Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedemnastoletnia Wenus Villanueva jest radosną, pełną życia i piękną dziewczyną. No i bardzo popularną w szkole. Podczas rutynowych badań dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora. Pomóc jej może jedynie leczenie eksperymentalne, ale jest ono bardzo drogie. Na domiar złego okazuje się, że najlepsza przyjaciółka spiskuje przeciwko niej. To wszystko sprawia, że dziewczyna jest załamana i nie chce walczyć o życie - wręcz przeciwnie, postanawia zakończyć je jak najszybciej. U boku bohaterki stoi przyjaciel, który czuje do niej coś więcej, niż tylko sympatię…Wkrótce zbieg okoliczności stawia przed Wenus koleżankę z klasy, Joy, z której wszyscy się śmieją. Czy ta znajomość obudzi w Wenus chęć do życia? I czy wyzna Troyowi prawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
1 Wenus
– Jeszcze jedno okrążenie, dziewczęta! – krzyczała nauczycielka, a ja czułam, że więcej nie dam rady. Nie miałam siły. Ledwo łapałam oddech.
Na zewnątrz w słońcu było chyba ponad trzydzieści stopni. Słony pot spływał po moim ciele strużkami. Nie widziałam w oddali mety, widziałam za to co chwilę zmieniające się obrazy. Tropikalna pogoda dawała w kość, ale ja nie mogłam się poddać. Wygrana była na wyciągnięcie ręki.
Jakaś dziewczyna mnie wyprzedziła. Musiałam być pierwsza, więc przyspieszyłam, co wywołało radosny okrzyk mojej przyjaciółki Mii siedzącej na trybunach. Minęłam blondynkę i znowu byłam na prowadzeniu, coś jednak było nie tak. Obraz przed moimi oczami nagle zaczął się rozmazywać, tworząc bezkształtny zlepek kolorów. Miałam wrażenie, że zaraz mi wybuchnie głowa. Dyszałam ciężko, zatrzymując się tuż przed metą. Trenerka coś wrzeszczała, ale jej głos zagłuszyło dziwne dzwonienie w uszach. Zamknęłam oczy, a ból przeszył mi splot słoneczny. Za dużo słońca. Syknęłam z bólu i upadłam. Jak przez mgłę słyszałam jęk przerażenia moich koleżanek. I moje imię.
– Wenus! Wenus, co ci jest?
2 Wenus
Głucha cisza. Biel, jakbym znajdowała się w chmurach. Nie byłam w stanie się ruszyć. Dopiero po kilku chwilach dotarło do mnie, gdzie jestem i co się stało. Mrugałam powiekami, a świadomość pomału wracała. Upadłam.
Leżałam teraz w jakimś niewygodnym łóżku, przykryta kołdrą w zgniłozielonym kolorze. Tuż obok stała aparatura, do której mnie podłączono. Słyszałam świdrujące dźwięki. Pikanie. Kapanie kroplówki. Próbowałam się podnieść, ale szybko opadłam z powrotem na materac. Auć.
Mała, wręcz klaustrofobiczna szpitalna sala, w której wszystko było mdłe, przyprawiała mnie o ból głowy. Przypomniałam sobie o nim, gdy wspomnienia zaczęły wracać. Kurde, byłam tak blisko mety. Gdybym tylko jeszcze trochę przyspieszyła… Auć. Zawładnęła mną totalna bezsilność i zrobiło mi się niedobrze.
Chciałam też kogoś zawołać, lecz jedyny dźwięk, jaki wydostał się z mojego gardła, był marnym jękiem bólu. Czekałam, zaciskając pięści, a paznokcie wbijały mi się we wnętrza dłoni. Ile jeszcze? Pytanie powracało jak echo, wypełniając moje myśli niczym upiorny refren. Drżałam cała, a serce biło tak gwałtownie, jakby w każdej chwili mogło wyskoczyć z mojej klatki piersiowej.
Wskazówki zegara monotonnie przesuwały się po tarczy. Wgapiona w nie, czułam coraz większe znużenie. Oczy same mi się zamykały. Stłumione głosy wabiły do siebie.
– Wenus, Wenus, kochanie, chodź do mnie.
Mama?
Czułam w ustach słony smak łez. Gdzie byłam? Czemu było tam tak jasno? Pusto? Mrużyłam oczy, podążając za wołającym mnie głosem.
– Wenus, chodź do mnie!
Nie miałam wątpliwości, głos należał do mojej mamy, ale przecież ona zginęła kilka lat temu w wypadku samochodowym. Czy to oznaczało, że ja też nie żyję? Starałam się otworzyć oczy, bez skutku. Dźwięk mojego imienia był coraz głośniejszy. I zobaczyłam ją. Widziałam moją mamę. Stała w oddali, w śnieżnobiałej halce, rozświetlona jak anioł, wyciągała do mnie bladą dłoń. Zaczęłam do niej biec. Byłam bardzo blisko jej uśmiechu.
I nagle znowu zadzwoniło mi w uszach. Pustka zniknęła. Z powrotem znalazłam się w szpitalnej sali, jednak już nie byłam w niej sama. Przez zmrużone powieki dostrzegłam tatę i mężczyznę w białym kitlu. Rozmawiali, wpatrzeni w stos kartek. Chyba nie mieli pojęcia, że odzyskałam świadomość. Ponownie próbowałam ich zawołać i ponownie mi to nie wyszło. Tata zaś wyglądał, jakby miał za chwilę się rozpaść na milion drobnych kawałków. Lekarz poklepał go po ramieniu, po czym zbolałym głosem powiedział:
– Bardzo mi przykro. To wszystko, co jesteśmy w stanie zrobić. Jeśli mogę coś poradzić, to proszę spędzić z córką jej ostatnie chwile najlepiej, jak potraficie – po czym opuścił salę, pozostawiając mojego ojca zalanego łzami.
Tata przez chwilę wpatrywał się we mnie, wzruszył ramionami z wyrazem bezradności i wybiegł za doktorem. Ja zaś, starając się utrzymać przytomność, negowałam wszystko, co usłyszałam. To nie mogła być prawda. Musiałam coś źle zrozumieć. Jednak wraz z upływem kolejnych sekund traciłam wiarę w to, że mogło to być jedynie nieporozumienie. Kolejna fala bólu przeszyła moje ciało, przypominając mi o brutalnej rzeczywistości.
Aua. Nie wiedziałam, co boli bardziej. Ja, Wenus Villanueva, nie chciałam umierać. Nie teraz, nie w ten sposób. Chciałam jeszcze poczuć ciepłe promienie słońca na swojej skórze, usłyszeć śmiech moich najbliższych, dotknąć marzeń, których jeszcze nie zdążyłam zrealizować. Jednak teraz to wszystko zdawało się tak daleko, tak nierealne. Wszystko, co czułam, to pulsujący ból i strach, który paraliżował mnie coraz bardziej. Te dwie emocje były jak ciężki łańcuch, ściskający moje serce coraz mocniej z każdym uderzeniem, jakbym topiła się w ciemnych głębinach, gdzie powietrze stawało się coraz rzadsze, a ciało traciło każdą iskierkę siły. Pustka wypełniała moje wnętrze, wypierając zeń nawet najmniejszą drobinkę nadziei. Moja dusza krzyczała z bólu, próbując dotrzeć do kogoś, kto mógłby mnie uratować od tej ciemności. Ale wszystko, co mogłam usłyszeć, to echo własnego cierpienia, które odbijało się od niewidzialnych murów obejmującej mnie rozpaczy.
Moje życie nie mogło tak szybko się kończyć.
3 Troy
Od śmierci Emily minęły cztery lata, a mimo to nadal czułem tę samą pustkę. Ten sam przeszywający ból na każde wspomnienie jej imienia. I choć obiecałem, gdy mnie o to prosiła, nie potrafiłem ruszyć dalej. I po raz kolejny za to przepraszałem, stojąc nad jej grobem, patrząc na zdjęcie, na którym szeroko się uśmiecha. Miała czternaście lat, kiedy postanowiła odebrać sobie życie.
Dziś razem ze mną świętowałaby osiemnaste urodziny, lecz wybrała inną drogę. Jej śmierć pozostawiła we mnie głęboką ranę, która nie chciała się zabliźnić. Codziennie musiałem się zmagać z myślami, dlaczego nie zauważyłem jej cierpienia, dlaczego nie zdołałem jej uratować. Wielokrotnie odwiedzałem miejsce, gdzie znalazła swój spokój wieczny, i próbowałem zrozumieć, co pchnęło ją do tak desperackiego kroku.
Zrobiła to w swoim pokoju, bezboleśnie, zażywając kilkanaście silnych tabletek przeciwbólowych. Wspomnienie tego dnia wciąż wracało jak upiorny koszmar, nawiedzając moje sny i odbierając spokój. Patrzyłem na jej zdjęcie, bezsilny i winny. Winny, że nie mogłem zapobiec jej śmierci, że nie mogłem dać jej powodu, by żyć.
Trzymałem w ręku białą różę, jej ulubiony kwiat. Mama powiedziała, żebym położył go razem z innymi kwiatami, ale jej nie posłuchałem, aż w końcu sama wyrywała mi roślinę z dłoni i położyła na jasnym marmurze.
Nie zareagowałem. Czekałem jedynie na koniec tego ,,rodzinnego spotkania”, na to, kiedy zostanę z Emily sam na sam i opowiem jej o tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniego miesiąca, podczas którego nie odwiedziłem jej ani razu. Ale zdawało się, że matka i ojciec nie mieli w planach tak szybko odchodzić. Tulili się i zaczęli nucić Sto lat, zapominając chyba, że to też i moje święto. Nie byłem na nich zły, bo wiedziałem, że nie robią tego specjalnie. Mnie też kochali, ale to Em nie żyła.
Więc znowu nici z rozmowy.
Czas mijał i słońce powoli zasłaniały chmury. Nie było mnie w szkole, ale na treningu siatkówki musiałem być. Obawiałem się jednak, że ojciec nie będzie w stanie usiąść za kółko. Dlatego nieśmiało odchrząknąłem, aby zwrócić na siebie uwagę rodziców.
– Mogę pożyczyć samochód? – spytałem, gdy w końcu mnie zauważyli. – Muszę jechać na trening – wytłumaczyłem, wpatrując się w opuchnięte od płaczu oczy taty. Drżał cały, on, który chciał być dla nas wsparciem. – A po drodze zadzwonię do wujka, żeby po was przyjechał? – zaproponowałem nieśmiało, zakładając rękę na kark.
Tata bez słowa wsadził dłoń do kieszeni, wyciągnął z niej kluczyki z zawieszką cholernej białej róży i po krótkiej chwili podał mi je.
– Tylko jedź ostrożnie – poprosił cicho.
– Jasne – odparłem i odwróciłem się, żeby odejść. Wtedy mama podbiegła do mnie i najmocniej, jak umiała, objęła mnie swoimi delikatnymi ramionami.
– Wszystkiego najlepszego z okazji osiemnastych urodzin, synku – szepnęła płaczliwie, na co tata dodał, że gdy wrócę do domu, otrzymam prezent, o jakim marzyłem od dziecka.
Tymczasem moje marzenie cztery lata temu zostało zastąpione innym… dziś już nie do spełnienia. Otworzyłem usta, by podziękować, ale słowa zamarły mi w gardle. Nie mogłem udawać radości, kiedy w moim sercu tkwiła tak głęboka, bolesna pustka. Czułem, jak ból znów zaciska mi klatkę piersiową niczym imadło, przypominając o tym, że nawet najmilsze gesty i słowa nie są w stanie zagoić tej rany. Moje marzenia, które kiedyś były tak jasne i wyraźne, teraz wydawały się mglistymi wspomnieniami, które przestały mieć znaczenie, bo mojej siostry nie było obok. Mimo to, w głębi serca, nadal tkwiła iskra nadziei. Nadziei na lepsze jutro, na możliwość odnalezienia sensu w życiu po stracie, na odnalezienie szczęścia, choćby w najmniejszych codziennych momentach. Bo nawet w najgłębszej ciemności nadal istniał promyk światła, który czekał, by mnie oświecić. Tego właśnie chciałaby Emily.
Moja siostra była osobą o delikatnej duszy, łatwo angażującą się emocjonalnie. Wrażliwość pozwalała jej dostrzegać niuanse w relacjach i otaczającym ją świecie. Miała niezwykły dar wyrażania siebie poprzez sztukę. Była utalentowaną artystką, która oddawała emocje i przeżycia za pomocą różnych form wyrazu. Szczególnie za pomocą muzyki, którą obydwoje uwielbialiśmy. Była też silna i zdeterminowana, lecz czasami zbyt podatna na wahania nastroju. Jej emocje momentami były intensywne i zmienne, co sprawiało, że trudno było jej nad nimi zapanować. I to ją zgubiło. Oddało w sidła śmierci.
Tak bardzo bym chciał, żeby była teraz obok. Tak bardzo za nią tęskniłem.
4 Wenus
Nie miałam siły wstać z łóżka. Psychicznej siły. Przecież to nie miało sensu. Leżałam, a łzy ciurkiem płynęły mi po twarzy. To koniec. Umierałam. Dlaczego nikt nie potrafi tego uszanować? A już szczególnie Jupiter, moja młodsza siostra, która co chwilę dobijała się do drzwi mojego pokoju.
Dosłownie co chwilę, więc miałam ochotę wrzeszczeć, żeby w końcu się odczepiła. Mimo to zaciskałam zęby, tłumacząc sobie, że to jeszcze dziecko. Bardzo irytujące dziecko.
Po śmierci mamy myślałam, że nie będę miała rodzeństwa, bo tata strasznie się załamał, a tu proszę, kilka lat później przyprowadził do domu ciężarną kobietę o imieniu Caroline. I szczerze? W sumie nic do niej nie miałam i nawet ją lubiłam, ale mogła mnie posłuchać, kiedy mówiłam, żeby nie farbowała włosów w ciąży, bo urodzi rudą wiewiórę zamiast dziecka. Nie posłuchała.
Zatem po domu biegał mały rudzielec i wrzeszczał wniebogłosy, podczas gdy ja potrzebowałam ciszy. Wykrzykiwała moje imię, które zaczynałam powoli nienawidzić.
– Wenus! Wenus!
Z jękiem schowałam się pod kołdrę, błagając w myślach, żeby się uciszyła. Po kim odziedziczyła ten ognisty temperament? Bo na pewno nie po ojcu ani matce. Caroline była spokojną, wyważoną kobietą, a jej córka? Istny huragan.
– Wenus! Wenus! – wołała i pukała coraz mocniej. – Psysła twoja kolezanka. Ta, co wygląda jak Balbie.
Zgięłam się wpół, niegotowa na żadne odwiedziny. Co ona tutaj robi? I czemu nie raczyła napisać, że przyjeżdża? Machinalnie złapałam telefon leżący na szafce nocnej. Odblokowałam ekran. Pisała. I to bardzo dużo. Cholera, nie miałam teraz ochoty na spotkania i pogawędki. Zawyłam cichutko i podniosłam się z trudem do siadu, a następnie spuściłam stopy na podłogę. Przez myśl mi nie przeszło, że Mia Miller, moja najlepsza przyjaciółka, mogłaby się o mnie martwić. Nie była taka. Nie okazywała uczuć, a okazuje się, że jej wiadomości są pełne troski i zaniepokojenia. W tamtym momencie chciałam zniknąć z powierzchni ziemi, ponieważ czułam, jak niezręczność i wstyd za własną niezdolność do otwarcia się na wsparcie przeszywają całe moje ciało. Nie byłam do tego przyzwyczajona. Nie, jeśli dotyczyło to Mii. Mia była chłodna. Zazwyczaj nie obchodził jej drugi człowiek, a tylko to, co może jej zaoferować. Nie rozumiałam więc, czemu mnie odwiedza. Zrzuciłam cienki koc, którym byłam przykryta, i ruszyłam w kierunku drzwi.
– Już idę – krzyknęłam, próbując przez tę krótką chwilę doprowadzić się do ładu.
Oczy miałam opuchnięte od łez, bladą skórę, a ubrania pogniecione. Odkąd wróciłam ze szpitala, nie widziałam się z prysznicem. Trudno. Mia musiała to zrozumieć, chociaż oczyma wyobraźni widziałam już, jak na mój widok wykrzywia swoją nieskazitelną buzię. Dla pewności sprawdziłam, czy nie śmierdzę. Odetchnęłam z ulgą, kiedy niczego nie poczułam, a następnie otworzyłam drzwi, za którymi stała dziewczyna. I Jupiter, która natychmiast objęła mnie za nogi i przytuliła się. Była taka malutka.
– Idź do siebie – powiedziałam jej, krzywiąc się, na co buzia dziewczynki wygięła się w podkówkę i popatrzyła na mnie z dołu tymi swoimi ogromnymi ślepiami. – No już! – ponagliłam ją.
Puściła mnie i bez słowa uciekła, więc mogłam skupić uwagę na Mii, która właśnie zarzuciła swoimi blond włosami i wyminęła mnie w progu, po czym usiadła na bocianie, domowym bujaczku. Wyglądała, jakby wróciła z wybiegu dla modelek, nie ze szkoły. Co ciekawe, moje obawy wobec niej okazały się niesłuszne, ponieważ dziewczyna w żaden sposób nie skomentowała mojego wyglądu.
Jeszcze.
– Twój ojciec mówił, że jesteś chora, ale nie spodziewałam się, że aż tak. Nie powinnam przychodzić, bo jeszcze mnie zarazisz – odezwała się w końcu, lustrując mnie od góry do dołu.
Chciałam odpowiedzieć, że nieuleczalną wadą serca nie da się zarazić, ale ugryzłam się w język i smutno się uśmiechnęłam.
– Tak wyszło – wzruszyłam ramionami. – Ale spoko, nie zarazisz się – usiadłam na krawędzi łóżka.
– OK… – kiwnęła głową niepewnie. – Więc co ci jest? Pisałam do ciebie chyba z milion razy – wydęła usta i przewróciła oczami.
Powstrzymałam się przed zrobieniem takiej samej miny. Nie miałam ochoty się tłumaczyć, choć niewątpliwie powinnam. Niemniej jej pretensjonalny ton, do którego oczywiście miała prawo, bo spieprzyłam, mącił tak, że chciałam, żeby usłyszała coś innego zamiast wyjaśnień. Bardzo nie lubiłam w niej tej pretensjonalności.
Nastała chwila ciszy, podczas której miałam czas na zastanowienie się, co powiedzieć. Prawda nie wchodziła w grę. Przeciągnęłam się ostentacyjnie i wymyśliłam kłamstwo na poczekaniu.
– Przemęczenie.
– Tylko? – Mia uniosła do góry swoje grube brwi. – Na boisku wyglądałaś, jakbyś zaraz miała umrzeć.
Już niedługo. Zaśmiałam się i lekceważąco machnęłam ręką.
– No niestety. Jeszcze trochę będziesz musiała się ze mną pomęczyć.
Na te słowa w jej oczach pojawiło się coś, czego nie potrafiłam odgadnąć. Dziwny błysk, który wywołał dreszcz na całej mojej skórze. Sama zresztą miałam wrażenie, że mówiąc te słowa, wbijam sobie w plecy ostrze noża. Świadomość, że umieram, powodowała, że natychmiast chciało mi się płakać.
– Weź, nawet tak nie mów – blondynka zdenerwowała się, wstając. – Strasznie się martwiłam, więc nigdy więcej mnie tak nie strasz – podeszła do mnie i ku mojemu zdziwieniu rozpostarła ramiona, w których po chwili ukryłam się, zastygając na kilka długich sekund. Coś podpowiadało mi, żeby nie wierzyć Mii, a przecież już cztery lata byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami.
Nasza przyjaźń zaczęła się pierwszego dnia w pierwszej klasie liceum. Ja wtedy nie byłam sobą. Przeżywałam śmierć Emily, najbliższej mi w tamtym czasie osoby, i to, że kolejna najbliższa mi osoba, Troy, zostawiła mnie, chociaż obiecał, że zawsze będzie. Wściekłość i smutek wypełniały każdy kawałek mojego serca, a ja czułam się jak korek, dryfujący bez celu po morzu własnych emocji. Wtedy pojawiła się Mia. Jej uśmiech był promieniem światła w mojej ciemności. Na początku nie byłam pewna, czy mogę jej zaufać, czy otworzyć się przed nią, tak jak przed Emily i Troyem, lecz Mia potrafiła dotknąć mojej duszy w sposób, którego nikt inny nie umiał. Była ze mną, kiedy jej potrzebowałam, słuchała i na swój sposób wspierała mnie, nawet gdy nie potrafiłam wyrazić swoich uczuć słowami. Nasza przyjaźń rozkwitła w cieniu mojego smutku i gniewu, stając się dla mnie podporą i nadzieją na lepsze jutro. To właśnie Mia pokazała mi, że nie muszę być sama w swojej walce z demonami przeszłości, że mogę liczyć na kogoś, kto będzie ze mną na dobre i złe. To była ona. I to właśnie Mia sprawiła, że zaczęłam wierzyć w siebie i stawać się tą osobą, którą byłam dziś. To dzięki niej byłam popularna. To dzięki niej ta popularność z miesiąca na miesiąc przysłaniała mi wszystko inne.
Ponieważ byłyśmy aktywne społecznie i często pojawiałyśmy się na różnych imprezach szkolnych, wydarzeniach sportowych i szkolnych festiwalach, szybko zostałyśmy królowymi szkoły. Ludziom podobała się nasza pewność siebie i to, że nie miałyśmy sobie równych. Wygrywałyśmy również tym, że zawsze byłyśmy zadbane i modnie ubrane, a to, nie ukrywajmy, dla nastolatków jest dosyć istotne.
Stałyśmy się nierozłączne. Nasza przyjaźń z każdym dniem stawała się coraz silniejsza, a ludzie zaczęli nas kojarzyć jako pakiet. Nie mogli sobie wyobrazić jednej bez drugiej. Razem działałyśmy jak zgrany duet, uzupełniając się nawzajem w każdej sytuacji. Miałyśmy tę mocną więź, która sprawiała, że nic nie było w stanie nas rozdzielić. Tą mocą była wiedza, że bez siebie nawzajem w szkole nie znaczymy tyle co razem.
Może to właśnie oznaczał ten błysk w oku Mii? To, że bardziej niż o mnie martwiła się o swoją pozycję w szkole? Bardzo prawdopodobne.
5 Troy
Miałem najlepszych przyjaciół w całym Green Valley, najlepszych na świecie, którzy teraz ustawieni w jeden równy rządek pod siatką śpiewali mi Sto lat. Oczywiście nie mogłem zapomnieć o trenerze.
Mimo że to rocznica śmierci Emily, radość i uśmiech nie schodził mi z twarzy. Wzruszyłem się wbrew przysłowiu, że chłopaki nie płaczą. Płaczą, i to nawet częściej, niż się wszystkim wydaje. Nie spodziewałem się takiej niespodzianki. Takiego przywitania i dekoracji zdobiących halę sportową. Było bardzo kolorowo – wszędzie porozwieszane serpentyny, balony, litery z moim imieniem i nazwiskiem, a chłopaki i pan Brown na głowach mieli urodzinowe czapeczki. Zacząłem śpiewać razem z nimi i udawać, że jestem dyrygentem. Było świetnie i nie miałem ochoty wracać do domu.
– Dziękuję! – krzyknąłem, kiedy skończyli, po czym rzuciłem się im wszystkim w ramiona. – Dzięki za pamięć, chłopaki!
– Dzięki, że jesteś, Troy – odpowiedział mi Conrad.
Z nim byłem najbliżej, ponieważ znaliśmy się już od początku szkoły podstawowej. Nasza przyjaźń rozpoczęła się, kiedy nauczycielka posadziła nas w jednej ławce. Od tamtej pory jesteśmy prawie nierozłączni. Chodzimy do tej samej klasy i trenujemy ten sam sport.
– I mamy nadzieję, że wejście w dorosłość cię nie zmieni – dodał trener. – Bądź tak dobrym człowiekiem, jakim byłeś do tej pory.
Pociągnąłem nosem i wytarłem kilka łez.
– Będę. Nie widzę żadnej innej opcji.
– Ale wiesz, czasami jakieś piwko lub coś mocniejszego możesz wypić – rzucił któryś z kolegów.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kiwnąłem głową na znak zgody, aczkolwiek alkohol nie był czymś, za czym przepadałem. Po śmierci Em miałem z nim niemały problem, który ciągnął się niemal przez cały rok.
Michael podał mi plastikowy kubek z bezalkoholowym szampanem dla dzieci. Wznieśliśmy toast.
– Wszystkiego najlepszego, Troy! – zawołali wszyscy.
Wszystkiego najlepszego, Emily, pomyślałem i wziąłem łyk napoju. Poczułem posmak wódki, więc lekko się skrzywiłem. Zerknąłem na Michaela, który puścił do mnie oczko. Ponownie się uśmiechnąłem, ale nie dopiłem szampana. Odstawiłem kubek na trybuny. Musiałem się skupić na siatkówce. Zawody stanowe zbliżały sięmilowymi krokami, a na widowni mieli zasiąść łowcy talentów. Chciałem się pokazać i dostać miejsce w jednej z najlepszych drużyn w Luizjanie, by móc budować swoją karierę. Wyjechać i zacząć życie na nowo tam, gdzie nie będzie mnie dopadać ból po stracie siostry i miłość do niewłaściwej osoby.
Po kilku minutach stałem na środku boiska, otoczony szumem rozmów i dźwiękami krążącej piłki. Świat wokół mnie zniknął, gdy moje oczy skupiły się na tej jednej rzeczy – piłce do siatkówki. To nie było tylko zwykłe zainteresowanie czy hobby. Dla mnie siatkówka to coś więcej. To pasja, która płonęła we mnie od wczesnego dzieciństwa. Każdy ruch, każdy dotyk piłki przynosił mi nieopisaną przyjemność. To były chwile, kiedy mogłem się oderwać od codzienności i całkowicie oddać się grze. Gdy piłka wzbijała się w powietrze, a ja z determinacją odbijałem ją z największą precyzją, czułem się wolny i niczym nieskrępowany. Czułem, że mogę osiągnąć wszystko, co tylko chcę. W mojej pasji do siatkówki nie chodziło tylko o samą grę. Uwielbiałem też całą atmosferę związaną z tym sportem – współpracę z zespołem, rywalizację na boisku, radość z każdego punktu zdobytego dla swojej drużyny. To była ta emocja, która towarzyszyła mi podczas każdego meczu, ta ekscytacja i napięcie przed pierwszym serwisem, ta duma po wygranej. Prawdziwa miłość, która trwała przez lata, a każdy moment spędzony na boisku był dla mnie najcenniejszym skarbem, który nosiłem w sercu z dumą i wdzięcznością.
Siatkówka pomagała mi zapomnieć o Emily, natomiast muzyka, którą równie mocno kochałem, przypominała mi o niej. Kiedy tylko zaczynałem grać na gitarze, wspomnienia o mojej siostrze wracały. Były niczym wyraźny kolorowy film wyświetlany w mojej głowie. Dźwięki, które wychodziły spod moich palców, pomagały mi pielęgnować wyraźny obraz Em. Były ekspresją moich uczuć, myśli i emocji, które trudno wyrazić słowami. Muzyka chroniła mnie przed tęsknotą. Każdy dźwięk, każdy akord, który dobywał się z mojego instrumentu, był jak plaster na krwawiące rany. Kiedy grałem, mogłem znowu ją zobaczyć. Jej uśmiech, błękitne oczy. Ją całą.
6 Wenus
Miałam wrażenie, że każdy dzień jest taki sam. Codzienność stawała się monotonna, a życie wydawało się płynąć bez celu. Budzący się poranek przypominał poprzedni, jakbyśmy tkwili w niekończącym się cyklu rutyny. Sęk w tym, że tej rutyny nie było. Po prostu leżałam w swoim łóżku, nie mogąc się pogodzić, że za chwilę mnie nie będzie. To było dziwne uczucie, jakby czas przepływał mi między palcami, a ja nie mogłam nic zrobić, by go zatrzymać. Patrzyłam w sufit, próbując zebrać myśli, ale one krążyły w mojej głowie bezładnie, jak rozsypane puzzle, których nie potrafiłam poskładać. Nagle poczułam wszechogarniającą falę beznadziei. Nie chciałam myśleć o przyszłości, bo wiedziałam, że dla mnie przyszłość nie istnieje. Każdy plan, każde marzenie, każda nadzieja – wszystko to nie miało już sensu, ponieważ wiedziałam, że nie będę już miała okazji ich zrealizować. Tonęłam w ciemnościach bezradna w obliczu nieuchronnej klęski. Czułam się jak osierocona dusza dryfująca w przestrzeni bez celu i sensu. Jakże marny był ten koniec, jakże bezradne moje serce, które przestało wierzyć w cokolwiek.
Miałam przecież tyle planów na przyszłość. Tyle ambicji. Chciałam zostać najlepszą projektantką mody w kraju, tworzyć dzieła sztuki, które poruszą ludzkie serca i umysły. Marzyłam, by moje kolekcje stały się ikonami stylu, by moje kreacje wyznaczały nowe trendy i standardy w świecie mody. Jednak teraz to wszystko odpłynęło w niebyt. Czy miałam jeszcze w sobie siłę, by podjąć wyzwanie, by walczyć o to, w co wierzyłam? Czy mogłam odzyskać wiarę w siebie i swoje możliwości, gdy wydawało się, że wszystko straciłam?
Patrzyłam na sufit w poszukiwaniu odpowiedzi. Ale nie spłynęło na mnie żadne oświecenie. Z każdą chwilą coraz bardziej zatracałam się w bezdennej otchłani własnych myśli i obaw. Czy była jeszcze nadzieja? Czy mogłam znaleźć wyjście z tej ciemności, która ze wszystkich stron spowijała mnie coraz ciaśniej? Chciałam w to wierzyć, lecz nie potrafiłam.
– Wenus, tata mówi, ze spóźnisz się do skoły! – przez drewniane drzwi słyszałam seplenienie Jupiter.
Naciągnęłam więc koc na głowę i udałam, że śpię, żeby tylko dała mi spokój, ale dziewczynka nie przestawała krzyczeć. I im dłużej to robiła, tym bardziej nie byłam w stanie znieść jej głosu. Był przeraźliwie piskliwy, świdrował w uszach, czym mnie okropnie denerwował, dlatego nie minęła chwila, a zrzuciłam z siebie ciepłe okrycie i ruszyłam w stronę drzwi.
Kiedy dotknęłam bosymi stopami zimnej podłogi, zadrżałam i przeklęłam moment urodzenia się tej małej wiewiórki. Otworzyłam drzwi, za którymi stała, słodko się szczerząc, więc obdarzyłam ją najsurowszym spojrzeniem, na które było mnie w tamtym momencie stać.
– Ile razy mam ci mówić, żebyś się tak nie darła? – warknęłam z wyrzutem, przez co Jupiter posmutniała, a jej oczy zaszły łzami.
Miałam to gdzieś i nie przestawałam się wpatrywać w nią groźnie, więc pod naciskiem mojego twardego wzroku dziewczynka uciekła. Odetchnęłam z ulgą, odwróciłam się na pięcie z zamiarem zamknięcia za sobą drzwi, te zaś nagle się zablokowały. Jak gdyby ktoś specjalnie nie pozwalał mi ich zamknąć. Bluzgnęłam, czując narastającą irytację, bo jeszcze sekundę temu nikogo tu nie było.
Zacisnęłam dłonie w pięści, nabrałam głęboko powietrza i już miałam się odwrócić, kiedy dotarł do mnie cichy śmiech taty i wszystko legło w gruzach. Wszystko, to znaczy mój spokój. Odczułam przypływ frustracji i rzuciłam się na łóżko, a on już wchodził do środka.
– Nie możesz spędzić tu całego dnia – powiedział, rozglądając się dookoła. – Kolejnych dni.
Wyglądał lepiej niż wczoraj czy przedwczoraj. Jego twarz już nie była taka blada, a oczy opuchnięte. Pomimo to były pełne smutku. Za każdym razem, kiedy tata na mnie patrzył, musiałam mrugać, żeby powstrzymać cisnące się łzy. To tylko przypominało mi o chorobie i czasie, którego miałam coraz mniej.
Schowałam twarz w poduszkę, a ojciec usiadł na rogu materaca i czekał. Znałam to jego zagranie. Chciał mnie pokonać moją własną bronią, bo wiedział, że nienawidziłam ciszy. No może nie bardziej od piszczenia Jupiter, ale jednak. Walczyliśmy. Byłam coraz słabsza i czułam, że tę batalię przegrywam. Aż w końcu po chyba pięciu minutach z moich ust wydobył się cierpiętniczy jęk.
– Pozwól mi jeszcze dziś zostać w domu, tato.
– Pozwoliłem wczoraj.
– Zajmę się Jupi. Ty i Caroline będziecie mogli w spokoju pracować – zaczęłam błagać, na co tata nerwowo się poruszył.
– Twoja siostra obecnie się ciebie boi – przypomniał mi, ale nie brzmiał na złego.
W ogóle, odkąd wiedział o mojej wadzie serca, nie bywał na mnie zły. Jakby ta jedna ułomność zasłaniała wszystkie inne. A było ich naprawdę sporo.
Jęknęłam kolejny raz i mocniej wcisnęłam twarz w śnieżnobiałą podszewkę.
– Proszę cię, Wenus. Już czas – materac wrócił do swojego kształtu, gdy tata wstał.
Chciałam krzyczeć i płakać. Mimo to wydusiłam z siebie krótkie: po co?
Bo serio, po co miałam chodzić do szkoły? Po co miałam się spotykać z przyjaciółmi? Robić te inne rzeczy, skoro nie miały one celu? Mój los został przesądzony już dawno. Jedyne, co mi pozostało, to czekanie na śmierć. Na to zaś najwygodniej czekało mi się we własnym łóżku. Jednakże ojciec nie podzielał mojego zdania. Usłyszałam pomruk niezadowolenia, po czym ściągnął ze mnie koc.
– Bo nie wszystko jeszcze skończone! – podsumował.
Podniosłam głowę. Tata spoważniał, zmarszczył brwi, a ja nie miałam zamiaru się z nim kłócić. Jęknęłam, lecz mimo to wstałam.
– Wisisz mi lody – burknęłam.
7 Troy
Od kilku dni zastanawiałem się, co się dzieje z Wenus. Niestety, nie było nikogo, kogo mógłbym poprosić o informację o niej. Mia czy inne jej koleżanki na pewno by jej przekazały, że się nią interesowałem, a ja nie chciałem, żeby o tym wiedziała. Status naszej relacji był skomplikowany. Ona mnie nienawidziła, a ja ją kochałem. Gdyby moje życie potoczyło się inaczej, kto wie, może bylibyśmy szczęśliwą parą? Nie musiałbym udawać, że jej nie lubię. Nie musiałbym się z tym tak męczyć.
Rozglądałem się po klasie z nadzieją, że dziewczyna zaraz się w niej pojawi. Patrzyłem na drzwi, które co rusz otwierały się i zamykały, lecz za każdym razem ktoś inny wchodził do klasy. Wydobyłem z siebie dźwięk znużenia, a potem oparłem głowę na ławce.
– Wyluzuj, stary, może jeszcze przyjdzie – odezwał się Conrad, o którego obecności tuż obok całkiem zapomniałem.
Był jedyną osobą, która wiedziała, że skrycie kocham się w Villanuevie, i choć trochę rozumiał, dlaczego chciałem się dowiedzieć, co jej jest. Natomiast ona się nie zjawiała. Zupełnie jakby przestała istnieć. Kiedy nie odpowiedziałem przyjacielowi, ten klepnął mnie po ramieniu w ramach otuchy. To wcale nie pomogło.
– Jak nie, to ja do niej pójdę – mruknąłem, na co Conrad parsknął śmiechem.
– I co jej powiesz? Hej, zgubiłem psa, nie widziałaś go może? Przecież nawet nie wiesz, czy jest w domu, czy w szpitalu.
– Ale co mi szkodzi? – podniosłem się i spojrzałem na niego.
Conrad był barczystym kolesiem, który nosił bluzę od kompletu naszego stroju siatkarskiego. Miał okrągłą i nieco pucołowatą twarz z małym nosem i brązowymi oczami. Jego bujne, kręcone włosy zawsze zdawały się nieco nieokiełznane i dodawały mu uroku i nonszalancji.
– Mieszkam przecież pięć kroków od niej – dodałem.
– To nie znaczy, że możesz tak po prostu do niej pójść.
Zmarszczyłem brwi, wyrażając niezrozumienie.
– Niby dlaczego? – spytałem, a Fisher rozsiadał się wygodnie na krześle. Robił tak zawsze, gdy miał zamiar wygłosić jakiś mądry monolog. Ale akurat teraz nie miałem ochoty go słuchać. – Albo dobra, nie odpowiadaj – zreflektowałem się szybko. – Mam dość.
Conrad przewrócił oczami.
– Po prostu się z nią umów.
– Serio? No, nie wpadłem na to – sarknąłem, lekko podnosząc głos. – Wenus… – znowu mówiłem szeptem. – Ona nigdy się ze mną nie umówi. Nie po tym, co jej obiecywałem.
A obiecałem jej wiele, jednak wiedziałem, że ze wszystkich obietnic w sercu nosiła jedną, tę najważniejszą – miałem nie odchodzić, aż gwiazdy zgasną. One jednak nadal świecą, a mnie przy niej nie ma.
Złamałem obietnice i przysięgi. Przepełniało mnie ciężkie poczucie winy i przez wszystkie te lata nie chciało mnie opuścić. Każda myśl o Wenus przypominała mi, jak bardzo ją zraniłem, jak bardzo zawiodłem jej zaufanie i miłość. Nie potrafiłem patrzeć na siebie w lustrze, bo jak miałbym spojrzeć sobie w oczy, wiedząc, że zdradziłem najważniejszą osobę w moim życiu. Ale czy teraz jeszcze mogłem coś naprawić? Czy była szansa na wybaczenie, na odbudowanie tego, co zniszczyłem? Czy mogłem znów zjednać sobie jej serce, które tak brutalnie złamałem? Szczerze w to wątpiłem. Zostawiłem ją, kiedy obydwoje najbardziej potrzebowaliśmy swojej obecności. Dzień, w którym wszystko, co między nami było, zakończyłem, prześladował mnie w snach.
Była końcówka lata, za chwilę mieliśmy zacząć nowy etap w naszym życiu, jakim było liceum. Poprosiłem Wenus, żebyśmy spotkali się w naszym ulubionym miejscu nad rzeką, a kiedy przyszła, bez zbędnych wstępów, prosto z mostu powiedziałem jej, że nasza przyjaźń właśnie się kończy, że nie chcę już być z nią tak blisko, jak byliśmy dotychczas. Że za bardzo przypomina mi o Emily. To były najtrudniejsze i najbrutalniejsze słowa, jakie kiedykolwiek powiedziałem, lecz czułem, że musiałem to zrobić, musiałem się w tamtym momencie od niej odsunąć. Wenus wówczas spojrzała na mnie z rozpaczą w oczach, a następnie, po bardzo długiej chwili, połykając łzy, odparła:
– Ale… przecież mi obiecałeś… – łkała. – Nie możesz…
Zdołałem tylko wydukać jakieś nędzne „przepraszam”.
Wenus uciekła, a potem mnie znienawidziła. Ja zaś byłem wtedy zbyt zraniony, zbyt oszołomiony, żeby być z kimś. Potrzebowałem czasu, żeby uporać się z tym ciosem, żeby pozbierać się z gruzów mojego życia. I wiedziałem, że nie mogłem tego zrobić, dopóki Villanueva byłaby obok mnie.
Cztery lata później, za każdym razem, kiedy patrzyłem na tę blondynkę, coraz bardziej uświadamiałem sobie, co straciłem, a raczej kogo. Zrozumiałem, że moja decyzja o zerwaniu przyjaźni była błędem. Podjąłem ją pod wpływem emocji. Nie przemyślałem jej i każdego dnia ogromnie tego żałowałem. Wenus była tą, która zawsze była dla mnie, niezależnie od okoliczności. Była moim wsparciem i zrozumieniem, a ja zbagatelizowałem to, zaniedbałem i zostawiłem ją w cierpieniu. Nie mogłem sobie wybaczyć, że pozwoliłem, by moja własna rozpacz pociągnęła naszą przyjaźń na dno.
Cztery lata później pojąłem, że Wenus nigdy nie była tylko moją przyjaciółką. Była kimś więcej. Kimś, komu oddałbym serce. Kimś, o kim skrycie marzyłem, kogo kochałem.
8 Wenus
– Przyjadę po ciebie po szkole i pójdziemy na lody – poinformował tata, więc mruknęłam niewyraźnie „mhm” i wysiadłam z auta, spóźniona na pierwszą lekcję. Jakim cudem dałam mu się namówić na powrót do tego piekła? Pozornej normalności?
Szkolny dziedziniec był niemal pusty. Tylko pojedyncze osoby siedziały na ławkach w pełnym słońcu i tak jak ja nie miały co ze sobą zrobić. Kiedy szłam wzdłuż ściany frontowej szkolnego budynku, czułam na sobie ich spojrzenia. Były lekko zdziwione, a może zszokowane, bo nie wyglądałam jak wcześniej? Nie byłam ubrana w krótką spódniczkę i top, ale w zwykły szary dres i białą koszulkę. Nie zrobiłam pełnego makijażu i fryzury. Związałam włosy w kucyk, a twarz tylko przemyłam zimną wodą. Czułam się niczym intruz, ale czy miało to dla mnie jakiekolwiek znaczenie?
Poprawiłam torbę na ramieniu i weszłam do budynku. Wcześniej bym zareagowała. Nie pozwoliła, aby tak bezczelnie się na mnie gapili. Jednak dziś sytuacja była inna. Wszystko było inne. Kroczyłam leniwie w stronę sali, w której miałam mieć kolejne zajęcia, a moje myśli wkraczały na niebezpieczny teren. A co jeśli oszukałabym przeznaczenie i umarła wcześniej, niż to mi zapisano?
Minęłam czerwone szafki, coraz intensywniej rozmyślając nad tym pomysłem. Co za różnica, kiedy wyzionę ducha? Umierałam, liczył się tylko ten niezaprzeczalny fakt. I co najgorsze i wcale nie nietypowe – w ogóle mi się on nie podobał. Do jasnej anielki, miałam niecałe osiemnaście lat. To nie jest wiek na umieranie.
Ścisnęłam w dłoni pasek torby i głośno odetchnęłam, po czym szybko zamrugałam powiekami, żeby pozbyć się łez. Nie, nie mogłam znów płakać. Rozpaść się i pozwolić emocjom przejąć nad sobą kontrolę. Podeszłam pod salę, oparłam się o ścianę i zamknęłam oczy, gdy po kilku długich sekundach dotarł do mnie czyjś męski głos. Głos mojego największego wroga – Troya Campbella.
– Wenus, to ty? – zapytał, nie ukrywając swojego rozbawienia. Jednak w tonie jego głosu dostrzegłam również odrobinę niepokoju. – Coś się stało?
Otworzyłam oczy i zmierzyłam chłopaka obojętnym wzrokiem.
– Tak – odpowiedziałam ze znużeniem, na co ten podszedł bliżej. – Zobaczyłam ciebie.
Troy był tak blisko, że czułam jego oddech na policzku.
– Ha, ha, ha, pomyliłaś dni tygodnia? – parsknął.
Patrzył na mnie prowokująco, a jedyne, czego wtedy pragnęłam, to zmyć z jego twarzy ten parszywy uśmiech. Zamiast tego odepchnęłam czarnookiego chłopaka od siebie, a potem skrzyżowałam ręce na piersiach.
– Nie jestem taka głupia jak ty, Campbell – uśmiechnęłam się ironicznie.
Chłopak się zaśmiał, ale po tym, jak nerwowo oblizał wargi, poznałam, że uraziłam jego dumę. I byłam z tego cholernie zadowolona.
Denerwowanie Troya było moim ulubionym zajęciem. Znaliśmy się od dziecka, bo był moim sąsiadem, przyjacielem moich przyjaciół, ba, MOIM byłym przyjacielem. Normalnie złote dziecko Green Valley. Mojego miasta.
Za każdym razem, kiedy się pojawiał obok, traciłam energię. Nie żebym od kilku dni miała jej jakoś szczególnie wiele, ale wtedy poczułam, jak nogi się pode mną uginają, a oczy zamykają. Przetarłam twarz dłońmi, ziewając. To był zdecydowanie zły pomysł, aby się tu pojawić. Troy stał kilka kroków ode mnie, świdrując mnie wzrokiem. Nie wydawał się zły, ale zmartwiony. Co to, to nie, nie mogłam dać mu okazji do zgrywania bohatera. Dlatego nim otworzył usta, aby coś powiedzieć, zostawiłam go samego.
Wylądowałam w łazience z głową w kiblu. Jeśli to ma tak wyglądać przez cały rok, to ja już dziś podziękuję. Nie zamierzam się męczyć dla trzystu sześćdziesięciu pięciu dni obecności na świecie, który mnie nie chce.
Rozbrzmiał dzwonek, więc sprawdziłam, czy zamknęłam się w ubikacji na zamek. Spaliłabym się ze wstydu, gdyby ktoś zobaczył mnie w takim stanie. Przed śmiercią nikt nie mógł widzieć, jaka byłam słaba, bo słabość to nie była cecha, która mnie opisywała. I nie taką ludzie mieli mnie zapamiętać.
Chociaż… czy zostanę w ogóle zapamiętana? Przecież byłam jedną z miliardów ludzi. Kroplą w oceanie. Nikim specjalnym.
Ktoś zapukał do drzwi, potem chwycił za klamkę. Zachrypniętym głosem krzyknęłam, że zajęte. Osoba po drugiej stronie wypuściła głośno powietrze z ust.
– Tylko nie podsłuchuj. Kimkolwiek jesteś, znajdę cię, gdy tylko ktoś dowie się, o czym rozmawiamy, rozumiesz? – usłyszałam.
To Mia. Przez chwilę zastanawiałam się, czy to rzeczywiście ona, ponieważ nie miała w zwyczaju być tak niemiła dla innych, ale tak, nie miałam żadnych wątpliwości. Ten głos… Znałam go zbyt dobrze.
– Rozumiesz? – szarpnęła za klamkę zdenerwowana. Chyba miała zły dzień. Postanowiłam, że jak wyjdę, porozmawiam z nią. Wtedy wykrzyknęłam, że rozumiem.
Nie odpowiedziała mi więcej. Odetchnęłam z ulgą, słysząc, jak odkręca kran.
– Nie możemy dopuścić, żeby Wenus została królową balu – szeptała. – Musimy coś wymyślić, bo denerwuje mnie, że ona ma wszystko, czego ja pragnę! Wszystko mi zabiera. Mam dość życia w jej cieniu!
Zrobiło mi się potwornie przykro, żołądek ścisnął się w kamień, a łzy, nad którymi nie mogłam już zapanować, potoczyły się ciurkiem po policzkach. Z kim ona rozmawiała? Brzmiała tak podle i arogancko, jak gdybym nic dla niej nie znaczyła, a przecież mogła przyjść z tym do mnie. Zrobiłabym wszystko, żeby to ona została królową. Mnie na tym tytule nie zależało. Czemu tego nie zrobiła? Czemu wolała mnie oszukiwać?
– Nienawidzę jej – dodała twardo.
Po chwili zorientowałam się, że wychodzi. Natomiast ja już nie miałam żadnych oporów, żeby zrobić to, o czym wcześniej pomyślałam. Na tym świecie już nic i nikt mnie nie trzymał.
9 Wenus
Weszłam do klasy długo po drugim dzwonku, co spotykało się z reakcją nie tylko nauczyciela, lecz także wszystkich uczniów. Zdawało mi się, że byli oni tak samo jak ci przed szkołą lekko zszokowani moim wyglądem. Słyszałam tylko ich szepty, czując na sobie przelotne spojrzenia. Miałam dość, choć wcześniej uwielbiałam się znajdować w centrum uwagi.
Tylko Mia na mnie nie patrzyła, za to Troy nie potrafił spuścić ze mnie wzroku. Przeprosiłam za spóźnienie, po czym usiadłam w pierwszej wolnej ławce. I znowu ciche głosy. Ciche śmiechy. Zerknęłam na osobę obok i już zrozumiałam dlaczego. Usiadłam przy Joy Carter, najbiedniejszej dziewczynie w szkole, o której krążyło mnóstwo plotek.
– Boże – szepnęłam z dezaprobatą, a następnie oparłam głowę na łokciach.
– Jakiś problem, Wenus? – nauczyciel czuł się w obowiązku interweniować.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, lecz ktoś z tyłu był ode mnie szybszy.
– Pewnie boi się, że zaśmierdnie.
I cała klasa wybuchnęła śmiechem.
Trudno było mi się z tym nie zgodzić, aczkolwiek w przeciwieństwie do innych milczałam. To znaczy, nie czułam żadnego nieprzyjemnego zapachu od strony Joy i to byłoby w stosunku do niej nie fair, gdybym razem z nimi się śmiała, lecz plotki robiły swoje. Były jak etykiety, których ciężko się pozbyć. Definiowały cię i nieważne, jak bardzo starałbyś się je zdementować, one już na zawsze zostawały z tobą.
Odsunęłam się od Joy, co wszyscy jednoznacznie zinterpretowali. Było mi z tego powodu głupio, ale co innego mogłam zrobić? Nie chciałam przed śmiercią stracić własnej reputacji. Nauczyciel przechylił głowę z wyrazem niezadowolenia, obserwując to, co robię, a Michaelowi za niemiłe komentarze na temat Joy wpisał uwagę do dziennika.
– Uważajcie, bo z czasem słowa obrócą się przeciwko wam – powiedział z przestrogą.
Jednak nikt nie brał do siebie jego słów. Cóż, ja również. Zostało mi więc zaczekać na koniec zajęć. Pozostali zaczęli buczeć na mężczyznę, więc ten machnął ręką, widocznie zdenerwowany, i wrócił do przerwanej lekcji. Joy natomiast niespodziewanie wstała i wybiegła z sali.
– Jesteście z siebie zadowoleni? – profesor Tanner nagle wybuchnął, rzucając czarny marker na biurko. Wzdrygnęłam się, a on kontynuował. – Co z was za klasa? Za ludzie? To nie wina tej biednej dziewczyny! Jesteście okrutni, dlatego wszyscy dostajecie uwagi! – wrzeszczał.
Gdyby mi zależało, protestowałabym, bo niczego złego nie zrobiłam. Teraz jednak tylko wzruszyłam ramionami, a pan Tanner został wybuczany. Nie zostawił tego bez konsekwencji.
– Jutro piszecie z dzisiejszego tematu kartkówkę – dodał ze złością w głosie.
Jutro to piękna data. Szkoda, że dla mnie owo jutro już nigdy miało nie nadejść.
– A teraz, Wenus, proszę, przyprowadź koleżankę z powrotem do klasy – usłyszałam. Wytrzeszczyłam oczy z niedowierzaniem i zmarszczyłam czoło.
– Dlaczego ja? Ja nic nie zrobiłam – zaprotestowałam. Wkurzyłam się, bo miałam swoje problemy, i to na nich chciałam się skupić, a nie na jakiejś dziewczynie, która nie potrafiła trzymać na wodzy emocji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki