W obronie innych - Sam Childers - ebook + książka

W obronie innych ebook

Sam Childers

3,6
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kaznodzieja dzierżący broń w ręku, armia rebeliantów z szaleńcem na czele i całe wsie wycięte w pień tylko dlatego, że były po drodze…

 

Książka „W obronie innych” opisuje historię niezwykłej przemiany Sama Childersa, który z agresywnego bandyty stał się człowiekiem wiary, prowadzącym wojnę o ocalenie dzieci w jednym z najniebezpieczniejszych zakątków świata. Jego życie zainspirowało twórców filmu Kaznodzieja z karabinem z Gerardem Butlerem w roli głównej.

 

W obronie innych traktuje o prawdziwym terroryzmie… wymierzonym w 200 000 dzieci w północnej Ugandzie i Sudanie Południowym. Sam Childers – wojownik i kaznodzieja (nazywany przez niektórych najemnikiem) – bez wytchnienia przemierza z niewielkim oddziałem dżunglę, występując przeciw okrutnej armii, która znacznie przewyższa liczebnością jego siły. Jeden człowiek może bardzo wiele zmienić. I Samowi Childersowi się to z całą pewnością udaje”. 

Peter Fonda, aktor i producent filmowy

 

Wielebny Sam Childers jest od lat bliskim i zaufanym przyjacielem rządu Sudanu Południowego. 

Prezydent Sudanu Południowego Salva Kiir Mayardit

 

Wielebny Sam Childers to od lat oddany przyjaciel naszego kraju, a my wspieramy jego odważną działalność. Prezydent Ugandy Yoweri Museveni

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 238

Oceny
3,6 (5 ocen)
2
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2016 Sam Childers

 

 

Seria: WAR REPORT

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

Tłumaczenie: Marcin Machnik

Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Posłowie i konsultacja merytoryczna: Piotr Szalaty

 

Projekt graficzny, skład, eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

Projekt okładki: HEVI

 

 

ISBN 978-83-64523-56-4

Ustroń 2016

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

 

Wszystkim wspaniałym i odważnym dzieciom z Ugandy i Sudanu Południowego

1.

zapiski z frontu

W wy­so­kich tra­wach Su­da­nu Po­łu­dnio­we­go czai się śmierć. Po­zor­nie spo­koj­ny kra­jo­braz po­tra­fi w ułam­ku se­kun­dy zmie­nić się we wzbu­rzo­ne mo­rze re­be­lian­tów z Ar­mii Bo­że­go Opo­ru, któ­rzy za­le­wa­ją ni­cze­go nie­podej­rze­wa­ją­cą wio­skę ku­la­mi, cio­sa­mi bro­ni bia­łej i ogniem. Przed­sta­wi­cie­le wła­dzy i róż­nych NGO (ang. non-go­vern­men­tal or­ga­ni­za­tions, czy­li or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wych, ta­kich jak CARE, ONZ czy Czer­wo­ny Krzyż) omi­ja­ją tych re­ne­ga­tów sze­ro­kim łu­kiem. Za­zwy­czaj wie­dzą, gdzie znaj­du­ją się pro­ble­ma­tycz­ne ob­sza­ry, i w ogó­le się tam nie za­pusz­cza­ją. Po­zo­sta­wie­ni na pa­stwę losu miesz­kań­cy ta­kich re­gio­nów żyją w wiecz­nym sta­nie za­gro­że­nia, w cią­głym stra­chu. W nocy ni­g­dzie w bu­szu nie moż­na czuć się bez­piecz­nie. Poza jed­nym miej­scem – czter­dzie­sto­akro­wą oazą bez­pie­czeń­stwa i ci­szy w sa­mym środ­ku pie­kła nie­koń­czą­cej się woj­ny do­mo­wej, zwa­ną She­ki­nah Fel­low­ship Chil­dren’s Vil­la­ge.

Za­pew­nie­nie ko­muś bez­pie­czeń­stwa to pra­ca bez koń­ca.

Dniem i nocą za ogro­dze­niem sły­chać strza­ły z ka­ra­bi­nów. Za każ­dym ra­zem, gdy jeż­dżę po oko­li­cy, mu­szę być przy­go­to­wa­ny na za­sadz­kę. Zda­rza­ło mi się już prze­żyć ostrzał przed­niej szy­by i bocz­nych okien sa­mo­cho­du, któ­rym je­cha­łem. Zda­rza­ło się też, że sa­mo­cho­dy – w tym cię­ża­rów­ki z żyw­no­ścią dla sie­ro­ciń­ca – były wy­sa­dza­ne gra­nat­ni­ka­mi prze­ciw­pan­cer­ny­mi. LRA1) strze­la do wszyst­kie­go, ale nie spo­dzie­wa się ja­kiej­kol­wiek re­ak­cji. Ci lu­dzie nie po­dej­rze­wa­ją, że wy­stę­pu­ją prze­ciw­ko cię­ża­rów­ce uzbro­jo­nych po zęby żoł­nie­rzy, a to wła­śnie ich spo­ty­ka, gdy za­cze­pia­ją nas na dro­dze.

1) LRA – (ang. Lord’s Resistance Army) Armia Bożego Oporu – przyp. tłum.

Gdy za­czą­łem jeź­dzić po Su­da­nie Po­łu­dnio­wym, nie­ustan­nie wpa­da­łem ze swo­imi żoł­nie­rza­mi w za­sadz­ki. Dla każ­dej nor­mal­nej oso­by by­ło­by to coś ne­ga­tyw­ne­go, lecz ja uwa­ża­łem te prze­ży­cia za wspa­nia­łe do­świad­cze­nie. Wręcz li­czy­łem na to, że tra­fię na za­sadz­kę LRA, bo mia­łem szan­sę wy­eli­mi­no­wa­nia człon­ka tej or­ga­ni­za­cji, dzię­ki cze­mu ze świa­ta zni­kał ko­lej­ny żoł­nierz LRA, któ­ry mógł zro­bić ko­muś krzyw­dę. Wła­dze nie mogą wiecz­nie ucie­kać i się ukry­wać, a ne­go­cja­cje to bez dwóch zdań stra­ta cza­su. Kto wie ilu miesz­kań­ców wio­sek zgi­nę­ło w trak­cie roz­mów de­cy­den­tów o tym, ja­kim to wszyst­ko jest wiel­kim pro­ble­mem. Na­to­miast gdy wy­cho­dzisz na ze­wnątrz i za­bi­jasz paru wro­gów, rze­czy­wi­ście coś zmie­niasz. Wy­po­wia­dasz się ję­zy­kiem LRA i na­gle re­be­lian­ci za­czy­na­ją zwra­cać na cie­bie uwa­gę. Mniej ga­da­nia i wię­cej strze­la­nia już daw­no za­koń­czy­ło­by ten kon­flikt i oca­li­ło Bóg wie ile ist­nień ludz­kich.

Do­sta­łem kie­dyś list od Ir­land­czy­ka, któ­ry na­pi­sał, że gdy po raz pierw­szy usły­szał o mnie kil­ka lat temu, my­ślał, że to mit. Uznał, że część ra­por­tów, któ­re czy­tał, to czy­sta fik­cja, a moja pra­ca w Afry­ce to buj­da na re­so­rach. Cał­ko­wi­cie się z nim zga­dzam, bo w te opo­wie­ści fak­tycz­nie trud­no uwie­rzyć. Na­wet dzi­siaj, gdy przy­je­dziesz do Su­da­nu, usły­szysz nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie o sza­lo­nym mzun­dze (mzun­ga to afry­kań­skie sło­wo ozna­cza­ją­ce bia­łe­go czło­wie­ka), któ­ry jest ka­zno­dzie­ją. Tyle tyl­ko, że te hi­sto­rie są w peł­ni praw­dzi­we. Trze­ba jed­nak pa­mię­tać, że to nie ja do­ko­ny­wa­łem owych wszyst­kich nie­wia­ry­god­nych, wręcz cu­dow­nych czy­nów. Były one za­wsze dzie­łem Boga. Jego po­tę­ga sta­no­wi­ła siłę spraw­czą każ­de­go zwy­cię­stwa, każ­de­go suk­ce­su. On za­wsze jest z nami.

Sam z komandorem Jamesem w 1999 roku.

Mó­wię „nami”, bo gdy po­dró­żu­ję po Afry­ce, za­wsze mam przy so­bie żoł­nie­rzy. Nie są to na­jem­ni­cy, cho­ciaż czę­sto tak się ich okre­śla w wia­do­mo­ściach. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, nie ob­cho­dzi mnie, jak są na­zy­wa­ni. Ci śmia­li człon­ko­wie Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu zo­sta­li wy­szko­le­ni, wy­ekwi­po­wa­ni i od­da­ni pod moje przy­wódz­two przez rząd Su­da­nu Po­łu­dnio­we­go.

Któ­re­goś dnia prze­kra­cza­łem gra­ni­cę Su­da­nu z Ugan­dą. Je­cha­łem w jed­nej z dwóch pół­cię­ża­ró­wek i mia­łem ze sobą czte­rech do­brze uzbro­jo­nych i wy­szko­lo­nych żoł­nie­rzy. Za­trzy­ma­li­śmy się przy punk­cie od­pra­wy gra­nicz­nej. Przy za­ku­rzo­nej bud­ce straż­ni­czej, któ­ra wy­ma­ga­ła od­ma­lo­wa­nia, sta­ło kil­ku ugan­dyj­skich żoł­nie­rzy. Znisz­czo­ne przez po­go­dę zna­ki na­ka­zy­wa­ły kie­row­com za­trzy­ma­nie się przed czę­ścio­wo blo­ku­ją­cą dro­gę de­ską w pa­ski. Straż­ni­cy już mnie zna­li i nie ka­za­li mi prze­cho­dzić przez zwy­cza­jo­wą biu­ro­kra­cję i kon­tro­lę ba­ga­żu.

Gdy sta­ną­łem przy jed­nym z nich, po­wie­dział:

– Pa­sto­rze, nie może pan da­lej je­chać.

– Dla­cze­go?

– LRA ata­ku­je wio­skę przed nami. Mu­si­cie po­cze­kać, aż bę­dzie­cie mie­li wię­cej żoł­nie­rzy.

– Gdzie tam, to non­sens! – od­par­łem, wska­zu­jąc na swój umun­du­ro­wa­ny od­dział i ka­łasz­ni­ko­wa na ko­la­nach. – My je­ste­śmy żoł­nie­rza­mi. Nie mu­si­my cze­kać na ni­ko­go.

Straż­nik spoj­rzał na mnie z po­wa­gą.

– Pa­sto­rze, tam jest po­nad dwu­stu re­be­lian­tów z LRA.

Pię­ciu, w tym ja, prze­ciw­ko dwu­stu. Po­do­ba­ły mi się te pro­por­cje. Ob­li­czy­łem w my­ślach, że każ­dy z nas musi do­rów­nać czter­dzie­stu z nich.

– Jadę tam – od­par­łem. Straż­nik uśmiech­nął się nie­pew­nie, po­trzą­snął gło­wą i od­stą­pił od sa­mo­cho­du. Wie­dział, że mnie nie prze­ko­na. Gdy zbie­ra­łem się do wy­ru­sze­nia w dal­szą dro­gę, wy­czu­łem, że Bóg każe mi się przy­go­to­wać na to, co mnie tam cze­ka. Chciał, że­bym ulo­ko­wał na da­chu sa­mo­cho­du Pe­te­ra z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym ka­li­bru 7,62 mi­li­me­tra. Pe­ter Atem jest wy­so­kim, do­stoj­nie wy­glą­da­ją­cym żoł­nie­rzem po­cho­dzą­cym z ple­mie­nia Din­ka.

– Pe­ter – po­wie­dzia­łem – weź swój ka­ra­bin i wskocz na górę. – Pe­ter bez wa­ha­nia wy­siadł z auta, wdra­pał się na dach i usiadł po tu­rec­ku z ol­brzy­mim ka­ra­bi­nem w ra­mio­nach. Dru­gi żoł­nierz z ka­łasz­ni­ko­wem za­jął miej­sce obok mnie. Trzy­ma­łem swój ka­ra­bin na ko­la­nach z lufą skie­ro­wa­ną w stro­nę drzwi kie­row­cy, że­bym w ra­zie cze­go mógł w cza­sie jaz­dy szyb­ko go pod­nieść i strze­lać jed­ną ręką. Peł­ny au­to­mat, se­rie po trzy-czte­ry strza­ły. Ro­bi­łem to mnó­stwo razy.

Ko­lej­ne­mu żoł­nie­rzo­wi ka­za­łem za­jąć miej­sce na da­chu na­stęp­nej pół­cię­ża­rów­ki i usły­sza­łem, jak Bóg mówi do mnie: Jedź. Po­wo­li ru­szy­łem, a dru­gi wóz trzy­mał się tuż za mną. Za­ku­rzo­na i peł­na ko­le­in i dziur dro­ga nie nada­wa­ła się do jaz­dy z pręd­ko­ścią więk­szą niż 40-50 ki­lo­me­trów na go­dzi­nę, szcze­gól­nie z uzbro­jo­nym żoł­nie­rzem na da­chu. A na­wet przy ta­kich pręd­ko­ściach cza­sem mia­ło się wra­że­nie, że jaz­da wy­trzą­śnie z czło­wie­ka wszyst­kie wnętrz­no­ści.

Oka­za­ło się jed­nak, że nie był to dzień, w któ­rym mia­łem pil­no­wać kom­for­tu swo­ich wnętrz­no­ści. Gdy ja­dąc do przo­du, pod­ska­ki­wa­li­śmy na wy­bo­jach, usły­sza­łem głos Boga: Szyb­ciej.

Do­brze, Boże, sko­ro tak mó­wisz. Przy­spie­szy­łem tro­chę i usły­sza­łem za sobą, jak kie­row­ca dru­giej pół­cię­ża­rów­ki do­da­je gazu, żeby do­trzy­mać tem­pa.

Szyb­ciej – po­wie­dział zno­wu Bóg. Szyb­ciej, szyb­ciej. Przy­spie­sza­łem więc co­raz bar­dziej, aż w koń­cu z tru­dem utrzy­my­wa­łem w dło­niach kie­row­ni­cę. Po­tęż­ny land cru­iser z wy­ciem sil­ni­ka prze­bi­jał się przez kurz, tłukł się po ko­le­inach i prze­ska­ki­wał przez ka­mie­nie, trzę­sąc się przy tym jak chi­hu­ahua wy­da­la­ją­cy pest­ki brzo­skwi­ni.

– Pa­sto­rze! Pa­sto­rze! Nie utrzy­mam się tu dłu­żej! – za­czął krzy­czeć Pe­ter, gdy w pew­nym mo­men­cie wszyst­kie czte­ry koła zna­la­zły się w po­wie­trzu. W jed­nej dło­ni ści­skał cięż­ki ka­ra­bin ma­szy­no­wy, dru­gą przez otwar­te okno przy­trzy­my­wał się su­fi­tu, a jego nogi pod­ska­ki­wa­ły, jak­by ujeż­dżał byka.

Spoj­rza­łem przed sie­bie i zo­ba­czy­łem w od­da­li słup dymu uno­szą­ce­go się z su­chych brą­zo­wych traw. Gdy pod­je­cha­li­śmy bli­żej, za­uwa­ży­łem żoł­nie­rzy LRA i ucie­ka­ją­cych przed nimi miesz­kań­ców. Ob­raz fa­lo­wał, znie­kształ­co­ny przez go­rą­co i dym bu­cha­ją­ce z pło­ną­cych tu­ku­li, czy­li okrą­głych, kry­tych strze­chą chat ze ścia­na­mi z su­szo­nych ce­gieł. Pa­no­wał cha­os i za­męt, a ze wszyst­kich stron do­bie­ga­ły krzy­ki i jęki.

Wte­dy Bóg prze­mó­wił zno­wu. Po­wiedz Pe­te­ro­wi, żeby za­czął strze­lać. Pe­ter był wy­szko­lo­nym ochro­nia­rzem i od­da­nym żoł­nie­rzem. Bez wa­ha­nia zro­bił­by wszyst­ko, co mu każę. Wy­sta­wi­łem gło­wę przez okno i wrza­sną­łem w stro­nę da­chu:

– Pe­ter, strze­laj!

Jego cięż­ki ka­ra­bin na­tych­miast za­czął pluć ogniem. Na­bo­je do ta­kie­go ka­ra­bi­nu to dłu­gi pas z amu­ni­cją, któ­ry wkła­da się z jed­nej stro­ny ko­mo­ry. Sły­sza­łem, jak zu­ży­te łu­ski wy­la­tu­ją z ma­ga­zyn­ku i me­ta­lo­wym desz­czem spa­da­ją na dach – tink, tink, tink, tink!

Zer­k­ną­łem w lu­ster­ko bocz­ne i uj­rza­łem coś, co wy­glą­da­ło jak złu­dze­nie optycz­ne. Na­sze pę­dzą­ce pół­cię­ża­rów­ki wznie­ci­ły za sobą gi­gan­tycz­ną chmu­rę pyłu, któ­ry kłę­bił się tak wy­so­ko i sze­ro­ko, jak tyl­ko moż­na było się­gnąć wzro­kiem. Spoj­rza­łem przed sie­bie. Gdy prze­ciw­ni­cy usły­sze­li ka­ra­bin Pe­te­ra, spoj­rze­li na dro­gę i zo­ba­czy­li po­tęż­ną chmu­rę pyłu. Mu­sie­li po­my­śleć, że na­jeż­dża cała ar­mia. Od­wró­ci­li się i za­czę­li ucie­kać tak szyb­ko, jak tyl­ko mo­gli na tych swo­ich tchórz­li­wych nóż­kach. Nie­moż­li­we, żeby było ich dwu­stu. Może trzy­dzie­stu, i wszy­scy po­ka­za­li mi swo­je ple­cy pod­czas uciecz­ki. Dzię­ki ele­men­to­wi za­sko­cze­nia po­wstrzy­ma­li­śmy kom­plet­ną de­struk­cję wsi przy po­mo­cy czte­rech żoł­nie­rzy, mzun­gi i chmu­ry pyłu.

Peter Atem, jeden z ochroniarzy Sama.

Bóg strze­że mnie w Afry­ce na wie­le zdu­mie­wa­ją­cych spo­so­bów. Cza­sem dzia­ła też na od­le­głość. Gdy je­stem w Ni­mu­le – naj­bliż­szym mia­stecz­ku wy­po­sa­żo­nym w ta­kie luk­su­sy jak elek­trycz­ność czy as­fal­to­we dro­gi – zda­rza się, że moja żona w na­szym domu w Pen­syl­wa­nii bu­dzi się, żeby się za mnie mo­dlić. Wsta­je z łóż­ka, za­pi­su­je datę i go­dzi­nę, po czym roz­po­czy­na mo­dli­twę. Pew­nej nocy Bóg obu­dził ją i po­wie­dział, żeby po­szła do ko­ścio­ła się po­mo­dlić. Zro­bi­ła tak i spo­tka­ła w ko­ście­le inną ko­bie­tę z na­szej spo­łecz­no­ści, któ­ra po­wie­dzia­ła, że ją też obu­dził Bóg i ka­zał przyjść do ko­ścio­ła. Nie mia­ły po­ję­cia, gdzie je­stem z mo­imi żoł­nie­rza­mi i co ro­bię, lecz obie za­czę­ły się mo­dlić, żeby Bóg ukrył nas przed wro­giem.

Gdy póź­niej ra­zem oglą­da­li­śmy dzien­nik mo­dlitw Lynn, uświa­do­mi­li­śmy so­bie, że mo­dli­ła się z przy­ja­ciół­ką do­kład­nie w chwi­li, gdy ja z żoł­nie­rza­mi prze­mie­rza­łem oko­li­cę, w któ­rej LRA przy­go­to­wa­ła za­sadz­kę. Ku na­sze­mu zdzi­wie­niu zo­rien­to­wa­li­śmy się wte­dy, że człon­ko­wie LRA ob­sa­dzi­li po­bo­cza dro­gi. Mo­gli nas za­ata­ko­wać z za­sko­cze­nia, ale na­wet się nie po­ru­szy­li. Nie­któ­rzy wręcz cho­wa­li twa­rze w zie­mi. Wi­dzie­li­śmy, że się trzę­są i nie po­tra­fią na nas spoj­rzeć. Byli śmier­tel­nie prze­ra­że­ni, lecz to nie my bu­dzi­li­śmy ich lęk. Je­stem prze­ko­na­ny, że tam­te­go dnia chcie­li nas za­ata­ko­wać (i po­za­bi­ja­li­by nas w ułam­ku se­kun­dy), lecz Bóg ze­słał po­tęż­ną ar­mię anio­łów, któ­re szły u na­sze­go boku. Wie­rzę, że gdy prze­jeż­dża­li­śmy, żoł­nie­rze LRA zo­ba­czy­li te anio­ły i drże­li z oba­wy przed nimi. Ci tchó­rze na­wet nie kiw­nę­li pal­cem. Mo­żesz w to wie­rzyć lub nie, ale do­kład­nie tak było.

Co wię­cej, coś ta­kie­go zda­rzy­ło się nie­je­den raz. Kie­dyś wraz z Tho­ma­sem i dwo­ma in­ny­mi żoł­nie­rza­mi prze­jeż­dża­łem przez te­ry­to­rium, na któ­rym ro­iło się od człon­ków LRA. Mie­li­śmy w sa­mo­cho­dzie tyl­ko trzy ka­łasz­ni­ko­wy, więc tym ra­zem dys­po­no­wa­li­śmy nie­do­sta­tecz­ną siłą ognia. Chcie­li­śmy jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się ze stre­fy woj­ny. Wy­je­cha­li­śmy zza za­krę­tu i na­szym oczom uka­zał się ma­sze­ru­ją­cy gę­sie­go od­dział żoł­nie­rzy LRA.

– O Boże! O Boże! – po­wie­dzia­łem do sie­bie na­tych­miast.

Na­gle jed­nak za­czą­łem mieć wra­że­nie, jak­by­śmy mi­ja­li ich w zwol­nio­nym tem­pie. Czu­li­śmy się jak w Ma­trik­sie. Ża­den nie od­wró­cił się na od­głos sil­ni­ka na­sze­go sa­mo­cho­du. Wszy­scy mie­li spusz­czo­ne gło­wy i pa­trzy­li w zie­mię. Byli na dro­dze tuż przed nami i nie­moż­li­we, żeby nas nie wi­dzie­li lub nie sły­sze­li, lecz mimo to pa­trzy­li upar­cie w dół, a kil­ku żoł­nie­rzy spo­glą­da­ło w prze­ciw­ną stro­nę.

– To są lu­dzie LRA – po­wie­dzia­łem, od­wra­ca­jąc się wol­no do Tho­ma­sa.

– Tak, pa­sto­rze. Nie prze­ry­waj­my mo­dli­twy.

Prze­je­cha­li­śmy obok nich i ża­den na nas nie spoj­rzał. Po­win­ni na­tych­miast wsz­cząć wście­kłą strze­la­ni­nę, lecz my mi­nę­li­śmy ich, jak­by wca­le nas nie za­uwa­ży­li.

Za­sta­wia­no na mnie za­sadz­ki tyle razy, że cza­sem mam wra­że­nie, iż hi­sto­rie się po­wta­rza­ją, lecz mógł­bym je opo­wia­dać przez cały dzień. In­ne­go dnia wy­je­cha­li­śmy zza za­krę­tu i za­trzy­ma­li­śmy się, bo ja­kieś sto me­trów przed nami na dro­dze le­że­li żoł­nie­rze LRA z dwo­ma ka­ra­bi­na­mi ma­szy­no­wy­mi ka­li­bru 7,62 mi­li­me­tra na sta­ty­wach. Gdy wy­sia­dłem z sa­mo­cho­du, na­tych­miast usły­sza­łem głos Du­cha Świę­te­go: Weź broń. Się­gną­łem na fo­tel po ka­łasz­ni­ko­wa. Nie mia­łem po­ci­sków w ko­mo­rze, więc od­cią­gną­łem za­trzask i za­ła­do­wa­łem ka­ra­bin. Gdy tyl­ko po­cisk zna­lazł się w ko­mo­rze, roz­pę­ta­ło się pie­kło.

I zno­wu wszyst­ko za­czę­ło dziać się jak w zwol­nio­nym tem­pie. (Za­nim przy­wy­kłem do za­sa­dzek, bar­dzo czę­sto czu­łem coś ta­kie­go). Ze­rwa­łem się do bie­gu w stro­nę nie­wiel­kie­go rowu przy dro­dze i za­nim do nie­go do­tar­łem, opróż­ni­łem cały ma­ga­zy­nek. Za­nur­ko­wa­łem w dziu­rze i wy­cią­gną­łem pu­sty ma­ga­zy­nek. Za­wsze mam dwa zle­pio­ne ta­śmą, żeby móc je szyb­ciej zmie­niać, ale by­łem tak zde­ner­wo­wa­ny i zszo­ko­wa­ny, że nie po­tra­fi­łem za­ło­żyć tego peł­ne­go. Wy­chy­li­łem się i zo­ba­czy­łem, jak moi żoł­nie­rze z Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu wy­ska­ku­ją z sa­mo­cho­dów i idą środ­kiem dro­gi w stro­nę wro­ga, osła­nia­jąc się se­ria­mi z bro­ni ma­szy­no­wej. A ja sie­dzia­łem w ro­wie i trzą­słem się z prze­ra­że­nia. Krzyk­ną­łem do nich i po­my­śla­łem: O mój Boże, wszy­scy moi lu­dzie zgi­ną, a żoł­nie­rze LRA mnie schwy­ta­ją i będą mnie tor­tu­ro­wać. Bia­ły czło­wiek był­by nie­złym tro­feum, a oni nie omiesz­ka­li­by wy­ko­rzy­stać ta­kiej oka­zji.

Mój od­dział po­ru­szał się na­przód, strze­la­jąc z ka­łasz­ni­ko­wów i po­kry­wa­jąc dro­gę oło­wiem. Opróż­nia­li ko­lej­ne ma­ga­zyn­ki, ścią­ga­li je, wy­rzu­ca­li przez ra­mię, za­kła­da­li na­stęp­ne i wzna­wia­li ogień, nie za­trzy­mu­jąc się na­wet na chwi­lę. W koń­cu prze­ciw­ni­cy nie wy­trzy­ma­li i ucie­kli. Ża­den z na­szych nie zo­stał zra­nio­ny. Pa­mię­tam, że ucze­pi­ła się mnie wte­dy sza­lo­na myśl: Wy­da­je nam się, że Ram­bo był ma­szy­ną do za­bi­ja­nia, ale to ci żoł­nie­rze są praw­dzi­wy­mi Ram­bo.

Wie­lo­krot­nie prze­ko­na­łem się na wła­snej skó­rze, jak wie­le może zmie­nić jed­na oso­ba, lecz od cza­su do cza­su po­trze­bu­ję przy­po­mnie­nia, że jest to moż­li­we. Pa­trząc na mnie i na na­sze mi­kro­sko­pij­ne dzia­ła­nia, ła­two dojść do wnio­sku: Ta mała gru­pa obe­rwań­ców nie jest w sta­nie ni­ko­mu po­móc. Ży­cie jed­nak po­ka­zu­je, że jest ina­czej. Kie­dyś przy­je­cha­li­śmy do wio­ski na dro­dze do Dżu­by, któ­ra wła­śnie prze­ży­ła atak. To tu, to tam wi­dać było do­ga­sa­ją­ce pło­mie­nie. W za­dy­mio­nym po­wie­trzu uno­sił się swąd spa­lo­nych ciał i sła­be bła­ga­nia ran­nych o po­moc. Część ofiar le­ża­ła wzdłuż dro­gi i umie­ra­ła w ka­łu­żach krwi. Byli to ci, któ­rzy pró­bo­wa­li uciec. Zbyt sła­bi, by co­kol­wiek po­wie­dzieć, prze­ka­zy­wa­li wie­le swo­imi pu­sty­mi, po­zba­wio­ny­mi na­dziei ocza­mi.

Usły­sze­li­śmy ja­kiś za­męt i zo­ba­czy­li­śmy nie­da­le­ko kil­ku żoł­nie­rzy LRA ota­cza­ją­cych mło­dą ko­bie­tę. My­śle­li­śmy, że wszy­scy re­be­lian­ci pod­ku­li­li ogo­ny i ucie­kli, ale ta grup­ka była zbyt za­ję­ta, by za­uwa­żyć nasz przy­jazd. Jed­nak gdy tyl­ko nas zo­ba­czy­li, też wzię­li nogi za pas.

Ko­bie­ta była wy­czer­pa­na, w hi­ste­rii, nie­mal bez tchu i cała we krwi. Żoł­nie­rze pró­bo­wa­li ob­ciąć jej pierś ma­cze­tą, w czym im prze­szko­dzi­li­śmy. Ko­bie­ta była jed­nak cięż­ko ran­na i stra­ci­ła mnó­stwo krwi. Opa­trzy­li­śmy jej rany naj­le­piej, jak po­tra­fi­li­śmy, prze­nie­śli­śmy ją do sa­mo­cho­du i za­wieź­li­śmy do szpi­ta­la w Ni­mu­le. Upew­ni­łem się, że le­ka­rze się nią zaj­mą, i od­je­cha­łem z żoł­nie­rza­mi, żeby kon­ty­nu­ować pa­trol.

Ja­kiś rok póź­niej by­łem w ko­ście­le w Ma­ry­land i opo­wia­da­łem o swo­jej po­słu­dze dusz­pa­ster­skiej w Afry­ce. Gdy skoń­czy­łem, pod­szedł do mnie ja­kiś czło­wiek z sali.

– Chciał­bym za­dać panu pew­ne py­ta­nie – po­wie­dział. – Czy na­praw­dę my­śli pan, że może pan coś zmie­nić? – Jego py­ta­nie tak mnie za­sko­czy­ło, że onie­mia­łem. – Py­tam – cią­gnął – bo wy­da­je mi się to głu­pie. Sza­leń­stwem jest mar­no­wa­nie cza­su tam, w Afry­ce. Sa­mot­nie. Prze­cież i tak w po­je­dyn­kę nic pan nie zro­bi.

Nie wie­dzia­łem, co mu od­po­wie­dzieć, więc nie po­wie­dzia­łem nic.

Jego py­ta­nie skło­ni­ło mnie jed­nak do prze­my­śleń. Po po­wro­cie do domu wda­łem się w sprzecz­kę z Bo­giem.

– Wiesz co, Boże? To jest głu­pie! Pra­cu­ję ty­sią­ce ki­lo­me­trów od ro­dzi­ny. Moja cór­ka do­ra­sta beze mnie. Mam pięk­ną żonę, z któ­rą prak­tycz­nie nie prze­by­wam. Moja ro­dzi­na nie otrzy­mu­je na­leż­nej jej uwa­gi i wspar­cia, któ­re­go ma pra­wo ocze­ki­wać. To jest głu­pie, Pa­nie, bo nie je­stem w sta­nie ni­cze­go zmie­nić.

Ja­kieś dwa ty­go­dnie po tej utarcz­ce z Bo­giem wró­ci­łem do Ni­mu­le i na uli­cy wpa­dła na mnie atrak­cyj­na mło­da ko­bie­ta, któ­rej nie zna­łem, lecz któ­ra ra­do­śnie szcze­bio­cząc, za­czę­ła mnie ści­skać. Sta­ra­ła się moż­li­wie jak naj­le­piej po­ro­zu­mieć ze mną swo­ją ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną.

– Pa­sto­rze, pa­mię­ta mnie pan?

Zbi­ła mnie z tro­pu.

– Nie – od­par­łem. – Chy­ba cię nie pa­mię­tam.

– Je­stem tą ko­bie­tą z wio­ski na­je­cha­nej przez LRA. Pró­bo­wa­li mi ob­ciąć pierś, lecz pan i pana lu­dzie oca­li­li­ście mnie – wy­ja­śni­ła, a ja na­tych­miast po­czu­łem, jak­by Bóg mó­wił do mnie, że je­den czło­wiek może coś zmie­nić.

Od tego dnia żad­ne sło­wa nie prze­ko­na­ją mnie, że jed­na oso­ba nie może zmie­nić ca­łe­go na­ro­du. Jed­na oso­ba może do­ko­nać nie­wia­ry­god­nych czy­nów. Wy­star­czy tyl­ko, że bę­dzie go­to­wa po­sta­wić na sza­li wszyst­ko, by zre­ali­zo­wać swój cel.

Więk­szość pra­cy, jaką wy­ko­nu­ją moi du­chow­ni i żoł­nie­rze – a tym sa­mym więk­szość to­czo­nych przez nas walk – od­by­wa się w po­łu­dnio­wym i po­łu­dnio­wo-za­chod­nim Su­da­nie. By­łem jed­nak też w in­nych re­gio­nach kra­ju, w tym w Bo­mie w po­łu­dnio­wo-wschod­niej czę­ści kra­ju, nie­mal pięć­set ki­lo­me­trów od miej­sca, w któ­rym spę­dzam więk­szość cza­su. Bomę dzie­li­ła­by od gra­ni­cy z Etio­pią za­le­d­wie go­dzi­na jaz­dy sa­mo­cho­dem, gdy­by do gra­ni­cy po­pro­wa­dzo­no dro­gę. Ten ob­szar od stu­le­ci był zna­ny za­rów­no z no­ma­dycz­nych ho­dow­ców by­dła, jak i no­to­rycz­nych zło­dziei by­dła, któ­rzy pa­so­ży­to­wa­li na tych pierw­szych. Bo­gac­two czło­wie­ka mie­rzy się tu w po­gło­wiu trzo­dy i zgod­nie z tra­dy­cją na­le­ży po­więk­szać ma­ją­tek w każ­dy moż­li­wy spo­sób, tak­że po­przez kra­dzież lub za­bi­ja­nie ry­wa­li.

Więk­szość zło­dziei by­dła (tak zwa­nych ra­ide­rów) po­cho­dzi z ple­mie­nia To­po­sa. To jed­ni z naj­okrut­niej­szych lu­dzi, ja­kich kie­dy­kol­wiek spo­tka­łem. Być może wi­dzia­łeś ich na zdję­ciach, bo to ci Afry­ka­nie, któ­rzy uwiel­bia­ją roz­cią­gać cia­ło za po­mo­cą drew­nia­nych pły­tek w war­gach2). W nie­któ­rych re­gio­nach ta­kie płyt­ki no­szą tyl­ko ko­bie­ty, a w in­nych tak­że męż­czyź­ni. Mat­ki za po­mo­cą cier­nia ro­bią ma­łym dzie­ciom pod dol­ną war­gą dziur­kę, któ­rą na­stęp­nie stop­nio­wo po­więk­sza­ją. W koń­cu otwór sta­je się na tyle duży, że może po­mie­ścić nie­wiel­ki drew­nia­ny dysk. Po­tem wkła­da się co­raz szer­sze i szer­sze dys­ki – cza­sa­mi osią­ga­ją one śred­ni­cę więk­szą niż śred­ni­ca gło­wy. W nie­któ­rych ple­mio­nach po­sag ko­bie­ty za­le­ży od roz­mia­ru jej dys­ku war­go­we­go. Na przy­kład nie­zbyt dro­ga żona kosz­tu­je dzie­sięć krów, na­to­miast taka z ol­brzy­mim dys­kiem może wnieść z sobą na­wet sie­dem­dzie­siąt pięć krów, co w Bo­mie sta­no­wi ogrom­ny ma­ją­tek.

2) Autorowi najprawdopodobniej chodzi o lud Mursi, mieszkający nieco dalej, na pograniczu Sudanu Południowego i Etiopii, bo plemię Toposa raczej nie jest znane z używania płytek wargowych – przyp. tłum.

Ko­bie­ty w tej oko­li­cy no­szą też cza­sa­mi pięk­ne zło­te bran­so­let­ki, pier­ście­nie i inną bi­żu­te­rię. Boma ob­fi­tu­je w zło­to. Jest go tam tak wie­le, że oko­licz­ne ple­mio­na wy­mie­nia­ją je za cu­kier. Tak, w nie­któ­rych miej­scach w tym re­gio­nie moż­na ku­pić zło­to za kil­ka to­re­bek cu­kru. Ci lu­dzie mają na­wet zło­te ele­men­ty bro­ni. Męż­czyź­ni roz­ta­pia­ją zło­to lub stal, żeby zro­bić z nich bran­so­le­ty o oko­ło cen­ty­me­tro­wej gru­bo­ści i wa­dze pół ki­lo­gra­ma lub ki­lo­gra­ma. Gdy wda­ją się w bój­kę, nie mu­szą uży­wać pię­ści. Wy­star­czy, że za­czną wy­ma­chi­wać rę­ka­mi, a te zło­te lub sta­lo­we cię­ża­ry na nad­garst­kach i nad łok­ciem za­ła­twia­ją spra­wę.

Ko­bie­ty za­zwy­czaj ubie­ra­ją się w skó­ry zwie­rzę­ce i są bar­dzo pięk­ne, gdy po­mi­nie się to roz­cią­ga­nie warg (i cza­sa­mi uszu). Męż­czyź­ni prze­waż­nie cho­dzą nago, nie li­cząc ban­do­lier na klat­kach pier­sio­wych i ka­łasz­ni­ko­wów w dło­niach.

Pła­sko­wyż Boma to pu­sty­nia, lecz mimo to lu­dzie w ja­kiś spo­sób od wie­lu po­ko­leń wy­pa­sa­ją tu by­dło. To tak, jak­by ktoś pró­bo­wał ho­do­wać by­dło na pu­sty­ni w Ne­va­dzie. Tu­tej­sze kro­wy to krzep­kie i ko­ści­ste zwie­rzę­ta o ostrych kon­tu­rach – mają dłu­gie nogi ni­czym kro­wy tek­sań­skie. Ich duże rogi są skie­ro­wa­ne ra­czej w górę, a nie na boki, jak u by­dła w USA. Dla rai­de­rów dzień ro­bo­czy spro­wa­dza się za­sad­ni­czo do ra­bo­wa­nia in­nych. Za­bio­rą wszyst­ko, a po­tem cię za­bi­ją, bo tym wła­śnie się zaj­mu­ją. Krad­ną by­dło so­bie na­wza­jem. Z tego po­wo­du całe mia­sta w oko­li­cy są oto­czo­ne cier­ni­sty­mi ży­wo­pło­ta­mi. Na pu­sty­ni ro­sną ta­kie ga­tun­ki aka­cji, któ­re nie mają li­ści, tyl­ko dłu­gie jak pa­lec i ostre jak igły kol­ce.

Je­cha­łem z czte­re­ma żoł­nie­rza­mi Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu przez część Bomy, w któ­rej ro­iło się od ra­ide­rów. W po­rze desz­czo­wej opa­dy są tak duże, że naj­ni­żej po­ło­żo­ne miej­sca za­mie­nia­ją się w ko­ry­ta rzek pły­ną­cych przez pu­sty­nię. Pę­dzi­li­śmy ta­kim ko­ry­tem, lecz gdy wy­je­cha­li­śmy z nie­go na sta­rą, nie­mal zu­peł­nie nie­uży­wa­ną dro­gę, na­szym oczom uka­za­ło się ja­kichś pięt­na­stu lub dwu­dzie­stu uzbro­jo­nych ra­ide­rów, któ­rzy ją blo­ko­wa­li. Tho­mas sie­dział za kie­row­ni­cą i je­chał dość szyb­ko, więc gwał­tow­nie za­ha­mo­wał. Każ­dy z nas miał broń. Ja jak zwy­kle trzy­ma­łem na ko­la­nach ka­łasz­ni­ko­wa. Gdy tyl­ko się za­trzy­ma­li­śmy, wśród ra­ide­rów na­stą­pi­ło po­ru­sze­nie i wszy­scy skie­ro­wa­li broń w na­szą stro­nę.

To nie było moje pierw­sze spo­tka­nie ze zło­dzie­ja­mi by­dła i wie­dzia­łem, że zwy­kle bra­ku­je im amu­ni­cji. Cza­sem nie mają na­wet peł­ne­go ma­ga­zyn­ku w ka­ra­bi­nie. Trzy­ma­ją skrom­ne ilo­ści na­bo­jów w pa­sach, a w ma­ga­zyn­ku mają za­zwy­czaj pięć-sześć po­ci­sków. Nie spo­dzie­wa­li się, że tra­fią na żoł­nie­rzy, my­śle­li ra­czej, że je­ste­śmy mi­sjo­na­rza­mi lub ja­kimś in­nym rów­nie ła­twym i bez­bron­nym ce­lem. Gdy zo­rien­to­wa­li się, z czym mu­sie­li­by się zmie­rzyć, za­czę­li wrzesz­czeć do sie­bie.

Je­den z sie­dzą­cych za mną żoł­nie­rzy na­zy­wał się Ni­ne­te­en. Za­wsze miał przy so­bie kil­ka „ana­na­sów” (gra­na­tów MK 2), któ­re po wy­bu­chu ra­zi­ły prze­ciw­ni­ka me­ta­lo­wy­mi odłam­ka­mi. Tego dnia sy­tu­acja wy­da­wa­ła się tak zła, że Ni­ne­te­en ścią­gnął gra­nat z pasa i wy­cią­gnął za­wlecz­kę. Był go­tów do ak­cji. (Do­pó­ki trzy­masz przy­ci­śnię­tą łyż­kę, gra­nat nie wy­buch­nie. Wy­cią­gnię­cie za­wlecz­ki to pierw­szy krok. Je­śli nie zwol­nisz łyż­ki, mo­żesz wło­żyć za­wlecz­kę z po­wro­tem. Je­śli jed­nak zwol­nisz łyż­kę, ze­gar za­czy­na ty­kać).

Sły­sza­łem, jak ra­ide­rzy prze­krzy­ku­ją się ła­ma­ną an­gielsz­czy­zną, i po raz ko­lej­ny po­my­śla­łem: Mnie za­strze­lą jako pierw­sze­go. Je­stem tu je­dy­nym bia­łym. Wiem, że każ­dy z nich bę­dzie mie­rzył do mnie. Mu­szę za­strze­lić tego ko­le­sia przez okno. Mu­szę go za­strze­lić! I przez cały czas sły­sza­łem w środ­ku głos: Zdej­mij go! No już! Ban­dy­ci się sprze­cza­li, a ja wy­mie­rzy­łem broń w ich stro­nę. Lufa opie­ra­ła się na ko­la­nie, więc unio­słem je tro­chę, żeby skie­ro­wać ją w tors lub szy­ję tego ko­le­sia. Od­bez­pie­czy­łem broń. Ro­zu­mia­łem, co mó­wią. Po­ro­zu­mie­wa­li się róż­ny­mi ję­zy­ka­mi, lecz wszyst­kie wy­po­wie­dzi spro­wa­dza­ły się do wnios­ku wy­gło­szo­ne­go po arab­sku: „Nie, niech strze­la­ją pierw­si. Niech naj­pierw za­ata­ku­ją”.

Moi żoł­nie­rze pró­bo­wa­li się z nimi do­ga­dać. Czu­łem, że trze­ba wy­ko­nać ja­kiś ruch. Za­czą­łem na­ci­skać spust. Za­mie­rza­łem strze­lić ra­ide­ro­wi w gar­dło, za­nim kto­kol­wiek tra­fi mnie. To było chy­ba naj­dłuż­sze po­cią­gnię­cie za ję­zyk spu­sto­wy w moim ży­ciu. Cią­gną­łem go i cią­gną­łem, a ka­łasz­ni­kow wciąż nie wy­pa­lał. Wtem usły­sza­łem, jak je­den z ra­ide­rów mówi po arab­sku:

– Do­bra, nie bę­dzie­my dzi­siaj wal­czyć.

Pu­ści­łem spust, nie mo­gąc uwie­rzyć, że broń nie wy­pa­li­ła wła­śnie w tym mo­men­cie. Ni­ne­te­en ostroż­nie wło­żył za­wlecz­kę do swo­je­go „ana­na­sa” i ru­szy­li­śmy da­lej.

Set­ki razy po­win­ni­śmy zgi­nąć w za­sadz­kach. W nie­któ­rych przy­pad­kach na­wet nie wie­dzia­łem, że w nie tra­fi­łem. Kie­dyś szli­śmy przez te­ren LRA, a Pe­ter przez cały czas mnie chwy­tał i cią­gnął w dół. Nie mia­łem po­ję­cia, o co mu cho­dzi. Gdy póź­niej sie­dzie­li­śmy w nocy i roz­ma­wia­li­śmy o wy­da­rze­niach tego dnia, był na mnie zły. Trud­no go zro­zu­mieć, gdy pró­bu­je po­wie­dzieć coś po an­giel­sku.

– Pa­sto­rze, je­steś nie­do­bry. Je­steś nie­do­bry. Bi­blia mówi, że nie bę­dziesz wy­sta­wiał Pana swe­go na pró­bę – pa­plał bez prze­rwy. W koń­cu nie wy­trzy­ma­łem.

– Pe­ter, o czym ty mó­wisz?

– Dzi­siaj w cza­sie mar­szu lu­dzie do cie­bie strze­la­li, a ty da­lej sze­dłeś, jak­by ni­g­dy nic. Bi­blia mówi, że to złe – od­parł.

– Pe­ter, nie wie­dzia­łem, że ktoś do mnie strze­lał.

– Tak, pa­sto­rze, strze­la­li do cie­bie.

Mo­głem się tyl­ko ro­ze­śmiać, a po­zo­sta­li męż­czyź­ni mi za­wtó­ro­wa­li. Nie zo­rien­to­wa­łem się, że ktoś do mnie strze­la, bo tego nie sły­sza­łem. Mam dość sła­by słuch. Przez wie­le lat pra­co­wa­łem ze sprzę­tem bu­dow­la­nym i tak so­bie tłu­ma­czę jego czę­ścio­we po­gor­sze­nie. My­ślę jed­nak, że spo­ry udział mają też w tym bom­by. Prze­ży­łem w Su­da­nie bom­bar­do­wa­nia, po któ­rych przez trzy dni dzwo­ni­ło mi w uszach. Te­raz nie sły­szę na­wet dzwon­ka te­le­fo­nu, więc mam usta­wio­ną wi­bra­cję. Wiek tak­że mi nie po­ma­ga. My­ślisz, że w kie­sze­ni wi­bru­je te­le­fon, lecz gdy po nie­go się­gasz, oka­zu­je się, że go nie masz i że to po pro­stu cia­ło ci zdrę­twia­ło. To nie jest do­bry znak.

Mimo tych wszyst­kich walk i za­gro­żeń zda­rza­ją się chwi­le i my­śli, któ­re roz­ja­śnia­ją na­sze dni. Przez ja­kiś czas du­żym pro­ble­mem były za­sadz­ki na cię­ża­rów­ki z żyw­no­ścią, więc wy­my­śli­łem pe­wien plan. Chcia­łem prze­brać wszyst­kich swo­ich żoł­nie­rzy za ko­bie­ty – dać im su­kien­ki i przy­wią­zać ka­ra­bi­ny pod ma­te­ria­łem – a po­tem wy­pu­ścić ich cię­ża­rów­ką z na­po­ja­mi i pi­wem w busz. Ban­dy­ci z LRA nie pró­bo­wa­li­by ich za­strze­lić, bo chcie­li­by wy­ko­rzy­stać ko­bie­ty sek­su­al­nie, lecz gdy­by za­trzy­ma­li cię­ża­rów­kę, su­kien­ki by opa­dły i mie­li­by spo­ry pro­blem.

Pla­no­wa­łem ten kontr­atak bar­dzo dłu­go, lecz w pew­nym mo­men­cie znacz­nie spa­dła licz­ba za­sa­dzek. Przy­się­gam jed­nak, że kie­dyś to zro­bię.

Photograph by Kevin Evans

Photograph by Kevin Evans

2.

wszystko, co w mojej mocy

Żeby do­stać się do Ni­mu­le, na­le­ży po­ko­nać ja­kieś pięć ki­lo­me­trów wstę­gi du­szą­ce­go czer­wo­ne­go pyłu, któ­ra w Su­da­nie Po­łu­dnio­wym ucho­dzi za dro­gę. Nie ma tu zbyt wie­le do oglą­da­nia – kil­ka ulic z do­ma­mi z be­to­nu i że­la­za, kil­ka skle­pów, spo­ra­dycz­nie usta­wio­ne la­tar­nie oraz plą­ta­ni­na ro­we­rów, sku­te­rów i wie­ko­wych sa­mo­cho­dów prze­ci­ska­ją­cych się mię­dzy ludź­mi i zwie­rzę­ta­mi. Ale przy­naj­mniej masz wra­że­nie, że je­steś „gdzieś”.

Ja z ko­lei by­łem „ni­g­dzie”. Wo­kół wi­dzia­łem pla­my po­szar­pa­nych, dzi­kich za­ro­śli i krze­wów, któ­re w ża­den spo­sób nie su­ge­ro­wa­ły obec­no­ści czło­wie­ka. To była sa­wan­no­wa wer­sja afry­kań­skiej dżun­gli z fil­mów o Tar­za­nie. Za­miast bal­da­chi­mu li­ści i dłu­gich wi­no­ro­śli, na któ­rych moż­na się huś­tać, ota­cza­ły mnie aka­cje, wy­so­kie tra­wy i skoł­tu­nio­na plą­ta­ni­na chwa­stów. A pod sto­pa­mi moż­na było uświad­czyć całą ple­ja­dę kre­atur, któ­re kłu­ją, gry­zą i szczy­pią, w tym skor­pio­ny, pa­ją­ki wiel­ko­ści dło­ni i jed­ne z naj­ja­do­wit­szych węży na zie­mi.

Ja­kieś sto me­trów da­lej nie­wiel­ka od­no­ga Nilu Bia­łe­go pły­nę­ła na pół­noc, wi­jąc się krę­tą wstę­gą od Je­zio­ra Wik­to­rii w sa­mym ser­cu Afry­ki aż do Ka­iru i Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Cho­ciaż w od­da­li wzno­si­ły się za­mglo­ne, pu­styn­ne góry, ota­cza­ją­cy nas te­ren był pła­ski, więc rze­ki po­ru­sza­ły się po­wo­li, wi­ru­jąc i bul­go­cząc bez po­śpie­chu, jak zresz­tą w więk­szej czę­ści Afry­ki.

Wy­cią­łem tyle krze­wów, żeby dało się roz­ło­żyć matę do spa­nia i za­wie­sić mo­ski­tie­rę na ga­łę­zi. W ta­kiej bli­sko­ści rów­ni­ka słoń­ce za­cho­dzi dość szyb­ko, a ja chcia­łem skoń­czyć, za­nim zro­bi się ciem­no. Wiatr od rze­ki po­ru­szył cięż­kie masy po­wie­trza, roz­pa­la­ne cały dzień przez tro­pi­kal­ne słoń­ce. Po­po­łu­dnio­we tem­pe­ra­tu­ry w Su­da­nie Po­łu­dnio­wym się­ga­ją za­zwy­czaj 43 stop­ni, lecz noce są li­to­ści­wie chłod­ne. Wy­cią­gnię­ty tej pierw­szej nocy na ma­cie pa­trzy­łem przez mo­ski­tie­rę na gwiaz­dy. Nie wiem, czy w Afry­ce fak­tycz­nie jest ich wię­cej niż gdzie­kol­wiek in­dziej, czy to tyl­ko złu­dze­nie. Nie­bo było tak ciem­ne, gład­kie i czy­ste, że gwiaz­dy błysz­cza­ły jak dia­men­ty na czar­nej skó­rze, lecz ich blask gasł stop­nio­wo, gdy od­pły­wa­łem w sen.

Przej­ście od twar­de­go snu do ad­re­na­li­no­we­go drże­nia trwa nie dłu­żej niż uła­mek se­kun­dy. Naj­pierw po­czu­łem wiel­ką, szorst­ką dłoń na ustach. Otwo­rzy­łem oczy i kil­ka cen­ty­me­trów nad sobą zo­ba­czy­łem twarz wo­jow­ni­ka z ple­mie­nia Din­ka z błysz­czą­cy­mi bli­zna­mi na czo­le, któ­re wy­glą­da­ły jak pa­ski sier­żan­ta. To był Ben, mój ochro­niarz, asy­stent i przy­ja­ciel, któ­ry spał kil­ka kro­ków da­lej. Jed­nym płyn­nym ru­chem od­ciął no­żem moją mo­ski­tie­rę i przy­ło­żył pa­lec do ust. Le­że­li­śmy obok sie­bie bez ru­chu na zie­mi, wstrzy­my­wa­li­śmy od­de­chy i sta­ra­li­śmy się na­wet nie pi­snąć. Do­pie­ro po chwi­li usły­sza­łem to, co za­alar­mo­wa­ło Bena – ryt­micz­ny, sze­lesz­czą­cy od­głos do­bie­ga­ją­cy z wy­so­kich, su­chych traw. Spoj­rza­łem za jego wzro­kiem w stro­nę rze­ki i w bla­sku księ­ży­ca do­strze­głem sła­be kon­tu­ry. Ar­mia Bo­że­go Opo­ru. Czter­dzie­stu, może pięć­dzie­się­ciu po­chy­lo­nych żoł­nie­rzy ma­sze­ro­wa­ło szyb­ko i spraw­nie przez za­ro­śla, nio­sąc broń, amu­ni­cję i za­pa­sy.

To byli sza­le­ni – a zda­niem nie­któ­rych opę­ta­ni przez dia­bła – re­be­lian­ci, któ­rzy od lat ter­ro­ry­zo­wa­li pół­noc­ną Ugan­dę i Su­dan Po­łu­dnio­wy krwa­wy­mi na­jaz­da­mi na od­izo­lo­wa­ne wio­ski. Ata­ko­wa­li męż­czyzn, ko­bie­ty i dzie­ci ze zwie­rzę­cą bru­tal­no­ścią, sie­ka­jąc ich ma­cze­ta­mi, pa­ląc żyw­cem i zmu­sza­jąc do ak­tów ka­ni­ba­li­zmu. Nie­któ­re umun­du­ro­wa­ne po­sta­ci były zbyt małe, jak na żoł­nie­rzy. To mu­sia­ły być dzie­ci – po­rwa­ne, zin­dok­try­no­wa­ne i zmu­szo­ne do na­śla­do­wa­nia za­bój­czych prak­tyk swo­ich po­ry­wa­czy.

To dla nich tu je­stem.

Tym ra­zem nie by­łem zbyt do­brze przy­go­to­wa­ny do wy­mia­ny ognia, ale wcze­śniej mnó­stwo razy zda­rzy­ło mi się kon­fron­to­wać z po­waż­nym ry­zy­kiem. Za­le­tą ży­cia na kra­wę­dzi z Bo­giem u boku jest to, że prze­sta­jesz się bać. Bę­dzie to, co ma być. Nie masz nic do stra­ce­nia, bo i tak wszyst­ko już od­da­łeś.

Mia­łem przy so­bie tyl­ko dwa ro­dza­je bro­ni, ale za to ta­kie, któ­re po­mo­gły mi prze­trwać wię­cej cięż­kich chwil, niż po­tra­fił­bym zli­czyć. Była to moc­no pod­nisz­czo­na Bi­blia i do­brze na­oli­wio­ny AK-47 pro­duk­cji ro­syj­skiej – nie­za­wod­ny, zdol­ny do wy­strze­le­nia sze­ściu­set au­to­ma­tycz­nych strza­łów w cią­gu mi­nu­ty. Naj­ci­szej jak mo­głem prze­to­czy­łem się do nie­go, od­bez­pie­czy­łem pra­wym kciu­kiem i cze­ka­łem. Ben tak­że trzy­mał swo­je­go ka­łasz­ni­ko­wa. Ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak żoł­nie­rze prze­cho­dzą, a gdy ostat­ni z nich znik­nął w wy­so­kich tra­wach, na­słu­chi­wa­li­śmy przez dłuż­szą chwi­lę. Sły­sze­li­śmy jed­nak tyl­ko rze­kę w od­da­li oraz in­sek­ty i noc­ne zwie­rzę­ta. Gdy upew­ni­li­śmy się, że wszy­scy żoł­nie­rze so­bie po­szli, Ben wró­cił na swo­je miej­sce, a ja przy­wią­za­łem na nowo siat­kę, wy­cią­gną­łem się na ma­cie i wpa­trzo­ny w nie­wia­ry­god­ne gwiaz­dy po­now­nie za­pa­dłem w sen.

Za­nie­dba­ny ka­wa­łek zie­mi, na któ­rym le­ża­łem, po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem w trak­cie trze­cie­go wy­jaz­du do Afry­ki, gdy je­cha­łem mo­bil­ną kli­ni­ką z le­ka­mi dla lu­dzi w bu­szu, po­zba­wio­nych domu przez LRA. Mo­bil­na kli­ni­ka za­czę­ła dzia­łać po po­by­cie w wio­sce uchodź­ców, w któ­rej spo­tka­łem strasz­nie scho­ro­wa­nych lu­dzi. Po­czu­łem bo­skie we­zwa­nie do świad­cze­nia im po­mo­cy me­dycz­nej.

– W po­rząd­ku, Boże, zro­bię to, ale mu­sisz mi zor­ga­ni­zo­wać ja­kiś sa­mo­chód – po­wie­dzia­łem.

Po po­wro­cie do Ame­ry­ki pró­bo­wa­łem ze­brać pie­nią­dze na ten pro­jekt, ale uda­ło mi się zgro­ma­dzić za­le­d­wie ty­siąc do­la­rów. Kil­ka dni przed pla­no­wa­nym po­wro­tem do Su­da­nu, gdy by­łem w tra­sie, za­dzwo­ni­ła moja żona i po­wie­dzia­ła, że wła­śnie ode­bra­ła te­le­fon od czło­wie­ka, któ­ry py­tał o koszt ta­kiej mo­bil­nej kli­ni­ki. Po­in­for­mo­wa­ła go, że to trzy­dzie­ści trzy ty­sią­ce do­la­rów.

Od­by­łem z nim roz­mo­wę te­le­fo­nicz­ną. Po­wie­dział, że do­ło­ży tyle, ile mi bra­ku­je.

– Ile jesz­cze zo­sta­ło do ze­bra­nia? – spy­tał.

– Trzy­dzie­ści dwa ty­sią­ce – od­par­łem.

Był za­sko­czo­ny.

– My­śla­łem, że pro­wa­dzi­li­ście zbiór­kę pie­nię­dzy.

– Pro­wa­dzi­my – wy­ja­śni­łem – ale jak do­tąd ze­bra­li­śmy tyl­ko ty­siąc.

Nie pla­no­wał wy­ło­że­nia ta­kiej sumy, ale był słow­nym czło­wie­kiem. Nie zna­łem go i ni­g­dy wcze­śniej go nie spo­tka­łem, lecz umó­wił się ze mną na lot­ni­sku w Wa­szyng­to­nie i wrę­czył mi trzy­dzie­ści dwa ty­sią­ce do­la­rów w pa­pie­ro­wej tor­bie. Po ta­kim desz­czu pie­nię­dzy by­li­śmy w sta­nie ku­pić sa­mo­chód do sa­fa­ri – wy­dłu­żo­ne­go bia­łe­go land cru­ise­ra z wiel­kim szy­ber­da­chem i ka­na­pa­mi z tyłu, na któ­rych moż­na było upchnąć na­wet trzy­na­ście osób.

Mnó­stwo wy­sie­dlo­nych lu­dzi z bu­szu nie było w sta­nie do­trzeć do le­ka­rza na pie­cho­tę. Ich domy zo­sta­ły spa­lo­ne przez LRA, ich ro­dzi­ny za­bi­te lub oka­le­czo­ne. Oko­licz­ne or­ga­ni­za­cje po­mo­co­we nie chcia­ły wy­sy­łać po­mo­cy me­dycz­nej z oba­wy przed ko­lej­ny­mi ata­ka­mi re­be­lian­tów. Te oko­li­ce były bez dwóch zdań nie­bez­piecz­ne. Or­ga­ni­zo­wa­łem więc wy­jaz­dy z le­ka­mi do wio­sek, na­wet je­śli jako mzun­ga sta­no­wi­łem cen­ny cel dla re­be­lianc­kich snaj­pe­rów.

Od cza­su do cza­su po­ma­ga­li nam wo­lon­ta­riu­sze – le­ka­rze i pie­lę­gniar­ki z USA, za­zwy­czaj jed­nak za­bie­ra­ny prze­ze mnie ze­spół me­dycz­ny skła­dał się z Su­dań­czy­ków. Za­wsze mie­li­śmy ze sobą tak­że żoł­nie­rzy, za­rów­no dla wła­snej ochro­ny, jak i po to, żeby bro­nić miesz­kań­ców wio­sek, któ­rzy się do nas wy­bra­li. Tam, gdzie były dro­gi, do­jeż­dża­li­śmy do za­bu­do­wań, roz­sta­wia­li­śmy się pod drze­wa­mi i przyj­mo­wa­li­śmy z tyłu land cru­ise­ra zgro­ma­dzo­ne tłu­my. Je­śli do wio­ski nie było do­jaz­du, pod­jeż­dża­li­śmy naj­bli­żej, jak się dało, i resz­tę dy­stan­su, cza­sem na­wet trzy ki­lo­me­try, po­ko­ny­wa­li­śmy pie­szo, nio­sąc sprzęt. Mie­li­śmy czte­ry me­ta­lo­we skrzy­nie o głę­bo­ko­ści oko­ło sześć­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, po­ma­lo­wa­ne na czer­wo­no, z czar­ny­mi wie­ka­mi i na­pi­sa­mi „Mo­bi­le Cli­nic” po bo­kach. We­wnątrz znaj­do­wa­ły się sto­sy tac z le­kar­stwa­mi i za­pa­sa­mi, jak w skrzyn­kach na na­rzę­dzia. Nasi su­dań­scy po­moc­ni­cy prze­no­si­li te tace na gło­wach. Nie­za­leż­nie od tego, czy był z nami le­karz, czy nie, mie­li­śmy wszel­kie­go ro­dza­ju leki i ak­ce­so­ria – mor­fi­nę, szwy i inne rze­czy. By­li­śmy w sta­nie prze­pro­wa­dzić każ­dy typ za­bie­gu – od szy­cia ran po­strza­ło­wych po zbi­ja­nie go­rącz­ki i le­cze­nie uką­szeń pa­ją­ków. Gdy mie­li­śmy pie­nią­dze, przy­wo­zi­li­śmy też ze sobą żyw­ność, któ­rą roz­da­wa­li­śmy. Każ­da przy­by­ła ro­dzi­na do­sta­wa­ła tro­chę ryżu lub fa­so­li.

Któ­re­goś dnia je­cha­łem nie­da­le­ko Ni­mu­le i na­gle po­czu­łem sil­ny bo­ski na­kaz, by się za­trzy­mać.

– Co ro­bisz, pa­sto­rze? – spy­tał je­den z żoł­nie­rzy.

– Chcę się tu tyl­ko tro­chę ro­zej­rzeć – od­par­łem.

Miej­sce nie wy­róż­nia­ło się ni­czym szcze­gól­nym. Ot, drze­wa i za­ro­śla. Usły­sza­łem jed­nak głos Boga w ser­cu. Chcę, żeby po­wstał tu dom dla mo­ich dzie­ci. Zbu­duj go tu­taj. Żoł­nie­rze LRA uczy­ni­li sie­ro­ta­mi ty­sią­ce dzie­ci. Za­bi­ja­li lub kale­czy­li ma­cze­ta­mi ro­dzi­ców, a po­tem za­bie­ra­li dzie­ci i zmu­sza­li je do prze­no­sze­nia cię­ża­rów, usług sek­su­al­nych i służ­by woj­sko­wej. Dzie­cia­ki, któ­rym uda­wa­ło się uciec lub zo­sta­ły ura­to­wa­ne, czę­sto nie mia­ły do­kąd wra­cać, bo jako je­dy­ne prze­ży­ły atak. Po­trze­bo­wa­ły bez­piecz­ne­go miej­sca, w któ­rym mo­gły­by być dzieć­mi i nie gro­ził­by im atak czy po­rwa­nie. Miej­sca, gdzie mo­gły­by po­ukła­dać so­bie ży­cie i za­cząć zno­wu pa­trzeć z na­dzie­ją w przy­szłość.

I ta­kie wła­śnie miej­sce wy­brał dla nich Bóg.

Sęk w tym, że ja nie mia­łem w pla­nach bu­do­wa­nia sie­ro­ciń­ca w Afry­ce. By­łem wy­star­cza­ją­co za­ję­ty pro­wa­dze­niem mo­bil­nej kli­ni­ki. By­łem też pa­sto­rem, któ­ry miał żonę i cór­kę w Pen­syl­wa­nii i Ko­ściół pod swo­ją pie­czą. Nie dys­po­no­wa­łem żad­nym fi­nan­so­wym za­ple­czem umoż­li­wia­ją­cym bu­do­wę domu dziec­ka i nie wie­dzia­łem, od cze­go za­cząć.

Bóg po­wie­dział: Za­cznij tu­taj.

Mu­sia­łem usta­lić, czy­ją wła­sno­ścią jest ta zie­mia. Mia­łem na­dzie­ję, że na­le­ży do pań­stwa, bo wte­dy mógł­bym ją wy­dzier­ża­wić za bez­cen. Oka­za­ło się jed­nak, że wła­ści­cie­lem jest bo­ga­ty sta­rzec imie­niem Fe­stus. Jego ro­dzi­na od wie­lu po­ko­leń po­sia­da­ła ol­brzy­mie po­sia­dło­ści, na któ­rych wy­pa­sa­ła swo­je sta­da. Umó­wi­łem się z nim i spy­ta­łem, czy od­sprze­da mi te wy­bra­ne czter­dzie­ści akrów.

– Ta zie­mia na­le­ży do mo­jej ro­dzi­ny od se­tek lat – od­parł. – Ale do­brze, sprze­dam ci ją.

Gdy lo­kal­ne wła­dze do­wie­dzia­ły się o moim za­ku­pie, je­den z urzęd­ni­ków przy­szedł do mnie i po­wie­dział:

– Pa­sto­rze, LRA pana tam za­bi­je! Oni bez prze­rwy prze­cze­su­ją tę oko­li­cę. Niech pan zbu­du­je sie­ro­ci­niec w Ni­mu­le, gdzie bę­dzie bez­piecz­niej. – Wszyst­kie or­ga­ni­za­cje po­za­rzą­do­we za­in­sta­lo­wa­ły się w mie­ście.

– Nie – od­par­łem. – Nie mogę tego zro­bić. Bóg wy­zna­czył miej­sce domu dla dzie­ci i zbu­du­ję go wła­śnie tam. On nas ochro­ni.

Od­po­wiedź urzęd­ni­ka przy­po­mnia­ła mi o czymś, co zwykł mó­wić mi oj­ciec:

– Chłop­cze, któ­re­goś dnia ktoś cię za­bi­je.

Może rze­czy­wi­ście kie­dyś speł­nią się ich sło­wa, na ra­zie jed­nak mia­łem pra­cę do wy­ko­na­nia.

Wró­ci­łem do Pen­syl­wa­nii i opo­wie­dzia­łem wier­nym i ro­dzi­nie o swo­im pla­nie. Chy­ba byli zszo­ko­wa­ni roz­ma­chem pro­jek­tu, szcze­gól­nie że nie mie­li­śmy po­ję­cia, jak go wy­ko­nać, i nie dys­po­no­wa­li­śmy żad­ny­mi środ­ka­mi na jego re­ali­za­cję. Od wie­lu lat jed­nak dzie­li­łem się z nimi swo­imi afry­kań­ski­mi po­my­sła­mi i w pew­nym sen­sie już do tego przy­wy­kli.

Dwa mie­sią­ce póź­niej wró­ci­łem do bu­szu, żeby roz­bić obóz na za­ku­pio­nym te­re­nie i za­cząć go oczysz­czać. Gdy przy­by­łem do Ni­mu­le, spo­tkał się ze mną żoł­nierz Ben Wil­liam. Jak już pi­sa­łem, jego szczu­pła bu­do­wa cia­ła i ciem­na jak wę­giel skó­ra zdra­dza­ły przy­na­leż­ność do Din­ka, jed­ne­go z naj­waż­niej­szych ple­mion w Su­da­nie Po­łu­dnio­wym. Miał też, po­dob­nie jak jego współ­ple­mień­cy, de­ko­ra­cyj­ne bli­zny, któ­re za­zwy­czaj po­gru­bia się, wcie­ra­jąc po­piół w roz­cię­cia na skó­rze. Po­zna­łem go w in­nej czę­ści Su­da­nu. Do­szły go słu­chy, że będę bu­do­wał dom dziec­ka dla sie­rot wo­jen­nych, lecz nie wie­dział, kie­dy wró­cę, więc zo­stał w mie­ście. Sy­piał pod go­łym nie­bem i cze­kał na mnie, prze­ko­na­ny, że w koń­cu się po­ja­wię. Gdy usły­szał, że wró­ci­łem, od razu mnie zna­lazł.

Ten twar­dy, nie­ustra­szo­ny żoł­nierz uści­skał mnie ser­decz­nie i rzekł:

– Pa­sto­rze, je­stem tu, żeby ci po­móc. – I tyle. Od tego cza­su prak­tycz­nie za­wsze był przy mnie. Po­je­cha­li­śmy na ku­pio­ną prze­ze mnie zie­mię z Bi­blią, siat­ką na mo­ski­ty i kil­ko­ma ka­łasz­ni­ko­wa­mi. Opi­sa­ny wcze­śniej prze­marsz LRA przy­tra­fił się nam pierw­szej nocy, ale nie mie­li­śmy cza­su się nad tym za­sta­na­wiać, bo cze­ka­ło nas spo­ro pra­cy. Na­stęp­ne­go ran­ka wzię­li­śmy na­rzę­dzia i za­czę­li­śmy wy­ci­nać wy­so­ką tra­wę. Gdy oczy­ści­li­śmy od­po­wied­nią prze­strzeń, roz­po­czę­li­śmy bu­do­wę tu­ku­li. Cha­ty tego ro­dza­ju mają śred­ni­cę trzech-czte­rech me­trów i wzno­si się je oko­ło czte­rech dni. Gdy za­pa­lisz w środ­ku ogień, wnę­trze bę­dzie wiecz­nie za­dy­mio­ne, bo nie ma żad­ne­go ko­mi­na ani otwo­ru w da­chu. Dym uno­si się w po­wie­trzu i wy­pły­wa przez strze­chę. Z ze­wnątrz wy­glą­da to tak, jak­by cała cha­ta się pa­li­ła.

Po skoń­cze­niu pierw­szej cha­ty oczysz­cza­li­śmy te­ren da­lej, co­raz bar­dziej po­więk­sza­jąc okrąg wo­kół niej. Pew­nej nocy mia­łem wi­zję, jak po­win­na wy­glą­dać ca­łość. Zo­ba­czy­łem do­kład­nie wszyst­kie ele­men­ty – szko­łę, kli­ni­kę, sy­pial­nie, kuch­nię, bi­blio­te­kę i całą resz­tę.

Ja­kim cu­dem ame­ry­kań­ski pa­stor i sier­żant Lu­do­wej Ar­mii Wy­zwo­le­nia Su­da­nu byli w sta­nie zbu­do­wać coś ta­kie­go?

Nie byli. Ale z Bożą po­mo­cą wszyst­ko jest moż­li­we.

Dziś wciąż mam przed ocza­mi ten pierw­szy tu­kul i to drze­wo, z któ­re­go zwi­sa­ła moja mo­ski­tie­ra przy­kry­wa­ją­ca sło­mia­ną matę do spa­nia. Gdy wi­dzę, co z tego po­wsta­ło, nie mogę po­wstrzy­mać łez ra­do­ści. Lu­dzie, któ­rzy oglą­da­ją na­szą wio­skę dzie­ci – oso­bi­ście, na stro­nie in­ter­ne­to­wej, na DVD lub w pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym – nie mogą uwie­rzyć, że wszyst­ko za­czę­ło się od za­wie­sze­nia na drze­wie siat­ki na mo­ski­ty.

Coś ta­kie­go nie mo­gło­by po­wstać bez Chry­stu­sa. Nie ma mowy.

Zbu­do­wa­nie sie­ro­ciń­ca zde­cy­do­wa­nie wy­kra­cza­ło poza wszyst­ko, co so­bie wy­obra­ża­łem, gdy za­czą­łem jeź­dzić do Afry­ki. Moim ce­lem nie było wte­dy po­ma­ga­nie dzie­ciom. Mia­łem do wy­ko­na­nia pra­ce bu­dow­la­ne na da­chach w po­bli­skim mie­ście. Lecz pe­wien dzie­ciak, któ­re­go imie­nia ni­g­dy nie po­zna­łem, zmie­nił moje pla­ny. I moje ser­ce. I całe moje ży­cie.

W wiosce są sypialnie, w których dzieci mogą bezpiecznie przespać każdą noc.

Po raz pierw­szy przy­je­cha­łem do Su­da­nu pod ko­niec 1998 roku. Za­in­spi­ro­wał mnie bia­ły pa­stor z Afry­ki Po­łu­dnio­wej, któ­ry opo­wia­dał w na­szym ko­ście­le o swo­ich pla­nach wy­szko­le­nia ka­pe­la­nów dla ar­mii Su­da­nu Po­łu­dnio­we­go. Poza krót­ki­mi okre­sa­mi w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych w Su­da­nie od 1955 roku trwa­ła woj­na do­mo­wa. Arab­scy mu­zuł­ma­nie z pół­no­cy pró­bo­wa­li na­rzu­cić swo­ją re­li­gię i zwy­cza­je lu­dziom z po­łu­dnia, któ­rzy byli głów­nie chrze­ści­ja­na­mi lub wy­znaw­ca­mi lo­kal­nych kul­tów. Pół­noc dys­po­no­wa­ła znacz­nie więk­szą licz­bą lud­no­ści i więk­szą po­tę­gą mi­li­tar­ną i go­spo­dar­czą, i pró­bo­wa­ła zmu­sić wszyst­kich do przy­ję­cia is­la­mu, na czym ucier­pia­ło sześć mi­lio­nów nie­mu­zuł­ma­nów z po­łu­dnia. We­dług nie­któ­rych re­la­cji przez dwie de­ka­dy walk wy­sie­dlo­no na­wet czte­ry mi­lio­ny osób, a dwa mi­lio­ny zgi­nę­ły. Dwa mi­lio­ny.

W 1983 su­dań­ski pod­puł­kow­nik John Ga­rang, któ­ry skoń­czył ko­ledż w Iowa i stu­dio­wał tak­ty­kę woj­sko­wą w For­cie Ben­ning w Geo­r­gii, zbun­to­wał się prze­ciw­ko wła­sne­mu rzą­do­wi w Char­tu­mie i za­ło­żył Lu­do­wą Ar­mię Wy­zwo­le­nia Su­da­nu. Ar­mia chro­ni­ła lu­dzi z po­łu­dnia, któ­rzy nie chcie­li być mu­zuł­ma­na­mi. Cho­ciaż Ga­rang, po­dob­nie jak wie­lu in­nych przy­wód­ców Lu­do­wej Ar­mii, był chrze­ści­ja­ni­nem, nie zmu­szał ni­ko­go do przyj­mo­wa­nia swo­jej wia­ry. Lu­do­wa Ar­mia nie wal­czy­ła – i nie wal­czy – o za­pro­wa­dze­nie chrze­ści­jań­stwa, lecz po to, by dać lu­dziom wol­ność w wy­bo­rze re­li­gii lub kul­tu. Mogą wy­brać służ­bę Chry­stu­so­wi, lecz mają też moż­li­wość kul­ty­wo­wa­nia tra­dy­cyj­nych wie­rzeń lub cał­ko­wi­te­go od­rzu­ce­nia re­li­gii.