Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przejmująca opowieść o czasach, gdy uczucie i pamięć o tym, że ktoś na nich czeka, trzyma ludzi przy życiu; o rodzinnych tajemnicach, w których ukryta jest często mroczna przeszłość; o przyjaźni, która jednoczy nie tylko w obliczu zagrożenia, nawet pochodzących z różnych warstw społecznych; wreszcie o tym, jak ważne są dobre relacje między ludźmi i o miłości, która nie boi się wyrzeczeń.
Akcja powieści osadzona jest w czasach Wielkiej Wojny, w zaborze pruskim, gdzieś w okolicach Poznania i, choć nie jest książka historyczna, kreśli niezwykle plastyczny obraz tamtych czasów.
Wojna zabiera ludziom wszystko – odziera z godności, odbiera bliskich, dach nad głową i chleb. Dwór w Janczarowie jest ostoją nie tylko polskości, co nie jest łatwe w warunkach zaboru pruskiego, ale i wsparcia dla potrzebujących. Rozlewająca się po świecie wojna daje nadzieję na odrodzoną Polskę, lecz niesie też z sobą krew i łzy, lęk o najbliższych i rozpacz po ich stracie. Jednak życie toczy się dalej.
Felicja Janczarowska musi wydorośleć z dnia na dzień. Maurycy, choć wolałby zostać z ukochaną, rusza walczyć o ojczyznę. Perypetie losu raz zbliżają ich do siebie, raz oddalają. Czy przetrwają najgorsze, by znowu być razem?
Dzwony ogłaszają smutne zdarzenia. Mieszkańcy Janczarowa pragną, by wreszcie oznajmiały szczęśliwe wieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 560
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Rodzicom
i moim Braciom: Pawłowi i Janowi
PRZED WIELKĄ WOJNĄ
Już dobre trzy tygodnie minęły, od kiedy na spragnioną wody ziemię nie spadła ani jedna kropla deszczu. Nabrzmiałe pąki na drzewach i krzewach, gęsto porastających polną drogę prowadzącą z majątku ziemskiego w Janczarowie do położonego około pół mili dalej na zachód kościoła w Nowinach, brązowe już od przypiekającego je codziennie słońca, wprost krzyczały: „wody!”, ale nic nie wskazywało na to, by przynajmniej dzisiaj albo w najbliższych kilku dniach coś w tym względzie miało się zmienić.
Kurz wydobywający się spod kół jadącej właśnie drogą kolaski – powożonej przez słusznej tuszy, wąsatego i nieco chyba zaspanego woźnicę w szarym uniformie i czarnej, prawie zakrywającej oczy czapce z daszkiem – unosił się dosyć wysoko i z każdym podmuchem wiatru coraz wyżej i wyżej, aż nawet dwa biegnące w zaprzęgu konie odwracały łby w drugą stronę, chcąc uniknąć jego wdychania. Obydwaj: woźnica i siedzący obok pomocnik, sporo młodszy i zdecydowanie szczuplejszy młodzieniec, dziecko prawie jeszcze, od czasu do czasu mrużyli mocno oczy, chroniąc je również przed promieniami wschodzącego właśnie słońca.
– Hej! A uważać mi tam! – krzyknął nagle woźnica do czterech młodych mężczyzn idących lewym poboczem. Ci z lekkim zdziwieniem spoglądali teraz w jego stronę, nie rozumiejąc zupełnie zachowania mężczyzny. Miejsca na drodze wystarczyłoby przecież dla dwóch jeszcze takich kolasek jak ta właśnie. Jednak już za chwilę każdy z nich z uśmiechem skinął głową na powitanie siedzącym w mijającym ich dosyć wolno pojeździe osobom – niespełna szesnastoletniej córce hrabiego z Janczarowa i towarzyszącej jej trzydziestopięciolatce – obu w odświętnych sukniach, z parasolkami mającymi osłaniać je przed zbyt mocnym działaniem słońca i kurzem ciągle unoszącym się w powietrzu.
– Felicjo, proszę. Takim wzrokiem zalotnym bardzo przyglądać się tym młodym mężczyznom? To nie przystoi panience – odezwała się cicho kobieta w beżowym kubraku obszytym przy niewielkim kołnierzu grubą, ale wąską hiszpańską koronką tego samego koloru. Chroniła twarz pod nieco jaśniejszą od ubioru parasolką.
– Ależ, co ty mówisz, Józefino?! Właśnie przelatywała sroka i musiałam na nią popatrzeć.
– Ze słuchem, to prawda, od kilku dni mam jakieś problemy, ale ślepa, to jest stara Bartoszowa, a nie ja! – Kobieta, nazwana Józefiną, poprawiła niewielką srebrną broszkę w kształcie motyla, przypiętą do kubraka nad lewą piersią i z uśmiechem spojrzała na towarzyszkę: – I coś mi się wydaje, że takie wielkie ptaszysko jak sroka, to nie uszłoby uwadze nawet Bartoszowej!
– Oj! Józefino… – westchnęła z figlarnym uśmiechem dziewczynka. – Czy ty na pewno zawsze musisz podążać za moim wzrokiem? Zresztą, patrzyłam tylko na jednego...
– Obiecałam coś twojemu ojcu, Felicjo. On się bardzo o ciebie martwi. To normalne, tym bardziej, kiedy ma się taką…
– Nie! Nie wymawiaj nawet tego słowa! Wcale nie chciałabym być taka… ładna…
– Ładna? Jesteś śliczną, prześliczną dziewczyną! Przepiękną! Tak mówią ludzie w całej naszej okolicy! „Najpiękniejsza dziewczyna w całym powiecie, to panienka Felicja z Janczarowa”. Oj, nie jedna by chciała, żeby o niej tak powiedzieć! Powinnaś się cieszyć. Piękne dziewczyny zawsze znajdują bogatych, a nawet bardzo bogatych i mądrych… tak, i mądrych mężów…
– Bogatych i starych, chciałaś powiedzieć, Józefino – odezwała się nastolatka z przekąsem. – A! Niektórzy zamiast starych, mówią doświadczonych, cokolwiek to znaczy. Ale moje serce należy już…
Kobieta spojrzała na nią z uśmiechem:
– Wiem! Zanim jednak zaczniesz wypowiadać głośno imię swego ukochanego, on musi ci pokazać, że jesteś dla niego najważniejsza i to nie tylko z powodu urody.
– Jest dla mnie miły, bardzo miły, a ja… wiem, że go kocham, od zawsze, przecież wiesz…
– Nie, to nie wystarczy.
– Przysięgam, nic nie słyszałem! Ani tym bardziej Kostuś! No, Kostuś, kiwnij głową! – odezwał się nagle woźnica i zaraz dodał: – Taka tragedia… Mówili o tym statku: „niezatapialny”, a jednak… Roztrzaskał się o górę lodową na Atlantyku i zabrał na dno tyle ludzi! Ten czas tak szybko leci… niedługo, i to chyba już za kilka dni, to zdaje się dwa lata minie od tej katastrofy, tak?
– Tak, piętnastego kwietnia Titanic wyruszył z Southampton w swój dziewiczy rejs – powiedziała cicho Józefina. – Ileś osób uratowano. Wśród tych uratowanych nie było ani jednej osoby z rodziny Maurycego?
Woźnica kręcił przecząco głową:
– To akurat dokładnie sprawdzono i niestety, ale z całej jego rodziny został tylko on i chyba jakaś krewna w Nowinach. Przygarnęła go pod swój dach, aby miał gdzie zostać do czasu ukończenia nauk na uniwersytecie. No i ten jego stryj w Nowym Jorku, co to do niego mieli jechać. A! I powinowata jego matki w Bolkowicach, ale nie wiem dokładnie. Młody Kornatowski dostał i to nawet duże pieniądze z ubezpieczenia. Za siedem osób! Ma wyjechać do stolicy. Chce ukończyć te studia medyczne, co je chyba po trzecim roku nauk przerwać musiał. To bardzo zdolny młody człowiek, skoro potrafił w jednym roku i dwie klasy przerobić. Może kiedyś wróci w te strony i będziemy mieli lekarza, kogoś takiego, swojego, nie? Słyszałem też, nie dalej, jak wczoraj, że był tam u niego ten, jak mu tam… Aaron Lutzmann, syn starego Lutzmanna i chciał kupić, ponoć za bezcen, ziemię po jego dziadkach, co to dali córce, jego matce, w posagu, ale Maurycy się nie zgodził. Zaraz po żniwach, a kto wie, czy nie prędzej, będzie wyjeżdżał.
– Będę za nim bardzo tęsknić, wiem to. – Rozmarzyła się Felicja i przytuliła się do siedzącej obok kobiety, przyglądającej się teraz z ciekawością widocznym na łące bocianom, a ta, nie odrywając wzroku od wielkich ptaków brodzących dostojnie w trawach na łące, delikatnie pogłaskała ją po plecach i z czułością pocałowała we włosy.
Chwilę ciszy, jaka zapanowała po słowach Felicji, już po krótkim czasie przerwała ona sama. Uniósłszy się z siedzenia, krzyczała w stronę wyłaniających się zza zakrętu postaci:
– Witajcie! Zaraz do was dołączę! – I zwracając się do siedzącej obok kobiety, podekscytowana mówiła: – Józefino, proszę… Wiesz, że i tak cię nie posłucham. Proszę, zatrzymaj kolaskę. Już zdjęłam trzewiki. No, nie patrz tak! Nie mogę jechać kolaską, kiedy one idą boso. Ja też tak chcę. Co takiego złego będzie w tym, jeżeli im potowarzyszę idąc tak jak one boso. Przed cmentarzem, przy tym krzyżu z Jezuskiem, jak zwykle, wytrzemy nogi i założymy trzewiki.
– Felicjo! Dzisiaj będzie poświęcenie obrazu Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, więc wolałabym, abyś miała czyste pończoszki. No, a poza tym, to ziemia nie jest jeszcze odpowiednio nagrzana. To dopiero przedwiośnie!
– Prawie połowa kwietnia. I kwitnie już tyle wiosennych kwiatów! A ile ptaków zakłada gniazda! Więc ziemia na pewno jest ciepła! Na wszelki wypadek wzięłam drugie pończochy, a Staszka obiecała wziąć więcej mokrych szmat. Proszę…
Woźnica z dosyć zafrasowaną miną odwrócił się do Józefiny:
– Oj, muszę zatrzymać kolaskę, bo… bo chyba trzeba będzie poprawić popręg… Poluźnił się tak jakby albo co innego, co? Janczar i Hetman, to jakieś dzisiaj niespokojne są.
– A mnie to się wydaje, że to chyba nawet koło odleciało i trzeba będzie go szukać – powiedział głośno, zupełnie bez przekonania, Kostuś, nie zamierzający się nawet ruszyć ze swojego siedzenia w poszukiwaniu tego nieszczęsnego koła.
– E tam! – Szturchnął go w bok woźnica i już prawie do jego ucha powiedział: – Lepiej brzmi: popręg się poluźnił. W to koło to dziedzic z pewnością nie uwierzy.
Szły już dobry kwadrans albo i lepiej. W oddali majaczyły pierwsze zabudowania miasteczka, jednego z niewielu w całym powiecie, w którym władze pruskie nie odważyły się zamknąć kościoła pod wezwaniem Ducha Świętego, i które to tej niedzieli przeżywało prawdziwy najazd wiernych, chcących uczestniczyć w bardzo ważnej dla parafii mszy. Druga niedziela kwietnia była doskonałym dniem na poświęcenie obrazu Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, obrazu ufundowanego przez bez mała wszystkich mieszkańców parafii; każdy z nich, już od czterech lat, w każdą ostatnią niedzielę miesiąca dawał na kościelną tacę datek przeznaczony na ten właśnie cel. Nowy obraz miał zawisnąć w miejscu starego, skradzionego cztery lata temu przez nieznanego sprawcę. Wątpiący w kradzież, a było ich trochę, twierdzili, że obraz został po prostu zarekwirowany przez jakiegoś ważnego generała armii pruskiej, który opuścił koszary z powodu choroby. Wszyscy parafianie byli niezmiernie dumni ze swojego niezwykle drogiego przedsięwzięcia, czyli zakupu innego obrazu.
Dziewczynki dochodziły właśnie do niewielkiej, ustawionej na rozstaju dróg kapliczki ze starym krzyżem przymocowanym do niewielkiego daszku mającego chronić jej wnętrze. Zatrzymały się, chwilę spoglądały w niebo i dopiero po jakimś czasie zobaczyły przejeżdżający dosłownie tuż przed nimi powóz, wiozący guwernantkę panienki Janczarowskiej, madame Elianę Barnett i pruskiego oficera w odświętnym mundurze, głaszczącego ją teraz czule po twarzy.
Odprowadziły powóz wzrokiem i zabrały się za wycieranie zakurzonych stóp, naciągały białe pończochy, jedna drugiej sprawdzała, czy gdzieś na kubraku nie ma źdźbła trawy albo listka, który nieopatrznie spadł na plecy.
– Felicja. – Bronisia wyciągnęła rękę w kierunku, z którego właśnie przyszły. – Chyba będziesz musiała wsiąść już do kolaski.
Dziewczyna spojrzała w kierunku coraz bardziej widocznego pojazdu i odrzucając do tyłu włosy, powiedziała:
– Nic podobnego! Idę z wami! Potem jakoś udobrucham Józefinę… i z tatkiem też sobie poradzę. A Dzikiewicz i Kostuś jak zawsze będą po mojej stronie!
Zachichotały wszystkie głośno, ale Bronisia sprawiła, że jak na komendę ucichły i z trwogą spoglądały jedna na drugą:
– Zobaczcie, jaki tłum przed główną bramą! Może pójdziemy przez cmentarz? No, co? Boicie się! Ja się nie boję, bo tam leżą moi rodzice. No?
– Ja też się nie boję! – zapewniała Felicja. – Przecież tam jest pochowana moja mama i córeczka Józefiny, Aleksandra. Józefina była moją mamką, więc jej córeczka, to jak moja siostra. Mam się ich bać? Nic podobnego!
– To ja też idę z wami! – Niby odważnie, jednak trochę ze ściśniętym gardłem powiedziała najpierw Klimcia, a zaraz za nią Marcysia, Sławka, Teofilka i Staszka.
– A co z tobą, Zoja? – Felicja podeszła do prawie zamarłej ze strachu dziewczynki, otoczyła ją ramieniem i pogłaskała po plecach. – Jeżeli chcesz, to poczekaj tu na Józefinę. Powiesz… zresztą, ona będzie wiedziała.
– Nie, nie – odzyskała głos Zoja. – Już dobrze, idę z wami. Tak mi się tylko… tak jakoś, przez chwilę… Chyba trochę się bałam, ale już mi przeszło. Dziękuję, Felicjo!
Narwały, każda po kilka, wiosennych polnych kwiatów i niepomne na coraz bardziej słyszalny głos Józefiny nawołujący je do zatrzymania się, weszły na cmentarz – mimo słonecznego dnia już od pierwszych porannych godzin ciemnego i chłodnego, porośniętego wielkimi rozłożystymi kasztanowcami, dębami i świerkami nadającymi temu miejscu specyficznego zapachu.
Szły główną aleją, najszerszą, trzymając się mocno za nieco spocone już ręce. Od czasu do czasu, z nieukrywaną trwogą, rozglądały się dookoła i wzdragały na trzask każdej ruszonej, najpewniej przez ptaki albo wiewiórki, gałązki.
– Widzicie? – odezwała się nagle drżącym głosem Klimcia. – Tam, przed nami, w pobliżu tego ogromnego klonu. Widzicie? To na pewno jakiś duch. Zaczynam się bać…
– Nie wygłupiaj się! – strofowała ją zaraz Staszka. – Przecież to Woźniakowa. Ta, co śpiewa modlitwy na odpustach. Pewnie też skróciła sobie drogę. Przestań wymyślać!
– A tam? – spytała strwożonym głosem Zoja Robakówna, a wszystkie natychmiast spojrzały we wskazanym przez nią kierunku. – To nie duchy? Przecież same widziałyście: madame Barnett już dawno pojechała do kościółka, więc to na pewno jest jej duch… i tego oficera…
Przyglądały się jakiś czas bez słowa na widoczny przez gałęzie drzew i krzewów kremowy z powiewającymi wstążkami kapelusz madame Barnett i ciemnoniebieski z białymi elementami mundur oficera kawalerii, a potem, chyba Staszka, powiedziała:
– Na dworze robi się bardziej gorąco, więc chyba dlatego rozpięła guziki w kubraku…
– Oficerowi też jest gorąco – zaśmiała się Bronisia, a reszta zachichotała cichutko – bo rozpina spodnie…
– Lepiej chodźmy stąd – skrzywiła się najstarsza z nich, Teofilka, i pierwsza, nie oglądając się na pozostałe dziewczynki, ruszyła do przodu. – To obrzydliwe! Na cmentarzu?
– Masz rację, Teofilka – zgodziły się za chwilę wszystkie i żwawo ruszyły za nią. – Przejdziemy koło grobowców? Jak zwykle?
– No jasne! – Znowu potakiwały głowami i trzymając się jak poprzednio za ręce, szły w kierunku tychże, ciągle rozglądając się na boki, czasem do tyłu, a czasem po prostu spoglądały jedna na drugą, próbując pokazać albo raczej udowodnić sobie nawzajem, jakie są odważne.
Grobowiec rodziny Janczarowskich, wielki i okazały, odnowiony nie dalej jak trzy lata wcześniej, a więc wyróżniający się spośród innych jeszcze tam się znajdujących nie tylko swoją wielkością, ale również bogactwem figurek świętych usytuowanych po bokach kolumn – na wzór rzymskich podtrzymujących wystający od frontu niewielki dach.
Trzy dosyć szerokie stopnie prowadziły do wejścia, zamkniętego teraz na wielką kłódkę, po bokach którego znajdowały się wazony na kwiaty, a powyżej niewielka drewniana kratka – półeczka również na kwiaty, a nad nią imiona i nazwiska osób, dla których to miejsce stało się miejscem ich wiecznego spoczynku.
– Spoczywaj w pokoju, mała Aleksandro – wyszeptała Felicja, położyła pęk polnych kwiatów na ażurową drewnianą półeczkę, przeżegnała się i podniosła z klęczek.
– Wiesz, Felicjo – zwróciła się do niej klęcząca jeszcze obok Staszka. – Ty nigdy, jak tu jesteśmy, nie wspominasz swojej mamy, zawsze małą Aleksandrę. Tylko dla niej przynosisz kwiaty. Siostry mleczne, to nie są prawdziwe siostry.
– Mała Aleksandra żyła tak krótko, kilka godzin, może dlatego, nie wiem.
***
Szli dosyć szybkim, prawie marszowym krokiem, niemalże doganiając kolaskę Janczarowskich.
– Panowie, chyba lepiej będzie, jeżeli zmienimy temat – powiedział ściszonym głosem Alfred. – Nie możemy być nikogo pewni. To początki naszej organizacji i…
– To może bardziej przyśpieszmy. Nie mam zamiaru iść w obłokach kurzu – odpowiedział mu Serafin i faktycznie wydłużył nieco krok; zaraz za nim zrobili to pozostali:
– Masz rację. Lepiej będzie, jeżeli przyśpieszymy…
– W takim razie dalszą rozmowę zostawmy na później. Tutaj może nas ktoś, nie daj Boże, usłyszeć – zgodził się lekko zziajany Gustaw i próbował dołączyć do reszty. – Musimy przestrzegać zasad i nie wzbudzać żadnych podejrzeń.
– Jasne! – Prawie jednocześnie przytaknęli pozostali: Maurycy, Florian, Szymon i idący kilka metrów za nimi, Jarema i jego młodszy o rok brat Józef, starsi bracia Kostusia.
– Co wam powiem, to wam powiem – odezwał się nagle Florian – ale Madame Barnett prawie pożarła nam wzrokiem naszego Maurycego, widzieliście?
– A jednak! Chciałem go już złapać za nogi i trzymać. Bałem się, że jak ona otworzy usta, to go całkiem wciągnie – podchwycił temat Alfred. – A ten Leutnant, mam nadzieję, nie wyzwie nam Maurycego na pojedynek i go nie zastrzeli, przecież jego serce, i to już od bardzo dawna, i tak należy do innej, prawda? No, Maurycy! Widzieliśmy, jak patrzyliście na siebie, zresztą, zawsze tak patrzycie…
– Przestańcie już, dobrze?! – powiedział z uśmiechem Maurycy, ale już za chwilę spoważniał: – No panowie! Przyśpieszmy jeszcze trochę, jak tak dalej pójdzie, to nie zdążymy nawet na błogosławieństwo. A ten nasz dzisiejszy bieg możemy potraktować, jako ćwiczenia wojskowe. Co Alfred?
– Oczywiście – przytaknął ochoczo Alfred – wszystko przekażę, gdzie trzeba.
Ruszyli żwawo i już po niespełna kwadransie mijali kolaskę Janczarowskich – pozdrowili jeszcze raz Józefinę, a potem, zawiedzeni nieco nieobecnością Felicji, ruszyli jeszcze szybszym krokiem naprzód.
***
– Józefino! – zagrzmiał od progu dziedzic. – Dlaczego Felicja, zamiast siedzieć w kolasce… Chyba winna mi jesteś ekskuzę!
– No właśnie, tatku. – Felicja tuliła się do ojca. – Powinieneś dać reprymendę Józefinie: musiałam ją bardzo, ale to bardzo długo prosić, a ona i tak nie pozwoliła mi zdjąć trzewików. Zrobiłam to więc bez jej zgody. To bardzo przyjemne tak iść przed siebie boso po takim ciepłym piasku. Powinieneś też kiedyś spróbować.
– Córeńko, tak nie można! – grzmiał znowu dziedzic, ale jego głos z każdym następnym słowem stawał się coraz cichszy i bardziej miły dla ucha. – Ty mój kochany uparciuchu! Niepotrzebnie podniosłem głos na Józefinę…
– Widzisz, tatku. – Dziewczyna uśmiechała się do stojącej w drzwiach salonu kobiety próbującej za wszelką cenę utrzymać poważną minę. – Będziesz musiał ją teraz przeprosić. Serce mi się kraje, kiedy jest smutna.
Dziedzic Janczarowski ucałował córkę w czoło, a potem w przepraszającym geście skłonił głowę przed Józefiną, ciągle bez słowa stojącą w drzwiach salonu:
– Oczywiście, że cię przepraszam…
– Moja droga Józefino… – podpowiadała córka.
– Józefino… droga… moja… – cedził słowa dziedzic, a kiedy już skończył pokiwał głową: – No tak, to i Dzikiewicza i tego jego pomocnika, tego chudziaka, Kostusia, też powinienem przeprosić. Huknąłem na obydwu, aż się Azor wystraszył i uciekł do budy, a on, znaczy się Antoni, zrobił wielkie oczy i powiedział, że jest pewien i jak tylko sobie zażyczę, to on może nawet na Matkę Boską przysiąc, że kiedy panienka Felicja wsiadała do kolaski… wsiadała do kolaski, a to dobre… to miała na pewno na nogach trzewiki, a potem to on już nic nie wie. Musiał skupić się na powożeniu, a i słońce wtedy świeciło prosto w oczy i kurz jakiś był… i popręg się poluźnił. Nicpoń jeden ten nasz Dzikiewicz… i ten młody, Kostek, też… najpierw coś mówił o kole, że odpadło albo co, a zaraz potem, jak go Dzikiewicz walnął po plecach, niby kaszel jakiś go złapał, ale ja tam żadnego kaszlu nie słyszałem. Prawdę mówiąc, to i zaraz się okazało, że nic nie widział, nic nie słyszał, a przecież ani ślepy, ani głuchy to on na pewno nie jest…
– No i widzisz, co ty narobiłeś tatku? Azorowi to już będę musiała zanieść na przeprosiny naprawdę wielką kość! I skąd ja taką wielką kość wezmę?
– Oj, ty mój mały skarbie – rozpływał się w czułościach dziedzic; przytulił i ucałował w czoło swoją córkę; po chwili spojrzał raz jeszcze, udając wielce zagniewanego, potem machnął ręką i wyszedł dosyć szybkim krokiem z salonu.
Józefina z uśmiechem kiwała głową:
– Felicjo! Felicjo…
***
Lekcje z madame Barnett może nie należały do najbardziej ciekawych, zwłaszcza w ostatnim czasie, kiedy to guwernantka w czasie zajęć była jakaś dziwnie nieobecna i zupełnie zaprzątnięta swoimi myślami, ale na pewno o niebo bardziej interesujące niż z nieco od niej starszą Fräulein Ute Schmidt – ta przyjeżdżała do Janczarowa dwa razy w tygodniu i z niewielką tylko przerwą na małą przekąskę, rozprawiała z Felicją na temat ojczystego języka Goethego. I nie o samego Goethego tu przecież chodziło, ale o to, że powtarzane przez pannę Schmidt pytanie „Język niemiecki jest piękny, prawda?”, średnio sto albo i więcej razy w trakcie jednych zajęć, potrafiło skutecznie obrzydzić naukę tegoż, a i Goethego przy okazji. I dlatego z westchnieniem ulgi Felicja przyjmowała oświadczenie Niemki: pora na muzykę – do pianina zasiadała wtedy Eliana Barnett, a Felicja i Fräulein śpiewały wybraną przez tę drugą pieśń z jej ulubionego śpiewnika, oczywiście po niemiecku.
Tego jednak dnia, we wtorek, gdyż we wtorki i czwartki Ute Schmidt zaszczycała ich swoją obecnością, madame Barnett nie miała zupełnie chęci zasiąść do pianina – była jakaś niespokojna i rozdrażniona, sprawiała nawet wrażenie mocno zapłakanej. Za to Felicji wcale nie trzeba było namawiać, aby zasiadła do instrumentu. Jak zwykle zrobiła to z największą ochotą – z uśmiechem wygrywała kawałki ze śpiewnika Fräulein Schmidt, czasem wtrącała też własne, i w dodatku śpiewała je po polsku. Na początku, pochodząca z jakiejś części Bawarii Fräulein przybrała surową minę, ale szybko doszła do wniosku, że takie tam proste zdania w rodzaju „ukochana ziemio moja”, czy „mój umęczony kraju”, których zresztą tak do końca i tak nie rozumiała, nie zaszkodzą pruskiej monarchii.
Pukanie do drzwi i już po chwili weszła Józefina z zaproszeniem na obiad:
– A po obiedzie, kawa i ciasto, jabłecznik, oczywiście z cynamonem i jeżeli panie pozwolą, to tym razem na tarasie przed domem.
Obie panie zgodnie kiwnęły głową: jak najbardziej odpowiada im posiłek na powietrzu.
Józefina przepuściła idące razem, choć ignorujące zupełnie obecność drugiej kobiety, i zaczekała na Felicję:
– Znowu to zrobiłaś – powiedziała do niej szeptem, przytrzymując ją lekko za rękaw sukienki – a to bardzo, bardzo niebezpieczne. Nie mam zaufania do panny Schmidt.
– Przepraszam, Józefino, ale nie mogłam się powstrzymać.
Józefina uśmiechnęła się do dziewczynki patrzącej na nią również z uśmiechem:
– Ostudzę trochę twój zapał: pan Joschke Zimm już jest i zaraz po obiedzie, no, kwadrans po obiedzie, zaczniesz z nim lekcje.
– Czy to oznacza wcześniejszy koniec zajęć?
– Felusiu! Nie przepadasz za matematyką? Pamiętaj: to królowa nauk! – dodała Józefina, lekko przedrzeźniając pana Zimma i zaraz obydwie buchnęły śmiechem.
– Ale za to geografię uwielbiam! – odpowiedziała jej nad wyraz wesoło Felicja i wziąwszy Józefinę lekko pod pachę, skierowały się w stronę, w którą udały się już madame Barnett i Fräulein Schmidt .
Tradycją było już odprowadzanie Herr Zimma do powozu; po drodze nie omieszkał on oczywiście zadać jeszcze kilku pytań swojej uczennicy, bo jak twierdził, szkoda każdej zmarnowanej w życiu minuty, a czas wykorzystany na odkrywanie matematycznych zawiłości na pewno nie jest czasem straconym.
– I niech Dzikiewicz uważa na wybojach! – rzucał jeszcze na pożegnanie dziedzic, bardzo często, wraz z córką, odprowadzający mężczyznę do powozu.
– Tatku, tatku! – Kiedy tylko powóz zniknął im z pola widzenia, Felicja prawie rzuciła się ojcu na szyję: – Proszę, pozwól mi iść dzisiaj z Józefiną do czworaków! Ona obiecała Graniowej, tej co ma chorą rękę, pomóc jej pocerować dziecięce spodnie. Tam jest tyle dzieci i żadnych spodni się nie wyrzuca tylko ceruje, a jak Graniową boli ręka, to… to trzeba jej pomóc.
Dziedzic słuchał lekko rozbawiony:
– I po cóż ty tam, córeńko?
Felicja strzepnęła z jego czarnej kamizelki jakiś niewidzialny pyłek:
– A ja poopowiadam im bajki. O! Na przykład, tę o Królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach! Sam ją bardzo lubisz, prawda?
Dziedzic zmarszczył czoło:
– Felicjo! Przecież…
– Wiem! – przerwała mu dziewczynka. – Najpierw opowiem bajkę po niemiecku, a dopiero potem po polsku. Nie! Najpierw po polsku, a potem po niemiecku. Jak jeszcze będzie na to czas, oczywiście. No i co ty na to, tatku? A! Tak tylko gwoli przypomnienia dodam: to baśń braci Grimm, niemieckich bajkopisarzy.
– No dobrze, ale pod jednym warunkiem! Nie pójdziecie, tylko poczekacie na Dzikiewicza i on was zawiezie. I potem przywiezie z powrotem. Na dzisiaj nie potrzebuję już powozu.
Felicja cmoknęła ojca mocno w policzek i pobiegła poinformować o tym Józefinę.
Zaopatrzone w utensylia, dzięki którym nie tylko porozdzierane spodnie miały dostać drugie życie oraz bochenek chleba, koszyk ziemniaków i dwa słoiki konfitur truskawkowych, Felicja i Józefina cierpliwie czekały na Antoniego, mającego lada moment wrócić z Nowin i zabrać je do czworaków. Wrócił – widać było, wyraźnie zdenerwowany, z prawie godzinnym opóźnieniem i najpierw koniecznie chciał rozmawiać z dziedzicem.
Obie podeszły bliżej otwartego okna w gabinecie mieszczącego się na parterze budynku z zamiarem jak najbardziej zaznaczenia swojej obecności pozdrowieniem, ale zatrzymały się, słysząc dosyć wzburzone i poddenerwowane głosy obydwu mężczyzn:
– Co ty mówisz, Antoni?! Czy ludzie naprawdę myślą, że wojna to zabawa? Z czego tu się cieszyć?
– Według nich, wybuch wojny załatwi wiele spraw. Miałaby wtedy odrodzić się nasza Polska, ale ja w to nie wierzę. Nie chciałbym żadnej wojny, ale słyszałem, na tym głównym placu w Nowinach było trochę ludzi i wszyscy po przemówieniu tego Karolewskiego, czy jak mu tam krzyczeli: „Polska! Wojna! Wolna Polska!”. Prusaki zaraz ich otoczyli i kilku porządnie oberwało, rozgonili wszystkich. Potem połapali tych najgłośniej krzyczących, widziałem, kilku ciągnęli po ziemi.
– Nie podoba mi się to wszystko. Mocarstwa mocno skłócone. Chcą załatwić własne interesy, rozdając Polakom obietnice, zapewne bez pokrycia. Obiecują, ale liczą tylko na polską krew. Tak, Polacy złożą daninę ze swojej krwi. Mój Boże!
– A ludzie nie są zdecydowani, po której stronie walczyć. Nawet dzisiaj, na tym placu też przekrzykiwali jedni drugich. Jedni krzyczeli: z Rosją razem! A drudzy: tylko z Niemcami możemy myśleć o niepodległym kraju! A inni jeszcze, że tylko Austro-Węgry. Nawet między sobą gdzieś tam widziałem złapali się za bary. Ech! Nie ma zgody w narodzie, nie ma zgody. I co to z tego będzie, panie hrabio?
– Nie będzie dobrze, mój przyjacielu, nie będzie. Niepokój na świecie nie wróży nic dobrego, a czy wojna to najlepsze rozwiązanie?
– Na nasze tereny mają przysłać osadników i to jeszcze przed nastaniem jesieni. A już jak tak rozmawiamy, to sobie przypomniałem: ze dwa dni temu tak było, jak panna Schmidt rozpytywała ile pokoi liczy sobie dwór w Janczarowie. Zdzicha Graniowa, ta, co przychodzi do sprzątania, nie wiedziała dokładnie, liczyć dobrze nie potrafi, ale zaraz szybko przybiegła do mnie i powtórzyła wszystko, o co ta panna Schmidt pytała, choć ja sam też akurat słyszałem. Oj, żeby z tego co złe nie wyszło.
Felicja i Józefina przez cały czas tej rozmowy spoglądały na siebie bez słowa. Dyskusja obydwu panów dotyczyła bardzo ważnej sprawy, która mogła zaważyć, a kto wie, czy już nie zaczęła, na ich dalszym życiu.
– Jedźcie już, i niech Antoni na obie ma baczenie – dobiegł ich zmartwiony głos dziedzica.
Na pewno był już środek nocy, a Józefina nie mogła zasnąć. Ciągle na nowo przeżywała zasłyszaną dzisiaj rozmowę. Wojna, to słowo samo w sobie było straszne. Oznaczało śmierć – obojętnie, po której stronie walczących, i niosło w sobie smutek, płacz, cierpienie, rozpacz, ból. Wiedziała od babci o okropnościach, jakie dotknęły polskie rodziny po powstańczych zrywach w 1831 i 1863 roku, zakończone klęską i represjami wobec Polaków – rzezie dokonane na ludności cywilnej, spalone miejscowości udzielające schronienia powstańcom, tysiące wywiezionych na Syberię i skazanych na katorgę, tysiące zabitych, straconych, pomordowanych ludzi, intensywna rusyfikacja i germanizacja ziem polskich, na co głośny sprzeciw wyraziły choćby dzieci z Wrześni. Opłakiwała ciągle jeszcze swoją zmarłą córeczkę, była już jakiś czas mamką Felicji i przeżywała mocno niesprawiedliwość, jaka dotknęła tych, którzy nie pozwalali na zabicie w nich ducha polskości. Czy to wszystko wreszcie się skończy?
Otworzyła oczy. Wydawało jej się, że słyszy jakieś szmery za drzwiami. Nie zamykała ich od czasu, kiedy tylko zamieszkała we dworze, ze względu na Felicję – czasem dziewczynka wystraszona jakimś złym snem przybiegała do niej, do łóżka, i mimo usilnych zapewnień, że tylko na chwilę, nie pozwalała się już stamtąd wygonić. I tak było i tym razem – Felicja, w narzuconym na nocną koszulę szalu, najpierw, jak tylko mogła najciszej zamknęła drzwi, potem dosyć szybko podeszła do łóżka Józefiny i, starając się zrobić to jak najdelikatniej, wsunęła się pod pierzynę. Przytuliła się do niej mocno i cicho wyszeptała:
– Bardzo się boję, Józefino, bardzo…
***
Spadło wreszcie trochę tego tak wyczekiwanego już deszczu. Intensywniejszymi kolorami buchnęła w górę wszelaka roślinność, a trawa na pastwiskach pozieleniała w mgnieniu oka. Ziemia robiła się bardziej wilgotna, ale nie był to powód do zmartwień, wręcz przeciwnie – wedle starego przysłowia „Wróżą pogodną jesień ciepłe deszcze w kwiecień”, a jesienią pracy w polu też nie było mało.
Wielkimi krokami zbliżał się dzień świętego Marka Ewangelisty. Czas, by wyruszyć w pole i posadzić wybrane wcześniej z kopców kartofle, posortowane i podkiełkowane już po to, aby zwiększyć plonowanie. Przygotowana odpowiednio jesienią pod zasiew i sadzenie, od kilku już lat zasilana sztucznymi nawozami ziemia, czekała teraz na ludzi mających dokończyć jesienne dzieło, czyli zapełnić bruzdy sadzeniakami.
W większości kobiety, niektóre z dziećmi, zjawiły się na dziedzicowym polu tuż po wschodzie słońca, gotowe do ciężkiej pracy. Taka zawsze ta praca była: często ciemniało w oczach od tego ciągłego schylania się, a kręgosłup, wydawałoby się, pęknie od ciężaru koszy.
– Ej, baby! – krzyknął zarządca, który już raz kolejny przeliczał pracujące kobiety. – A gdzie to Kaczmarowa, co? Śpi jeszcze? Może to chłop jakiś przycisnął jej koszulę? Tylko patrzeć, jak znowu z brzuchem będzie latać!
– Może trzeba po nią posłać? Zmęczona pewnie tym spaniem – śmiała się głośno Świdrowa, ta, co nigdy jeszcze nie spóźniła się do pracy – to i o własnych siłach dojść na pole nie może!
– A ta jej Marcysia, to też już chyba za chłopakami lata. Widziałam ją, nie dalej jak wczoraj, z Kaziem Buszczyków. Rajcowali przy płocie. – Podniosła na chwilę głowę spocona już Kowalowa. – On gospodarz, jak się patrzy, tyle tylko, że tam u nich też bieda aż piszczy. No i jest jeszcze jego siostra, Sławka, i jej też trzeba będzie, jaki posag dać. Też ogląda się już za chłopcami, to i pewnie niedługo…
– A ja słyszałam – odezwała się będąca na samym przedzie Bryłowa – że ten młody Kornatowski, ten… Maurycy Kornatowski, to on dał Alfredowi, temu od Bolesława i Sewerynowi od Trybałów, pieniądze, na jakieś kursy, co to w mieście robią, taki dla gospodarzy, żeby plony mieć lepsze. I jakieś siewniki mają jeszcze kupić! Tak nie pamiętam dokładnie, ale to chyba robi Towarzystwo Rolnicze, czy jakoś tak. Dał z tych pieniędzy, co to mówią, za rodzinę, wiecie, co zatonęła razem z tym statkiem.
– Zabielskiemu Marcinowi to dał marki na młockarnię! – pochwaliła się swoją wiedzą Gmerkowa. – A jego, tego Marcina znaczy się, młodszy syn, Szymon, jak dobrze pamiętam, to ma nauczyć obsługiwać ją kilku naszych chłopców ze wsi. I mojego Błażeja też, bo niby taki pojętny jest.
– Oni to od małego jakoś tak razem się trzymają – powiedziała Świdrowa, przetarła zapaską twarz, zawiązała na nowo szary fartuch; przekrzywił się tak, że utrudniał schylanie się i dalej wrzucała sadzeniaki do dołków. – Kornatowscy, to od zawsze chcieli stąd wyjechać. Nie chcieli dla zaborcy pracować i jeszcze po niemiecku rozmawiać. I jak to się skończyło? Może lepiej trzeba było ziemi pilnować, ale chcieli szukać innego życia, spokoju i… i wolności. Teraz chłopak został sam.
– Dobry człowiek z tego Maurycego, dobry – zadumała się Jagłowa, z samego końca, co to od dziecka jedną nogę miała krótszą i chociaż ciągle szukała pomocy u kręgarzy, to żaden jej jeszcze nie pomógł. – Mój Kostuś, jak tylko jest w mieście, to zaraz do niego zachodzi. I Maurycy pokazuje mu, co trzeba zrobić, aby zatrzymać krwawienie, jak się skaleczysz o siekierę albo nóż, albo jak krew leci z nosa. To chyba się mówi: zrobić opatrunek czy jakoś tam. Raz powiedział, żebym nie płaciła kręgarzom. Żaden mi nogi już nie wydłuży, tylko tak cyganią, ciągle im tylko płacić i płacić. A najlepiej to obstalować sobie specjalnego buta na tę krótszą nogę. Jak powiedziałam to bratu, Antoniemu, temu, Dzikiewiczowi, to on pokiwał głową, dumał, dumał, aż w końcu powiedział, że to może być prawda, taki but na tę nogę. Dobry człowiek z tego młodego Kornatowskiego. I mądry.
Binderowa próbowała rozprostować plecy. Przeciągnęła się kilka razy, potem poruszała głową w różne strony, bo i szyja zaczęła ją boleć od tego schylania. Rozejrzała się na boki i ściszonym głosem powiedziała do pracującej najbliżej niej Staniewskiej:
– Panienka Felicja za tym Kornatowskim też ciągle oczy wypatruje. Ale, czy dziedzic pozwoli? Sam też kiedyś szukał bogatej panny, to i dla córki też pewnie będzie chciał kogo bogatego. Może ona go tak tylko… tak zwodzi go tylko, a myśli pewnie tak, jak ojciec. Śliczna jest taka, że aż, to prawda… i w luksusie wychowana, a on teraz sam, bez rodziny całkiem.
Teraz i Świdrowa rozprostowywała kości. Nie odezwała się ani słowem, ale ze zrozumieniem kiwała głową w ich stronę.
Po południu, za „ciężko wyżebraną”, jak wyraziła się Felicja, zgodą dziedzica wybrały się na przejażdżkę: Felicja na męskim siodle i specjalnie dla niej szytych bryczesach, białej lnianej koszuli z długim rękawem, na którą zakładała lekki kubrak i wysokich do kolan butach z cienkiej koziej skóry, na swoim ukochanym Gniadoszku. Józefina natomiast, w jednej ze swoich najnowszych sukien typu „amazonka” w kolorze butelkowej zieleni i kapelusiku z jasnymi zawiązanymi z boku w kokardkę wstążkami, dosiadła Cudaka.
– Pogalopujemy trochę? – Nie czekając na odpowiedź, Felicja puściła się galopem, przechodzącym w cwał, na przełaj, najpierw przez niezasiane jeszcze pola, w stronę lasu. W stronę Bolkowic. Dosyć szeroką drogą z duktami leśnymi, gdzie po obydwu jej stronach ciągnęły się lasy, pełne zwierzyny łownej i runa leśnego.
Józefina odczekała chwilę, dając tym samym Felicji fory, a już kilka minut później pędziła drogą wyznaczoną kopytami Gniadoszka, cały czas jednak widząc jej postać przemykającą między drzewami. Zwolniła zobaczywszy, że dziewczynka z jakiegoś powodu nie kontynuuje jazdy.
Zatrzymała się tuż przy niej, a ta siedząc jeszcze na koniu, patrzyła z ciekawością przed siebie, wyciągając czasem mocno szyję.
– Pst! – Z palcem na ustach skierowała głowę w kierunku Józefiny, po chwili rozgarnęła bardziej zarośla i dała znak kobiecie, aby również tam spojrzała. – Najpierw pomyślałam: co oni robią? A oni ćwiczą! Ćwiczą, jak się bronić przed napastnikiem, tak przed chwilą usłyszałam.
Kobieta wychyliła się z siodła i przyglądała się ćwiczącym: Alfredowi, Sewerynowi, Józefowi, Florianowi, Serafinowi, Szymonowi, Gustawowi i temu, na którym najdłużej wzrok zatrzymała Felicja, Maurycemu Kornatowskiemu, wydającemu teraz kolegom krótkie stanowcze komendy w rodzaju: do przodu, tempo, razem, powstań, baczność.
– Gniadoszku, spokojnie, jeszcze trochę – szeptała Felicja nachylona w stronę końskiego ucha – chcę jeszcze trochę popatrzeć na Maurycego. Przecież mnie rozumiesz, prawda? Widziałam, sam tak stoisz i patrzysz, kiedy widzisz swoją Karusię.
Józefina uśmiechała się, słysząc te słowa. Doszła jednak do wniosku, że czas ruszyć dalej; nie mogą zwracać niczyjej uwagi na grupę młodzieńców wyraźnie przerabiających elementy musztry wojskowej i zaprawiających się w sztuce walki wręcz. Nie zdążyła powiedzieć jeszcze słowa, kiedy zauważyła to, co zauważyła już także Felicja:
– Józefino, popatrz – powiedziała ściszonym głosem bardzo przejęta dziewczynka – to Bronisia, Sławka i Klimcia. O! Ma opatrunek na głowie? A tam dalej, Staszka! Co one robią? Staszka, bidulka ma rękę na temblaku. A Bronisia? Robi opatrunek Klimci? Czy to się dzieje naprawdę? Może trzeba im pomóc? Józefino, podejdźmy do nich!
– Nie! – powiedziała stanowczo Józefina i zrobiła to w samą porę – zza zakrętu wyłonił się oddział pruskich żołnierzy. – Lepiej stąd odjedźmy, Felicjo! Potem o tym porozmawiamy. Zaśpiewajmy coś. Głośno i po niemiecku, oczywiście.
Oddział kawalerii pruskiej zbliżał się coraz bardziej, a one podziwiając krajobraz z wysokości siodła na końskim grzbiecie, śpiewały pieśń o żołnierzu służącemu wiernie niemieckiemu cesarzowi i marzącemu tylko o tym, aby oddać życie za swojego pana i władcę, dzięki któremu Prusy stawały się coraz potężniejszym krajem.
– Naprawdę musimy to robić? – spytała cicho niezbyt zadowolona z pomysłu Józefiny. – Gniadoszek grzebie prawym kopytem, pewnie nie może już tego słuchać.
– Śpiewaj! – powiedziała w jej stronę, również cicho, ale niewzruszenie, Józefina. – Głośniej! Gniadoszek grzebie kopytem, bo strasznie fałszujesz.
Kolacja przebiegała w iście minorowym nastroju: dziedzic z bardzo zafrasowaną miną od czasu do czasu tylko podnosił głowę znad talerza, ale nic nie mówił. Józefina konsumowała w milczeniu; w ogóle nie podnosiła głowy. Widać było jednak smutek na jej twarzy. Felicja, oprócz kilku wydanych z siebie westchnień, nie powiedziała również ani słowa i jadła, a właściwie bawiła się nałożonymi jej na talerz przez Józefinę kluskami z serem polanymi sosem waniliowym.
Kiedy madame Eliana Barnett, do tej pory także siedząca nad talerzem w milczeniu, zaproponowała wspólny wieczorny spacer po przylegającym do dworu parku, każdy spojrzał na nią z zainteresowaniem:
– Jaśnie pan hrabia też mógłby popatrzeć na zachód słońca. Może przy okazji opowiedzieć nam jakąś ciekawą historię związaną z dworem, a możemy również tak po prostu, kontemplować wieczór, pomilczeć.
Dziedzic odłożył sztućce. Wytarł usta białą jak śnieg serwetą, pokiwał głową i uśmiechnął się:
– Jeżeli moja córka i Józefina również będą nam towarzyszyły, to bardzo chętnie, madame. Na opowieści o dworze, nie mam ochoty, ale… Spodziewam się Dzikiewicza, ma wrócić z Bolkowic. Już powinien. Zawsze przywozi jakieś wieści. Co prawda, nie zawsze dobre…
Kobieta najpierw zrobiła lekko zdegustowaną minę, ale nie oponowała. Widać było, że tak do końca nie będzie jednak zadowolona z towarzystwa zaufanego woźnicy dziedzica.
Zanim ruszyli, zatrzymali się na ganku i spoglądali w niebo – wiosenny, nad wyraz ciepły wieczór, a nazajutrz zapowiadał się kolejny pracowity dzień. Sadzenie kartofli zajmowało około trzech dni i taka pogoda jak dzisiaj była jak najbardziej pożądana. Odwrócili głowy w kierunku nadjeżdżającego konno zarządcy, Walerego Kordeckiego, a ten zaraz zsiadł z konia, skłonił się przed wszystkimi i powiedział:
– Praca w polu idzie dobrze. Może i by szło szybciej, ale jedna para rąk mniej. Kaczmarowa nie przyszła dzisiaj do roboty.
Dotąd milcząca Felicja ożywiła się, podeszła szybko do ojca:
– Byłyśmy wczoraj z Józefiną w czworakach. Andzia Kaczmarowa nie mogła przyjść na pole. Ma chore dziecko! Czy naprawdę nie może odrobić tego dnia, kiedy indziej? Jak już mały Adaśko wydobrzeje? Tak się nie godzi! On ma dopiero pięć lat i nie może zostać w chacie sam. Marcysia też chodzi w pole. Proszę, powiedz Kordeckiemu, żeby pozwolił jej zostać w domu jeszcze kilka dni. Tatku, a może trzeba przysłać do chłopca doktora? Miałam cię już wczoraj prosić, on tak ciężko oddychał.
Dziedzic z uśmiechem patrzył na córkę i kiwał głową:
– No dobrze, no dobrze. Trzeba będzie go przywieźć z Nowin, to i ja zasięgnę porady. Od dwóch dni coś mnie w żebrach gniecie. Kordecki! A niech no Kordecki jeszcze nie woła kilka dni tej Kaczmarowej. Coś mi się zdaje, że to żadnego z niej pożytku nie będzie, jak głowę ma zaprzątniętą chorym dzieckiem.
Zarządca bez słowa skinął głową, dosiadł konia i odjechał, a oni ruszyli wolnym krokiem dalej, na spotkanie zachodzącego słońca.
Byli właśnie przy fontannie znajdującej się w samym środku parku, kiedy nadszedł Antoni Dzikiewicz. Był nieco spocony. Wywołał tym u madame Barnett uczucie lekkiego obrzydzenia, czego nie omieszkała okazać mu, najpierw przytykając do nosa chusteczkę i zaraz potem odwracając ostentacyjnie głowę. Niezrażony jej spojrzeniem uśmiechnął się w jej kierunku, uchylił kapelusza, skłonił głowę przed dziedzicem i paniami. Zaraz też szepnął coś dziedzicowi do ucha; ten zrobił zmartwioną minę, machnął ręką w kierunku pań:
– Pospacerujcie same, muszę posłuchać, co ma do powiedzenia Antoni, ale wybaczcie, nie są to wieści dla waszych uszu, moje drogie, przepraszam.
Nie zdążyli jeszcze tak na dobre opuścić towarzystwa, kiedy nagle wszyscy usłyszeli śpiewaną wyliczankę bawiących się jeszcze na skraju dworskiego parku dzieci z pobliskich czworaków:
Panna z kawalerem
Madame z pruskim oficerem
Trzymają się za rączkę
Idą na cmentarz czy na łączkę?
Hop hop hop trzy rybie łuski
Już pannę kocha oficer pruski
Hop hop hop trzy zdechłe psy
Głupim Prusakiem będziesz ty!
Eliana Barnett najpierw, tak jak i zresztą pozostali, stanęła jak wryta, potem tupnęła ze złością nogą:
– Leutnant Grossbach, to bardzo porządny mężczyzna i… i zobaczycie! Już wkrótce mi się oświadczy! – mówiła zdesperowanym głosem, w stronę wyraźnie zażenowanego nieco tym zajściem Antoniego, a potem z płaczem, bez jednego słowa pożegnania, pobiegła w kierunku dworu.
***
Kiedy tylko się rozwidniło Felicja cichutko wymknęła się z dworu, osiodłała Karusię i popędziła do czworaków. Nie było daleko, jakieś pół mili, nie więcej, ale i tak wydłużyła sobie drogę – uwielbiała galopować, a Karusia, to taki koń, który w lot rozumiał, o co chodzi. Zatrzymała się przy rozwalonym prawie doszczętnie płocie chaty stojącej w równym rzędzie z kilkoma innymi i w bardzo bliskiej od nich odległości we wschodniej części wioski. Nie przywiązywała Karusi do płotu, tylko przykazała jej przymilnie, żeby na nią czekała. Kobyłka machnęła przyjaźnie ogonem, a Felicja ruszyła w stronę drzwi. Zanim do nich doszła, otworzyły się i na dwór wyszła Staszka, z dwoma wiadrami w ręku – nie zauważyła Felicji od razu; kierowała się do znajdującej się zaraz za chatą studni z sięgającym prawie nieba żurawiem.
– Staszka, poczekaj! – Felicja złapała dziewczynę za rękaw, aż ta wystraszona prawie odskoczyła na bok. – Jeszcze dwa dni temu miałaś rękę na temblaku! Tak szybko wyzdrowiałaś?
– Toś mnie wystraszyła, Felusiu! Dzięki za to śpiewanie! Udało nam się w miarę szybko stamtąd uciec. Miało nie być żadnych żołnierzy, ale pojawili się zupełnie niespodziewanie. Rety! Jak ty fałszujesz! – zaśmiała się jeszcze Staszka i zaczepiła wiadro o gruby łańcuch.
– Dlaczego mi nie powiedziałaś! – mówiła do niej Felicja z wyraźną pretensją w głosie i jednocześnie pomagała wyciągnąć pełne wiadro ze studni. – Rozmawiałam z Józefiną i domyślam się. Wiem, co robicie i też bym chciała… bardzo bym chciała być z wami.
– Maurycy zabronił! Powiedział, że ty i Józefina, robicie bardzo wiele dla naszego kraju. Ty potrafisz wiele rzeczy, których my się dopiero uczymy. Musimy zachować ostrożność, a ty rób to, co dotychczas.
– Staszka…
– Nie! Nic więcej nie mogę ci powiedzieć! – Kategorycznie odmówiła Staszka, odebrała od Felicji jedno z ciężkich, napełnionych po brzegi wodą wiader i ruszyła w stronę chaty, zostawiając zmartwioną dziewczynę prawie tuż przed drzwiami.
Felicja uwielbiała lekcje rysunku, zwłaszcza te, na których mogła na zakończenie puścić wodze fantazji i narysować to, na co właśnie miała ochotę. W ostatnim czasie uwielbiała rysować swoje ukochane konie, a narysowane przez nią galopujące lub cwałujące rumaki wzbudzały zachwyt każdego, kto oglądał jej szkice.
– Salomea – powiedział kiedyś jej ojciec, spoglądając z zachwytem na kolejny rysunek córki – też miała taki talent, do rysowania. Najchętniej malowała pejzaże, ale czasem i portrety.
– Tatku. – Felicja odłożyła przybory do rysowania, przetarła delikatnie czoło i spojrzała na ojca: – Dlaczego nie poznałam jeszcze ciotki Salomei? To twoja siostra, a nigdy nie została zaproszona, na przykład na świąteczny obiad. Dlaczego?
Hrabia pocałował córkę w czoło, przytulił, ale nie odezwawszy się ani słowem, odszedł lekko poruszony, co z pewnością nie uszło uwadze Felicji – kiedyś ojciec będzie musiał powiedzieć jej coś więcej na temat ciotki, o której opowiadano, że pracowała gdzieś w świecie, w przytułku dla trędowatych.
– No tak – zadumała się kiedyś Jagłowa na pytanie Felicji, gdzie dokładnie, w jakim przytułku pracuje ciotka Salomea. – Ona to chyba gdzieś, zaraz, jak to się nazywa… w Australii chyba, w Australii na misji, tak, jest na misji, ale to jest chyba bardzo daleko, gdzieś za oceanem.
Nauczycielką rysunku i pięknego pisania była mieszkająca na co dzień w Nowinach pani Idalia Kołodziejowa, czterdziestotrzyletnia wdowa, guwernantka i znana w okolicy malarka, raz na tydzień przyjeżdżająca do Janczarowa i przy okazji czyniąca nieśmiałe starania mające na celu zwrócenie uwagi dziedzica. On zawsze odnosił się do niej z szacunkiem i był wobec niej szarmancki i miły, ale, choć była piękną kobietą, nie wzbudzała w nim jednak jakiegoś specjalnego zainteresowania.
Popołudniową herbatkę z malinowym sokiem, jeszcze z ubiegłorocznych zbiorów, wypiły we trzy: Józefina, Felicja i pani Idalia, na tarasie od strony ogrodu, w miejscu lekko zacienionym, wśród niesamowicie pachnącej mieszanki ogrodowych kwiatów, na których pracowicie uwijały się już owady.
Jagłowa, oprócz ciasteczek posypanych wiórkami kokosowymi, które dostać można było czasem w zaopatrzonym we wszelaką drobnicę typu korzeń imbiru, czarny pieprz, laski wanilii czy właśnie wiórki, sklepie korzennym w Gniazdowie, przyniosła jeszcze ciasto z kremem porzeczkowym i bezą. Jadły w milczeniu, obserwując uwijające się wśród kwiatów pszczoły.
– Niesamowite! – powiedziała nagle pani Idalia, a na zdziwione spojrzenie Józefiny, a zaraz potem i Felicji, które na chwilę przestały konsumować i z ciekawością patrzyły na guwernantkę, dodała: – Obydwie macie ten sam, dosłownie ten sam odcień włosów, ale to pewnie tylko tak mi się wydaje. Już któryś raz odniosłam takie wrażenie.
Na wieczorny spacer wybrały się w stronę stadniny. Postanowiły przy okazji zajrzeć do mieszkających w pobliżu Wardaków – Józefina obiecała przynieść prześcieradła i płócienne koszule dla Wardakowej. Po ostatnim porodzie kobieta znacząco przytyła i miała problem z nabyciem nowych, a nie przelewało im się od czasu, jak od uderzenia pioruna ubiegłej wiosny spłonęła im szopa i musieli postawić nową.
Nie zabawiły długo. Bożka Wardakowa zajęta była czyszczeniem pieca chlebowego, a jej mąż, Kuba, pilnie pracował jeszcze w drewutni, rąbiąc drwa. Teofila i jej dwie młodsze siostry, Tekla i Tara, siedziały w pobliżu matki i pilnie obserwowały, jak należy czyścić piec – rzecz niezmiernie ważna, zważywszy na to, że raz na dwa tygodnie piekło się kilka bochenków chleba. Najmłodszy, czteroletni Tadzio, spał w łóżeczku stojącym blisko kaflowego pieca i, ssąc szmatkę nasączoną słodką wodą, za nic miał wszystko, co działo się wokół niego.
– Józefino! A zajrzyj do nas może po niedzieli – powiedziała jeszcze donośnym głosem Wardakowa, kiedy już opuszczały chatę – będzie świeży chleb, to jaki bochenek chętnie dla was dam.
– Dziękuję! Jeżeli będzie taki smaczny, jak zwykle, to lepiej upieczcie ze dwa więcej, a chętnie odkupię.
– I ty także, Felicjo, powinnaś czasem wziąć udział w przygotowaniu ciasta na chleb – zwróciła się do dziewczynki Józefina, kiedy już znalazły się na zewnątrz. – Tak, jak zresztą wszystkie panienki z dobrych domów. Powinnaś wiedzieć, jak zarządzać domem wtedy, kiedy… kiedy zabraknie…
– Kiedy ciebie zabraknie? Tak właśnie chciałaś powiedzieć, prawda? – Felicja przystanęła i zamyśliła się. – Nie mów tak, Józefino! Mam nadzieję, że zawsze będziesz ze mną, że jeszcze długo będziemy razem.
***
Nauczyciel tańca, Herr Hans Grobel, jak zwykle, odkąd przed kilku laty zaczął udzielać Felicji lekcji, na jej urodziny, a w tym roku przypadły właśnie w dzień jego przyjazdu, czyli w poniedziałek dwudziestego siódmego kwietnia, przywiózł kwiaty i był mocno zdziwiony, nie widząc w dworku dziedzica żadnych specjalnych przygotowań do urodzinowego balu jego uczennicy.
– A cóż to się stało, droga pani Józefino? – spytał niezmiernie zaciekawiony, co rusz ściszając głos. – Czyżby dziedzic podupadał finansowo? Nie starczyło na wyprawienie balu swojej jedynaczce? Takiego, co by okoliczni długo pamiętali? Szesnaste urodziny hrabianki powinny być wydarzeniem. Już chyba i z trzy miesiące temu, jak ludzie szeptali, że i syn naszego Kreisvorstand chętnie zatańczyłby z panienką.
Józefina, choć nie darzyła nauczyciela zbytnią sympatią za jego wścibstwo, odpowiedziała grzecznie i zgodnie z prawdą:
– Będzie tylko przyjęcie, tak, jak zażyczyła sobie panienka. Po południu podwieczorek: tort, trochę ciasta, pewnie jakaś lampka szampana za zdrowie panienki, ale na tym koniec. Pan, panie Grobel, oczywiście, jak zwykle jest pan zaproszony.
– O! Bardzo dziękuję. Dzisiaj jednak muszę wrócić wcześniej do Nowin. Obiecałem to mojej starej matce. Nie zostawiam jej na długo samej. Czuje się wtedy samotna i płacze, więc ja…
Józefina rozłożyła ręce:
– Skoro pan musi…
Herr Grobel przysunął się bliżej kobiety, nieco ściszył głos:
– Ten dzień, o ile wiem, nie jest radosnym dniem dla pani, droga Józefino. Wspomina pani pewnie swoją zmarłą córeczkę. Słyszałem…
Józefina zasmuciła się mocno, szybko jednak wzięła się w garść:
– Bardzo często ją wspominam. Nie znaczy to, że nie cieszę się ze szczęścia panienki Felicji. Zanim zacznie się podwieczorek razem pojedziemy na cmentarz, z kwiatami. Muszę pożegnać teraz pana, Herr Grobel. Stoły są już rozstawione w ogrodzie, ale muszę dopilnować, aby wszystko było jak należy.
Herr Grobel skłonił głowę, ruszył do wyjścia. Zanim otworzył wielkie drzwi, obejrzał się jeszcze raz za znikającą już właśnie w drzwiach kobietą.
A ona, idąc w stronę ogrodu, pomyślała, że sama już nie pamięta od ilu to lat, wspólnie z Felicją jeżdżą tego dnia z kwiatami na cmentarz, do córeczki, którą nacieszyła się tylko kilka godzin. Przypomniała też sobie, jak to może ze cztery lata wstecz, ze względu na lekkie niedomaganie dziewczynki, spowodowane gnębiącym ją katarem i kaszlem, chciała sama pojechać tego dnia na cmentarz, ale ona nie zgodziła się. Nie mogłaby usnąć bez złożenia swojej astralnej i mlecznej siostrze urodzinowych życzeń, tak wtedy powiedziała. A kiedy już klęczały i zmawiały modlitwę za zmarłych, Felicja głośno wyraziła żal, że Aleksandry nie ma na tym świecie i wie na pewno, że bardzo by ją kochała i byłyby najlepszymi przyjaciółkami.
Uroczystość jak żadnego roku była naprawdę nadzwyczaj skromna – Felicja, mimo kilkakrotnych próśb dziedzica, nie chciała ustąpić, a i on w końcu dał spokój i nie próbował namówić jej na żaden „tańcujący wieczorek”.
Kiedy więc Dzikiewicz przywiózł już z cmentarza Józefinę i Felicję, zasiedli wszyscy do stołu – nakrytego śnieżnobiałym obrusem z monogramem Janczarowskich na jego środku i rogach – ustawionego w cieniu wielkich grusz w ogrodzie: dziedzic, madame Barnett, zarządca Walery Kordecki razem ze swoją przemiłą żoną Marzanną, a licząc jeszcze Józefinę, Dzikiewicza i solenizantkę, to w sumie siedem osób. Grono świętujących ukończenie przez Felicję szesnastego roku życia wkrótce się powiększyło – z życzeniami i piękną laurką zrobioną przez dzieci z czworaków przyszły Bronisia, Staszka, Sławka, Klimcia, Marcysia, Zoja i Teofilka, dla których, na życzenie solenizantki, szybko zrobiono miejsca przy stole. Niecały kwadrans po nich, konno, przybył Maurycy Kornatowski – z wielkim bukietem polnych kwiatów zatrzymał się w szeroko otwartej bramie, a potem zsiadłszy z konia, z wielce poważną miną na twarzy, szedł w stronę uradowanej nieziemsko Felicji. Złożył dziewczynie życzenia, ona, szczęśliwa i rozpromieniona ucałowała go mocno w policzek, i szybko w usta, dwa razy.
– Felicjo – nieśmiało próbował zaprotestować dziedzic, ale trzymając Maurycego za rękę, przerwała mu mówiąc:
– Tatku! Maurycy zostanie kiedyś moim mężem, już dawno to powiedział, a ja się zgodziłam, przecież wiesz o tym.
Młody mężczyzna, wcale niespeszony słowami dziewczyny, ani lekkim udawaniem zażenowania przez jej ojca próbującego ratować reputację córki, najpierw skłonił głowę przed dziedzicem, potem przed dziewczyną. Podniósł jej rękę do ust i ucałował:
– Nie żartuj, Felicjo! Pewnego dnia przyjdę do ciebie z bukietem kwiatów i będziesz musiała dotrzymać słowa.
I nagle zrobiło się bardzo głośno – do ogrodu dosłownie wtoczyła się grupa dzieci z czworaków, w swoich świątecznych ubraniach, z ładnie uczesanymi czystymi włosami. Pod dyktando jednego z nich, a dokładnie, to Poldka Trybały, ustawiły się w dwóch rzędach i na jego znak wyśpiewały:
Panienka Felicja, ta nasza kochana.
Jej to dzisiaj święto, od samego rana!
Chcielibyśmy jej przynieść z łąk kwiatów tysiące,
Serca w zamian swe dajemy – dziś dla niej bijące…
Hop hop hop, malinki i jagody,
Życzenia jej składa i stary, i młody.
Hop hop hop, dzień piękny dzisiaj taki,
Niech dla naszej panienki śpiewają rajskie ptaki.
Po chwili głębokiej ciszy, w czasie której nie tylko madame Barnett trzepotała rzęsami, a Marzanna Kordecka i Józefina wstrzymywały łzy, ale również Felicja i sam dziedzic byli bardzo poruszeni, rozległy się głośne brawa – grupka dzieciaków znowu na znak dany przez Poldka Trybałę ukłoniła się dwukrotnie i chociaż nie jeden przełykał ślinę na widok zastawionego łakociami stołu, to żaden nie miał zamiaru nawet upomnieć się głośno o coś w nagrodę.
– A chodźcie no tu, dzieciaki – odezwał się nagle mocno wzruszony dziedzic i zaraz zwrócił się do Józefiny: – Mogę cię prosić, abyś obdzieliła dzieciarnię słodkościami? Niech i oni wspominają miło ten dzień.
Kobieta z uśmiechem wstała od stołu. Poprosiła, aby dzieci ustawiły się przed nią – każdemu ukroiła kawałek tortu i dała w torebkę tyle ciastek, ile rodzeństwa jest w domu.
– Dziękuję, tatku. – Felicja ucałowała ojca w policzek. Poruszona występem dzieci zwróciła się do siedzących w milczeniu przyjaciółek: – Dziękuję. To także dzięki wam, dziękuję.
Bronisia trzymała jej rękę:
– To w dużej mierze twoja zasługa: ty ich uczysz, ty im mówisz, ty im pokazujesz, jak należy się zachować. Co wolno, a czego nie wolno. I to nadal będzie twoja praca tutaj…
Felicja patrzyła nieco zaskoczona na przyjaciółki.
– O czym ty mówisz, Bronisiu?
– My, najpierw Zoja, Klimcia i ja, wyjeżdżamy, Felicjo – powiedziała smutnym głosem osiemnastoletnia Teofilka. – Do Bolkowic, a potem dalej. Kurier pomoże nam przedostać się do Galicji. Wszystko jest już opłacone, zorganizowane. Chcemy przyłączyć się do legionów, do służb sanitarnych albo, jeżeli będzie trzeba, to do oddziałów strzeleckich, kobiety też tam przyjmują. Ta wojna naprawdę… Na świecie robi się coraz bardziej niebezpiecznie. Bronisia, Sławka, Marcysia i Staszka dołączą później. A my, chciałyśmy się dzisiaj z tobą pożegnać.
Józefina z uśmiechem na nieco pobladłej twarzy, hojnie obdzielała dzieciaki ciastkami, ale od czasu do czasu patrzyła w stronę niezwykle smutnych dziewczynek, z których każda, także Felicja, wycierały łzy.
W końcu biesiadnicy powędrowali za jej wzrokiem i zamilkli. Teofilka, Klimcia i Zoja powoli zajmowały miejsca w najętej bryczce, która właśnie zajechała przed dwór – pozostałe dziewczynki objęły się w pół i machały odjeżdżającym. Najpierw podniosła rękę Józefina i również machała na pożegnanie, potem zrobił to Maurycy, a potem jeszcze dzieci z czworaków, a zaraz za nimi Antoni Dzikiewicz i żona zarządcy, a już za chwilę machali im wszyscy, łącznie z dziedzicem pocierającym, chyba zbyt mocno trzęsącą się, brodę.
***
Jak co roku, na koniec kwietnia, w ostateczności na początku maja zabierano się za czyszczenie stawów hodowlanych należących do Janczarowskich – odmulanie, pogłębianie, na końcu zarybianie, rzecz jasna narybkiem karpia – jesienią, jeżeli wszystko dobrze szło, to na jego sprzedaży można było zarobić krocie. Prace wykonywali tylko mężczyźni i musiały wystarczyć im dwa tygodnie. Piętnastego dnia miesiąca maja zabierano się za sadzenie na zagonach, wyhodowanych już wcześniej na początku marca, flancy kapusty. Kapustę sadziły kobiety z pomocą kilku mężczyzn roznoszących po polu ciężkie kosze po brzegi flancami wypełnione. I trzeba było się śpieszyć, na sadzenie czekały: groch i fasola, a pod koniec maja, na świętego Filipa trzeba było być gotowym na sianie prosa, no a pogoda, teraz sprzyjająca wiosennym pracom w polu, też potrafiła płatać figle.
Uzbrojeni w specjalnie do tego przygotowane czerpaki, mężczyźni zajęli się najpierw ściąganiem siatki z pierwszego stawu. Dzięki tym siatkom zawsze wiosną było mniej pracy – dosyć skutecznie chroniła przed zanieczyszczeniem wody opadającymi jesienią liśćmi, a nawet jeżeli mimo wszystko znalazło się ich trochę w wodzie, to łatwiej było doprowadzić staw do porządku. Gnijące części roślin wyławiano potem czerpakami, których przygotowaniem już od wielu lat zajmował się Kuba Wardak, mężczyzna raczej pogodnego usposobienia, dzisiaj jakby przygaszony i smutny.
– Ej, Kuba! – próbował zagadnąć go Bolek Staroń, pracujący kilka metrów dalej. – A co ty taki dzisiaj jakiś nieswój? – Wardak wzruszył ramionami i dalej w milczeniu zarzucał czerpak na odsłonięty już prawie staw. Bolek Staroń przysunął się bliżej niego i delikatnie klepnął go po plecach: – Tak pytałem – powiedział dosyć cicho. – Klementynka Borek i Zojka Robaków też zniknęły. Były u Janczarowskich, na urodzinach panienki, a potem… potem wsiadły do zamówionej u starego Rosenthala bryczki i pojechały. A ostatni raz, jak słyszałem, to widziano je w Bolkowicach.
Kuba Wardak patrzył na niego nieufnie:
– Dlaczego mi to mówisz? Martwię się…
Bolek Staroń znowu położył rękę na plecach Wardaka i nachylił się:
– W nocy zniknął mój Alfred. I najstarszego z Gierszów, co Florian jemu, też nie ma.
– Martwię się o moją Teofilę – zasępił się mocno Kuba Wardak. – Tyle ludzi zginęło już w tych powstaniach i co? Jest gorzej niż było. Jeszcze mocniej nas cisną. Tyle kościołów pozamykali, nauczyciele tylko niemieccy i w urzędach wszystko też po niemiecku. Ciągle nowi osadnicy przyjeżdżają. Protestantów tu specjalnie nam ściągają. Tylko patrzeć, jak całkiem wyrzucą nas z naszych chałup! I co te dzieciaki myślą? Coś wywalczą? Moi rodzice zginęli w styczniowym…
– Wiem, wiem, przecież. – Kiwał głową Bolek Staroń. – A i teraz są ludzie, co wierzą, że odzyskamy ten nasz kraj.
– Ej! Chłopy! A pośpieszyć no trochę!– usłyszeli naraz głos zarządcy. Walery Kordecki zbliżył się do nich, obejrzał się za siebie i już ciszej powiedział: – Józef, mój siostrzeniec, też go nie ma. Wyszedł z domu nocą. Matce swojej powiedział, że do legionów idzie, o Polskę się bić. A od Jagłów, to dwóch poszło, Jarema i Józef. Oni tak, jakby się zmówili. Co to z tego będzie? Ja już sam nie wiem, czy to wierzyć w to, że ta Polska jeszcze kiedyś naprawdę powstanie?
Tym razem ani Fräulein Schmidt, ani madame Barnett nie wyraziły chęci wspólnego, również z dziedzicem, konsumowania posiłku, i był on z tego powodu naprawdę niepocieszony:
– No zapewniam was, drogie panie, że jest mi niezmiernie przykro, ale jeżeli jest choćby jeden, najmniejszy nawet powód, aby nie dotrzymać mi towarzystwa, to przyjmuję każde tłumaczenie z pokorą.
Ute Schmidt uśmiechnęła się szeroko, pokazując przy tym pewne braki w swoim uzębieniu, ujęła dziedzica Janczarowskiego lekko pod rękę i powiedziała:
– Wybieram się dzisiaj razem z siostrą na zakupy do stolicy i mam do pana, drogi panie Ksawery, ogromną prośbę.
– Proszę mówić, panno Ute.
– Otóż, moja starsza siostra na początku czerwca bierze ślub, a dzisiaj jedziemy do salonu sukien ślubnych Galonska & Grubba zamówić dla niej suknię. No i ja przy okazji zamówiłabym suknię dla siebie. Problem w tym, że… No i tu moja prośba: czy nie mógłby mi pan wypłacić za lekcje panienki Felicji za ten miesiąc? No wiem doskonale, nie ma jeszcze nawet połowy maja, ale… i awansem za następny, za dwa następne. Ale jeżeli to problem.
Dziedzic zdziwiony nieco zuchwałą prośbą guwernantki, mimo to uśmiechał się:
– Oczywiście! Tak zrobimy. Proszę ze mną do gabinetu, panno Schmidt.
Madame Eliana Barnett nadchodząca właśnie od strony salonu rzuciła przelotne spojrzenie na swoje odbicie w wielkim tremo w rzeźbionej dębowej ramie, poprawiła niewymagające tego absolutnie włosy, schowane już pod czepkiem koloru beżowego, potem takiegoż samego koloru spódnicę na krynolinie i uśmiechnęła się w stronę Fräulein Schmidt:
– Panno Ute, gdyby była pani tak miła i zgodziła się, abym pojechała razem z panią w powozie do Nowin…
Ute Schmidt przestała się uśmiechać:
– Nie! Nie zgadzam się! – oschłym ton nie pozostawiał żadnych złudzeń. – Wykluczone!
Eliana Barnett, lekko zdziwiona tonem głosu nauczycielki, mimo wszystko przyjęła jej słowa za nieco dziwny żart; po krótkim milczeniu zaczęła znowu:
– Wysiadłabym przed kościołem, a pani, panno Ute chciała jechać jeszcze na dworzec, czyż nie tak?
Ute Schmidt zrobiła jakąś dziwną minę:
– Przed kościołem wsiądzie do powozu moja siostra z Leutnantem Grossbachem, swoim narzeczonym, więc rozumie pani…
Madame Barnett tym razem nieco zbladła:
– Porucznikiem? Porucznikiem Grossbachem? Znam jednego porucznika Grossbacha. Helmuta Grossbacha. Ale to zapewne nie ten sam…
– Leutnant Helmut Grossbach z cesarskiego regimentu, stacjonujący w Nowinach, narzeczony mojej starszej siostry. Nie mogła go pani poznać. On nie. On zadaje się tylko z prawdziwymi Niemkami, a madame, jak mi wiadomo… Kropla francuskiej krwi nic nie znaczy. Ale teraz już chciałabym załatwić swoje sprawy, pozwoli pani.
Madame Eliana Barnett nie osunęła się zemdlona na podłogę tylko dlatego, że podtrzymał ją Antoni Dzikiewicz; właśnie nadszedł, aby oznajmić pannie Schmidt o czekającym już na nią powozie i przypadkiem słyszał część rozmowy. Zanim całkowicie zniknęła za drzwiami gabinetu dziedzica, Ute Schmidt, wzruszywszy ramionami z nieukrywaną pogardą spojrzała na całkowicie zdezorientowaną sytuacją madame Barnett i zaraz potem marszcząc mocno czoło i nos, prychnęła w stronę Antoniego.
– Czy odprowadzić madame? – spytał uprzejmie, z nadzieją w głosie, woźnica, ale ona, wyswobodziwszy się prawie z furią z jego ramion, szybkim krokiem odeszła w stronę zajmowanego przez siebie pokoju.
Spotkanie odbyło się w chacie Berusów, stojącej dosyć blisko zamkniętego kilka lat temu przez władze pruskie w ramach represji za powstanie styczniowe niewielkiego kościółka, po którym teraz przez dziurawe dwustuletnie witraże hulał już tylko wiatr. Gustaw, Szymon, Kazimierz i Maurycy zasiedli za wielkim dębowym stołem w kuchennej izbie, a Serafin zwrócił się do siedzącego tam również – z uśmiechem i zainteresowaniem spoglądającego kolejno na młodych mężczyzn – dziadka:
– Dziadku, a zwolnilibyście ten zydel. Usiąść nie mam gdzie, a chcieli my tu razem pogadać trochę. A! Jeszcze ma przyjść Błażej Gmerków.
Nikodem Berus, dziewięćdziesięciodwuletni staruszek z białą jak śnieg brodą i takimi samymi wąsami pokiwał głową, uśmiechnął się kolejno do każdego i bez słowa, powoli wstał, aby już po chwili przycupnąć na niewielkiej ławeczce stojącej przy kaflowym piecu połączonym z ciepłym jeszcze piecem chlebowym.
– No tak, mówcie, a ja posłucham chętnie. Ciekaw jestem przecież, co wymyślicie mądrego – powiedział cicho, tak bardziej do siebie, ale i tak wszyscy słyszeli. – Może wreszcie ktoś… może to wy, właśnie wy doprowadzicie do tego, że ta nasza Polska powstanie z kolan.
– Dziadku. – Serafin podszedł do staruszka, okrył jego kolana waciakiem zdjętym z żelaznej rurki przytwierdzonej do pieca, gdyż stary Berus trząsł się z zimna, choć przecież na dworze było ciepło.
– My do legionów chcemy się dostać, panie Berus – odezwał się siedzący na jednym zydlu z Szymonem, Kazimierz. – Do drużyny strzeleckiej. Tylko bronią można pogonić wroga.
– Wróg z każdej strony, mój chłopcze – odezwał się znowu cicho staruszek. – Trzeba mieć baczenie. Każdy coś obiecuje, ale czy spełni? Oni chcą tylko naszej… waszej młodej krwi, żeby załatwić swoje interesy.
– Rozprawialiśmy o tym, do kogo się przyłączyć. Najbardziej, to nam po drodze z Piłsudskim – odezwał się Maurycy Kornatowski. – W Galicji jest zgoda na tworzenie czysto polskich oddziałów.
Nikodem Berus kiwał głową:
– Obojętne, do kogo się przyłączycie, będzie to bratobójcza walka i to jest w tym wszystkim najstraszniejsze, a zgody w narodzie nie ma, naród podzielony.
– Tak, to prawda – mówił dalej Maurycy. – Wykształciły się dwie orientacje polityczne, a każda różniąca się poglądami na sprawę niepodległości Polski. Najgorsze jest to, że i jedni i drudzy mają trochę racji, a każdy scenariusz może okazać się tym właściwym.
– Jednak mimo wszystko obawiałbym się w przyszłości Rosji, chociaż teraz jest niby słabsza po przegranej z Turcją – odezwał się Gustaw pomagający właśnie staremu Berusowi przypalić fajkę. – Nawet początkowo, to chciałem do Związku Strzeleckiego we Lwowie przystąpić, ale teraz… Ale teraz, to już nie wiem. Naprawdę, sam nie wiem. Polowe Drużyny Sokole, i o tym także myślałem.
– Muszę szczerze przyznać, że pewne sprawy nie są dla mnie tak całkiem zrozumiałe – odezwał się Błażej, który wszedł do chaty kilka minut wcześniej, przywitał się ze staruszkiem i z uwagą przysłuchiwał się rozmowie – i musielibyście mi wytłumaczyć, dlaczego nie możemy walczyć z naszymi trzema zaborcami. Oni przecież zajęci są sporami między sobą… i może… tak, jak to się mówi „psim swędem” udałoby się nam odbudować tę naszą nową Polskę. Wtedy daliby nam spokój, co? Ponoć naszego polskiego wojska, słyszałem, to i ze dwieście tysięcy ludzi będzie!
– O! Mrzonki młodych gorących głów! – jęknął staruszek. – To tylko propaganda, aby podnieść morale żołnierzy, a wystąpienie przeciwko wszystkim zaborcom skończyłoby się dla nas, tragicznie. Jesteśmy zbyt słabi i zupełnie nieprzygotowani. Wierz mi!
Cisza, jaka zapanowała po jego słowach nie trwała długo. Zapukawszy lekko do drzwi, i nie czekając na żadne zaproszenie, wszedł Kuba Wardak.
– Witajcie! Szukam Maurycego – powiedział po krótkim przywitaniu się z pozostałymi i zaraz zwrócił się do młodego Kornatowskiego: – Ja do ciebie Maurycy o radę przyszedłem prosić. Wiem, że istnieje coś takiego, jak Polski Sztab Wojskowy, co to jego zadaniem jest gromadzenie funduszy na działalność wojskową. Nie mam za wiele grosza, a odkładać trzeba; jeszcze dwie dziewczyny w domu, to i posag jaki trzeba im uszykować, ale moja najstarsza, Teofila, nic nie wzięła z domu i jej się też przecież należy. I teraz powiedz, do kogo to trzeba? Chciałem za nią, trochę tego grosza dać. To i może i jej tam lepiej będzie i może szybciej do domu wróci.
– I ja też dołożę – wtrącił starszy pan; podniósł się z wysiłkiem i wyciągnął z dochówki znajdującej się z boku kaflowego pieca niewielką sakiewkę:
– Za naszego Serafina. Może to co pomoże i wywalczy tę wolną Polskę i… i wróci do nas, do domu, cały i zdrowy.
– No co nic nie mówisz, Maurycy – spytał nagle przyjaciela Szymon Zabielski, a potem zwrócił się do pozostałych: – Maurycy ma kwit. No pokaż! Prawie wszystko, co dostał z ubezpieczenia, te pieniądze za swoją zaginioną rodzinę, oddał na potrzeby formującego się wojska. Właśnie do tego sztabu wojskowego.
***`
Madame Eliana Barnett, jako ostatnia zeszła na śniadanie – w przeciwieństwie do Felicji i Józefiny uśmiechających się szeroko na widok bezskutecznie próbującego złapać własny ogon Azora. Nie spojrzała nawet w ich stronę i widać było, że głos poszczekującego co chwilę psa drażni ją raczej niż bawi. Ksawery Janczarowski w milczeniu posmarował pieczywo i tylko od czasu do czasu, znad czytanej właśnie gazety spoglądał w stronę córki i Józefiny.
– No tak! Nie jestem kontent z takiego obrotu spraw. – Podniósł wreszcie głowę. – No i co to z tego będzie? Co to będzie… Ludzie się cieszą, ale ja nie jestem pewien, czy to naprawdę dobrze, jeżeli ta woj… jeżeli to się rzeczywiście stanie. O! Antoni! Witam! Przychodzisz na pewno z jakąś wiadomością, ale najpierw, to proszę, siadaj i posil się.
Mężczyzna skinął kolejno w stronę zgromadzonych przy stole i zajął miejsce obok madame Barnett:
– Witam drogie panie i dziękuję panu dziedzicowi. Bardzo chętnie posilę się z wami. Prawdę mówiąc, to jeszcze nic nie jadłem. Bladym świtem musiałem pojechać do miasta, do Nowin.
– Czy Dzikiewicz może mówić trochę ciszej? Od kilku dni męczy mnie migrena, a Dzikiewicz, to jak do swoich koni – odezwała się, nie podnosząc nawet głowy znad talerza, w dodatku dosyć zniecierpliwionym głosem, madame Barnett. – I już mi się nawet jeść odechciało!
Nieco zbity z tropu Dzikiewicz po chwili milczenia i na wyraźnie okazane życzenie słuchania go przez pozostałych biesiadników, kontynuował:
– Nadszedł czas, aby uzupełnić zapasy w spiżarni.
– Cóż za wspaniały temat do rozmów przy stole! Dzikiewicz, to nie ma innych tematów? – sarkastycznie stwierdziła Eliana, wzruszając przy tym lekceważąco ramionami. – Kartofle, marchew, sery, pewnie obrok dla koni! To takie… mdłe! To nie dla mnie!
– A i owszem, znajdzie się i inny temat, jak madame tak bardzo chce! – Tym razem to woźnica okazał zniecierpliwienie. – Po śniadaniu możemy wybrać się na spacer, na przykład na cmentarz, by porozmawiać o… o stopniach oficerskich w pruskim wojsku! Co madame na to?
Felicja i Józefina lekko pochyliły głowy, dziedzic zrobił zdziwioną minę w kierunku guwernantki, a ona sama w jednej chwili zalała się łzami i wybiegła z jadalni.
Ostatnie lekcje tańca w tym roku szkolnym odbyły się w drugiej połowie maja – w ogrodowej altanie pamiętającej jeszcze czasy z ubiegłego wieku, z oplecionym wokół wejścia krzakiem pnącej białej róży, mocno obdarzonej w tym roku grubymi pąkami. Hans Grobel udzielał ostatnich rad swojej uczennicy i cały właściwie czas zerkał na boki wyraźnie kogoś wypatrując. Wreszcie nie wytrzymał:
– A gdzież to nasza Józefina? Chyba nie opuściła dworu? Przynajmniej nic o tym nie wiem. Byłbym niepocieszony, gdyby się okazało, że wyjechała.
– Ależ skąd! Poszła do kuchni, aby sprawdzić, czy obiad zostanie podany na czas – odpowiedziała wesoło Felicja. – Tatko ma do niej bezgraniczne zaufanie. Pod każdym względem, jak sam kiedyś powiedział.
Hans Grobel, pięćdziesięcioletni i mocno już wyłysiały mężczyzna, jeszcze do nie tak dawna tancerz w operetce wiedeńskiej, kontuzjowany w czasie prób do jednego ze spektakli, za każdym swoim pobytem w Janczarowie chętnym okiem spoglądał na Józefinę, ale jak dotąd o nic nie wypytywał. Teraz jednak czując, że dłużej nie może już czekać postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i zadać kobiecie kilka pytań, od których, jak mniemał od pewnego czasu, zależy nie tylko dalsza jego praca w tym miejscu, ale i życie.
Józefina pojawiła się dosłownie kilka minut później z zaproszeniem na obiad, który właśnie za chwilę będzie podany. Ucieszony jej widokiem Hans Grobel poprosił Felicję, aby poszła już do jadalni, ponieważ chce porozmawiać kilka chwil, nie dłużej, z jej służącą.
Dziewczyna, najpierw uśmiechnięta i zadowolona, zatrzymała się w pół kroku i z mocno zagniewaną miną prawie wykrzyczała:
– Jak pan mógł tak powiedzieć?! Józefina nie jest niczyją służącą! To moja przyjaciółka! I nie pozwalam jej obrażać! – I rozpłakała się. Józefina podeszła do niej i przytuliła mocno:
– Już dobrze. Już dobrze, kochanie! Pan Grobel na pewno nie chciał nikogo obrazić. Idź do jadalni, a ja wysłucham, co ma mi do powiedzenia.
Kiedy tylko Felicja zniknęła w wielkich drzwiach wejściowych, Hans Grobel dopadł wręcz do kobiety i trzymając ją za ręce mówił szybko:
– Droga Józefino, chciałbym powiedzieć… Moja droga, Józefino, przecież ty wiesz, że bardzo mi się podobasz. Mam duże mieszkanie, w samym centrum Gniazdowa, a to nie to samo, co Nowiny albo Bolkowice. I mogłabyś u mnie zamieszkać! Przed ludźmi udawalibyśmy, że opiekujesz się moją matką, ale byłabyś jak moja żona. Oj, jak ja bym cię mocno kochał! Nawet, gdybym się ożenił… moja matka, ma już osiemdziesiąt dziewięć lat i naciska, abym ożenił się z jakąś porządną niemiecką panną, protestantką, tak, jak my… i ciągle powtarza, że chciałaby jeszcze zobaczyć wnuki, ale ty zawsze byłabyś dla mnie najpierwsza. Przysięgam! Droga Józefino, jesteś bardzo piękną kobietą! Marnujesz się tutaj, we dworze, życie ucieka ci na niańczeniu tej rozkapryszonej panny. No? No, co ty na to?
Józefina z lekkim uśmiechem na twarzy i cierpliwością godną świętej wysłuchała do końca wywodu nauczyciela, a kiedy zamilkł wymierzyła mu siarczysty policzek i spokojnym krokiem odeszła w stronę dworu, pozostawiając pana Hansa z zaczerwienioną mocno połową twarzy; najpierw z bardzo zdziwioną, a zaraz potem zagniewaną miną i ręką przykrywającą piekący policzek.
Na wieczorny spacer wybrali się zaraz po kolacji. Wieczory były coraz dłuższe i cieplejsze, więc i spacer był jedną z przyjemności, której nie chcieli sobie odbierać. Towarzyszący im zarządca Kordecki przy okazji zdawał dziedzicowi relację z przebiegu wiosennych prac.
– No tylko popatrzcie! Jak ten czas szybko leci – westchnął mocno dziedzic i jak zwykle z niedowierzaniem pokręcił głową. – Już za dwa dni będzie świętego Filipa, czyli to prawie koniec miesiąca, dwudziesty szósty maja będzie. Tak rzeczywiście można powiedzieć, koniec miesiąca.
– No tak! – krzyknęła wesoło Felicja idąca wraz z Józefiną za panami. – I to jest dzień, kiedy należy wyjść w pole i siać proso. Pamiętaj tatku: obiecałeś, że razem ze wszystkimi będę mogła pracować w polu.
– A niech tam! Skoro obiecałem! – Zaśmiał się dziedzic i machnął ręką. – Myślałem, że już zapomniałaś, moja ptaszynko, ale niech ci będzie. To ciężka praca. Jeżeli chcesz się o tym sama przekonać, to niech tak się stanie. W końcu dzieciaki z czworaków też często wychodziły siać proso. Tylko pamiętaj! Głowę należy osłaniać przed słońcem! Koniecznie!