – odezwał się w końcu Franco. Wziął płaczącego chłopca na ręce i mocno go przytulił. – Nam wszystkim zawsze będzie brakować Marietty i Gaspara, waszych rodziców, ale życie toczy się dalej i musimy wszyscy pogodzić się z tym, że tutaj, na ziemi, nigdy ich już nie zobaczymy.
W milczeniu zajęli swoje miejsca przy nakrytym już do posiłku stole ustawionym na tarasie pod wielkim parasolem z grubego żaglowego płótna w kolorze khaki. Pani Rozalia przyniosła mięso – pieczone indycze udźce rozłożone na wielkim porcelanowym półmisku, przygotowane, jak podkreślała to dosyć często, według przepisu jej dziadka, ponoć przedwojennego szefa kuchni w restauracji znanego wiedeńskiego hotelu, do tego małe, wszystkie jednakowej wielkości, ziemniaczki i zieloną sałatę w sosie francuskim – niby nic specjalnego, ale wszystko to, co zostało przygotowane przez panią Rozalię do konsumpcji smakowało podwójnie dobrze:
– Na deser beza z bitą śmietaną i truskawkami, a to wszystko polane delikatnie białą czekoladą i posypane… – powiedziała jeszcze pani Rozalia, ale nie widząc żadnej reakcji na swoje słowa, zajęła bez pośpiechu miejsce za stołem. – Mam nadzieję, że będzie wam smakowało.
– Przepraszam – powiedziała w jej stronę Bellini. – To wszystko jak zwykle wygląda przepysznie i wiem, że jest jeszcze smaczniejsze niż wygląda…
– Wiesz dobrze, Bellini, że nie lubię, kiedy ja się staram, a wy nawet nie tkniecie moich potraw. To wszystko za chwilę będzie zimne, a wtedy nie ma właściwego smaku. A ty też nie jesteś pod tym względem dobrym przykładem dla dzieci.
– Rozalio, jeszcze raz panią przepraszam – powiedziała Bellini, a zaraz potem zwróciła się do dzieci: – Kochani, proszę… smacznego i zacznijmy już jeść. Pani Rozalia ma rację, za chwilę to wszystko będzie już zimne.
– Tak, masz rację, jedzmy, bo ja już naprawdę zgłodniałem – powiedział Franco, ale zanim zdążył ukroić sobie kawałek mięsa, zadźwięczał dzwonek telefonu; nie śpiesząc się, podniósł się z rattanowego krzesła, zrobił przepraszającą minę do Bellini: – Jedzcie spokojnie, kochani, odbiorę w salonie. To pewnie ktoś z rodziny w związku z dzisiejszą mszą świętą za dusze naszych dzieci, więc powiem tylko, że właśnie zasiedliśmy do stołu. Martelli, słucham… – powiedział trochę smutnym, zgaszonym głosem do słuchawki i dopiero za chwilę zauważył na wyświetlaczu, że numer dzwoniącego na pewno nie należy do nikogo z ich rodziny.
– A ja nie mam najmniejszego zamiaru przedstawiać się tobie, ale wiem dokładnie, gdzie i z kim mieszkasz! Powiem krótko: jesteś nam winien pieniądze i masz tydzień czasu na ich oddanie, bo jeśli nie, to dobierzemy się do twoich wspaniałych wnucząt! Żonkę też masz niezłą, więc i za nią się weźmiemy, jeżeli nie zwrócisz nam pieniędzy!
– Do licha! Nie rozumiem, o czym pan mówi?! Nie jestem nikomu winien żadnych pieniędzy! To jakaś wstrętna pomyłka!
– Tak ci się tylko wydaje! Masz nam oddać milion dolarów za narkotyki, które twój syn i jego kobieta zniszczyli rok temu w lesie.
– Jak śmiesz! Jestem pewien, że to ty zabiłeś mojego syna i synową, a jeszcze śmiesz dzwonić do mnie i żądać pieniędzy? Mam nadzieję, że policja wkrótce cię dopadnie! Nie będę z tobą w ogóle rozmawiał!
– Ty! Ważniaku! Spróbuj tylko odłożyć słuchawkę, to odstrzał zacznę już od jutra! Może na początek ta mała, jak ona tam ma… Antonia czy jak tam, albo no… Lullu, a może ten mały, Rocco, co? Od kogo mam zacząć? No?!
– Czego pan chce? Ani mój syn, ani moja synowa nie mieli nic wspólnego z narkotykami! Człowieku! W ogóle nie rozumiem, dlaczego zwracasz się z tym do mnie!
– Byli wtedy w tym lasku czy w parku, ale to nie jest teraz ważne… i z dziupli… w tym wielkim drzewie była mało widoczna dziupla… wyciągnęli torbę z towarem, wysypali to wszystko, co było w środku… zniszczyli… oni na pewno działali na czyjeś zlecenie, a jeżeli się dowiem, że działali na zlecenie Krokodyla…
– Jeżeli coś zniszczyli, to zrobili to całkiem nieświadomie. Wtedy, w tym lasku nad jeziorem znaleźli się zupełnie przypadkowo.
– Jeszcze nie dotarło do ciebie, że nas to nie obchodzi! Ty nam zapłacisz za towar, a jeżeli nie, to wykończymy całą twoją rodzinę, poczynając od twoich wnuków, a na tobie kończąc!
– Ty bandziorze! Nawet nie mam takiej kwoty, żeby zatkać ci gębę i żebyś dał nam spokój!
– Powiedziałem już: nas to nie obchodzi! Nasz boss chce pieniędzy i grozi, że nas wykończy, ale zanim to zrobi, to my wykończymy twoją rodzinę! Rozumiesz?! Tydzień czasu… i ani dnia więcej!
– Jaką mam gwarancję, że dacie nam… Hallo! – Franco odłożył słuchawkę, kiedy usłyszał, że połączenie zostało przerwane przez rozmówcę po drugiej stronie. Stał nieruchomo jakiś czas, nie mogąc zrobić kroku w żadną stronę, bo rozmowa z nieznajomym wytrąciła go z równowagi, jednak nie na tyle, aby nie mógł zachować spokoju, kiedy tylko znalazł się znowu na tarasie, gdzie jego najbliżsi siedzieli jeszcze przy stole, pod wielkim parasolem w kolorze khaki.
Bellini zauważyła jednak, że jest czymś poruszony:
– Franco, czy coś się stało?
– Tak… chyba tak… na pewno tak, ale zaufaj mi, proszę… – powiedział do niej cicho i zaraz pocałował ją w rękę, potem w policzek i usiadł przy stole; próbował jak tylko mógł najspokojniej dokończyć prawie dopiero co napoczęty posiłek, ale zjadł tylko kawałeczek udźca, ku ogromnej zresztą rozpaczy pani Rozalii:
– Co za ludzie! Człowiek się stara, jak może, a oni skubną kawałek i zostawiają.
– Było naprawdę smaczne – przerwał jej dosyć obcesowo Franco – ale mam chyba jakiś problem z żołądkiem, to pewnie dlatego. Może nawet pójdę się położyć. Przepraszam, pani Rozalio.
– Tak, żołądek! Akurat! I to właśnie od teraz, kiedy ja się tak napracowałam. – Pani Rozalia wzruszyła ramionami. – Ale co ja! Całkiem zapomniałam, że miałam dzisiaj do kogoś… telefon zostawiłam w aucie. Opuszczę was tak najwyżej na pół godzinki.
– Oczywiście, że tak pani Rozalio – zwróciła się do niej serdecznie Bellini, sama nieco zdezorientowana tą sceną. – Właściwie, tyle mi pani dziś pomogła, że nawet nie mam śmiałości prosić o…
–Nie ma problemu, żebym jeszcze wróciła na jakieś dwie godziny, ja tylko teraz powinnam do kogoś oddzwonić… za pół godziny, może nawet szybciej będę z powrotem. A w lodówce jest jeszcze jedna niespodzianka: tort z bitą śmietaną, orzechami i owocami. Specjalnie dla was!
– Też zrobiłeś się teraz bardzo smutny, dziadku – powiedział nagle milczący od dłuższego już czasu Rocco. – Jeszcze bardziej niż rano, kiedy rozmawialiśmy o tym, dlaczego Pan Bóg zabiera czasem dzieciom ich rodziców, albo rodzicom odbiera ich dzieci.
– Chodź do mnie, mój kochany – Franco przytulił chłopca i wytarł jego załzawione lekko oczy. – Tak, ten dzień przypomniał mi jeszcze raz, że straciłem drugiego syna. Jest mi smutno, że będziecie dorastać bez rodziców. Ale jestem szczęśliwy, że jesteście zdrowi, że się kochacie i szanujecie, że dbacie o siebie i wzajemnie się wspieracie, że chociaż czasem kłócicie się i spieracie o błahostki, to jesteście trójką najwspanialszych dzieciaków, jakie znam! I bardzo was kocham! Bardzo.
– A może powiesz nam to do naszej kamery, Franco? – Powiedziała Antonia, która przytulona do jego pleców przysłuchiwała się rozmowie. – W czasie ostatniego roku nasze domowe archiwum nie powiększyło się nawet o jeden zapis, może powinniśmy to zmienić? Nasi rodzice byliby na pewno zadowoleni. Tata bardzo lubił tę zabawę, a potem wciągnął w nią mamę.
– Cieszę się, że jesteś w trochę lepszym nastroju niż jeszcze przed południem. – Franco przytulił i ucałował wnuczkę. – Pamiętaj, że wasz ból jest również moim i Bellini bólem, bo śmierć waszych rodziców, to bolesna rana także w naszych sercach. Pamiętaj również, że smutek, ból i rozpacz nie mogą nas w żaden sposób zdominować, i na pewno nie chcieliby tego nasi bliscy, których zawsze nosić będziemy w sercu.
– Antonia ma rację! To wspaniały pomysł! – powiedziała Bellini, chcąc jednocześnie delikatnie zmienić temat, bo i dla niej ten dzień był powrotem do bolesnych wspomnień, do których nie powinna wracać.
Siedząca obok niej Lullu przytakiwała z przejęciem:
– No właśnie! Ja także lubiłam naszą zabawę w „Ti voglio bene”. Pamiętacie, jak raz była moja kolej i chciałam powiedzieć mamie, a zaczynałam chyba z pięć razy, że zgubiłam jej ulubioną spinkę do włosów. I ciągle coś się działo: albo zadzwonił telefon, albo ktoś przyszedł, albo znowu ktoś zapukał do drzwi. Pamiętacie? Przyszła nawet nasza sąsiadka z naprzeciwka i pytała o swojego kota. Jej Eagby, ten wielki biały Maine Coon z rudymi łatkami na grzbiecie znowu ukrył się w naszym domu, ale nikt z nas nawet tego wtedy nie zauważył.
– Pamiętam! – zanosiła się ze śmiechu Antonia – To było wtedy, kiedy przyrzekłyśmy sobie, że zawsze będziemy mówiły sobie prawdę. Tak bardzo chciałaś wywiązać się z przyrzeczenia, że kiedy znowu zadzwonił telefon, podeszłaś, podniosłaś słuchawkę i prawie z płaczem wykrzyczałaś, żeby ten ktoś zadzwonił kiedy indziej, bo ty masz do zakomunikowania swojej mamie, że właśnie zgubiłaś jej drogocenną spinkę. Mama dowiedziała się przy okazji, że nie ma swojej spinki, a ty jeszcze jakiś czas nie dałaś szansy pani Gunduli, która chciała powiedzieć, że spinkę znalazła na włosach swojej wnuczki, z którą się wtedy bawiłaś.
– Tak było! Tak było! – znowu przytaknęła Lullu i zaraz dodała: – Ale najbardziej podobał mi się moment, kiedy rodzice przytulili mnie mocno i powiedzieli, chyba tata, że są ze mnie dumni i że mówienie prawdy, czasem bolesnej, jest więcej warte niż kłamstwo. Pamiętam to dokładnie.
– Ja to też doskonale pamiętam – powiedziała Bellini. – Marietta w rozmowie telefonicznej opowiadała mi o tym zdarzeniu. Byliśmy wtedy z Franco chyba w Neapolu.
– Tak! To było wtedy! – potwierdziła Antonia z uśmiechem. – Tego samego dnia otrzymaliśmy od was przepiękną pocztówkę z wulkanem w tle i byłyśmy trochę przerażone, że znowu tam wyjeżdżacie, więc w nocy przed waszym następnym wyjazdem chciałyśmy podkraść wasze bilety, ale chociaż długo nie spałyśmy, to nad ranem zasnęłyśmy tak mocno, że obudziłyśmy się koło południa.
– Franco, czy ty słyszysz? Słyszysz, co one opowiadają? – Z dezaprobatą kręciła głową Bellini. – Chociaż… ja wtedy także jakoś nie za bardzo miałam chęć na ten wyjazd, pamiętasz? Ale wszystko było w porządku, nie było zapowiadanej przez wróżkę Xymenę erupcji Wezuwiusza, a my szczęśliwie wróciliśmy do domu.
Franco patrzył z uśmiechem na swoich bliskich, jak zwykle przy posiłkach siedzących wspólnie przy wielkim stole, którzy pełni radosnej energii rozprawiali teraz głośno, z niezwykłym ożywieniemi zacięciem – w myślach ciągle jeszcze nerwowo analizował ostatnią rozmowę telefoniczną z nieznajomym, ale starał się nie okazywać swojego zdenerwowania i wiedział na pewno, że choćby nie wiem co, nie pozwoli ich skrzywdzić:
– Skoro według was to taki dobry pomysł, a przyznaję, że i mnie się on podoba… – powiedział po krótkiej chwili milczenia, po czym nagle wstał z fotela, podszedł do stojącej w pobliżu komody i zaczął szperać w jednej z szuflad, aby już po chwili odwrócić się do wszystkich i pokazał trzymaną w ręku kamerę. – To w takim razie zacznijmy właśnie dzisiaj, w tym dla nas tak bardzo szczególnym dniu. No, kto pierwszy? Na pewno ja? No to, hallo! Jak się czujecie? Mówię to do mojej ukochanej rodziny. Jest nas tutaj trochę i – jak widać – to taka rozkrzyczana, ale dosyć wesoła gromada. I bardzo ich wszystkich kocham!
– No właśnie, powiedz, dlaczego nas kochasz – odezwała się Antonia. – I zacznij od... od kogo chcesz, ale i tak wszyscy wiemy, kto to będzie.
Franco skierował kamerę w jej stronę:
– Tym razem mylisz się, młoda damo, bo dzisiaj zacznę od ciebie, naszej najstarszej wnuczki. Najstarszej i dlatego znam ją najdłużej z całej tej trójki. Miałem dwóch synów i bardzo cieszyłem się z ich narodzin, ale dzień, w którym na świat przyszła ta oto dziewczynka, nasza pierwsza wnuczka, był także jednym z moich najszczęśliwszych dni w życiu! Tak, to prawda, że czasami, kiedy grała na flecie, ale to było tylko z początku, kiedy była… o!… taka mała, wkładałem do uszu zatyczki, ale na szczęście dosyć szybko przestała fałszować. Kocham ją, bo to bardzo miła i mądra dziewczynka. Mam szczęście, że mam taką wnuczkę! Ti voglio bene, Antonia.
– Czasem jesteś nieznośny, ale cieszę się, że jesteś moim dziadkiem! – odpowiedziała, śmiejąc się Antonia; pomachała do kamery i dodała jeszcze: – Ti voglio bene, Franco.
– A to Lullu, młodsza siostra Antonii i starsza siostra Rocco – mówił dalej Franco, oko kamery kierując teraz na machającą obiema rączkami w jego stronę rozbawioną dziewczynkę. – Oj! Nawet nie proście, żebym opowiadał, co działo się w dniu, kiedy przyszła na świat! Zresztą… i tak wszyscy wiedzą, że to był również jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu, chociaż byliśmy też i smutni, bo nasza Lullu urodziła się taka malutka i lekarz powiedział, że musi zostać w szpitalu, w inkubatorze. Przychodziliśmy do niej codziennie na kilka, a nawet kilkanaście godzin i rozmawialiśmy z nią, śpiewaliśmy jej piosenki. Antonia miała wtedy prawie cztery latka, może trochę mniej, kilka razy zagrała (jeśli tak można nazwać dźwięki, które wydobywały się z jej już wtedy ulubionego instrumentu) na flecie, a ja cichutko przygrywałem na gitarze.
– Dziadku! – wykrzyknął nagle bardzo zmartwiony Rocco. – Dlaczego ja tego nie pamiętam?
– Bo ciebie nie było jeszcze na świecie, braciszku! – uspokajała go szybko starsza siostra. – Pojawiłeś się u nas dokładnie trzy lata później. Dokładnie trzy lata, bo przecież obchodzicie razem z Lullu urodziny, pamiętasz?
– Nie przerywajcie, proszę! – obruszyła się na nich Lullu. – Lubię słuchać o tym, że śpiewaliście dla mnie piosenki, chociaż ciągle nie wiem jakie…
– Najpiękniejsze. – Franco przytulił ją mocno i ucałował w czoło. – Często sami wymyślaliśmy słowa i melodię.
– To naprawdę piękne! Piosenki tylko dla mnie – wzruszyła się Lullu, a Franco mówił dalej:
– Słuchałaś nas z ogromnym zaciekawieniem, patrzyłaś swoimi pięknymi dużymi oczami i uśmiechałaś się do każdego z nas z osobna, a my śpiewaliśmy: „Lullu zostań z nami – tak bardzo cię kochamy – nasza mała kruszynko – zostań z nami dziewczynko” i różne jeszcze inne. Lekarz powiedział twoim rodzicom, że będziesz musiała zostać w szpitalu przynajmniej miesiąc, a kto wie, czy nie dwa, a trzy tygodnie później ten sam pan doktor powiedział, że jest zdumiony tym, jak ta mała, to było o tobie, szybko nadrobiła zaległości i śpieszy się do domu. Kocham cię za to, że po prostu… jesteś z nami. Ti voglio bene, Lullu.
– Uwielbiam twoje historie! Ti voglio bene. – Lullu odwzajemniła uścisk. Franco jeszcze na chwilę zatrzymał spojrzenie kamery na dziewczynce, aby utrwalić buziaka, którego rozesłała wszystkim i powędrował dalej, w stronę przytulającego się do Bellini chłopca.
– Ten mały mężczyzna w białym garniturku, najmłodszy z tej trójki, to nasz wnuk Rocco. Dzisiaj z rana przed wyjściem do kościoła odbyliśmy bardzo trudną rozmowę i przyznaję, że nie na wszystkie pytania tego chłopca znalazłem odpowiedź, ale myślę także, że to, o czym rozmawialiśmy pomogło mi jeszcze bardziej uświadomić sobie, jak ważne jest dzielenie się dobrymi uczuciami z bliskimi, z innymi ludźmi także. Nasz mały Rocco, jak i my wszyscy przeżywa bardzo trudne chwile, ale czas leczy rany i wierzę, że ta największa, kiedyś przynajmniej się zabliźni. Kocham Rocco, bo to wspaniały, uczynny i miły chłopiec. Ti voglio bene, Rocco.
– Dziękuję dziadku – odpowiedział z niezwykle poważną miną Rocco i również odwzajemnił uścisk. – Ti voglio bene.
– A teraz... ktoś bardzo ważny dla mnie od prawie trzydziestu lat, moja żona, Bellini. I jestem szczęściarzem, że pewnego razu spotkałem cię na mojej drodze. I kocham cię za to, że jesteś ze mną, bo nie wyobrażam już sobie życia bez ciebie. Ti voglio bene, Bellini.
– Podobało mi się wszystko, co dzisiaj powiedziałeś, ale czuję, że masz mi jeszcze coś więcej do powiedzenia i że to coś bardzo ważnego. Ti voglio bene, Franco – powiedziała Bellini. Ucałowała męża w policzek, przytuliła się do niego, ale już po chwili obydwoje odwrócili się w kierunku drzwi wejściowych na taras:
– O! Pani Rozalia jest już z powrotem! Witamy panią! – uśmiechnięty Franco skierował aparat w jej stronę.– No i teraz proszę powiedzieć tutaj, do kamery, ale szczerze, że już się pani na mnie nie gniewa. No więc? Topór wojenny zakopany?
Pani Rozalia najpierw spoglądała na nich spod oka, a potem wzruszyła ramionami:
– Mam się nie gniewać? – Spytała z naprawdę zagniewaną miną. – Tak bardzo się starałam, a teraz mam się nie gniewać? Tak po prostu?!
– Dziadku, to może opowiedz pani Rozalii otym, jak z Bellini rzucaliście się żabą – próbował ratować sytuację również spokojniejszy niż jeszcze przed godziną Rocco. – To może wtedy pani Rozalia przestanie się gniewać i znowu będzie się uśmiechać.
– Nie, nic z tego! Nie ma mowy! – żachnął się tym razem Franco. – Nie będę opowiadał o żadnej kłótni na lotnisku! Zresztą, już to słyszeliście! I to chyba kilkanaście razy, jeśli mnie pamięć nie myli!
Pani Rozalia znowu patrzyła na Franco spod oka:
– No, czemu nie? Chętnie i ja bym posłuchała, bo jestem nawet ciekawa, jak to jest, że taki, wydawałoby się, układny człowiek, jak signor Martelli wyprawia jakieś kłótnie i to jeszcze gdzie! Na lotnisku?
– Chcemy posłuchać jeszcze raz, jak to było! – stanowczo potwierdziła Antonia i spojrzała wymownie na Lullu, która najpierw spokojnie odstawiła szklankę z napojem, by już po chwili kilkakrotnym kiwnięciem głowy wyrazić chęć wysłuchania opowieści, ale zanim z ręką opartą o podbródek Lullu zastygła w bezruchu, dodała jeszcze: – Kiedy ciocia Oriana coś opowiadała, to zawsze dodawała jakieś nowe szczegóły.
– Masz na myśli to, że za chwilę przekonamy się, czy to u nas rodzinne? – powiedziała niby od niechcenia Antonia do uśmiechającej się lekko pani Rozalii. Obydwie zaraz zajęły miejsce na długiej drewnianej ławeczce stojącej przy balustradzie.
– Bellini proszę, powiedz coś… – Franco poprawił czuprynę, potem zrobił to jeszcze raz. – Brałaś udział w tej kłótni, więc powinnaś mnie bronić.
– Ani myślę! – Śmiała się Bellini. – I powiedz prawdę, bo inaczej to pani Rozalia pomyśli, że jesteś najbardziej złośliwym facetem w całych Niemczech, a może i w Italii.
Franco najpierw zrobił głęboki wydech, wzniósł oczy ku górze, potem pokiwał z dezaprobatą głową, usiadł wygodniej w fotelu, popatrzył jeszcze raz na wszystkich z miną winowajcy i widząc, że nie wywinie się od opowieści, bo wszyscy siedzieli już z twarzami skierowanymi w jego stronę, zaczął:
– No niech tam… A więc to było tak: byłem już wtedy poważnym prawie trzydziestoletnim facetem i wracałem właśnie z delegacji z Singapuru. Przyleciałem na lotnisko we Frankfurcie nad Menem i kiedy tylko odebrałem swój bagaż, ruszyłem w stronę komory celnej. Zrobiłem może dwa trzy kroki, kiedy nagle poczułem, że ktoś na mnie wpada. Nie byłem z tego zadowolony, bo wiozłem dla Gaspara, miał wtedy prawie sześć lat, lampkę nocną z przepięknym szklanym abażurem, na którym wytłoczone były przeróżne zwierzęta i ptaki, które Gaspar bardzo lubił oglądać w zoo. Patrzę, a to jakaś młoda i śliczna dziewczyna…
– Ja wiem! Ja wiem! To babcia Bellini! Babcia Bellini! I dziadek się zaraz w niej zakochał! – Nie wytrzymał niesamowicie zadowolony z siebie Rocco i aż klaskał głośno w ręce, ciesząc się, że pomógł zasłuchanej mocno w opowieść pani Rozalii rozwiązać zagadkę tajemniczej „młodej, ślicznej dziewczyny z lotniska”. Franco z uśmiechem przeczekał jego wybuch radości i kontynuował:
– Tak! Przyznaję, spodobała mi się od razu, ale po tej dosyć męczącej, przerywanej strajkiem pilotów i przedłużającej się podróży byłem już zmęczony, a nawet rozdrażniony, więc pewnie dlatego naszła mnie ogromna ochota, aby utrzeć jej trochę nosa. Mówię do niej, że to bardzo niegrzeczne wpadać tak na innych, w dodatku starszych od siebie i jeszcze dziwić się, że mam z tego powodu pretensje, bo ona oczywiście twierdziła, że to ja na nią wpadłem. Z każdą chwilą podobała mi się coraz bardziej i właściwie to miałem już powiedzieć, żebyśmy nie zaczynali kłótni tak prawie z samego rana, tylko wypili, nawet zaraz, na uspokojenie jakąś kawkę, a potem może zjedli obiad, najlepiej z kolacją. Postawiłem na torbę na posadzce, ale zrobiłem to tak nerwowo, że w pewnym momencie usłyszałem jakiś dziwny trzask. Oczywiście wiedziałem już, że ten abażur dla Gaspara jest już w wielu, bardzo wielu częściach. A ta dziewczyna zaraz nawrzeszczała na mnie, że ją oszukuję, że to ona zbiła ten abażur, a całe lotnisko słyszało, że to wyłącznie moja wina i to ja powinienem przeprosić ją! Coś tam jeszcze mówiliśmy, ale w końcu złapałem torbę i skierowałem się w stronę odprawy. Dziewczyna coś do mnie powiedziała, podniosła swoją torbę i szybkim krokiem odeszła w stronę innego celnika. A jaką minę przy tym zrobiła?! Celnik powiedział, żebym postawił torbę na specjalnym stole. Zrobiłem to… i oniemiałem! To nie była moja torba! Nie dosyć, że była do niej przyczepiona jakaś sfatygowana pluszowa żaba w koronie, to jeszcze prawie na samym wierzchu leżały czerwone…
– W czerwone. – Uśmiechnęła się lekkoBellini. – Kupiony jeszcze na lotnisku kostium kąpielowy w czerwono-zielone paski.
Franco uśmiechnął się również, pocałował ją w rękę i mówił dalej:
– Celnik zrobił znaczący uśmiech, a ja zacząłem nerwowo rozglądać się dookoła. Ale już po chwili przyszła ta dziewczyna z moją torbą. Prawie mi ją rzuciła pod nogi, bo ponoć bardzo się zdenerwowała, kiedy po jej otwarciu wyskoczyła z niej prawie naturalnej wielkości aga, taka jadowita ropucha. To była oczywiście nakręcana zabawka, ale dziewczyna aż rozpłakała się ze strachu! Mnie to rozśmieszyło prawie do łez, dosłownie trzymałem się za brzuch ze śmiechu – dwudziestoletnia dziewczyna i boi się takiej zabawki! I żeby jej bardziej dokuczyć powiedziałem, żeby pocałowała tę swoją pluszową żabę, to może wyskoczy z niej królewicz i ją pocieszy, a ona najpierw wykrzyczała, że czego jak czego, ale tego, że ja na pewno nigdy nie będę królewiczem w jej bajce jest najbardziej pewna na świecie, a potem, to był dosłownie moment, chwyciła tę nieszczęsną plastikową ropuchę i z całej siły rzuciła nią we mnie. Ledwo ją złapałem, bo inaczej oberwałoby się celnikowi i wtedy dopiero by było – my obydwoje w jednej celi, aż strach pomyśleć! Znowu się pokłóciliśmy i tym razem powiedziałem do niej stanowczo, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, że należą mi się przeprosiny, wręcz ich zażądałem, no i jeszcze na dokładkę wtrącił się ten celnik i powiedział, że koniecznie musimy umówić się na kawę i właśnie przy kawie, a najlepiej to przy lampce dobrego wina, dokładnie omówić kto kogo i za co ma w ogóle przeprosić, bo on kompletnie stracił już rozeznanie, a też jest ciekaw. A potem… potem to już wszystko potoczyło się z górki. I to byłby koniec mojej opowieści. Usatysfakcjonowani?
– No, nie ukrywam, że także jestem ciekawa, jak to wszystko „toczyło się z tej górki”. – Uśmiechała się przewrotnie pani Rozalia. – Chociaż mogę sobie wyobrazić.
– Widzisz, dziadku? Pani Rozalia już się uśmiecha, więc powinieneś opowiedzieć wszystko – odezwał się uradowany Rocco, a Antonia, odwracając się znowu w stronę siedzącej obok niej i zatopionej w opowieści Franco kobiety, z lekkim uśmiechem na twarzy powiedziała cicho:
– Tylko nie wiem, czy on powinien tego słuchać.
Franco spojrzał na wszystkich spod oka:
– Ja doskonale wiem, że wpuszczacie mnie w maliny, a ja jak zwykle daję się na to nabierać, ale tylko dlatego, że po prostu uwielbiam to wspomnienie.
– Skoro tak, to powinieneś pamiętać, jak ubrana była wtedy Bellini – zaczęła pani Rozalia, ale Franco przerwał jej:
– Wyglądała fantastycznie: rozpuszczone blond włosy sięgające lekko za ramiona, miała na sobie nieskazitelnie białą bluzeczkę z taką małą stójeczką i rozpiętymi guziczkami odsłaniającymi dekolt, rękawki podwinięte do łokcia, kolorową spódniczkę mini, buty, a właściwie mnóstwo różnych kolorowych pasków na wysokim obcasie i niedużą torebkę na długim grubym łańcuszku zawieszoną na ramieniu. A wszystko to opakowane w przepiękny uśmiech, który urzekł mnie najbardziej. Od pierwszej chwili.
– No, no, panie Martelli, zdał pan egzamin. – Pani Rozalia kiwała głową ruchem oznaczającym uznanie. – I co było dalej?
Franco poprawił się w fotelu, pocałował w rękę siedzącą na jego oparciu Bellini:
– Umówiliśmy się na kawę jeszcze przed południem. Ona oczywiście spóźniła się cały kwadrans…
– Jedenaście minut, tyle wytrzymałam za drzwiami – wtrąciła ze śmiechem Bellini. – Byłam tam już pół godziny wcześniej i modliłam się, żeby nie zrezygnował ze spotkania, ale kiedy już przyszedł, to musiałam dać mu nauczkę.
– Znowu byłem z lekka poirytowany, bo zresztą dobrze wiecie, że sam jestem bardzo punktualny i… i prawie doszło do następnej kłótni. Naprawdę miałem ochotę powiedzieć jej, co o tym myślę, ale przez ten jej uśmiech to chyba całkiem straciłem już wtedy głowę i szybko jej to wybaczyłem, bo prawdę mówiąc, obawiałem się, czy w ogóle przyjdzie na to spotkanie, a co dopiero na następne i już po chwili nawet nie pamiętałem, o co się właściwie pokłóciliśmy. No, a kiedy dziewięć miesięcy później przyszedł na świat nasz Guido, braciszek Gaspara, to obiecaliśmy sobie, że…
– Nasi rodzice uwielbiali tę opowieść… – szepnęła znowu Antonia i patrząc z uśmiechem na panią Rozalię, dodała: – Ja oczywiście też.
Na twarzy pani Rozalii na moment pojawił się szeroki uśmiech, ale po chwili znowu przybrała pozę bardzo poważnej słuchaczki, natomiast Lullu najpierw zgromiła siostrę wzrokiem, a potem dała szturchańca w bok:
– No coś ty, Antonia – powiedziała do niej i dalej popijała swój napój z zielonej herbaty, cytryny i odrobiny brązowego cukru; nie minęło jednak kilka chwil, gdy znowu popatrzyła na Antonię mocno zdziwionym wzrokiem i dodała: – No nie!? Ty chyba nie myślisz, że dzieci rodzą się z powodu kłótni dorosłych?
– Właśnie wtedy obiecaliśmy sobie, że jeżeli już o coś kiedyś się pokłócimy… – mówił dalej Franco, patrząc z uśmiechem na żonę i muskając delikatnie ustami jej rękę – to postaramy się, aby gniew nie trwał zbyt długo i każde z nas powinno starać się szybko doprowadzić do zgody, prawda kochanie?
Powoli zapadający zmrok wcale nie powodował, że myśleli o rozejściu się do swoich pokojów i udaniu się na odpoczynek, chociaż pani Rozalia już ze dwa razy przypomniała im, że godziny jej pracy za chwilę się skończą i zostaną sami ze stosem nieumytych talerzy, kubków, filiżanek i sztućców.
– Kochana pani Rozalio, proszę jechać do domu… – odezwała się w pewnym momencie Bellini – posprzątam to sama.
– Jesteś pewna, że poradzisz sobie z tą gromadą, łącznie z tym twoim mężem, który sprawił mi dzisiaj taką przykrość? Żołądek!? Dobre sobie! – burczała pod nosem, choć już nie aż tak bardzo jak jeszcze kilkanaście minut temu, zagniewana, a można by nawet powiedzieć, że prawie udobruchana, pani Rozalia. – Odkąd zaczęłam gotować u rodziny de Capelli, to Lucas i Foggia zrobili się tacy okrąglutcy, że aż miło. No, a u Tozzich, sama popatrz, gotuję tam tylko raz w tygodniu, a wszystkie ich dzieci wyglądają jak pączki!
– Oh! Ale ja nie chcę wyglądać jak pączek! – wykrzyknęła nagle naprawdę przerażona Lullu. – Antonia obiecała, że w przyszłym tygodniu odda mi swoje zielone legginsy, ale jak będę taka, no, pączkowata, to wtedy się w nie nie wcisnę!
– Rety! Myślałam, że już o nich zapomniałaś, bo zaczęły mi się znowu podobać! – Skrzywiła się Antonia i skierowała w jej stronę nabity na widelec dosyć duży kawałek mięsa. – Nie zjadłaś! To twoje, droga siostro! Nie wolno marnować jedzenia! I o ile jeszcze dobrze pamiętam, a jak wiesz, pamięć mam bardzo dobrą, to upominałaś się dosyć głośno o ten wielki kotlet!
Lullu patrzyła na nią z uśmiechem:
– Czyżbyś nie wiedziała o tym, że od dzisiaj, właśnie od tej chwili, zostałam wegetarianką?
– Zastanów się, co mówisz, Lullu! – odparowała szybko Antonia. – Byłam wczoraj z Bellini na zakupach, kupiłyśmy kilka paczek drobiowych kabanosów. Wiesz, tych z serową skórką! To chyba twoje ulubione, czyż nie tak?
– No nie! Wiesz, jesteś okrutna! I dopiero teraz mi o tym mówisz?!
– Dziewczynki! – Zmarszczyła czoło Bellini. – Skoro macie jeszcze tyle sił na żarty, to może pomożecie mi powstawiać naczynia do zmywarki, bo pani Rozalia też musi iść spać.
– Dzisiaj ja to zrobię, Bellini – odezwał się Franco. Nie było go przez jakiś czas na tarasie, ale właśnie wrócił i Bellini doskonale widziała, że jest znowu czymś bardzo poruszony i pomyślała, że jeszcze dzisiaj powinni koniecznie porozmawiać.
– Powiedz proszę, o co chodzi, bo zaczynam się mocno denerwować – powiedziała, kiedy już zostali sami i usiadła tak, jak prosił Franco, tuż obok niego. – Mam okropne przeczucie i chciałabym wiedzieć, czy dzieje się coś złego.
Franco pocałował ją w policzek, potem w rękę:
– Bellini… ja… chciałbym sprzedać nasz dom razem z działką. Chyba nawet muszę to zrobić, ale wiem także, ile ten dom dla ciebie znaczy, dla mnie zresztą także, bo tu są wspomnienia związane z naszym Guido, z Gasparem. Jesteś przywiązana do tego domu, wiem, i nie chcę, abyś z tego powodu cierpiała, ale jest tak, że chyba powinienem to zrobić. I wybacz, ale… ale nie mogę ci teraz powiedzieć dlaczego.
– Franco, czy naszej rodzinie coś grozi? Zachowujesz się dziwnie od czasu, kiedy rozmawiałeś z kimś przez telefon. Proszę… powinnam wiedzieć.
– Nie wiem jeszcze na pewno, ale… Wtedy, w tym cholernym lesie blisko jeziora, nad którym się zatrzymali, Gaspar i Marietta niechcący zniszczyli torbę, w której były narkotyki. Teraz jacyś ludzie dopominają się o pieniądze. Chcą zapłaty. To duża kwota.
– Jeżeli ma to związek z ich śmiercią, to tym bardziej powinieneś zawiadomić policję! Oni cały czas prowadzą dochodzenie w tej sprawie, więc nie można niczego zatajać! Może to w końcu będzie jakiś ślad prowadzący do morderców, bo do tej pory, to nie mają nic, dosłownie nic w tej sprawie.
– Postaram się załatwić wszystko tak, aby nikomu z naszej rodziny nic się nie stało. Policja… właśnie się zastanawiam, czy to dobry pomysł. Proszę, zaufaj mi...
– Wiesz, że ci ufam, ale martwię się też o dzieci! Nie przeżyłabym tego, gdyby teraz im przytrafiło się coś złego! Franco, ja nawet nie chcę dopuszczać do siebie takiej myśli, że któregoś z nich mogłoby teraz zabraknąć!
Franco przytulił prawie zanoszącą się od płaczu Bellini:
– Nie płacz, kochanie! Dobrze! Nie chciałem zawiadamiać policji, ale jednak to zrobię. Masz rację, nie możemy ryzykować. Tym bardziej, że oni… oni byliby zdolni na pewno do tego, aby zrobić krzywdę dzieciom. Masz rację! I mimo wszystko ulżyło mi, że jednak powiedziałem ci o tym.
Z samego rana we wtorek w domu rodziny Martellich pojawiła się sympatyczna pani w średnim wieku, która oprócz tego, że pomogła pani Rozalii umyć wszystkie okna łącznie z wielkimi szklanymi drzwiami wejściowymi do domu i o wiele większymi na taras, to jeszcze dyskretnie zamontowała w kilku miejscach urządzenia do podsłuchu – spodziewano się bowiem ponownego kontaktu telefonicznego ze strony bandytów, którzy na pewno będą chcieli podać miejsce przekazania pieniędzy. Komisarz Manfred Mehl był niemal pewien, że nie jest to jeden człowiek, ale grupa przynajmniej dwóch albo trzech bądź nawet i więcej bandziorów, i trzeba odpowiednio przygotować się do spotkania z nimi. Według jego zaleceń Franco złożył wizytę w kilku bankach – pytał o wysoki kredyt i chociaż spełniał warunki do jego otrzymania, przeszkodą był brak przynajmniej dwóch poręczycieli, których żądano, a na co Franco, według zresztą wcześniejszego uzgodnienia z komisarzem, nie chciał się zgodzić, tłumacząc skwapliwie urzędnikom, że w chwili obecnej jest to warunek nie do spełnienia, ponieważ jest to zbyt poważna sprawa i nie chciałby nikogo z rodziny ani tym bardziej ze znajomych wtajemniczać w to, na co potrzebne są mu pieniądze. Urzędnicy rozkładali ręce, a Franco wychodził z banku niezmiernie zmartwiony, choć z zapewnieniem, że taki kredyt otrzyma natychmiast, jeżeli tylko zmieni zdanie i przyjdzie z dwoma poręczycielami.
W środę, kiedy pani Rozalia przychodziła wcześniej i mogła zostać w domu z Rocco, a dziewczynki były w tym czasie w szkole pod czujną obserwacją czterech policjantów śledzących wszystkich, którzy pojawili się w pobliżu nich ze specjalnego samochodu oznaczonego z każdej strony wielkimi napisami „Pomiary i instalacje elektryczne” i zaparkowanego nieopodal szkoły, Bellini złożyła wizytę w biurze nieruchomości – urzędniczka była nieco zdziwiona, że pani Martelli upiera się, aby oferta sprzedaży jej domu była wystawiona już w tym samym dniu, bez uprzedniej wyceny, która miałaby się odbyć w przeciągu trzech, czterech dni, czyli w terminie, do którego dostosowuje się każdy potencjalny sprzedawca nieruchomości. Kilkadziesiąt euro, które Bellini wcisnęła jej w rękę, przemówiły jednak do właścicielki biura lepiej, niż wszystkie inne prośby i tłumaczenia. Oferta sprzedaży domu przy ulicy Baśniowej 7 wisiała na tablicy ogłoszeń już wówczas, kiedy Bellini wychodziła z biura.
Oczywiście, chciano stworzyć pozory, że Belinda i Francesco Martelli próbują zebrać żądaną sumę pieniędzy w jak najszybszym czasie, nie wciągając w to innych ludzi, a więc gwarantują, że cała sprawa jest tajemnicą również dla policji.
***
Zaparkowała auto tuż obok zielonego volkswagena sąsiadów. Zanim wysiadła, sprawdziła jeszcze zawartość skrytki, ale od jakiegoś czasu nie było w niej nic szczególnego. Windą wjechała na czwarte piętro, zanim jednak weszła do swojego mieszkania dokładnie sprawdziła, czy jej buty na pewno są czyste, bo dzisiaj właśnie, wracając z centrum handlowego, weszła w błoto, które po ostatnim mocnym letnim deszczu nie wyschło od prawie trzech dni, mimo iż pogoda była iście tropikalna. Czuła się lekko zmęczona, ale nie mogła jeszcze położyć się do łóżka, ponieważ od dwóch dni nie przeglądała korespondencji, a na stoliku leżał już całkiem pokaźny stos. Wczoraj miała urodziny i – jak słusznie się spodziewała – wśród reklamowych ulotek, różnego rodzaju wizytówek i kart promocyjnych znalazła kilka kartek urodzinowych od rodziny. Uśmiechnęła się: ciotka oprócz życzeń napisała, że najmłodszy wnuk podarował jej trzeciego kota i tym razem jest to rasowy kot, ale jakiej rasy, to ciągle nie potrafi zapamiętać, więc napisze jej następnym razem, bo może wreszcie nauczy się tej nazwy na pamięć. Stryjostwo Henkelowie przesłali jej życzenia na pocztówce z widokiem wodospadu Niagara, bo tam właśnie spędzali urlop i zapewniali, że jeszcze kiedyś tu przyjadą, bo jest przepięknie, ale oczywiście zabiorą ją z sobą, bo ona także powinna wreszcie wybrać się gdzieś na wypoczynek, a nie tylko ciągle praca, praca i praca.
Zaparzyła sobie miętową herbatę, zaniosła szklankę do sypialni, postawiła ją obok wielkiego budzika stojącego na nocnej szafce i jak każdego wieczoru zatrzymała na chwilę wzrok na stojącym tam, oprawionym w złoconą i delikatnie rzeźbioną ramkę zdjęciu: około dziewięcioletni chłopiec stał obok kucyka, na którym siedział jego młodszy, niespełna dwuletni braciszek. Uśmiechnęła się smutno, jak zwykle zresztą, bo patrzenie na to zdjęcie przywoływało zawsze bolesne wspomnienia.
Powiesiła blezer na wieszaku, z torebki wyciągnęła pistolet i schowała go do szuflady w szafce nocnej, zdjęła buty i boso poszła do łazienki.
***
Kwadrans po siódmej, w szlafroku, z turbanem z cienkiego ręcznika zakręconym na mokrych jeszcze włosach, Bellini weszła do znajdującego się na piętrze pokoju dziewczynek i najpierw wyłączyła budzik, zanim jeszcze zaczął na dobre wyśpiewywać swoją pobudkową melodię, która potrafiła postawić na nogi każdego, tylko nie Antonię i Lullu:
– Dzień dobry – powiedziała i, jak każdego prawie ranka, odsunęła kołdrę z twarzy Lullu przykrytej po sam czubek głowy. – Mam dla was niespodziankę. Czy miłą? Sama nie wiem.
– O! Wiem! Pozwolicie, żebym pojechała na dziecięcy obóz przetrwania w Alpy?! Tylko nie ten w styczniu, bo chciałabym być tutaj, w domku, kiedy Befana zawita z prezentami! – Lullu wierzgała radośnie nogami. – Oczywiście obiecuję, że będę do was codziennie dzwonić!
– Dzisiaj nie musicie jeszcze wstawać, bo nie idziecie już do szkoły – powiedziała spokojnie Bellini, chociaż w głębi duszy wiedziała, że na pewno nie jest to niespodzianka, której dzieci oczekiwały w tej chwili. – Wieczorem wyjeżdżamy do cioci Oriany.
Antonia usiadła na łóżku:
– Nic z tego nie rozumiem. Za kilka dni jest koniec roku, mam wystąpić w przedstawieniu, o czym doskonale ty i Franco od dawna wiecie, a teraz mówisz, że wyjeżdżamy? Nie mogę tak zostawić koleżanek i kolegów! Ćwiczyliśmy prawie tydzień!
– Ciocia Oriana to prawie jak obóz przetrwania – wtrąciła z przekąsem Lullu i przykryła głowę poduszką. Bellini najpierw zabrała poduszkę z jej twarzy, a potem podniosła kołdrę, którą, wstając, zdenerwowana wiadomością Antonia gwałtownie zrzuciła na podłogę:
– Wybacz, kochanie, ale to wszystko stało się tak nagle. Wczoraj Franco rozmawiał z dyrektorką waszej szkoły, która wyraziła zgodę na to, aby dla was rok szkolny zakończył się wcześniej. Zdecydowaliśmy tak z bardzo ważnego powodu. Przykro mi, że tak się stało, ale proszę, zaufaj nam.
– Nie! Nic mnie to nie obchodzi! Nie podoba mi się ten wasz pomysł z wyjazdem! I to bardzo! – prawie krzyknęła Antonia i pobiegła do łazienki, trzaskając przy tym bardzo głośno drzwiami.
Lullu przeciągała się na łóżku:
– A ja się cieszę, że nie muszę iść do szkoły, chociaż szkoda mi trochę mojej siostry, bo jeden wiersz miała zadedykować jakiemuś chłopakowi. W myślach, oczywiście, a teraz co? Miała recytować i patrzeć mu w oczy.
Bellini otworzyła jeszcze jedno okno, ale po chwili zamknęła obydwa i zrobiła to tak szybko, że Lullu przerwała mówienie i popatrzyła na nią lekko zdziwiona.
– Po śniadaniu zacznijcie się pakować – powiedziała cicho do dziewczynki, nie reagując w ogóle na jej słowa. – Wyjeżdżamy z domu około siedemnastej.
Pod czujną obstawą kilku, chyba pięciu, policjantów z grupy specjalnej, jedynych wtajemniczonych w plan wyjazdu rodziny z Frankfurtu, którzy siedzieli teraz w nieoznakowanych autach zaparkowanych nie tylko w pobliżu ich domu, rodzina Martellich opuściła swój dom kilka minut przed godziną siedemnastą, a dokładnie o siedemnastej pięćdziesiąt samolotem Lufthansy odlecieli do Paryża.
Port lotniczy Roissy-Charles de Gaulle zobaczyli po niespełna godzinie lotu – odprawa celna przebiegła bez żadnych zakłóceń, chociaż na swoje torby musieli poczekać dłużej, niż powinni z powodu zamieszania wywołanego awarią taśmy przesuwającej bagaż.
Z ciocią Orianą, uroczą osiemdziesięciodwuletnią staruszką spotkali się już na lotnisku, chociaż to, że ciocia wyjedzie po nich swoim autem, nie było tak do końca pewne. Przyjechała jednak; widzieli ją, a właściwie najpierw jej wielki kolorowy kapelusz, z daleka. Machała do nich z całych sił tak, że sprawiało to wrażenie, że podskakiwała. Uściskom i buziakom nie było końca:
– Tak bardzo się cieszę, że jesteście, naprawdę bardzo! Dziewczynki to wykapany Gaspar, a Rocco to cała Marietta. Jakie słodkie buziaki. Mój Boże! Taka tragedia. Często o tym myślę. Biedne dzieciaczki, kochane moje. O! Bellini, dla ciebie czas się chyba zatrzymał! Wyglądasz kwitnąco, jak zwykle zresztą! A Franco, to chyba przytył kilka kilo albo mi się tak tylko wydaje, ale to chyba byłoby nawet dobrze. Moje drogie dzieci, tyle nieszczęścia w rodzinie, ale nie będziemy o tym mówić, bo mi samej jest z tym potwornie ciężko. Kochani moi, uściskajcie jeszcze starą ciotkę. Jeszcze raz, mocno! No tak, nie widzieliśmy się cały rok! Jak ten czas szybko leci. Uściskajmy się raz jeszcze, bo tak bardzo się cieszę, że was widzę.– Kiedy jednak przywitanie dobiegło końca, Oriana da Benedetti zaskoczyła ich: – Moi drodzy! Kiedy dostałam wiadomość, że przyjedziecie, to byłam już umówiona z grupą moich kochanych przyjaciół na pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Ta pielgrzymka, to również prośba o spokój duszy świętej pamięci Marietty i Gaspara. Nie mogłam już tego odwołać, przykro mi. Nie będzie mnie trzy tygodnie, ale jakoś dacie sobie radę beze mnie, prawda? Bellini, Franco? No nie gniewacie się chyba, proszę.
– Ależ oczywiście, droga Oriano! – Franco w głębi duszy pomyślał, że tak będzie nawet lepiej, bo nie będzie musiał wyjawiać ciotce prawdziwego powodu ich niespodziewanego przyjazdu do Paryża. – Będzie nam wszystkim bardzo ciebie brakowało, ale nie możemy i nawet nie chcemy psuć twoich planów. Za trzy tygodnie, kiedy już przyjedziesz, to jeszcze zdążymy się nagadać, wychylić jakiś kieliszeczek i pośpiewać przy gitarze aż do rana, tak jak to wcześniej bywało.
– Droga ciociu Oriano! Oczywiście, że tak! – przytaknęła Bellini i spojrzała na męża, tym razem nie do końca była jednak pewna, czy ukrywanie prawdziwego powodu ich przyjazdu do Paryża jest w porządku wobec zawsze dla nich bardzo życzliwej i sympatycznej staruszki. – Będziemy szczęśliwi, jeżeli spędzisz pięknie czas z przyjaciółmi, a my będziemy za tobą tęsknić.
– Ja to już tęsknię – zaczęła Lullu, ale szturchnięta w bok przez Antonię zamilkła w pół zdania i z lekko zdziwioną miną najpierw spojrzała na siostrę, a zaraz potem wzruszyła ramionami i zajęła się wycieraniem nosa, chociaż wcale nie było to konieczne.
– Kochany Franco! Moja słodka Bellini! Dzieciaczki moje kochane! – roztkliwiała się ciocia Oriana, jednocześnie raz po raz przytulając mocno któreś z nich. – Z moją starszą siostrą Leonią, z twoją matką, Franco, jak przecież doskonale wiesz, ciągle się kłóciłyśmy, nawet na stare lata, ale muszę przyznać, że zazdroszczę jej takiej cudownej rodziny, jak wy. Uściskajmy się raz jeszcze! Mój samolot odlatuje za godzinę, najwyższy czas, abym zgłosiła się do odprawy celnej.
Mieszkanie cioci Oriany, wielkie i bardzo słoneczne, znajdowało się na drugim piętrze starej, bo prawie dwustuletniej kamienicy z rzeźbioną fasadą, prawie w samym centrum Paryża. Cztery sypialnie, z których każda miała własną łazienkę i toaletę, trzy pokoje gościnne i ogromny salon, w którym stały autentyczne „ludwiki”: wielka komoda z czterema szufladami, a na niej zdjęcia w złotych ramach, dwa przepiękne szezlongi, jeden z pikowaną tapicerką w bordowym kolorze z długimi, grubymi frędzlami w złotym kolorze, drugi obity aksamitem w złoto-bordowe cienkie paski z podgłówkiem obitym tym samym materiałem i stolik na pięknych rzeźbionych nogach. W pobliżu salonu prysznic i toaleta dla gości. Dosyć duży przedpokój, z którego wychodziło się na balkon z przepiękną balustradą, a na balkonie bujana ławeczka upstrzona różnej wielkości kokardkami oraz zestaw pięknych stylowych krzeseł z metalu i takiż stolik. Niewielka – zdawałoby się – kuchnia, to jedyne bardzo nowoczesne miejsce w tym mieszkaniu, chociaż i tam było trochę przedmiotów z całkiem odległych już lat, jak chociażby wielkie, wiszące u sufitu drewniane koło ze specjalnymi łańcuchami, na których zawieszone były patelnie, które, kto wie, czy nie pamiętały także czasów któregoś Ludwika.
No i obrazy. Było ich w domu kilkanaście – prawie wszystkie, to malowane na płótnie krajobrazy lub scenki rodzajowe, które ciocia Oriana przywoziła z podróży po świecie: zachwycający zachód słońca na Haiti i śnieżne fiordy Norwegii, bajkowe wieże Kremla i kolorowe lato na Syberii, gaj oliwny prawie tuż u podnóża dymiącej właśnie Etny i zatłoczony, tętniący gwarem nawołujących się nawzajem, przybijających do brzegu rybaków i kupców, targ rybny w niewielkim porcie Sciacca, wiekowi starcy grający w szachy na nabrzeżu Porto Rico i taniec półnagich dziewcząt z okazji nadejścia wiosny na jakiejś greckiej wyspie czy pogoń za lisem w angielskim wydaniu i wiele innych, które ciocia Oriana zwoziła do kraju jeszcze w czasach, kiedy razem z mężem, nieżyjącym już od prawie jedenastu lat włoskim arystokratą, Giancarlo da Benedettim przebywała na placówkach dyplomatycznych w Moskwie, Atenach czy Londynie.
Vincent Pohl, od przeszło pięćdziesięciu lat pracujący jako dozorca w kamienicy będącej własnością rodziny da Benedetti pomógł im przetransportować windą bagaż i zaraz potem przyniósł wielką torbę z jedzeniem, której zapełnienie powierzyła mu właśnie Oriana da Benedetti.
– A rano przyniosę świeże, jeszcze ciepłe bułeczki i rogaliki – powiedział z uśmiechem starszy pan. – Obiecałem to Orianie. Codziennie rano mam wam przynosić ciepłe bułeczki, ale na dzisiaj, mam nadzieję, że wystarczy to, co jest w torbie. Zrobiłem zakupy według listy pani da Benedetti.
– Jest pan bardzo miły panie Vincencie, jak zawsze. Dziękujemy. – Bellini wyciągnęła rękę. – Postaramy się nie sprawiać nikomu kłopotów.
¶
Rozdział II
Francesco Martelli wrócił do Frankfurtu pierwszym porannym lotem i, nie niepokojony przez nikogo, odjechał nieoznakowanym autem należącym do komendantury policji z podziemnego parkingu przy lotnisku w kierunku swojego domu. Zdążył wypić kawę i zjeść tost z podwójną porcją żółtego sera przygotowanego przez jednego z dyżurujących przy aparaturze podsłuchowej policjantów, kiedy zadźwięczał telefon.
– Martelli, słucham – powiedział w miarę spokojnie i wolno, ale nie na tyle, aby bandyci mogli zorientować się, że są namierzani. – Wiem! Wiem, że to ty łajdaku!