Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia grupy przyjaciół, którzy od najmłodszych lat lubili spędzać ze sobą czas. Wchodzący w dorosłość pasjonaci wspinaczki skałkowej i fotografowania kolejne i być może ostatnie wspólne wakacje postanawiają spędzić razem. Mają to być ich „wakacje życia”, na których wykażą się doświadczeniem zdobytym w czasie poprzednich wypraw, ale i doznają wielu pięknych wrażeń związanych z odkrywaniem nowych, nieznanych dotąd miejsc.
Podczas wyprawy młodzi ludzie, jak to w życiu, przeżywają rozterki, wspierają się i kłócą. Martwią się o zaślepionego miłością do, według nich nieodpowiedniej dziewczyny, przyjaciela. Cała grupa dozna z jego właśnie powodu wielu przerażających, potwornych wręcz przeżyć, z którymi zmagać się będzie przez całe życie.
Niesamowita opowieść o tym, że na nic w życiu nie ma gwarancji. Powzięte przez nas decyzje często po swojemu weryfikuje los. Czy przyjaźń, wydawałoby się nierozerwalna, może zostać zniszczona przez pychę i zachłanność? Czy będą umieli zjednoczyć się w obliczu zagrożenia życia? Gdy na ich drodze staną bezwzględni bandyci – przemytnicy diamentów, handlarze narkotykami i żywym towarem. Ile upokorzeń i cierpień są w stanie znieść? Ile potrafią poświęcić, by ratować przyjaciół.
Wartka akcja, trzymająca w napięciu fabuła i plastyczny język wiodą czytelnika w głąb historii o przyjaźni poddanej próbie najcięższej z możliwych – walki o życie.
Bezwzględni bandyci, grupka przyjaciół i wakacyjna wyprawa, która przeradza się w koszmar.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 269
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro
Copyright © by Eve Lauda
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Zdjecia: Agnieszka Kazała
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Aga Dubicka
Redakcja: Agnieszka Kazała
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
ISBN: 978-83-66945-19-7
Mojej ciotecznej siostrze Tatianie
Bibi promieniała szczęściem…
Szła główną arterią miasta – Aleja Jagiellonów, jak zwykle o tej porze roku, wprost tonęła w kwiatach. Pogardzane do jeszcze nie tak dawna wielobarwne bratki ułożone w przeróżne wzory naprzemiennie z białymi jak śnieg stokrotkami, wysadzone w ogromnych, ustawionych piętrowo, szarych, betonowych gazonach oddzielających chodnik od całkiem dzisiaj zatłoczonej ulicy, przyciągały wzrok i zmuszały niemalże do lekkiego chociażby uśmiechu. Poprawiła zsuwającą się właśnie z ramienia niewielką, czarną torebkę na długim łańcuszku i strzepnęła niewidzialny pył z jedwabnej, w kolorze écru, bluzeczki z krótkimi, lekko przymarszczonymi przy ramieniu, rękawkami.
Dyskretnym rzutem oka sprawdziła, czy rozcięcie na czarnej jak smoła spódniczce jest na właściwym, czyli nieco z boku, miejscu. Na chwilę zwolniła kroku i spojrzała na zegarek. Zbliżała się godzina szesnasta.
Tuż przed pomnikiem podwójnej Noblistki, wielkiej Marii Curie-Skłodowskiej, skręciła w stronę widocznej już Starówki – w restauracji „Don Giovanni”, pretendującej do najlepszej włoskiej restauracji na zachodnim wybrzeżu, miała spotkać się z przyjaciółmi, a konkretnie z dwoma, Aidanem i Marcelem, którzy zaprosili ją tam na okolicznościowego drinka.
Wracała z uczelni. Dyplom jej ukończenia, w dodatku z bardzo dobrym wynikiem, odebrała nie dalej, jak cztery godziny temu. Po uroczystości, wspólnie z kilkoma koleżankami i kolegami z roku oraz rodzicami tychże, spotkali się jeszcze w uczelnianej kawiarni na kawie i ciastku, aby dopracować szczegóły mającego odbyć się w najbliższą sobotę balu – ostatniego takiego wspólnego pewnie na długich ileś tam lat. Była szczęśliwa nie tylko dlatego, że pracę wybrała już pod koniec trzeciego roku. Wtedy to, po kilkunastu jej reportażach z odbywającego się w ich mieście, a mającego dosyć burzliwy przebieg, międzynarodowego sympozjum ekologów pod hasłem „Zdrowa żywność – zdrowi ludzie”, posypały się propozycje i nie musiała teraz tracić czasu na jej szukanie. Redakcja poważnego ogólnopolskiego dziennika, a takim na pewno był „Głos z Polski”, w którym miała pracować, zgodziła się, aby rozpoczęła pracę od października. Dawało jej to możliwość spędzenia długich wakacji tak, jak zamierzała, jak to zostało zaplanowane przez grupkę ludzi kochających sport, podróże, a przede wszystkim, wzajemne towarzystwo.
Wspólnie bowiem z przyjaciółmi, niezmiennie tymi samymi od dwudziestu czterech lat, z którymi oprócz wspomnień z podwórka i zamiłowania do wspinaczek (najpierw na ściankach w szkole średniej i galeriach, a potem już takich poważniejszych, poprzedzonych kilkoma kursami i dosyć forsownymi treningami z użyciem profesjonalnego sprzętu na skałach) łączyła ją także jeszcze jedna wspólna pasja – fotografowanie, wybierała się w podróż po Europie i Azji. Bo Turcja to przecież państwo dwóch kontynentów. Ich plany zakładały, co prawda, częściowe tylko zwiedzenie ciągnących się na długość tysiąca kilometrów wzdłuż Morza Czarnego Gór Pontyjskich, ale nic nie stało na przeszkodzie, żeby w przyszłości zobaczyć więcej. Tak, kiedyś marzyła, aby zwiedzić kontynent, przemierzając go rowerem, ale plany te zarzuciła, ponieważ, jak się okazało, było to marzenie tylko jej samej. W końcu dała się przekonać przyjaciołom, że wyprawa w pojedynkę jest zbyt niebezpieczna.
Przygotowanie do podróży rozpoczęło się już prawie półtora roku wcześniej, krótko po tym, gdy na przyjęciu urodzinowym Celii jedno z nich rzuciło hasło przeżycia takich „wakacji marzeń”. Planowali, że busem dojadą do Budapesztu, potem samolotem polecą do Ankary, gdzie innym, wypożyczonym już busem kontynuować będą podróż do wybrzeża Morza Czarnego. Wybrzeżem pojadą do Stambułu, a stamtąd samolotem wrócą do Budapesztu, skąd znowu, ale już inną nieco drogą, wrócą do domu. Planowana przez nich trasa przejazdu wiodła również przez tereny górskie, gdzie według przewodników można było znaleźć świetne skały do wspinaczki. Problemem mogła być ich nieznajomość języka tureckiego, bo nie znaleźli nikogo, kto mógłby udzielić im korepetycji albo zorganizować jakiś przyśpieszony kurs. Nie wspominając już o tym, że zdobycie jakiejkolwiek pozycji z cyklu „Rozmówki polsko – tureckie. Turecko – polskie” było całkowicie nierealne. Jednak dzięki temu, że ich przyjaciel, Aidan, syn Polki i Turka, uczył się języka tureckiego w trakcie wakacyjnych pobytów w Turcji od swojego ojca i starszego brata, a ten ostatni z kolei dosyć często odwiedzał ich matkę mieszkającą w Polsce, mieli podstawowy zasób słów, który postanowili systematycznie uzupełniać w czasie jazdy lub na postojach. I tak, po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw stwierdzili, że pomysł jest jak najbardziej godny zrealizowania i z zapałem zabrali się za gromadzenie funduszy.
Tylko Alana, która właśnie za kilka dni miała odebrać dyplom ukończenia Akademii Sztuk Pięknych, a dokładniej Wydziału Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki, miała wątpliwości, czy zorganizowanie wakacji w ten właśnie sposób jest dobrym pomysłem. Dosyć szybko dała się jednak przekonać, bo perspektywa spędzenia dwóch miesięcy bez przyjaciół nie wydawała jej się najlepsza, a wypoczynek, połączony z odkrywaniem i fotografowaniem miejsc wartych utrwalenia, był tym, co uwielbiała od zawsze. I to dzięki niej mogli przyswajać sobie język turecki szybciej, bo w czasie wolnym od wszelkich zajęć, pod bacznym okiem Aidana, przygotowała dla nich kilkanaście zestawów wyrazów i zdań ilustrowanych obrazkami, dzięki czemu nauka języka stała się zdecydowanie łatwiejsza i przyjemniejsza.
Gromadzenie funduszy na wyprawę nie było aż takie trudne, chociaż na pewno absorbujące, ale młodzi i zdolni, pełni zapału ludzie potrafili pogodzić naukę z dorabianiem. Prawie każde popołudnie i wszystkie soboty były dla nich wypełnione czynnościami w pubie „U Jana” albo w pizzerii „Dolce Vita”. Zmęczenie, jakie czasem odczuwali po kilkunastu godzinach przebywania najpierw na uczelni, a potem w pracy, obiecywali sobie powetować w czasie wakacji. Tych właśnie, które zbliżały się już wielkimi krokami.
Borys i Regina nie pracowali z przyjaciółmi ani w pizzerii, ani w pubie. Na pytanie, czy na pewno zbiorą potrzebne fundusze Borys odpowiedział, że ich wyprawę sfinansuje jego stryj Egon w nagrodę za uzyskanie przez Borysa zgody macierzystej uczelni na rozpoczęcie studiów doktoranckich. Jemu jest właściwie na rękę, bo będzie mógł poświęcić, jeszcze przed wyjazdem, więcej czasu na napisanie kolejnego artykułu na zamówienie jednego ze znanych miesięczników historycznych:
– Gina pomoże mi w szukaniu materiałów do artykułu… – powiedział jeszcze, jak gdyby uprzedzając tym samym pytanie przyjaciół, czy jego dziewczyna nie będzie nudziła się w tym czasie.
Nikt nie skomentował jego słów dotyczących Giny. Niestety, od początku ich znajomości nie była ona lubiana w tym towarzystwie. Nie tylko dlatego, że szczerze gardziła wiedzą, ale przede wszystkim ze względu na swoją wątpliwą reputację. Nikt na poważnie nie wziął słów Borysa, że dziewczyna będzie mu w jakikolwiek sposób pomocna przy pisaniu zamówionego artykułu, ponieważ sama Gina szczyciła się tym, że czytanie przyprawia ją o mdłości, więc absolutnie nie zawraca sobie nim głowy. Borys ignorował nawet to, że jego dziewczyna umawia się z nieznajomymi mężczyznami prawie tuż pod jego bokiem. Gdy próbowali go czasem o tym informować, zawsze twierdził, że to bzdury. Cóż więc więcej mogli zrobić?
Rozmawiali z Reginą, owszem, ale starali się raczej tych rozmów unikać. Jak długo i ile razy można rozmawiać o kolorze majtek, bo od Gucciego albo kroju biodrówek uwydatniających pośladki, bo od Versace? Ile razy dziennie można poprawiać makijaż, a ile razy pytać wszystkich wokół, czy jej biust aby na pewno nie wymaga korekty – powiększenia, podniesienia czy jeszcze tam czegoś.
– Miłość jest jednak ślepa! – powiedziała kiedyś Julia, młodsza siostra Bibi, a na jej pełne wyrzutu spojrzenie dodała: – Naprawdę tego nie widzisz? Przecież ona jest beznadziejnie pusta i głupia! Nie powiesz mi chyba, że jest twoją koleżanką, a nie daj Boże, przyjaciółką!
– Julia! Przestań! – strofowała ją Bibi, grożąc przy tym siedemnastolatce palcem – Nie dalej, jak wczoraj słyszałam waszą rozmowę… ty, Benita i Misia… mówiłyście, że Borys to atrakcyjny facet i może warto byłoby się nim zainteresować. Może przemawia przez ciebie zazdrość, że Borys nie jest tobą zainteresowany? – spytała jeszcze przekornie.
– Ktoś, kto ma tak zły gust w dobieraniu sobie towarzystwa, mimo że zapowiada się ponoć na super zdolnego naukowca, nie jest i nawet nie może być obiektem moich westchnień, droga siostrzyczko! – ripostowała Julia.
– Wiesz, ludzie się zmieniają… dorastają… – złagodniała Bibi; kiedyś nawet, przy jakiejś okazji rzeczywiście pomyślała, i sama nie wie dlaczego, że Julia i Borys byliby całkiem fajną parą… różnica dziewięciu lat to przecież żadna sensacja, mieli wiele wspólnych zainteresowań, ale…
– Jasne! – kończyła szybko rozmowę Julia, dając tym samym do zrozumienia, że nie chce więcej rozmawiać na temat Reginy i Borysa; czasem dodawała jeszcze: – A tak prawdę mówiąc, to zdecydowanie wolałabym Faruqa… Pewnie nie jesteś zorientowana, więc powiem ci tylko, że podkochują się w nim wszystkie moje koleżanki…
***
Kilka dni przed wyjazdem Borys poinformował przyjaciół, że Gina nie pojedzie z nimi na wyprawę, ponieważ w czasie pobytu u swojej ciotki w Maroninie, a dokładnie w czasie weekendowej zabawy odpustowej organizowanej corocznie w strażackiej remizie uległa wypadkowi i przebywa w tamtejszym szpitalu.
– Ma złamane obydwie nogi, ale tak zupełnie niegroźnie… Nic jej nie będzie! – dodał jeszcze chłodno, tym samym ucinając wszelkie potencjalne pytania na temat dokładniejszego stanu jej zdrowia.
Nikt nie przyznawał się do tego głośno, ale właściwie wszyscy odetchnęli z ulgą. Towarzystwo Giny było często tak denerwujące, że sama myśl o tym, że trzeba będzie ją znosić przez miesiąc, albo nawet dłużej, była porażająca. Mimo to współczuli Borysowi, bo wiedzieli doskonale, że jest w niej zakochany i to bardzo, a jej nieobecność w jakiś sposób odbije się także na nich. Współczuli także Ginie i zgodnie wyrazili chęć odwiedzenia jej w odległym o sto kilometrów szpitalu, gdzie miała przebywać na oddziale chirurgii pourazowej, ale Borys stwierdził, że mimo wypadku Gina cieszy się dobrym zdrowiem i będzie zadowolona, jeżeli on przekaże jej tylko pozdrowienia od nich wszystkich, na co znowu zgodnie przystali, wiedząc, że Borys, wie co mówi.
Nikt już później nie zastanawiał się nad tym, co dzieje się z Giną, bo oto nadchodził czas, kiedy trzeba było pozałatwiać wiele różnych spraw związanych z wyjazdem: ubezpieczenia, rezerwacje lotów czy miejsc w hotelach, dokładne sprawdzenie i uzupełnienie, ewentualnie skompletowanie na nowo sprzętu do wspinaczki (konieczna była wymiana kasków, kilku lin, dokupienie kilkunastu ekspresów), zakup wody butelkowanej, prowiantu, w tym dla każdego coś na specjalne życzenie. Dla Alany i Olafa – kilka puszek smażonych śledzi w zalewie octowej, którymi później nigdy nie chcieli się z nikim podzielić, przypominając pozostałym, w momencie, kiedy ci raptem nabrali na nie chęci, że nie są przecież smakoszami smażonych śledzi upchniętych dodatkowo w szkodliwym dla zdrowia metalu. Dla Bibi, Celii i Marcela – czerwona papryka w zalewie tatarskiej w słoiczkach, którą podbierał im niby nielubiący konserwowej papryki Leo.Należało też pamiętać, by zapakować więcej opakowań mozzarelli dla Borysa i Aidana, wielkich jej smakoszy, bo gdy nadchodził czas jedzenia nagle okazywało się, że jednak wszyscy są jej zwolennikami i tego ponoć zupełnie „niezauważalnego” smaku, który wymaga odkrywania ciągle na nowo… i na nowo… To właśnie był chyba najbardziej emocjonujący czas… czas wielkiego pakowania!
– Celia! Co ty wyprawiasz? – Alana już od progu jej mieszkania, nie bacząc na to, że przy okazji psuje swoją fryzurę, złapała się za głowę na widok turkusowych szpilek, które Celia pakowała właśnie do plecaka. – Dziewczyno… to tylko zbędny balast!
– Oj tam! Daj spokój! Wiesz przecież, że zawsze zabierałam ze sobą wyjściowe buty i zawsze była okazja, żeby je założyć! – Śmiała się słodko Celia i z lubością sięgała po kolejnego, sezamkowego i niesamowicie słodkiego batonika, jednocześnie częstując nimi Alanę. Obydwie je uwielbiały. – Robię to więc i tym razem! Wiesz, może spotkam jakiegoś miłego chłopaka, który zaprosi mnie na fajny ubaw! Może… to Olaf… wreszcie… Mam cichą nadzieję… wiesz… że wreszcie zobaczy we mnie kobietę… bo, jak do tej pory, to dla niego ciągle jestem małą dziewczynką, z którą kłócił się w piaskownicy o szpadelek…
– Niesamowite… – pokręciła głową Alana, ale dała spokój, widząc, że za żadne skarby nie wyperswaduje przyjaciółce tego, według niej, zupełnie niedorzecznego pomysłu. – A ja mam nadzieję, że nie zapomnisz o zapakowaniu kubka, bo tym razem na pewno nie użyczę ci mojego – dodała, wyraźnie akcentując „tym razem”. Na odchodne zgarnęła z tacki trzy batoniki, nie zwracając najmniejszej uwagi na rozpaczliwą minę Celii, mającą wyrażać jej żal za utraconymi właśnie łakociami.
Wyszła, nie dopijając kawy, bo obserwowanie tego, co wyprawia przyjaciółka przyprawiało ją niemalże o zawrót i ból głowy. W plecaku znalazła się jeszcze turkusowo-czarna wizytowa sukienka na cieniutkich ramiączkach, pobłyskujący złocistym metalem pasek nabijany gęsto mocno szpiczastymi ćwiekami i wielki pojemnik lakieru do włosów.
***
Dziewięcioosobowy bus, biały metalik marki Mercedes, w którym miejsca zajęli Bibi, Alana, Celia, Marcel, Aidan, Leonard, Olaf i Borys wyruszył w podróż w trzecią niedzielę czerwca dokładnie o godzinie czwartej rano, chociaż wiele wskazywało na to, że z powodu zamiłowania do bałaganiarstwa Celii wyjadą z przynajmniej godzinnym opóźnieniem. Celia zapomniała zapakować do plecaka dodatkową parę spodni, w dodatku swoich ulubionych w kolorze oberżyny, oraz sztućców i minęło trochę czasu zanim znalazły się one w busie, a dokładniej, w jej turkusowym plecaku obwieszonym maskotkami, sztuk sześć, bo tyle naliczyła Alana.
– Jesteś niemożliwa, Celia! – skwitował to krótko, ale z uśmiechem Olaf, który jako pierwszy zajął miejsce za kierownicą. Jeszcze raz i drugi obejrzał się w kierunku siedzących już na swoich miejscach przyjaciół, uśmiechnął się do Leo pokazującego uniesiony do góry prawy kciuk i ruszył.
Pierwszy postój, jaki zrobili sobie po trzech godzinach jazdy w grzejącym ich już dość mocno, czerwcowym słońcu wykorzystali na zjedzenie pierwszego tego dnia posiłku. Na zrobionych z drewna stołach ustawionych na przydrożnym parkingu, gdzieś tak około dwudziestu kilometrów na południe od Częstochowy, rozłożyli chleb, masło, dżem i plastikowe sztućce; śniadanie przygotowywała Bibi, reszta grupy rozeszła się po pobliskim lasku.
Bibi zaczęła nalewać kawę do jednorazowych kubeczków w momencie, kiedy przyjaciele wchodzili na parking:
– A gdzie Borys? Kawa całkiem wystygnie, jeżeli…
– Nie wystygnie, możesz nalewać Bibi! – odezwał się nadchodzący z drugiej strony Borys. – Rozmawiałem przed chwilą z Giną, czuje się fatalnie i musiała do mnie zadzwonić, żeby poczuć się lepiej… Tak powiedziała…
– Wyjdzie z tego, nie martw się Boro! – próbował pocieszyć go Marcel, ale Borys zachowywał się tak, jak gdyby tego nie słyszał. Wszyscy zauważyli, że był podenerwowany i to, jak nerwowo ściskał kubek z kawą. Nikt jednak nie komentował jego zachowania. Wiadomo, był do szaleństwa zakochany w Ginie, bardzo dużo czasu spędzali razem, nie dziwne, że przeżywał to rozstanie.
Z Bratysławy, stolicy i największego na Słowacji miasta, w którym zabawili jedynie dwa dni, a tym samym nie zobaczyli nawet połowy najciekawszych zabytków, wzięli kierunek prosto na Budapeszt. Wyjeżdżali z niego po czterech dniach. Kilka lat wcześniej byli tu całą swoją paczką na krótkich wakacjach i obiecali sobie, że zajrzą jeszcze kiedyś do tego pięknego miasta. Według nich warte było tego, żeby postawić tutaj stopę raz jeszcze, zanim wybiorą się gdzieś dalej, by zwiedzać zupełnie inne strony i całkiem możliwe, że nigdy więcej tu nie wrócą.
W ostatni wieczór w mieście dziewczyny wybrały się na kolację. Miały chęć na wyśmienitą, jak zawsze tutaj, węgierską zupę rybną halászlé. Bibi czasem próbowała przyrządzić ją na jakieś ich przyjacielskie spotkanie, ale jak wszyscy zgodnie stwierdzali po skonsumowaniu zupy, ta w jej wykonaniu oprócz słowa „węgierska” w nazwie, z oryginalną niewiele miała wspólnego. Bibi nigdy się na nich za to nie gniewała, wręcz przeciwnie – przyznawała im rację.
Alana uwielbiała patrzeć na interesującą, nie tylko według niej, zabudowę miasta i wijący się miejscami Dunaj z przerzuconymi nad nim mostami, z tarasu widokowego usytuowanego przy jednej z bardzo modnych i najczęściej uczęszczanych restauracji na wzgórzu Gellerta. Uśmiechnęła się. Przed kilku laty, to właśnie tu Leonard pierwszy raz, niby niechcąco, powiedział, że jest w niej zakochany, co ona przyjęła z nieukrywaną radością, bo odkąd z nieśmiałej nastolatki zaczęła przemieniać się w dorastającą panienkę, jej sercem zawładnął właśnie on. Leo co prawda często, zwłaszcza po jakiejś kłótni, umawiał się na randki z innymi dziewczynami. Najczęściej były to koleżanki ze szkoły średniej, potem studiów, ale wkrótce stwierdzał, że wybranką jego serca jest jednak Alana i znowu na jakiś czas stanowili nierozłączną i wciąż zakochaną w sobie parę.
– Alana, jesteś taka nieobecna, ale uśmiechasz się… –
zagadnęła ją Bibi, popijając wodę mineralną ze szklanki z wielkim plastrem cytryny. – Pozwól, że zgadnę, o czym myślisz?
– Masz rację! – Dziewczyna sięgnęła po napój imbirowy przyniesiony przez kelnera, który przy okazji zabrał ze stolika talerze po zupie. – Myślałam o moim związku z Leo. O tym, jaki potrafi być słodki i o jego humorach, które wyprowadzają mnie czasem z równowagi! I wcale nie jestem pewna, czy Leo faktycznie dorósł już do tego, aby myśleć o założeniu rodziny! Często jest taki beztroski, że aż się boję!
– Myślę, że przesadzasz… – wtrąciła Celia pałaszująca właśnie karbowane frytki z odrobiną ketchupu, które uwielbiała nie mniej niż zupę rybną. – Leo to facet z niesamowitym poczuciem humoru, a ty czasem bierzesz jego żarty zbyt poważnie!
– Nie o to chodzi, Celia! – Alana prawie duszkiem wypiła napój i dała znać kelnerowi, że prosi o powtórkę: – Myślisz, że nasz związek przetrwa długo, jeśli ja zacznę wyjeżdżać służbowo, a w tym czasie Leo będzie umawiał się na kawę z jakimiś miłymi panienkami? Może nawet ze swoimi klientkami?
– No jasne! – Bibi patrzyła na Celię, która kiwnięciem głowy, co jakiś czas dawała znać, że absolutnie zgadza się ze zdaniem przyjaciółki. – Jeżeli już z góry ułożyłaś taki właśnie scenariusz waszego związku, to pewnie nic z tego nie wyjdzie, bo to znaczy, że ciągle będziesz miała wątpliwości. Aż w końcu faktycznie jakaś panienka, miła, jak sama mówisz, sprzątnie ci tego faceta sprzed nosa!
Celia wytarła usta białą jak śnieg serwetką, rozejrzała się, a spojrzawszy na zegarek, prawie podskoczyła na krześle:
– No! Turystki! Wiecie, która jest godzina? Powinnyśmy już wychodzić, bo za dwie godziny musimy być na lotnisku. Dobrze, że to tylko pięć albo sześć kilometrów stąd. Jestem pewna, że chłopaki i tak skomentują odpowiednio nasz wypad – dodała jeszcze.
– Tutaj jest naprawdę pięknie! – Bibi rozejrzała się wciąż zachwycona widokami z tarasu restauracji. – To fajnie, że w drodze powrotnej mamy jeszcze w planie Budapeszt… musimy wpaść koniecznie na jakąś kawkę albo… napój imbirowy… – mrugnęła okiem do Alany. – Może tym razem z naszymi chłopakami… bo jakoś smutno mi bez nich…
– Zauważyłyście, jaki Borys jest ciągle podenerwowany? – spytała Alana, kiedy szły już ulicą prowadzącą na strzeżony parking, gdzie z daleka widać było ich busa i czekających wokół niego Leo, Olafa, Aidana i Marcela. Borys też był, ale stał w niewielkim oddaleniu od reszty przyjaciół, jak zwykle z telefonem przy uchu. Dziewczyny nie odezwały się jednak, bo każda zajęta była swoimi myślami, więc i Alana nie powiedziała już ani słowa więcej.
Odprawa celna na nieco zatłoczonym, jak zwykle o tej porze roku, międzynarodowym lotnisku Budapeszt Ferihegy odbyła się w zasadzie bez problemów. Chociaż mało brakowało, a doszłoby do scysji w momencie, kiedy Celia nie mogła znaleźć swojego paszportu, a potencjalni pasażerowie lotu od czasu do czasu głośno wyrażali swoje obawy, czy na pewno zostaną odprawieni. Sam celnik był jednak bardzo cierpliwy i ze zrozumieniem kiwał głową, kiedy Celia wyciągała z plecaka po kolei wszystko, tylko nie paszport. Uśmiechał się do niej także w odpowiedzi na jej zniewalający uśmiech, którym go, z dokładnością co do jednej minuty, obrzucała. Ba! Pomagał jej przytrzymać plecak, który w akcie desperacji zmuszona była wywrócić do góry dnem. Znalazła w końcu paszport w swoim „czarodziejskim koszyczku”, jak rozbawiony całym tym widokiem Olaf nazwał jej plecak, gdzieś na samym dnie, przygnieciony ubraniami, książkami i innymi jeszcze rzeczami.
– Niepotrzebnie się tak bardzo denerwowaliście! – wzruszała ramionami, przy okazji z uśmiechem poprawiając spadające na oczy, skręcone w drobne loczki blond włosy. – Byłam pewna, że paszport wrzuciłam do plecaka, jako pierwszy. Wiecie, żeby nie zapomnieć!
Olaf krztusił się ze śmiechu:
– Daj spokój, Celia! Najważniejsze, że wszystko jest w porządku i możemy jechać dalej! Napędziłaś nam, co prawda, trochę strachu, ale ja wiedziałem, że to dobrze się skończy! No i… twój uśmiech i mina celnika… warte zapamiętania!
Wszystkim udzielił się śmiech Olafa. Wszystkim, z wyjątkiem Borysa, który, nie patrząc na Celię, syknął w jej kierunku:
– To obrzydliwe! – I, nie czekając na resztę przyjaciół, poszedł w kierunku wejścia do samolotu.
– Przepraszam! Bardzo was przepraszam! – mówiła do przyjaciół Celia, rozsyłając im przy okazji uśmiechy, i wszyscy doskonale wiedzieli, że naprawdę było jej bardzo przykro. Szybko wybaczyli jej takie drobne potknięcie, bo poza tą jedną wadą Celia była naprawdę wspaniałą i oddaną przyjaciółką: – Jeżeli chcecie… jeżeli tylko chcecie, to za karę mogę usiąść za kierownicą jako pierwsza…
– Celia… daj spokój! – uspokajał ją Marcel. – Nikt nie ma zamiaru karać ciebie za rozrywkę, jakiej nam czasami dostarczasz!
Dziewczyna z uśmiechem patrzyła spod oka na przyjaciół:
– Wiem, że jestem strasznie roztrzepana… I nie wiem, czy kiedykolwiek to się zmieni… Proszę… Wybaczcie…
– Nie zmieni… nie zmieni! Może być tylko gorzej! – burknął Borys ze złością. – Jak można…
– Kochamy ciebie taką, jaka jesteś! – powiedział Marcel głośno, zagłuszając tym samym dalsze burczenie Borysa, a Olaf pociągając lekko za jej blond loki dodał:
– Dla mnie jesteś najfajniejszą i najpiękniejszą dziewczyną na świecie! Przecież wiesz…
– U! – zawołali prawie wszyscy wesoło wychylając się zza siedzeń, aby spojrzeć raz na jedno, raz na drugie. – Brawo, Olaf! Coś się chyba święci, co? Dlaczego nic o tym nie wiemy?
– Olaf… – powiedziała jakby zawstydzona nieco Celia, ale posłała przyjacielowi jeszcze jeden uśmiech…
***
Lot z Budapesztu do Ankary z międzylądowaniem w Bukareszcie, gdzie niecałe dwie godziny czekali na start w dalszą podróż, przebiegał bez żadnych komplikacji i w całkiem przyjemnej atmosferze. Pewnie dzięki grupie starszych pań, przyjaciółek, lecących na swój pierwszy zagraniczny urlop – opowiadane przez nich historyjki, anegdotki i kawały z tak zwaną „domieszką pieprzu” powodowały wybuchy zupełnie niekontrolowanego śmiechu u wszystkich niemalże pasażerów Tupolewa. Nawet stewardessy, chociaż bardzo się starały, miały problem z utrzymaniem powagi i od czasu do czasu któraś z nich wybuchała gromkim śmiechem, nie bacząc na to, że szklanki z napojami niebezpiecznie przesuwają się na trzymanej przez nich tacy.
Po zakwaterowaniu się w hoteliku na obrzeżach miasta przyjaciele całą grupą wyruszyli na poszukiwanie wypożyczalni samochodów – dzięki znajomościom Faruqa El Babari, który od urodzenia mieszkał w Stambule i którego mieli odwiedzić w drodze z wybrzeża w kierunku Węgier, miał tam czekać na nich bus, którym poruszać się chcieli po wybrzeżu Morza Czarnego. Ich, a właściwie należący do Leonarda, bus został na strzeżonym parkingu przy lotnisku w Budapeszcie i nim planowali kontynuować podróż powrotną do domu, w czasie której przewidziany był jeszcze około tygodniowy pobyt w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej i oczywiście zaliczenie kilku skałek. Tak sobie zaplanowali i nic nie wskazywało na to, przynajmniej na razie, że ich plany ulegną diametralnej zmianie, a ich wiara w miłość, przyjaźń i w ogóle człowieczeństwo, zostanie wystawiona na najcięższą próbę.
Ankarę, stolicę Turcji położoną w środkowej części kraju, również w środkowej Anatolii, drugie pod względem wielkości, po Stambule, tureckie miasto zwiedzali tydzień: miasto meczetów, niezwykle kolorowych bazarów, gdzie targowanie się o cenę jest niepisanym obowiązkiem obydwu stron, sprzedającego i kupującego. Miasto wspaniale zachowanych fragmentów z czasów rzymsko-bizantyjskich, gdzie nie można przejść obojętnie obok Mauzoleum Mustafy Kemala Atatürka, Muzeum Cywilizacji Anatolijskich czy Resum ve Heykel Müzesi (Muzeum Malarstwa i Rzeźbiarstwa), z którego to nie można było wprost wyciągnąć Alany – a ona oprócz zachwytu dla dzieł malarzy tureckich, szukała śladów Polaka, Stanisława Chlebowskiego, nazywanego nadwornym malarzem sułtana Abdülaziza. I oczywiście czuli ogromny niedosyt w momencie, kiedy nadszedł czas wyjazdu dalej, w kierunku wybrzeża, które również chcieli zobaczyć jak najszybciej:
– Niestety… nie można mieć wszystkiego! – powiedział siedzący na metalowej ławeczce, w cieniu soczyście zielonego drzewa palmowego, w Harikalar Diyari, uznawanym za największy w Europie park w granicach miasta, i przyglądający im się z uśmiechem Aidan. – Może kiedyś… któreś z nas… wróci tutaj jeszcze raz… do ojczyzny tulipanów… No, nie patrzcie tak! To właśnie stąd tulipany wywędrowały do Holandii… Na bazarze sprzedają tulipany, ale większość to najpewniej eksport z Holandii, bo czas na te właściwe tulipany przecież już minął…
Marcel uśmiechnął się do niego i dalej przeglądał zdjęcia odebrane właśnie z punktu fotograficznego.
– Daj popatrzeć! Proszę… – powiedziała siedząca tam także Bibi. – Są bardzo ciekawe… świetne… – zachwycała się właściwie każdym podanym jej przez chłopaka zdjęciem. – Wspaniały pomysł: życie bazaru, tak bym to nazwała, po prostu.
– Tak właśnie… to miałem w zamyśle: życie ankarskiego bazaru… Naprawdę uważasz, że dobre? – Patrzył na nią z uśmiechem. Zawsze mu się podobała i gdyby nie to, że była dziewczyną Aidana, już dawno poprosiłby ją o rękę. Nic nie wskazywało jednak na to, żeby Bibi i Aidan mieli się rozstać i Marcel, póki co, delektował się każdą chwilą spędzaną w jej towarzystwie, tak, jak teraz, kiedy siedziała obok niego, tak blisko, a jej jasne włosy opadały na jego ramię, gdy pochylała się nad zdjęciem.
– Co powiecie o moich? – przerwała im Celia. Przysiadła się do nich i już we czwórkę oglądali i komentowali z zapałem utrwalone na zdjęciach pejzaże, widoki miasta, zmierzających w różne strony ludzi i swoje własne sylwetki na tle najbardziej znanych zabytków Ankary. Hobby Celii, z zawodu farmaceutki, było już od kilku lat fotografowanie aptek i znajdujących się tam starych naczyń, szklanych menzurek i słoików do przyrządzania lekarstw – miała już całkiem sporą kolekcję, ponieważ z każdej podróży przywoziła takie zdjęcia. Była również bardzo dumna ze swojej własnej kolekcji starych naczyń, wag i kas aptekarskich. Znalazły się one nawet na wystawie w Instytucie Farmacji jednego z uniwersytetów, który Celia właśnie ukończyła jako jedna z najlepszych studentek. Były też wypożyczane na potrzeby innych takich wystaw organizowanych na świecie. Tu, w Ankarze i to właśnie na jednym z bazarów Celia zdobyła dosyć ciekawą wagę aptekarską i obfotografowała cztery apteki, które jej zdaniem najbardziej oddawały klimat aptekarskiej sztuki sięgającej minionych czasów.
– Macie pojęcie, jak się spociłam, targując się o cenę? – śmiała się Celia. – Sprzedawca targował się o każdego dosłownie kurusza… Dobrze, że Olaf wpadł na pomysł, żeby zapłacić dolarami i wtedy sprzedawca zgodził się od razu… Powiedział, że jeżeli chodzi o dolary, to nie będzie się targował, bo waluta jego kraju to lira turecka i tylko wtedy może, a nawet powinien targować się z klientem… I tym sposobem stałam się posiadaczką tej cennej wagi…
– Cały Olaf. Ma rzeczywiście dar przekonywania – powiedział z uznaniem Aidan. – Kto wie, czy nie czeka go jeszcze kariera polityka… może w jego rodzinie także stanie się to tradycją – dodał jeszcze po chwili. Wszyscy dalej z ogromnym zainteresowaniem oglądali zdjęcia Celii, czasem dopytując się o jakieś szczegóły.
– Ostrożnie! Te nie są jeszcze opisane, nie chciałabym, aby się pomieszały – delikatnie upominała przyjaciół, chociaż wiedziała, że do jej hobby odnoszą się z największą estymą i uznaniem i dokładnie układają zdjęcia w odpowiednim miejscu, a ona sama jest dla nich w tym względzie niekwestionowanym autorytetem.
W kierunku wybrzeża wyruszyli następnego dnia z samego rana. Mieli do pokonania dość górzysty teren Gór Pontyjskich; do miejscowości Karasu jechali lewą stroną rzeki – ich celem było dostać się na wybrzeże, a potem na zachód, w kierunku Stambułu.
Tuż przed południem rozbili obóz. Zawsze szło im to szybko i sprawnie – doświadczenie zdobyte w czasie ich wcześniejszych wypraw procentowało z każdą następną. Trochę złościł ich Borys, bo jak zwykle od początku podróży ciągle telefonował do Giny i nie zamierzał przyłączyć się do pomocy przy rozbijaniu namiotów, ale i bez niego poradzili sobie świetnie. Aidan także odszedł na chwilę w ustronne miejsce, bo nagle poczuł się dziwnie słabo, ale przyjaciele nie robili mu z tego powodu żadnych wyrzutów. Jego nieobecność trwała dosłownie chwilę. Jeszcze tylko pompowanie materaców, a dziewczyny, a właściwie Alana, bo teraz była jej kolej, przyrządzą pyszne jedzonko.
Bibi szła właśnie w kierunku zarośli, które już na początku wszyscy nazwali „naszym wucetem”, kiedy w jej kieszeni zadźwięczał telefon:
– O!? Julia!? Witam cię, kochanie! Dzwonisz w trochę nieodpowiednim momencie… – próbowała zażartować – mogłabyś…
– Hallo, Bibi! Jak się czujecie? Słyszysz mnie dobrze? Próbowałam już wcześniej kontaktować się z tobą, ale wystąpiły jakieś problemy… Jestem teraz w tym ponoć takim super klubie: „Casanova”. Bądź oczywiście tak miła i nie wspominaj o tym rodzicom, tak na wszelki wypadek, dobrze? – mówiła Julia lekko ściszonym głosem. – W domu wszystko w porządku, spokojnie! Musiałam do ciebie zatelefonować, bo zupełnie nie wiem, jak to rozumieć, ale właśnie przed chwilą widziałam tutaj Reginę… Tak! Reginę! Dla mnie to żadna Gina! Tak! Reginę Morawiec! Dobrze słyszysz! Ona wcale nie jest chora! Wręcz przeciwnie, wygląda na bardzo zdrową! No, trochę chwieje się na nogach, ale tylko i wyłącznie z powodu wypicia kilku… a może i więcej niż kilku… drinków!
– Co ty mówisz, Julia! – z niedowierzaniem powiedziała Bibi. – Na pewno pomyliłaś ją z kimś innym!
– No dziękuję za zaufanie, siostro! Wyobraź sobie, że jestem tu razem z Benitą i Albertem i nie może być mowy o żadnej pomyłce! Musiałam koniecznie poinformować cię o tym, bo wydaje mi się to trochę dziwne: jedna z moich koleżanek ma złamaną tylko jedną nogę, ma ją mieć unieruchomioną około czterech tygodni, a słyszałam wyraźnie, jak przed waszym wyjazdem rozmawialiście o wypadku Reginy i jej złamanych nogach! No, ale być może Regina jest wyjątkiem i po dwóch tygodniach od wypadku po złamaniu nie ma ani śladu!
Bibi schowała telefon do kieszeni bluzy. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć i pierwszy raz w życiu miała wątpliwości, czy wierzyć swojej młodszej siostrze. Jaki jednak cel miałaby Julia, żeby informować ją o fakcie spotkania Giny, gdyby nie była tego stuprocentowo pewna? No tak… Julia, co prawda, nie od dzisiaj uwielbiała robić kawały wszystkim bez wyjątku, nie wyłączając rodziców albo profesorostwa Marczyków, ale kiedyś to nawet sam profesor powiedział, że kawały Julii są w dobrym guście, a ten by na pewno taki nie był. Ale jaki cel mógłby mieć Borys, aby mówić przyjaciołom o wyimaginowanym wypadku Reginy? Czy w tym wszystkim w ogóle był jakiś sens?
Wróciła do ogniska, gdzie Alana kończyła właśnie przygotowywanie szaszłyków na obiad, który mieli zjeść, zanim rozejrzą się trochę po okolicy.
– W domu wszystko w porządku? – spytała ją Alana zajęta jeszcze przyprawianiem szaszłyków. – Rozmawiałaś z Julią, tak?
– Tak… – beznamiętnie odpowiedziała Bibi, starając się ukryć swoje poruszenie – w porządku, chociaż… sama nie wiem…
– No tak, wiedziałam! – Alana nie czekała, co powie Bibi. – Twoi rodzice dalej nie są zbytnio zadowoleni z naszego pomysłu wybrania się tutaj! Nic nowego, bo przecież inni też kręcili nosem. Przyznaję, nie było to w porządku z mojej strony, ale powiedziałam w końcu moim rodzicom, że bierzemy pod uwagę również to, że pojedziemy bezpośrednio do Faruqa… bez żadnego włóczenia się po wybrzeżu.
– Nie uważacie, że oni wszyscy są zbyt nadopiekuńczy? – odezwała się Celia, która od prawie już dwóch godzin wylegiwała się na materacu. – Moja mama, kiedy jej to mówię, ciągle powtarza, że chciałaby jeszcze zobaczyć, jaka będę ja wobec swoich własnych dzieci. Wygląda na to, że tylko dorośli wiedzą wszystko, a reszta się nie liczy! A przecież my także jesteśmy już dorosłe, prawda?
Bibi i Alana wzruszyły ramionami. Siedzący nieco dalej na rozkładanym krzesełku Marcel na chwilę oderwał wzrok od książki, uśmiechnął się, wzruszył lekko ramionami i wrócił do lektury. Celia, widząc, że przyjaciele nie mają zamiaru kontynuować rozmowy, przeciągnęła się na materacu i dalej próbowała uskuteczniać drzemkę.
Olaf, Leo i Aidan kończyli pompowanie pozostałych materaców – byli tak pochłonięci swoją pracą, że nie zwracali najmniejszej uwagi na to, o czym rozmawiają dziewczyny; nie odzywali się nawet do siebie, tylko od czasu do czasu nieznacznie pociągali nosem w kierunku skwierczących już szaszłyków.
– Jeszcze tylko kilkanaście minut! – krzyknęła w ich stronę Alana. – Dzisiaj przygotowałam dla każdego z was po dwa… to tak na wszelki wypadek, żeby nie słyszeć waszych narzekań, że jesteście głodni. Zwłaszcza, kiedy moja kolej gotowania.
– Słyszycie? Tylko kilkanaście minut! O! Burczy mi już w brzuchu… – odezwał się Leo, spoglądając na przyjaciół. – Wam też panowie, no nie? No! Co wy? A gdzie męska solidarność?
I dalej pompował materac…
Leśną ciszę przerywało jedynie radosne śpiewanie ptaków. O tej porze roku popisywały się swoimi trelami wyjątkowo głośno i pięknie.
–Jak cudnie! Jak cudnie! – wzdychała Bibi. Siedziała z rękoma zaplecionymi na nogach, z głową zwróconą w kierunku nieba i, przymykając oczy, napawała się ptasimi trelami i cudowną wonią kwitnących leśnych kwiatów i traw.
Alana spoglądała na nią co jakiś czas. Między jednym a drugim przekręceniem szaszłyka – kawałki polędwicy indyczej przekładane plastrami różnokolorowej papryki, cukinii i zielonymi i czerwonymi plastrami pomidora– łapała za aparat i pstrykała zdjęcie.
– Muszę uwiecznić twój stan ducha – tłumaczyła.
– Mój stan ducha i zapach skwierczących szaszłyków – śmiała się głośno Bibi – a to dopiero pomysł!?
Późnym popołudniem, po krótkim rekonesansie po okolicy, postanowili wykąpać się w niewielkim jeziorze, które odkryli jeszcze zanim zatrzymali się w tym miejscu, aby rozłożyć obóz. Wśród dębowych i sosnowych drzew oraz wysokich krzaków pierwszy wypatrzył je Marcel:
– Wspaniałe miejsce! Cudowne! Hura! Idealne na pierwszy obóz! Widzę po waszych minach, że podzielacie moje zdanie! – krzyczał radośnie, wykonując przy tym coraz wyższe podskoki w górę i nie dał się przekonać Borysowi, że powinni jechać dalej, a takich miejsc jak to albo nawet jeszcze piękniejszych, zobaczą wkrótce o wiele więcej. Nikt w tym momencie absolutnie nie rozumiał zdenerwowania Borysa, który stanowczo domagał się, aby kontynuowali podróż.
– Spokojnie, Boro! – powiedział do niego Olaf, zrzucając z siebie ubranie, które po krótkim locie wylądowało na pobliskich krzakach. – Przecież nie musimy się nigdzie śpieszyć! No nie?
– Jesteśmy na wakacjach, pamiętasz? – śmiał się Leo, biegnąc już w kierunku jeziora. – Odpręż się wreszcie trochę! Zanurz się też! Od razu poczujesz się lepiej, zobaczysz!
– Jesteście jak małe dzieci! – powiedział Borys i zaklął cicho pod nosem, ale wszyscy taplali się już w przejrzystej, ciepłej wodzie i nie zwracali na niego kompletnie żadnej uwagi. Stał jeszcze chwilę, a potem odwrócił się i poszedł w kierunku obozu.
Dopiero o zmierzchu, wysuszeni, zmęczeni i głodni, ale szczęśliwi, wracali do obozowiska. Ognisko tliło się jeszcze, więc przygotowanie dla wszystkich herbaty nie stanowiło problemu, tym bardziej, że Borys nanosił trochę drewna do palenia. Szaszłyki, które wcześniej przygotowywała Alana, a których zrobiła jak zwykle więcej, odgrzane na lekkim ogniu zniknęły w ich żołądkach w okamgnieniu. Zanim jednak poszli spać, posiedzieli jeszcze trochę przy ognisku, bo ciepły wietrzyk, jaki właśnie zaczął muskać ich twarze był tak przyjemny, że każdy z nich chciał jak najdłużej poczuć na sobie jego podmuchy.
Ciszę wieczornej sjesty przerwał Leo:
– Gdyby nie nasze plany, to chętnie zostałbym tutaj na dłużej… bo jest naprawdę pięknie! A zwróciliście uwagę na to, jak pięknie szumi woda płynąca w tym potoku z prawej strony naszego obozu? Jest taka… śpiewająca.
– Faktycznie, miejsce godne zapamiętania – przytaknęła Alana i, uśmiechając się do chłopaka, dodała: – Nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy zajrzeli tu jeszcze kiedyś. Śpiewająca woda w potoku… romantyk… ale że aż tak?
Olaf spoglądał z uśmiechem raz na jedno, raz na drugie:
– Myślicie, że kiedy już zaczniemy pracę, to będziemy jeszcze mieli czas na takie wyjazdy? No i z każdym rokiem przybywa lat, a nie odwrotnie.
– Dlaczego nie? – odezwała się Bibi. – Chociaż…
– Dla takich miejsc jak to właśnie, warto snuć marzenia o kolejnym wyjeździe… – uśmiechał się Leo i głaskał rękę Alany – cieszy mnie to, że w planach kolejnej wyprawy bierzesz pod uwagę właśnie mnie…
– No tak! I wszystko jasne! – odezwała się Celia, kończąca właśnie porządkowanie swojego plecaka. – Wygląda na to, że kiedy już się pobierzecie, to wspólne urlopowe wypady z przyjaciółmi odejdą w zapomnienie, tak? A niech was! Idę spać! Dobrej nocy wszystkim – dodała jeszcze z uśmiechem, by po chwili zniknąć w namiocie.
Celia zasnęła szybko i mocno. Tak mocno, że absolutnie nie słyszała, kiedy Alana i Bibi weszły do namiotu i zaczęły przygotowywać się do snu, zachowując się przy tym całkiem głośno. W nocy jednak obudziła się. Przewróciła się najpierw na jeden bok, potem znowu na drugi, ale jakoś nie mogła już zasnąć.