34,90 zł
Kaznodzieja dzierżący broń w ręku, armia rebeliantów z szaleńcem na czele i całe wsie wycięte w pień tylko dlatego, że były po drodze…
Książka „W obronie innych” opisuje historię niezwykłej przemiany Sama Childersa, który z agresywnego bandyty stał się człowiekiem wiary, prowadzącym wojnę o ocalenie dzieci w jednym z najniebezpieczniejszych zakątków świata. Jego życie zainspirowało twórców filmu Kaznodzieja z karabinem z Gerardem Butlerem w roli głównej.
W obronie innych traktuje o prawdziwym terroryzmie… wymierzonym w 200 000 dzieci w północnej Ugandzie i Sudanie Południowym. Sam Childers – wojownik i kaznodzieja (nazywany przez niektórych najemnikiem) – bez wytchnienia przemierza z niewielkim oddziałem dżunglę, występując przeciw okrutnej armii, która znacznie przewyższa liczebnością jego siły. Jeden człowiek może bardzo wiele zmienić. I Samowi Childersowi się to z całą pewnością udaje”.
Peter Fonda, aktor i producent filmowy
Wielebny Sam Childers jest od lat bliskim i zaufanym przyjacielem rządu Sudanu Południowego.
Prezydent Sudanu Południowego Salva Kiir Mayardit
Wielebny Sam Childers to od lat oddany przyjaciel naszego kraju, a my wspieramy jego odważną działalność. Prezydent Ugandy Yoweri Museveni
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 238
© 2016 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2016 Sam Childers
Seria: WAR REPORT
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Tłumaczenie: Marcin Machnik
Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk
Korekta: Agnieszka Pawlikowska
Posłowie i konsultacja merytoryczna: Piotr Szalaty
Projekt graficzny, skład, eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Projekt okładki: HEVI
ISBN 978-83-64523-56-4
Ustroń 2016
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Wszystkim wspaniałym i odważnym dzieciom z Ugandy i Sudanu Południowego
W wysokich trawach Sudanu Południowego czai się śmierć. Pozornie spokojny krajobraz potrafi w ułamku sekundy zmienić się we wzburzone morze rebeliantów z Armii Bożego Oporu, którzy zalewają niczego niepodejrzewającą wioskę kulami, ciosami broni białej i ogniem. Przedstawiciele władzy i różnych NGO (ang. non-governmental organizations, czyli organizacji pozarządowych, takich jak CARE, ONZ czy Czerwony Krzyż) omijają tych renegatów szerokim łukiem. Zazwyczaj wiedzą, gdzie znajdują się problematyczne obszary, i w ogóle się tam nie zapuszczają. Pozostawieni na pastwę losu mieszkańcy takich regionów żyją w wiecznym stanie zagrożenia, w ciągłym strachu. W nocy nigdzie w buszu nie można czuć się bezpiecznie. Poza jednym miejscem – czterdziestoakrową oazą bezpieczeństwa i ciszy w samym środku piekła niekończącej się wojny domowej, zwaną Shekinah Fellowship Children’s Village.
Zapewnienie komuś bezpieczeństwa to praca bez końca.
Dniem i nocą za ogrodzeniem słychać strzały z karabinów. Za każdym razem, gdy jeżdżę po okolicy, muszę być przygotowany na zasadzkę. Zdarzało mi się już przeżyć ostrzał przedniej szyby i bocznych okien samochodu, którym jechałem. Zdarzało się też, że samochody – w tym ciężarówki z żywnością dla sierocińca – były wysadzane granatnikami przeciwpancernymi. LRA1) strzela do wszystkiego, ale nie spodziewa się jakiejkolwiek reakcji. Ci ludzie nie podejrzewają, że występują przeciwko ciężarówce uzbrojonych po zęby żołnierzy, a to właśnie ich spotyka, gdy zaczepiają nas na drodze.
1) LRA – (ang. Lord’s Resistance Army) Armia Bożego Oporu – przyp. tłum.
Gdy zacząłem jeździć po Sudanie Południowym, nieustannie wpadałem ze swoimi żołnierzami w zasadzki. Dla każdej normalnej osoby byłoby to coś negatywnego, lecz ja uważałem te przeżycia za wspaniałe doświadczenie. Wręcz liczyłem na to, że trafię na zasadzkę LRA, bo miałem szansę wyeliminowania członka tej organizacji, dzięki czemu ze świata znikał kolejny żołnierz LRA, który mógł zrobić komuś krzywdę. Władze nie mogą wiecznie uciekać i się ukrywać, a negocjacje to bez dwóch zdań strata czasu. Kto wie ilu mieszkańców wiosek zginęło w trakcie rozmów decydentów o tym, jakim to wszystko jest wielkim problemem. Natomiast gdy wychodzisz na zewnątrz i zabijasz paru wrogów, rzeczywiście coś zmieniasz. Wypowiadasz się językiem LRA i nagle rebelianci zaczynają zwracać na ciebie uwagę. Mniej gadania i więcej strzelania już dawno zakończyłoby ten konflikt i ocaliło Bóg wie ile istnień ludzkich.
Dostałem kiedyś list od Irlandczyka, który napisał, że gdy po raz pierwszy usłyszał o mnie kilka lat temu, myślał, że to mit. Uznał, że część raportów, które czytał, to czysta fikcja, a moja praca w Afryce to bujda na resorach. Całkowicie się z nim zgadzam, bo w te opowieści faktycznie trudno uwierzyć. Nawet dzisiaj, gdy przyjedziesz do Sudanu, usłyszysz niestworzone historie o szalonym mzundze (mzunga to afrykańskie słowo oznaczające białego człowieka), który jest kaznodzieją. Tyle tylko, że te historie są w pełni prawdziwe. Trzeba jednak pamiętać, że to nie ja dokonywałem owych wszystkich niewiarygodnych, wręcz cudownych czynów. Były one zawsze dziełem Boga. Jego potęga stanowiła siłę sprawczą każdego zwycięstwa, każdego sukcesu. On zawsze jest z nami.
Mówię „nami”, bo gdy podróżuję po Afryce, zawsze mam przy sobie żołnierzy. Nie są to najemnicy, chociaż często tak się ich określa w wiadomościach. Szczerze powiedziawszy, nie obchodzi mnie, jak są nazywani. Ci śmiali członkowie Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu zostali wyszkoleni, wyekwipowani i oddani pod moje przywództwo przez rząd Sudanu Południowego.
Któregoś dnia przekraczałem granicę Sudanu z Ugandą. Jechałem w jednej z dwóch półciężarówek i miałem ze sobą czterech dobrze uzbrojonych i wyszkolonych żołnierzy. Zatrzymaliśmy się przy punkcie odprawy granicznej. Przy zakurzonej budce strażniczej, która wymagała odmalowania, stało kilku ugandyjskich żołnierzy. Zniszczone przez pogodę znaki nakazywały kierowcom zatrzymanie się przed częściowo blokującą drogę deską w paski. Strażnicy już mnie znali i nie kazali mi przechodzić przez zwyczajową biurokrację i kontrolę bagażu.
Gdy stanąłem przy jednym z nich, powiedział:
– Pastorze, nie może pan dalej jechać.
– Dlaczego?
– LRA atakuje wioskę przed nami. Musicie poczekać, aż będziecie mieli więcej żołnierzy.
– Gdzie tam, to nonsens! – odparłem, wskazując na swój umundurowany oddział i kałasznikowa na kolanach. – My jesteśmy żołnierzami. Nie musimy czekać na nikogo.
Strażnik spojrzał na mnie z powagą.
– Pastorze, tam jest ponad dwustu rebeliantów z LRA.
Pięciu, w tym ja, przeciwko dwustu. Podobały mi się te proporcje. Obliczyłem w myślach, że każdy z nas musi dorównać czterdziestu z nich.
– Jadę tam – odparłem. Strażnik uśmiechnął się niepewnie, potrząsnął głową i odstąpił od samochodu. Wiedział, że mnie nie przekona. Gdy zbierałem się do wyruszenia w dalszą drogę, wyczułem, że Bóg każe mi się przygotować na to, co mnie tam czeka. Chciał, żebym ulokował na dachu samochodu Petera z karabinem maszynowym kalibru 7,62 milimetra. Peter Atem jest wysokim, dostojnie wyglądającym żołnierzem pochodzącym z plemienia Dinka.
– Peter – powiedziałem – weź swój karabin i wskocz na górę. – Peter bez wahania wysiadł z auta, wdrapał się na dach i usiadł po turecku z olbrzymim karabinem w ramionach. Drugi żołnierz z kałasznikowem zajął miejsce obok mnie. Trzymałem swój karabin na kolanach z lufą skierowaną w stronę drzwi kierowcy, żebym w razie czego mógł w czasie jazdy szybko go podnieść i strzelać jedną ręką. Pełny automat, serie po trzy-cztery strzały. Robiłem to mnóstwo razy.
Kolejnemu żołnierzowi kazałem zająć miejsce na dachu następnej półciężarówki i usłyszałem, jak Bóg mówi do mnie: Jedź. Powoli ruszyłem, a drugi wóz trzymał się tuż za mną. Zakurzona i pełna kolein i dziur droga nie nadawała się do jazdy z prędkością większą niż 40-50 kilometrów na godzinę, szczególnie z uzbrojonym żołnierzem na dachu. A nawet przy takich prędkościach czasem miało się wrażenie, że jazda wytrząśnie z człowieka wszystkie wnętrzności.
Okazało się jednak, że nie był to dzień, w którym miałem pilnować komfortu swoich wnętrzności. Gdy jadąc do przodu, podskakiwaliśmy na wybojach, usłyszałem głos Boga: Szybciej.
Dobrze, Boże, skoro tak mówisz. Przyspieszyłem trochę i usłyszałem za sobą, jak kierowca drugiej półciężarówki dodaje gazu, żeby dotrzymać tempa.
Szybciej – powiedział znowu Bóg. Szybciej, szybciej. Przyspieszałem więc coraz bardziej, aż w końcu z trudem utrzymywałem w dłoniach kierownicę. Potężny land cruiser z wyciem silnika przebijał się przez kurz, tłukł się po koleinach i przeskakiwał przez kamienie, trzęsąc się przy tym jak chihuahua wydalający pestki brzoskwini.
– Pastorze! Pastorze! Nie utrzymam się tu dłużej! – zaczął krzyczeć Peter, gdy w pewnym momencie wszystkie cztery koła znalazły się w powietrzu. W jednej dłoni ściskał ciężki karabin maszynowy, drugą przez otwarte okno przytrzymywał się sufitu, a jego nogi podskakiwały, jakby ujeżdżał byka.
Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem w oddali słup dymu unoszącego się z suchych brązowych traw. Gdy podjechaliśmy bliżej, zauważyłem żołnierzy LRA i uciekających przed nimi mieszkańców. Obraz falował, zniekształcony przez gorąco i dym buchające z płonących tukuli, czyli okrągłych, krytych strzechą chat ze ścianami z suszonych cegieł. Panował chaos i zamęt, a ze wszystkich stron dobiegały krzyki i jęki.
Wtedy Bóg przemówił znowu. Powiedz Peterowi, żeby zaczął strzelać. Peter był wyszkolonym ochroniarzem i oddanym żołnierzem. Bez wahania zrobiłby wszystko, co mu każę. Wystawiłem głowę przez okno i wrzasnąłem w stronę dachu:
– Peter, strzelaj!
Jego ciężki karabin natychmiast zaczął pluć ogniem. Naboje do takiego karabinu to długi pas z amunicją, który wkłada się z jednej strony komory. Słyszałem, jak zużyte łuski wylatują z magazynku i metalowym deszczem spadają na dach – tink, tink, tink, tink!
Zerknąłem w lusterko boczne i ujrzałem coś, co wyglądało jak złudzenie optyczne. Nasze pędzące półciężarówki wznieciły za sobą gigantyczną chmurę pyłu, który kłębił się tak wysoko i szeroko, jak tylko można było sięgnąć wzrokiem. Spojrzałem przed siebie. Gdy przeciwnicy usłyszeli karabin Petera, spojrzeli na drogę i zobaczyli potężną chmurę pyłu. Musieli pomyśleć, że najeżdża cała armia. Odwrócili się i zaczęli uciekać tak szybko, jak tylko mogli na tych swoich tchórzliwych nóżkach. Niemożliwe, żeby było ich dwustu. Może trzydziestu, i wszyscy pokazali mi swoje plecy podczas ucieczki. Dzięki elementowi zaskoczenia powstrzymaliśmy kompletną destrukcję wsi przy pomocy czterech żołnierzy, mzungi i chmury pyłu.
Bóg strzeże mnie w Afryce na wiele zdumiewających sposobów. Czasem działa też na odległość. Gdy jestem w Nimule – najbliższym miasteczku wyposażonym w takie luksusy jak elektryczność czy asfaltowe drogi – zdarza się, że moja żona w naszym domu w Pensylwanii budzi się, żeby się za mnie modlić. Wstaje z łóżka, zapisuje datę i godzinę, po czym rozpoczyna modlitwę. Pewnej nocy Bóg obudził ją i powiedział, żeby poszła do kościoła się pomodlić. Zrobiła tak i spotkała w kościele inną kobietę z naszej społeczności, która powiedziała, że ją też obudził Bóg i kazał przyjść do kościoła. Nie miały pojęcia, gdzie jestem z moimi żołnierzami i co robię, lecz obie zaczęły się modlić, żeby Bóg ukrył nas przed wrogiem.
Gdy później razem oglądaliśmy dziennik modlitw Lynn, uświadomiliśmy sobie, że modliła się z przyjaciółką dokładnie w chwili, gdy ja z żołnierzami przemierzałem okolicę, w której LRA przygotowała zasadzkę. Ku naszemu zdziwieniu zorientowaliśmy się wtedy, że członkowie LRA obsadzili pobocza drogi. Mogli nas zaatakować z zaskoczenia, ale nawet się nie poruszyli. Niektórzy wręcz chowali twarze w ziemi. Widzieliśmy, że się trzęsą i nie potrafią na nas spojrzeć. Byli śmiertelnie przerażeni, lecz to nie my budziliśmy ich lęk. Jestem przekonany, że tamtego dnia chcieli nas zaatakować (i pozabijaliby nas w ułamku sekundy), lecz Bóg zesłał potężną armię aniołów, które szły u naszego boku. Wierzę, że gdy przejeżdżaliśmy, żołnierze LRA zobaczyli te anioły i drżeli z obawy przed nimi. Ci tchórze nawet nie kiwnęli palcem. Możesz w to wierzyć lub nie, ale dokładnie tak było.
Co więcej, coś takiego zdarzyło się niejeden raz. Kiedyś wraz z Thomasem i dwoma innymi żołnierzami przejeżdżałem przez terytorium, na którym roiło się od członków LRA. Mieliśmy w samochodzie tylko trzy kałasznikowy, więc tym razem dysponowaliśmy niedostateczną siłą ognia. Chcieliśmy jak najszybciej wydostać się ze strefy wojny. Wyjechaliśmy zza zakrętu i naszym oczom ukazał się maszerujący gęsiego oddział żołnierzy LRA.
– O Boże! O Boże! – powiedziałem do siebie natychmiast.
Nagle jednak zacząłem mieć wrażenie, jakbyśmy mijali ich w zwolnionym tempie. Czuliśmy się jak w Matriksie. Żaden nie odwrócił się na odgłos silnika naszego samochodu. Wszyscy mieli spuszczone głowy i patrzyli w ziemię. Byli na drodze tuż przed nami i niemożliwe, żeby nas nie widzieli lub nie słyszeli, lecz mimo to patrzyli uparcie w dół, a kilku żołnierzy spoglądało w przeciwną stronę.
– To są ludzie LRA – powiedziałem, odwracając się wolno do Thomasa.
– Tak, pastorze. Nie przerywajmy modlitwy.
Przejechaliśmy obok nich i żaden na nas nie spojrzał. Powinni natychmiast wszcząć wściekłą strzelaninę, lecz my minęliśmy ich, jakby wcale nas nie zauważyli.
Zastawiano na mnie zasadzki tyle razy, że czasem mam wrażenie, iż historie się powtarzają, lecz mógłbym je opowiadać przez cały dzień. Innego dnia wyjechaliśmy zza zakrętu i zatrzymaliśmy się, bo jakieś sto metrów przed nami na drodze leżeli żołnierze LRA z dwoma karabinami maszynowymi kalibru 7,62 milimetra na statywach. Gdy wysiadłem z samochodu, natychmiast usłyszałem głos Ducha Świętego: Weź broń. Sięgnąłem na fotel po kałasznikowa. Nie miałem pocisków w komorze, więc odciągnąłem zatrzask i załadowałem karabin. Gdy tylko pocisk znalazł się w komorze, rozpętało się piekło.
I znowu wszystko zaczęło dziać się jak w zwolnionym tempie. (Zanim przywykłem do zasadzek, bardzo często czułem coś takiego). Zerwałem się do biegu w stronę niewielkiego rowu przy drodze i zanim do niego dotarłem, opróżniłem cały magazynek. Zanurkowałem w dziurze i wyciągnąłem pusty magazynek. Zawsze mam dwa zlepione taśmą, żeby móc je szybciej zmieniać, ale byłem tak zdenerwowany i zszokowany, że nie potrafiłem założyć tego pełnego. Wychyliłem się i zobaczyłem, jak moi żołnierze z Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu wyskakują z samochodów i idą środkiem drogi w stronę wroga, osłaniając się seriami z broni maszynowej. A ja siedziałem w rowie i trząsłem się z przerażenia. Krzyknąłem do nich i pomyślałem: O mój Boże, wszyscy moi ludzie zginą, a żołnierze LRA mnie schwytają i będą mnie torturować. Biały człowiek byłby niezłym trofeum, a oni nie omieszkaliby wykorzystać takiej okazji.
Mój oddział poruszał się naprzód, strzelając z kałasznikowów i pokrywając drogę ołowiem. Opróżniali kolejne magazynki, ściągali je, wyrzucali przez ramię, zakładali następne i wznawiali ogień, nie zatrzymując się nawet na chwilę. W końcu przeciwnicy nie wytrzymali i uciekli. Żaden z naszych nie został zraniony. Pamiętam, że uczepiła się mnie wtedy szalona myśl: Wydaje nam się, że Rambo był maszyną do zabijania, ale to ci żołnierze są prawdziwymi Rambo.
Wielokrotnie przekonałem się na własnej skórze, jak wiele może zmienić jedna osoba, lecz od czasu do czasu potrzebuję przypomnienia, że jest to możliwe. Patrząc na mnie i na nasze mikroskopijne działania, łatwo dojść do wniosku: Ta mała grupa oberwańców nie jest w stanie nikomu pomóc. Życie jednak pokazuje, że jest inaczej. Kiedyś przyjechaliśmy do wioski na drodze do Dżuby, która właśnie przeżyła atak. To tu, to tam widać było dogasające płomienie. W zadymionym powietrzu unosił się swąd spalonych ciał i słabe błagania rannych o pomoc. Część ofiar leżała wzdłuż drogi i umierała w kałużach krwi. Byli to ci, którzy próbowali uciec. Zbyt słabi, by cokolwiek powiedzieć, przekazywali wiele swoimi pustymi, pozbawionymi nadziei oczami.
Usłyszeliśmy jakiś zamęt i zobaczyliśmy niedaleko kilku żołnierzy LRA otaczających młodą kobietę. Myśleliśmy, że wszyscy rebelianci podkulili ogony i uciekli, ale ta grupka była zbyt zajęta, by zauważyć nasz przyjazd. Jednak gdy tylko nas zobaczyli, też wzięli nogi za pas.
Kobieta była wyczerpana, w histerii, niemal bez tchu i cała we krwi. Żołnierze próbowali obciąć jej pierś maczetą, w czym im przeszkodziliśmy. Kobieta była jednak ciężko ranna i straciła mnóstwo krwi. Opatrzyliśmy jej rany najlepiej, jak potrafiliśmy, przenieśliśmy ją do samochodu i zawieźliśmy do szpitala w Nimule. Upewniłem się, że lekarze się nią zajmą, i odjechałem z żołnierzami, żeby kontynuować patrol.
Jakiś rok później byłem w kościele w Maryland i opowiadałem o swojej posłudze duszpasterskiej w Afryce. Gdy skończyłem, podszedł do mnie jakiś człowiek z sali.
– Chciałbym zadać panu pewne pytanie – powiedział. – Czy naprawdę myśli pan, że może pan coś zmienić? – Jego pytanie tak mnie zaskoczyło, że oniemiałem. – Pytam – ciągnął – bo wydaje mi się to głupie. Szaleństwem jest marnowanie czasu tam, w Afryce. Samotnie. Przecież i tak w pojedynkę nic pan nie zrobi.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć, więc nie powiedziałem nic.
Jego pytanie skłoniło mnie jednak do przemyśleń. Po powrocie do domu wdałem się w sprzeczkę z Bogiem.
– Wiesz co, Boże? To jest głupie! Pracuję tysiące kilometrów od rodziny. Moja córka dorasta beze mnie. Mam piękną żonę, z którą praktycznie nie przebywam. Moja rodzina nie otrzymuje należnej jej uwagi i wsparcia, którego ma prawo oczekiwać. To jest głupie, Panie, bo nie jestem w stanie niczego zmienić.
Jakieś dwa tygodnie po tej utarczce z Bogiem wróciłem do Nimule i na ulicy wpadła na mnie atrakcyjna młoda kobieta, której nie znałem, lecz która radośnie szczebiocząc, zaczęła mnie ściskać. Starała się możliwie jak najlepiej porozumieć ze mną swoją łamaną angielszczyzną.
– Pastorze, pamięta mnie pan?
Zbiła mnie z tropu.
– Nie – odparłem. – Chyba cię nie pamiętam.
– Jestem tą kobietą z wioski najechanej przez LRA. Próbowali mi obciąć pierś, lecz pan i pana ludzie ocaliliście mnie – wyjaśniła, a ja natychmiast poczułem, jakby Bóg mówił do mnie, że jeden człowiek może coś zmienić.
Od tego dnia żadne słowa nie przekonają mnie, że jedna osoba nie może zmienić całego narodu. Jedna osoba może dokonać niewiarygodnych czynów. Wystarczy tylko, że będzie gotowa postawić na szali wszystko, by zrealizować swój cel.
Większość pracy, jaką wykonują moi duchowni i żołnierze – a tym samym większość toczonych przez nas walk – odbywa się w południowym i południowo-zachodnim Sudanie. Byłem jednak też w innych regionach kraju, w tym w Bomie w południowo-wschodniej części kraju, niemal pięćset kilometrów od miejsca, w którym spędzam większość czasu. Bomę dzieliłaby od granicy z Etiopią zaledwie godzina jazdy samochodem, gdyby do granicy poprowadzono drogę. Ten obszar od stuleci był znany zarówno z nomadycznych hodowców bydła, jak i notorycznych złodziei bydła, którzy pasożytowali na tych pierwszych. Bogactwo człowieka mierzy się tu w pogłowiu trzody i zgodnie z tradycją należy powiększać majątek w każdy możliwy sposób, także poprzez kradzież lub zabijanie rywali.
Większość złodziei bydła (tak zwanych raiderów) pochodzi z plemienia Toposa. To jedni z najokrutniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Być może widziałeś ich na zdjęciach, bo to ci Afrykanie, którzy uwielbiają rozciągać ciało za pomocą drewnianych płytek w wargach2). W niektórych regionach takie płytki noszą tylko kobiety, a w innych także mężczyźni. Matki za pomocą ciernia robią małym dzieciom pod dolną wargą dziurkę, którą następnie stopniowo powiększają. W końcu otwór staje się na tyle duży, że może pomieścić niewielki drewniany dysk. Potem wkłada się coraz szersze i szersze dyski – czasami osiągają one średnicę większą niż średnica głowy. W niektórych plemionach posag kobiety zależy od rozmiaru jej dysku wargowego. Na przykład niezbyt droga żona kosztuje dziesięć krów, natomiast taka z olbrzymim dyskiem może wnieść z sobą nawet siedemdziesiąt pięć krów, co w Bomie stanowi ogromny majątek.
2) Autorowi najprawdopodobniej chodzi o lud Mursi, mieszkający nieco dalej, na pograniczu Sudanu Południowego i Etiopii, bo plemię Toposa raczej nie jest znane z używania płytek wargowych – przyp. tłum.
Kobiety w tej okolicy noszą też czasami piękne złote bransoletki, pierścienie i inną biżuterię. Boma obfituje w złoto. Jest go tam tak wiele, że okoliczne plemiona wymieniają je za cukier. Tak, w niektórych miejscach w tym regionie można kupić złoto za kilka torebek cukru. Ci ludzie mają nawet złote elementy broni. Mężczyźni roztapiają złoto lub stal, żeby zrobić z nich bransolety o około centymetrowej grubości i wadze pół kilograma lub kilograma. Gdy wdają się w bójkę, nie muszą używać pięści. Wystarczy, że zaczną wymachiwać rękami, a te złote lub stalowe ciężary na nadgarstkach i nad łokciem załatwiają sprawę.
Kobiety zazwyczaj ubierają się w skóry zwierzęce i są bardzo piękne, gdy pominie się to rozciąganie warg (i czasami uszu). Mężczyźni przeważnie chodzą nago, nie licząc bandolier na klatkach piersiowych i kałasznikowów w dłoniach.
Płaskowyż Boma to pustynia, lecz mimo to ludzie w jakiś sposób od wielu pokoleń wypasają tu bydło. To tak, jakby ktoś próbował hodować bydło na pustyni w Nevadzie. Tutejsze krowy to krzepkie i kościste zwierzęta o ostrych konturach – mają długie nogi niczym krowy teksańskie. Ich duże rogi są skierowane raczej w górę, a nie na boki, jak u bydła w USA. Dla raiderów dzień roboczy sprowadza się zasadniczo do rabowania innych. Zabiorą wszystko, a potem cię zabiją, bo tym właśnie się zajmują. Kradną bydło sobie nawzajem. Z tego powodu całe miasta w okolicy są otoczone ciernistymi żywopłotami. Na pustyni rosną takie gatunki akacji, które nie mają liści, tylko długie jak palec i ostre jak igły kolce.
Jechałem z czterema żołnierzami Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu przez część Bomy, w której roiło się od raiderów. W porze deszczowej opady są tak duże, że najniżej położone miejsca zamieniają się w koryta rzek płynących przez pustynię. Pędziliśmy takim korytem, lecz gdy wyjechaliśmy z niego na starą, niemal zupełnie nieużywaną drogę, naszym oczom ukazało się jakichś piętnastu lub dwudziestu uzbrojonych raiderów, którzy ją blokowali. Thomas siedział za kierownicą i jechał dość szybko, więc gwałtownie zahamował. Każdy z nas miał broń. Ja jak zwykle trzymałem na kolanach kałasznikowa. Gdy tylko się zatrzymaliśmy, wśród raiderów nastąpiło poruszenie i wszyscy skierowali broń w naszą stronę.
To nie było moje pierwsze spotkanie ze złodziejami bydła i wiedziałem, że zwykle brakuje im amunicji. Czasem nie mają nawet pełnego magazynku w karabinie. Trzymają skromne ilości nabojów w pasach, a w magazynku mają zazwyczaj pięć-sześć pocisków. Nie spodziewali się, że trafią na żołnierzy, myśleli raczej, że jesteśmy misjonarzami lub jakimś innym równie łatwym i bezbronnym celem. Gdy zorientowali się, z czym musieliby się zmierzyć, zaczęli wrzeszczeć do siebie.
Jeden z siedzących za mną żołnierzy nazywał się Nineteen. Zawsze miał przy sobie kilka „ananasów” (granatów MK 2), które po wybuchu raziły przeciwnika metalowymi odłamkami. Tego dnia sytuacja wydawała się tak zła, że Nineteen ściągnął granat z pasa i wyciągnął zawleczkę. Był gotów do akcji. (Dopóki trzymasz przyciśniętą łyżkę, granat nie wybuchnie. Wyciągnięcie zawleczki to pierwszy krok. Jeśli nie zwolnisz łyżki, możesz włożyć zawleczkę z powrotem. Jeśli jednak zwolnisz łyżkę, zegar zaczyna tykać).
Słyszałem, jak raiderzy przekrzykują się łamaną angielszczyzną, i po raz kolejny pomyślałem: Mnie zastrzelą jako pierwszego. Jestem tu jedynym białym. Wiem, że każdy z nich będzie mierzył do mnie. Muszę zastrzelić tego kolesia przez okno. Muszę go zastrzelić! I przez cały czas słyszałem w środku głos: Zdejmij go! No już! Bandyci się sprzeczali, a ja wymierzyłem broń w ich stronę. Lufa opierała się na kolanie, więc uniosłem je trochę, żeby skierować ją w tors lub szyję tego kolesia. Odbezpieczyłem broń. Rozumiałem, co mówią. Porozumiewali się różnymi językami, lecz wszystkie wypowiedzi sprowadzały się do wniosku wygłoszonego po arabsku: „Nie, niech strzelają pierwsi. Niech najpierw zaatakują”.
Moi żołnierze próbowali się z nimi dogadać. Czułem, że trzeba wykonać jakiś ruch. Zacząłem naciskać spust. Zamierzałem strzelić raiderowi w gardło, zanim ktokolwiek trafi mnie. To było chyba najdłuższe pociągnięcie za język spustowy w moim życiu. Ciągnąłem go i ciągnąłem, a kałasznikow wciąż nie wypalał. Wtem usłyszałem, jak jeden z raiderów mówi po arabsku:
– Dobra, nie będziemy dzisiaj walczyć.
Puściłem spust, nie mogąc uwierzyć, że broń nie wypaliła właśnie w tym momencie. Nineteen ostrożnie włożył zawleczkę do swojego „ananasa” i ruszyliśmy dalej.
Setki razy powinniśmy zginąć w zasadzkach. W niektórych przypadkach nawet nie wiedziałem, że w nie trafiłem. Kiedyś szliśmy przez teren LRA, a Peter przez cały czas mnie chwytał i ciągnął w dół. Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Gdy później siedzieliśmy w nocy i rozmawialiśmy o wydarzeniach tego dnia, był na mnie zły. Trudno go zrozumieć, gdy próbuje powiedzieć coś po angielsku.
– Pastorze, jesteś niedobry. Jesteś niedobry. Biblia mówi, że nie będziesz wystawiał Pana swego na próbę – paplał bez przerwy. W końcu nie wytrzymałem.
– Peter, o czym ty mówisz?
– Dzisiaj w czasie marszu ludzie do ciebie strzelali, a ty dalej szedłeś, jakby nigdy nic. Biblia mówi, że to złe – odparł.
– Peter, nie wiedziałem, że ktoś do mnie strzelał.
– Tak, pastorze, strzelali do ciebie.
Mogłem się tylko roześmiać, a pozostali mężczyźni mi zawtórowali. Nie zorientowałem się, że ktoś do mnie strzela, bo tego nie słyszałem. Mam dość słaby słuch. Przez wiele lat pracowałem ze sprzętem budowlanym i tak sobie tłumaczę jego częściowe pogorszenie. Myślę jednak, że spory udział mają też w tym bomby. Przeżyłem w Sudanie bombardowania, po których przez trzy dni dzwoniło mi w uszach. Teraz nie słyszę nawet dzwonka telefonu, więc mam ustawioną wibrację. Wiek także mi nie pomaga. Myślisz, że w kieszeni wibruje telefon, lecz gdy po niego sięgasz, okazuje się, że go nie masz i że to po prostu ciało ci zdrętwiało. To nie jest dobry znak.
Mimo tych wszystkich walk i zagrożeń zdarzają się chwile i myśli, które rozjaśniają nasze dni. Przez jakiś czas dużym problemem były zasadzki na ciężarówki z żywnością, więc wymyśliłem pewien plan. Chciałem przebrać wszystkich swoich żołnierzy za kobiety – dać im sukienki i przywiązać karabiny pod materiałem – a potem wypuścić ich ciężarówką z napojami i piwem w busz. Bandyci z LRA nie próbowaliby ich zastrzelić, bo chcieliby wykorzystać kobiety seksualnie, lecz gdyby zatrzymali ciężarówkę, sukienki by opadły i mieliby spory problem.
Planowałem ten kontratak bardzo długo, lecz w pewnym momencie znacznie spadła liczba zasadzek. Przysięgam jednak, że kiedyś to zrobię.
Żeby dostać się do Nimule, należy pokonać jakieś pięć kilometrów wstęgi duszącego czerwonego pyłu, która w Sudanie Południowym uchodzi za drogę. Nie ma tu zbyt wiele do oglądania – kilka ulic z domami z betonu i żelaza, kilka sklepów, sporadycznie ustawione latarnie oraz plątanina rowerów, skuterów i wiekowych samochodów przeciskających się między ludźmi i zwierzętami. Ale przynajmniej masz wrażenie, że jesteś „gdzieś”.
Ja z kolei byłem „nigdzie”. Wokół widziałem plamy poszarpanych, dzikich zarośli i krzewów, które w żaden sposób nie sugerowały obecności człowieka. To była sawannowa wersja afrykańskiej dżungli z filmów o Tarzanie. Zamiast baldachimu liści i długich winorośli, na których można się huśtać, otaczały mnie akacje, wysokie trawy i skołtuniona plątanina chwastów. A pod stopami można było uświadczyć całą plejadę kreatur, które kłują, gryzą i szczypią, w tym skorpiony, pająki wielkości dłoni i jedne z najjadowitszych węży na ziemi.
Jakieś sto metrów dalej niewielka odnoga Nilu Białego płynęła na północ, wijąc się krętą wstęgą od Jeziora Wiktorii w samym sercu Afryki aż do Kairu i Morza Śródziemnego. Chociaż w oddali wznosiły się zamglone, pustynne góry, otaczający nas teren był płaski, więc rzeki poruszały się powoli, wirując i bulgocząc bez pośpiechu, jak zresztą w większej części Afryki.
Wyciąłem tyle krzewów, żeby dało się rozłożyć matę do spania i zawiesić moskitierę na gałęzi. W takiej bliskości równika słońce zachodzi dość szybko, a ja chciałem skończyć, zanim zrobi się ciemno. Wiatr od rzeki poruszył ciężkie masy powietrza, rozpalane cały dzień przez tropikalne słońce. Popołudniowe temperatury w Sudanie Południowym sięgają zazwyczaj 43 stopni, lecz noce są litościwie chłodne. Wyciągnięty tej pierwszej nocy na macie patrzyłem przez moskitierę na gwiazdy. Nie wiem, czy w Afryce faktycznie jest ich więcej niż gdziekolwiek indziej, czy to tylko złudzenie. Niebo było tak ciemne, gładkie i czyste, że gwiazdy błyszczały jak diamenty na czarnej skórze, lecz ich blask gasł stopniowo, gdy odpływałem w sen.
Przejście od twardego snu do adrenalinowego drżenia trwa nie dłużej niż ułamek sekundy. Najpierw poczułem wielką, szorstką dłoń na ustach. Otworzyłem oczy i kilka centymetrów nad sobą zobaczyłem twarz wojownika z plemienia Dinka z błyszczącymi bliznami na czole, które wyglądały jak paski sierżanta. To był Ben, mój ochroniarz, asystent i przyjaciel, który spał kilka kroków dalej. Jednym płynnym ruchem odciął nożem moją moskitierę i przyłożył palec do ust. Leżeliśmy obok siebie bez ruchu na ziemi, wstrzymywaliśmy oddechy i staraliśmy się nawet nie pisnąć. Dopiero po chwili usłyszałem to, co zaalarmowało Bena – rytmiczny, szeleszczący odgłos dobiegający z wysokich, suchych traw. Spojrzałem za jego wzrokiem w stronę rzeki i w blasku księżyca dostrzegłem słabe kontury. Armia Bożego Oporu. Czterdziestu, może pięćdziesięciu pochylonych żołnierzy maszerowało szybko i sprawnie przez zarośla, niosąc broń, amunicję i zapasy.
To byli szaleni – a zdaniem niektórych opętani przez diabła – rebelianci, którzy od lat terroryzowali północną Ugandę i Sudan Południowy krwawymi najazdami na odizolowane wioski. Atakowali mężczyzn, kobiety i dzieci ze zwierzęcą brutalnością, siekając ich maczetami, paląc żywcem i zmuszając do aktów kanibalizmu. Niektóre umundurowane postaci były zbyt małe, jak na żołnierzy. To musiały być dzieci – porwane, zindoktrynowane i zmuszone do naśladowania zabójczych praktyk swoich porywaczy.
To dla nich tu jestem.
Tym razem nie byłem zbyt dobrze przygotowany do wymiany ognia, ale wcześniej mnóstwo razy zdarzyło mi się konfrontować z poważnym ryzykiem. Zaletą życia na krawędzi z Bogiem u boku jest to, że przestajesz się bać. Będzie to, co ma być. Nie masz nic do stracenia, bo i tak wszystko już oddałeś.
Miałem przy sobie tylko dwa rodzaje broni, ale za to takie, które pomogły mi przetrwać więcej ciężkich chwil, niż potrafiłbym zliczyć. Była to mocno podniszczona Biblia i dobrze naoliwiony AK-47 produkcji rosyjskiej – niezawodny, zdolny do wystrzelenia sześciuset automatycznych strzałów w ciągu minuty. Najciszej jak mogłem przetoczyłem się do niego, odbezpieczyłem prawym kciukiem i czekałem. Ben także trzymał swojego kałasznikowa. Obserwowaliśmy, jak żołnierze przechodzą, a gdy ostatni z nich zniknął w wysokich trawach, nasłuchiwaliśmy przez dłuższą chwilę. Słyszeliśmy jednak tylko rzekę w oddali oraz insekty i nocne zwierzęta. Gdy upewniliśmy się, że wszyscy żołnierze sobie poszli, Ben wrócił na swoje miejsce, a ja przywiązałem na nowo siatkę, wyciągnąłem się na macie i wpatrzony w niewiarygodne gwiazdy ponownie zapadłem w sen.
Zaniedbany kawałek ziemi, na którym leżałem, po raz pierwszy zobaczyłem w trakcie trzeciego wyjazdu do Afryki, gdy jechałem mobilną kliniką z lekami dla ludzi w buszu, pozbawionych domu przez LRA. Mobilna klinika zaczęła działać po pobycie w wiosce uchodźców, w której spotkałem strasznie schorowanych ludzi. Poczułem boskie wezwanie do świadczenia im pomocy medycznej.
– W porządku, Boże, zrobię to, ale musisz mi zorganizować jakiś samochód – powiedziałem.
Po powrocie do Ameryki próbowałem zebrać pieniądze na ten projekt, ale udało mi się zgromadzić zaledwie tysiąc dolarów. Kilka dni przed planowanym powrotem do Sudanu, gdy byłem w trasie, zadzwoniła moja żona i powiedziała, że właśnie odebrała telefon od człowieka, który pytał o koszt takiej mobilnej kliniki. Poinformowała go, że to trzydzieści trzy tysiące dolarów.
Odbyłem z nim rozmowę telefoniczną. Powiedział, że dołoży tyle, ile mi brakuje.
– Ile jeszcze zostało do zebrania? – spytał.
– Trzydzieści dwa tysiące – odparłem.
Był zaskoczony.
– Myślałem, że prowadziliście zbiórkę pieniędzy.
– Prowadzimy – wyjaśniłem – ale jak dotąd zebraliśmy tylko tysiąc.
Nie planował wyłożenia takiej sumy, ale był słownym człowiekiem. Nie znałem go i nigdy wcześniej go nie spotkałem, lecz umówił się ze mną na lotnisku w Waszyngtonie i wręczył mi trzydzieści dwa tysiące dolarów w papierowej torbie. Po takim deszczu pieniędzy byliśmy w stanie kupić samochód do safari – wydłużonego białego land cruisera z wielkim szyberdachem i kanapami z tyłu, na których można było upchnąć nawet trzynaście osób.
Mnóstwo wysiedlonych ludzi z buszu nie było w stanie dotrzeć do lekarza na piechotę. Ich domy zostały spalone przez LRA, ich rodziny zabite lub okaleczone. Okoliczne organizacje pomocowe nie chciały wysyłać pomocy medycznej z obawy przed kolejnymi atakami rebeliantów. Te okolice były bez dwóch zdań niebezpieczne. Organizowałem więc wyjazdy z lekami do wiosek, nawet jeśli jako mzunga stanowiłem cenny cel dla rebelianckich snajperów.
Od czasu do czasu pomagali nam wolontariusze – lekarze i pielęgniarki z USA, zazwyczaj jednak zabierany przeze mnie zespół medyczny składał się z Sudańczyków. Zawsze mieliśmy ze sobą także żołnierzy, zarówno dla własnej ochrony, jak i po to, żeby bronić mieszkańców wiosek, którzy się do nas wybrali. Tam, gdzie były drogi, dojeżdżaliśmy do zabudowań, rozstawialiśmy się pod drzewami i przyjmowaliśmy z tyłu land cruisera zgromadzone tłumy. Jeśli do wioski nie było dojazdu, podjeżdżaliśmy najbliżej, jak się dało, i resztę dystansu, czasem nawet trzy kilometry, pokonywaliśmy pieszo, niosąc sprzęt. Mieliśmy cztery metalowe skrzynie o głębokości około sześćdziesięciu centymetrów, pomalowane na czerwono, z czarnymi wiekami i napisami „Mobile Clinic” po bokach. Wewnątrz znajdowały się stosy tac z lekarstwami i zapasami, jak w skrzynkach na narzędzia. Nasi sudańscy pomocnicy przenosili te tace na głowach. Niezależnie od tego, czy był z nami lekarz, czy nie, mieliśmy wszelkiego rodzaju leki i akcesoria – morfinę, szwy i inne rzeczy. Byliśmy w stanie przeprowadzić każdy typ zabiegu – od szycia ran postrzałowych po zbijanie gorączki i leczenie ukąszeń pająków. Gdy mieliśmy pieniądze, przywoziliśmy też ze sobą żywność, którą rozdawaliśmy. Każda przybyła rodzina dostawała trochę ryżu lub fasoli.
Któregoś dnia jechałem niedaleko Nimule i nagle poczułem silny boski nakaz, by się zatrzymać.
– Co robisz, pastorze? – spytał jeden z żołnierzy.
– Chcę się tu tylko trochę rozejrzeć – odparłem.
Miejsce nie wyróżniało się niczym szczególnym. Ot, drzewa i zarośla. Usłyszałem jednak głos Boga w sercu. Chcę, żeby powstał tu dom dla moich dzieci. Zbuduj go tutaj. Żołnierze LRA uczynili sierotami tysiące dzieci. Zabijali lub kaleczyli maczetami rodziców, a potem zabierali dzieci i zmuszali je do przenoszenia ciężarów, usług seksualnych i służby wojskowej. Dzieciaki, którym udawało się uciec lub zostały uratowane, często nie miały dokąd wracać, bo jako jedyne przeżyły atak. Potrzebowały bezpiecznego miejsca, w którym mogłyby być dziećmi i nie groziłby im atak czy porwanie. Miejsca, gdzie mogłyby poukładać sobie życie i zacząć znowu patrzeć z nadzieją w przyszłość.
I takie właśnie miejsce wybrał dla nich Bóg.
Sęk w tym, że ja nie miałem w planach budowania sierocińca w Afryce. Byłem wystarczająco zajęty prowadzeniem mobilnej kliniki. Byłem też pastorem, który miał żonę i córkę w Pensylwanii i Kościół pod swoją pieczą. Nie dysponowałem żadnym finansowym zapleczem umożliwiającym budowę domu dziecka i nie wiedziałem, od czego zacząć.
Bóg powiedział: Zacznij tutaj.
Musiałem ustalić, czyją własnością jest ta ziemia. Miałem nadzieję, że należy do państwa, bo wtedy mógłbym ją wydzierżawić za bezcen. Okazało się jednak, że właścicielem jest bogaty starzec imieniem Festus. Jego rodzina od wielu pokoleń posiadała olbrzymie posiadłości, na których wypasała swoje stada. Umówiłem się z nim i spytałem, czy odsprzeda mi te wybrane czterdzieści akrów.
– Ta ziemia należy do mojej rodziny od setek lat – odparł. – Ale dobrze, sprzedam ci ją.
Gdy lokalne władze dowiedziały się o moim zakupie, jeden z urzędników przyszedł do mnie i powiedział:
– Pastorze, LRA pana tam zabije! Oni bez przerwy przeczesują tę okolicę. Niech pan zbuduje sierociniec w Nimule, gdzie będzie bezpieczniej. – Wszystkie organizacje pozarządowe zainstalowały się w mieście.
– Nie – odparłem. – Nie mogę tego zrobić. Bóg wyznaczył miejsce domu dla dzieci i zbuduję go właśnie tam. On nas ochroni.
Odpowiedź urzędnika przypomniała mi o czymś, co zwykł mówić mi ojciec:
– Chłopcze, któregoś dnia ktoś cię zabije.
Może rzeczywiście kiedyś spełnią się ich słowa, na razie jednak miałem pracę do wykonania.
Wróciłem do Pensylwanii i opowiedziałem wiernym i rodzinie o swoim planie. Chyba byli zszokowani rozmachem projektu, szczególnie że nie mieliśmy pojęcia, jak go wykonać, i nie dysponowaliśmy żadnymi środkami na jego realizację. Od wielu lat jednak dzieliłem się z nimi swoimi afrykańskimi pomysłami i w pewnym sensie już do tego przywykli.
Dwa miesiące później wróciłem do buszu, żeby rozbić obóz na zakupionym terenie i zacząć go oczyszczać. Gdy przybyłem do Nimule, spotkał się ze mną żołnierz Ben William. Jak już pisałem, jego szczupła budowa ciała i ciemna jak węgiel skóra zdradzały przynależność do Dinka, jednego z najważniejszych plemion w Sudanie Południowym. Miał też, podobnie jak jego współplemieńcy, dekoracyjne blizny, które zazwyczaj pogrubia się, wcierając popiół w rozcięcia na skórze. Poznałem go w innej części Sudanu. Doszły go słuchy, że będę budował dom dziecka dla sierot wojennych, lecz nie wiedział, kiedy wrócę, więc został w mieście. Sypiał pod gołym niebem i czekał na mnie, przekonany, że w końcu się pojawię. Gdy usłyszał, że wróciłem, od razu mnie znalazł.
Ten twardy, nieustraszony żołnierz uściskał mnie serdecznie i rzekł:
– Pastorze, jestem tu, żeby ci pomóc. – I tyle. Od tego czasu praktycznie zawsze był przy mnie. Pojechaliśmy na kupioną przeze mnie ziemię z Biblią, siatką na moskity i kilkoma kałasznikowami. Opisany wcześniej przemarsz LRA przytrafił się nam pierwszej nocy, ale nie mieliśmy czasu się nad tym zastanawiać, bo czekało nas sporo pracy. Następnego ranka wzięliśmy narzędzia i zaczęliśmy wycinać wysoką trawę. Gdy oczyściliśmy odpowiednią przestrzeń, rozpoczęliśmy budowę tukuli. Chaty tego rodzaju mają średnicę trzech-czterech metrów i wznosi się je około czterech dni. Gdy zapalisz w środku ogień, wnętrze będzie wiecznie zadymione, bo nie ma żadnego komina ani otworu w dachu. Dym unosi się w powietrzu i wypływa przez strzechę. Z zewnątrz wygląda to tak, jakby cała chata się paliła.
Po skończeniu pierwszej chaty oczyszczaliśmy teren dalej, coraz bardziej powiększając okrąg wokół niej. Pewnej nocy miałem wizję, jak powinna wyglądać całość. Zobaczyłem dokładnie wszystkie elementy – szkołę, klinikę, sypialnie, kuchnię, bibliotekę i całą resztę.
Jakim cudem amerykański pastor i sierżant Ludowej Armii Wyzwolenia Sudanu byli w stanie zbudować coś takiego?
Nie byli. Ale z Bożą pomocą wszystko jest możliwe.
Dziś wciąż mam przed oczami ten pierwszy tukul i to drzewo, z którego zwisała moja moskitiera przykrywająca słomianą matę do spania. Gdy widzę, co z tego powstało, nie mogę powstrzymać łez radości. Ludzie, którzy oglądają naszą wioskę dzieci – osobiście, na stronie internetowej, na DVD lub w programie telewizyjnym – nie mogą uwierzyć, że wszystko zaczęło się od zawieszenia na drzewie siatki na moskity.
Coś takiego nie mogłoby powstać bez Chrystusa. Nie ma mowy.
Zbudowanie sierocińca zdecydowanie wykraczało poza wszystko, co sobie wyobrażałem, gdy zacząłem jeździć do Afryki. Moim celem nie było wtedy pomaganie dzieciom. Miałem do wykonania prace budowlane na dachach w pobliskim mieście. Lecz pewien dzieciak, którego imienia nigdy nie poznałem, zmienił moje plany. I moje serce. I całe moje życie.
Po raz pierwszy przyjechałem do Sudanu pod koniec 1998 roku. Zainspirował mnie biały pastor z Afryki Południowej, który opowiadał w naszym kościele o swoich planach wyszkolenia kapelanów dla armii Sudanu Południowego. Poza krótkimi okresami w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Sudanie od 1955 roku trwała wojna domowa. Arabscy muzułmanie z północy próbowali narzucić swoją religię i zwyczaje ludziom z południa, którzy byli głównie chrześcijanami lub wyznawcami lokalnych kultów. Północ dysponowała znacznie większą liczbą ludności i większą potęgą militarną i gospodarczą, i próbowała zmusić wszystkich do przyjęcia islamu, na czym ucierpiało sześć milionów niemuzułmanów z południa. Według niektórych relacji przez dwie dekady walk wysiedlono nawet cztery miliony osób, a dwa miliony zginęły. Dwa miliony.
W 1983 sudański podpułkownik John Garang, który skończył koledż w Iowa i studiował taktykę wojskową w Forcie Benning w Georgii, zbuntował się przeciwko własnemu rządowi w Chartumie i założył Ludową Armię Wyzwolenia Sudanu. Armia chroniła ludzi z południa, którzy nie chcieli być muzułmanami. Chociaż Garang, podobnie jak wielu innych przywódców Ludowej Armii, był chrześcijaninem, nie zmuszał nikogo do przyjmowania swojej wiary. Ludowa Armia nie walczyła – i nie walczy – o zaprowadzenie chrześcijaństwa, lecz po to, by dać ludziom wolność w wyborze religii lub kultu. Mogą wybrać służbę Chrystusowi, lecz mają też możliwość kultywowania tradycyjnych wierzeń lub całkowitego odrzucenia religii.