Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Dziennik siostry Urszuli Auberon zakonnicy z opactwa Świętego Krzyża we Framleghen.
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WEZWANI I WYBRANI
•PAX’
WARSZAWA
MONICA BALDWIN
Dziennik siostry Urszuli Auberon zakonnicy z opactwa Świętego Krzyża we Framleghen
Przełożyła
IRENA DOLEŻAL-NOWICKA
1 9 6 J5
INSTYTUT WYDAWNICZY „PAX“
Tytuł oryginału
THE CALLED AND THE CHOSEN
Copyright by Monica Baldwin
Okładkę projektowała
ZOFIA SADOWSKA
INSTYTUT WYDAWNICZY • PAX • WARSZAWA 1965
Wydanie I. Nakład 10.000 4- 350 egz. Format 125 X 195.
Ark. wyd. 15,6. Ark. druk. 19. Papier m/gł. kl. IV 65 g, 82 X 104 z fabryki papieru w Kluczach.
Oddano do składania 17. XI. 64 r.
Podpisano do druku 25. III. 65 r.
Druk ukończono w kwietniu 1965 r. Zam. nr 2038 cena zł 30,— F-07
Printed in Poland by
Katowickie Zakł. Graficzne, Katowice, Warszawska 58
OD AUTORKI
W szystkie postacie w tej książce są fi-kcyjne i wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych jest przypadkowe. Pragnę zwłaszcza podkreślić, że matka Hieronima w mojej książce w żadnym wzglądzie nie przypomina niezwykle dobrej i cierpliwej matki przełożonej, która służyła mi radą i pomocą w ostatnich trudnych latach mego życia zakonnego.
Framleghen i Stokesey są oczywiście wytworem mojej wyobraźni.
Część pierwsza
NOWICJAT 1927—1929
Opactwo Świętego Krzyża Framleghen
25 stycznia
Mam nadzieję, że kiedyś się do tego przyzwyczaję. Jestem tu już od pięciu dni, ale nadal mam uczucie, jakbym została przeniesiona na inną planetę.
Poza tym tak mi tęskno za domem, że jestem zupełnie ogłuszona. Nie mogę zebrać myśli ani rozumować. Po prostu robię to, co mi każą, przechodzę z celi na chór i z chóru do nowicjatu, z trudem przełykam obce mi, niesmaczne jedzenie w wielkim zimnym refektarzu albo chodzę na palcach wzdłuż sypialni i lodowatego krużganka ze spuszczonymi oczami, z rękami ukrytymi w rękawach, tak jak mi to pokazała siostra Hieronima.
Ale wydaje mi się, że mój umysł jest sparaliżowany. Ciągle mam wrażenie, że na piersi usiadła mi wielka oślizła ropucha.
Gdybym tylko mogła się modlić...
Już sześć dni od mego wstąpienia.
Samotność — uczucie, że się jest zupełnie odciętym od tego, co się wokół dzieje, jest wprost nie do wytrzymania. Czy w miarę upływu czasu życie moje stanie się łatwiejsze? Czy po prostu muszę wytrwać, aż się do niego przyzwyczaję? Jedno jest pewne: do końca życia będę pamiętać te ostatnie pięć minut, zanim przekroczyłam próg klasztoru. Miałam uczucie, że jestem rozrośniętą gałęzią bluszczu, którą się odrywa włókno po włóknie od drzewa, do którego przylgnęła.
To chyba naturalne, że zanim gilotyna spadnie, człowiek przeżywa moment intensywnego strachu. Ale stało się to tak nieoczekiwanie. Może dotąd nie zdawałam sobie w pełni sprawy z nieodwołalności kroku, jaki podejmowałam, i dlatego kiedy przed tymi okutymi drzwiami ściśle zamkniętego klasztoru kontemplacyjnego zrozumiałam nagle, że najbliższe pięć minut będą ostatnimi, jakie spędzę w świecie, i że te drzwi zamkną się za mną na zawsze, byłam przerażona.
Sytuację pogarszała jeszcze świadomość, że nigdy nie podejrzewałam siebie o taką zmianę nastawienia. Przecież ostatnie półtora roku intensywnych przygotowań do wstąpienia do klasztoru było okresem doskonałego spokoju i szczęścia. Nadal nie mogę zrozumieć, co spowodowało ten atak paniki. No cóż, tak w świecie ducha, jak i materii burza wybucha wtedy, kiedy wszyscy najmniej się jej spodziewają. Jedno tylko czułam — nagłą panikę. Gdyby ciotka Sara była osobą innego pokroju, nie zważając na nic zarzuciłabym jej ramiona na szyję, powiedziałabym, że przekonałam się o swej strasznej pomyłce i błagałabym, żeby zabrała mnie z powrotem do Anglii, do kochanego, drogiego domu.
Wystarczyło mi jednak spojrzeć na jej twarz, by zrozumieć, że taki wybuch jest niemożliwy. Tak absolutnie wierzyła w moje powołanie, że moje słowa nie zachwiałyby jej przekonania. Zresztą jakakolwiek bardziej szczera rozmowa z ciotką Sarą była nie do pomyślenia. Chociaż opiekowała się mną, od kiedy rozwód moich rodziców spowodował, że moja skromna nie chciana osoba stała się poważnym problemem — była zawsze dla mnie budzą-
cym szacunek uosobieniem autorytetu. Nie, za daleko już się posunęłam, żeby ktokolwiek mógł mi pomóc. Spaliłam za sobą wszystkie mosty, pożegnałam się ze wszystkimi, książki, ubrania i biżuterię rozdzieliłam pomiędzy przyjaciół i rodzinę... Nawet Balroubadour, którego kochałam najbardziej ze wszystkich żyjących istot, został uśpiony; stosunek ciotki Sary do kotów syjamskich i niemożność znalezienia odpowiedniego locum dla tak wytwornego stworzenia sprawiły, że było to jedyne wyjście z sytuacji. Nic mi już na ziemi nie pozostało poza wyprawą postulantki — białą bawełnianą bielizną, czarnymi wełnianymi pończochami i butami o kwadratowych nosach, które teraz noszę — tym wszystkim, co zgodnie z poleceniem mistrzyni nowicjatu zostało kupione, uszyte na miarę i wreszcie wysłane do klasztoru na dziesięć dni przed moim przybyciem.
To ciekawe, jak w okresie wielkiego napięcia otoczenie człowieka utrwala się na zawsze w jego pamięci. Nawet w tej chwili, gdy zatrzymuję się i zamykam oczy, widzę ostatnie minuty „w świecie”: aleję topoli drżących w podmuchach ostrego wiatru styczniowego, tępe, koloru cyny niebo, spiętrzone dachy (zupełnie jak z drzeworytu Diirera) nad wysokim murem otaczającym teren klasztorny i wysoką kutą w żelazie bramą, prowadzącą na wysypany żwirem dziedziniec, gdzie podwójny rząd zamkniętych, zakratowanych i zasłoniętych dokładnie okien okalał wyjściowy portyk opactwa Świętego Krzyża we Framleghen.
W chwilę później, w odpowiedzi na energiczne pociągnięcie przez ciotkę Sarę sznura od dzwonka, otworzyło się małe okienko i zakwefiona głowa siostry Matyldy, furtianki, ukazała się niby w ramie obrazu.
— Ależ to panna Auberon i mała Urszula! Wielebna matka oczekuje panie. Chwileczkę, zaraz otwieram.
Nie wiem, dlaczego jej niemiecki akcent potęgował jeszcze moją rozpaczliwą samotność. Czułam się zbyt okropnie, żeby powiedzieć choć słowo.
Zgrzyty i trzaski wewnątrz świadczyły, że kolejno otwiera rygle i zasuwy; po dłuższej chwili wielkie drzwi stanęły wreszcie otworem.
Wewnątrz oczekiwała nas grupka szaro ubranych sióstr: matka przełożona, jej zastępczyni siostra Hieronima
— mistrzyni nowicjatu i kilka starszych członkiń zgromadzenia. W średniowiecznych habitach, długich czarnych welonach, prawie zupełnie kryjących ich twarze, wyglądały jak postacie z jakiegoś iluminowanego starego manuskryptu.
Ciotka Sara przycisnęła mnie do swego futra z soboli, sponad jej ramienia rzuciłam ostatnie spojrzenie na świat, który miałam na zawsze opuścić.
— Chodź, drogie dziecko!
Ton głosu matki przełożonej był dziwnie rozkazujący.
Oderwałam się od ciotki i z uczuciem, że znajduję się nad krawędzią przepaści, usłuchałam polecenia.
Kiedy siostra Matylda zamykała za moimi plecami wielkie nabijane gwoździami drzwi, mistrzyni nowicjatu dała mi znak, żebym uklękła przed matką przełożoną i przyjęła jej błogosławieństwo. Potem każda z obecnych sióstr ucałowała mnie w oba policzki; matka przełożona i pozostałe siostry odeszły. Po chwili siostra Hieronima prowadziła mnie wzdłuż krużganku, trzymając moją lodowatą rękę w swojej jeszcze zimniejszej dłoni. Miałam wrażenie, że wszystko we mnie zamarzło.
Wielki krużganek zupełnie mnie przytłacza, jest taki długi, zimny, rozległy, wysoko sklepiony, a jego kamienne ściany aż lśnią bielą. Z jednej strony przez okna o drobnych szybkach widać pięknie utrzymane trawniki i wykładane cegłami ścieżki ogrodu, z drugiej znajduje się pięć lub sześć par podwójnych drzwi.
Na próżno starałam się, żeby moje pantofle na wysokich obcasach nie stukały na zniszczonych kamiennych flizach; nie potrafiłam, chyba że stąpałabym na palcach jak tancerka. Ciekawa jestem, jak siostra Hieronima w swoich grubych butach potrafi poruszać się tak bezszelestnie. Drobne równe kroki zakonnic żenująco kontrastują z moim chłopięcym krokiem.
Po chwili skręciłyśmy w inny krużganek, gdzie dziwna woń składająca się z zapachu prostego mydła, zwietrzałego kadzidła, terpentyny i wełnianych habitów, która przenikała cały klasztor, była specjalnie intensywna.
Siostra Hieronima otworzyła jedno skrzydło wielkich podwójnych drzwi, znajdujących się mniej więcej w połowie krużganka.
— To kaplica — szepnęła i delikatnie popchnęła mnie przed sobą w półmrok.
Klęcząc wyprostowana jak struna na charakterystycznym dla klasztorów kontynentalnych klęczniku, spojrzałam przez kratę, gdzie znajdowało się ciemne sanktuarium rozświetlone słabym szkarłatnym ognikiem, który drgał i chwiał się w wielkiej mosiężnej lampie, wiszącej przed tabernakulum. Poza tym słabym płomyczkiem wokół — a zwłaszcza we mnie — panowała ciemność. Klęczałam niby kawał drewna, czując, jak w moje nogi w jedwabnych pończochach wpija się drewniany brzeg klęcznika.
Po chwili siostra Hieronima dotknęła delikatnie mego ramienia i znów znalazłyśmy się w lodowatym zimnie wielkiego krużganku.
Kiedy mijałyśmy kolejno wykładane płytkami drzwi, wymieniała sale, do których prowadziły: refektarz, pokój muzyczny, wspólna sala, biblioteka. Na samym końcu krużganku znajduje się sala nowicjatu, gdzie postulantki, nowicjuszki i młode profeski zbierają się pod opieką mistrzyń.
Nad tymi drzwiami zobaczyłam mały, nędznie wyglądający wianek z różowych papierowych róż.
— To na twoją cześć — szepnęła siostra Hieronima. — Z okazji przybycia nowej postulantki odbywa się zawsze mała uroczystość. Tego popołudnia wolno też w nowicjacie rozmawiać ze sobą.
Oszołomiona spojrzałam na papierowy wieniec. Miałam wrażenie, że trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami byłaby o wiele bardziej odpowiednią dekoracją.
Nowicjat to wielka jasna sala z bielonymi ścianami i gołą podłogą z desek, jeszcze wilgotną od szorowania (dowiedziałam się później, że przed przybyciem postulantki siostry konwerski zawsze ją starannie szorują).
W jednym końcu na bogato rzeźbionym w drzewie dębowym ołtarzu wśród aspidistrii i paproci stała Matka Boska z Dzieciątkiem. Duży pusty owalny stół, jeszcze pachnący mydłem po niedawnym szorowaniu, zajmował środek sali. Między stołem a drzwiami, które siostra Hieronima otworzyła zupełnie bezszelestnie (charakteryzuje to wszystkie jej ruchy), stał rząd zakonnic.
Było ich czternaście. Pięć czarno ubranych postulantek, cztery nowicjuszki w dziwacznych, mocno krochmalonych kornetach i pięć czasowych profesek w szarych habitach i krótkich czarnych welonach.
Gdy tylko siostra Hieronima, która nadal trzymała mnie mocno za rękę, dokonała prezentacji, rozpoczęła się ceremonia pocałunków. Przy akompaniamencie cichych, podobnych do gruchania odgłosów, które zapewne miały wyrażać serdeczne powitanie — każda po kolei podchodziła do mnie i całowała w oba policzki. W sumie dwadzieścia osiem pocałunków...
Wyszłam z tej próby bez tchu. Co sprawia, że pocałunki zakonnic są tak zupełnie różne od pocałunków ludzi świeckich?
Rozpakowywanie było jeszcze bardziej przygnębiające niż to, co je poprzedzało.
Siostra Hieronima zaprowadziła mnie krętymi schodami do dormitorium. Z jednej strony znajdowały się wysokie, zakratowane, zamknięte hermetycznie okna, z drugiej rząd drzwi, które prowadziły do cel nowicjuszek. Przy jednych stał kuferek z moją wyprawą.
Otworzyła drzwi celi i weszłyśmy.
Wewnątrz panowało zimno jeszcze bardziej przenikliwe niż na krużganku. Popołudniowe światło było już tak słabe, że ledwie widziałam. Siostra wzięła cynową latarnię z półki w rogu, gdzie na ziemi stała zwyczajna gliniana miska z dzbankiem. Zapaliła zapałkę, poprawiła szpilką mały knot w naczyniu przypominającym szklany kałamarz.
Słabiutki płomyczek jeszcze podkreślił panujący mrok. Starałam się nie myśleć o elektrycznych lampach z ładnymi abażurami w moim pokoju w Stokesey ani, o ogniu na kominku, który tak przyjemnie trzaskał i tańczył w długie zimowe wieczory.
Podczas rozpakowywania rozejrzałam się po celi. Zniszczone nierówne deski podłogi, miejscami zjedzone przez korniki, przybite były wielkimi staroświeckimi gwoździami. Na jednej z bielonych ścian widniała półka na książki, a w kącie podstawka na mydło i lampka; znajdowała się tu również komoda, klęcznik, na którym stał krucyfiks z gipsu, krzesło, składany stół i małe żelazne łóżko, tak wąskie, że chyba będę musiała wstawać za każdym razem, kiedy będę chciała przewrócić się na drugi bok.
Tymczasem siostra Hieronima, poruszająca się w swoim szarym wełnianym habicie cicho jak ćma, ułożyła starannie moje rzeczy w komodzie. Ciekawa jestem, ile czasu upłynie, zanim otaczająca je nostalgiczna atmosfera domu zostanie wchłonięta przez słaby zapach kadzidła i terpentyny, który przenika z chóru i krużganku do dormi-torium i sprawia wrażenie, że znajduję się w kościele.
Podczas układania rzeczy siostra Hieronima udzieliła mi wielu ważnych informacji. Na przykład, że cele, tak samo jak krużganki, refektarz, schody i dormitoria, są miejscem ciszy. Trzeba tu zachowywać się bez najmniejszego hałasu. Rozmowa w którymś z tych miejsc bez pilnej konieczności jest grzechem wobec reguły. Mnie i jej wolno teraz rozmawiać szeptem, tak jak to robimy, ponieważ ubrana jestem ciągle jeszcze po świecku. Ale gdy tylko włożę habit postulantki, muszę przestrzegać reguły. Co więcej, nikt poza matką przełożoną, mistrzynią nowicjatu, a w niektórych wypadkach siostrą aptekarką i infirmer-ką, nie może wejść do cudzej celi. Jeżeli któraś z zakonnic koniecznie musi coś powiedzieć, puka do drzwi, mówi krótko i cicho i odchodzi na palcach. Rozmowy przy drzwiach cel są surowo zakazane. Uprzedziła mnie, że muszę jak najszybciej opanować technikę bezszelestnego poruszania się, gdyż jest to niezwykle ważne. Atmosfera modlitwy musi opierać się o ciszę. Poradziła mi jako najlepszy sposób na początek, żebym poznała kolejno wszystkie drzwi, przez które przechodzę, i nauczyła się otwierać je bez najmniejszego hałasu.
W tej chwili gdzieś daleko dał się słyszeć jasny podobny do dzwonka dźwięk — dwa krótkie ostre tony, a po nim jeden długi. Dowiedziałam się, że ile razy jakaś zakonnica jest gwałtownie potrzebna, siostra furtianka czy któraś inna szukająca siostra uderza w trzymaną w ręku rurkę z metalu — podobną do instrumentu perkusyjnego, trianglu, w orkiestrze — metalową pałeczką, która wyda-je przy tym podobne do alfabetu Morse’a dźwięki, przyczyni każda siostra ma swoją kombinację tonów.
Siostra Hieronima zawołała głośno: „Laus Deo!” — Jest to zapewne nakazana przez regułę odpowiedź na wezwanie. Teraz już wiem, że sygnał, jak zresztą każde wezwanie do posłuszeństwa w klasztorze, jest dla zakonnicy głosem Boga.
-— Przyślę tutaj siostrę Bonawenturę, pomoże ci skończyć — szepnęła siostra Hieronima przez ramię i wyszła.
Prawie w tej samej chwili usłyszałam pukanie do drzwi. Zanim mogłam odpowiedzieć, weszła wysoka szczupła siostra; była to jedna z tych czasowych profe-sek, które całowały mnie w nowicjacie.
Nieco zachrypniętym szeptem wyjaśniła, że „słyszała, jak wezwano matkę do rozmównicy”, a ponieważ siostra Bonawentura poszła właśnie odwiedzić jedną z sióstr w infirmerii, ona przyszła mi pomóc.
Podziękowałam jej. Wtedy podniosła latarnię i trzymając ją blisko mojej twarzy spojrzała na mnie przeciągle i z zainteresowaniem.
— Jak widzę, jeszcze się rozpakowujesz. I zmarzłaś na kość.
Była to prawda. Tak się trzęsłam z zimna, że ledwie mogłam mówić. Chwyciła moje ręce i zaczęła je energicznie rozcierać.
— Biedactwo! Muszę cię nauczyć paru sposobów, jak nie marznąć. Jeden, to przed pójściem spać natrzeć sobie nogi szczotką do włosów. Ja zawsze tak robię. Dzisiaj to ci dobrze, siostra konwerska przyniesie butelkę z gorącą wodą, bo jesteś jeszcze osobą świecką. Ale jak tylko dostaniesz habit postulantki, musisz opracować swój własny system ogrzewania. Zauważyłaś w nowicjacie siostrę To-maszę? Wyobraź sobie, kiedy przyjechała, siostra Win-centyna, która się umartwia bez pamięci, pomagała jej w rozpakowywaniu i zobaczyła jakąś dziwną paczkę. Była pewna, że to włosiennica, a postulantkom oczywiście nie wolno ich nosić, więc czym prędzej pobiegła z paczką do matki. I wiesz, co znalazły w środku? Worek gumowy na ciepłą wodę! — Zachichotała.
Oszołomiona tymi rewelacjami spytałam, czy pozwolono jej go zatrzymać.
— Nigdy w życiu! Worek natychmiast został zabrany, ma chere, do infirmerii, jedynie tam można trzymać takie rzeczy. Tylko trzem zakonnicom w zgromadzeniu z racji* ich zdrowia wolno mieć worki na gorącą wodę. Szkoda, przydałyby się w tym podbiegunowym klimacie! Czy nie mam racji?
W trakcie tej paplaniny układała moje rzeczy lustrując wszystko z nie ukrywaną ciekawością.
— No, proszę, mydło dla dzieci marki Vinolia. Dobrze zrobiłaś, a może to matka ci doradziła? Ostatnia nowa postulantka wywołała sensację przywożąc ze sobą duży zapas mydeł Roger & Gallet, które rozdała wszystkim siostrom w nowicjacie. I wyobraź sobie, quelle affaire. kiedy podczas porannych rozmyślań cały chór był em-baume jak paryski salon kosmetyczny! Ale zaraz ta stara kocica, siostra Izydora, poszła do matki przełożonej i naskarżyła; oczywiście zabrano te wszystkie śliczne pachnące mydła. Teraz wolno nam tylko używać tego żółtego paskudztwa, które siostry konwerski biorą do szorowania... Powiedz mi, czy wiesz, kim ja jestem?
Potrząsnęłam głową. Wyjaśniła mi, że ona i siostra Wincentyna, jej bliźniaczka w klasztorze, są dwiema najstarszymi siostrami w nowicjacie. Wczesną wiosną złożą śluby wieczyste i razem wejdą do zgromadzenia. Ona sama nosi imię Polikarpy. „Un nom affreux...” — musiała je wziąć po postulantce, która zrezygnowała pięć lat temu, akurat przedtem, zanim ona sama zdecydowała się wstąpić, do klasztoru.
Byłam oczarowana jej lekkim francuskim akcentem, niskim głosem i sposobem, w jaki ze mną rozmawiała, jak gdybyśmy od dawna były przyjaciółkami. Rozmowa jednak urwała się jak nożem uciął, gdy nagle do celi weszła siostra Hieronima. Twarz jej była bardzo surowa.
— Siostro Polikarpo!
W strasznej ciszy siostra Polikarpa upadła na kolana, skrzyżowała ręce, opuściła oczy i szeptem pełnym takiej skruchy, że wydawała mi się wprost nieszczera, powiedziała:
— Matko, wyznaję moją wielką winę.
— Wstań — powiedziała lodowatym tonem mistrzyni nowicjatu. — Nikt ci nie zezwolił przyjść tutaj i rozmawiać z siostrą Urszulą. Prosiłam o to siostrę Bonawenturę. Wracaj do nowicjatu. Później z tobą porozmawiam.
Ruchem nagłym i szybkim, jak ryba śmigająca w wodzie, siostra Polikarpa wymknęła się z mojej celi.
Z reszty wieczoru pamiętam tylko jakieś strzępy. Woal tęsknoty jak kurtyna wisiał pomiędzy mną a tym, co się działo. Siostra Bonawentura, miła, niskiego wzrostu siostra o krótkich nogach i grubym głosie wreszcie się zmaterializowała i oficjalnie zaopiekowała się mną, kierując moimi krokami i od czasu do czasu szepcząc mi do ucha właściwe polecenia.
Kolację na tacy podała mi do nowicjatu irlandzka siostra konwerska, która wyszeptała cicho i z szacunkiem, że „wita serdecznie”, ale ku mojej uldze nie usiłowała mnie pocałować. Potem siostra Hieronima zaprowadziła mnie do sali, gdzie zgromadzenie zebrało się na wieczorną rekreację, siedząc w dwóch równych rzędach po obu stronach wielkiego pustego stołu, który sięgał od jednej ściany do drugiej. Tutaj matka przełożona przedstawiła mnie reszcie sióstr, co spowodowało nowy wybuch pocałunków; omal nie ściął mnie z nóg. Wtedy któraś z sióstr szepnęła mi do ucha, że mam uklęknąć przed matką przełożoną, żeby otrzymać jej błogosławieństwo. Potem, jak ktoś we śnie, zostałam znów odprowadzona do nowicjatu...
Rekreacja skończyła się głośnym wibrującym uderzeniem w dzwon, które rozległo się po całym klasztorze. Natychmiast zapanowała cisza: każda siostra złożyła starannie swoją robotę, schowała ją do szafy i odstawiła krzesło na miejsce przy ścianie. Potem klękając kolejno przed mistrzynią nowicjatu, żeby otrzymać jej błogosławieństwo, niknęły w lodowatej ciemności krużganku i bezszelestnie szły na chór albo do cel. Siostra Hieronima powiedziała mi, że za pół godziny będzie długie nabożeństwo wieczorne — jutrznia i laudesy. Rozpoczęła się uroczysta cisza wieczorna.
Mała siostra Bonawentura wzięła z parapetu okna na krużganku zapaloną latarnię i drepcąc przede mną zaprowadziła mnie do kaplicy, gdzie byłam zaraz po przy-jeździe. A stamtąd — po rozpaczliwym wysiłku, żeby nie dopuścić łez, które zaczynały mnie dusić — zostałam wezwana przez siostrę Hieronimę i zaprowadzona po schodach do mojej małej zimnej celi.
— Masz spać tak długo, dopóki jutro rano po ciebie nie przyjdę — powiedziała mi. Potem położyła serdecznie rękę na mojej głowie, pobłogosławiła mnie i wyszła tak bezszelestnie, iż dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że jej już nie ma.
Siennik na łóżku bez sprężyn był bardzo niewygodny, ale moja niedola doszła do takiego punktu, że nie mogłam już myśleć. Zupełnie ogłuszona wpełzłam pomiędzy bawełniane prześcieradła, wdzięczna, że dostałam kilka kocy. Ściskając mocno butelkę z wodą stopniowo się rozgrzałam i zapadłam w sen kompletnego wyczerpania.
Habit postulantki otrzymałam w wigilię świętej Agnieszki, umęczonej dziewicy. Krótka uroczystość odbyła się na chórze. W białym stroju i długim welonie przypominającym siatkę na moskity klęczałam na szkarłatnej welwetowej poduszce, podczas gdy wszystkie siostry zgromadzenia, wyprostowane, siedziały podobne do manekinów z wosku w stallach, a matka przełożona i siostra Hieronima klęczały po obu moich stronach.
To było straszne, czułam się jak koszmarna marionetka, którą pociągają za sznurki inni ludzie. Wewnątrz byłam zupełnie pusta.
Ksiądz kapelan w odświętnym ornacie z czerwonego brokatu mamrotał modlitwy z oprawnego w cielęcą skórę ceremoniału. Wielkie inicjały błyszczały jak klejnoty, kiedy naślinionym palcem przewracał welinowe strony. Co pewien czas zakonnice odpowiadały „Amen” albo „Et cum spiritu tuo”. Na koniec zanurzył kropidło w srebrnym kociołku z wodą święconą i polał mnie tak obficie, że krople spłynęły mi po nosie.
Kiedy uroczystość się skończyła, siostra Hieronima (w nowicjacie mówiono do niej po prostu „matko”) zaprowadziła mnie do tak zwanego przedchóru, gdzie znów miałam otrzymać „pocałunek pokoju”.
„Pocałunek pokoju” nie różnił się wcale od tych pocałunków, które otrzymałam od chwili przyjazdu, chyba tylko tym, że trwał dłużej. Tylko dwie osoby całujące zwróciły moją uwagę. Jedną była zakonnica o dziwnych, głęboko osadzonych niebieskich oczach, która objąwszy mnie delikatnie spojrzała uważnie. Było w niej coś, co rozbudziło moją fantazję. Wyczułam od razu, że ma do przekazania jakiś wyjątkowy dar.
Drugą osobą była wysoka, postawna matka przełożona — uosobienie zakonnicy doskonałej. Majestatycznie wyszła z chóru, poruszając się z królewską wprost godnością, czym się odróżniała od reszty zgromadzenia.
Uklękłam przed nią, pochyliłam się i poczułam dotyk jej chłodnego, pergaminowego koloru policzka na mojej twarzy. Potem nakreśliła mi na czole znak krzyża, uśmiechnęła się chłodno, ustami, w czym nie wzięły udziału jej oczy, i wyszła w ślad za długim szeregiem sióstr idących krużgankiem.
Teraz, kiedy noszę habit postulantki, czuję się mniej zagubiona. Siostra Ryszarda, druga mistrzyni nowicjatu, pomogła mi przebrać się w mojej celi. Habit składa się z prostej, długiej do kostek czarnej sukni, którą przewiązuję skórzanym paskiem; na głowie noszę mały karbowany czarny czepek, pod którym schowane są włosy i uszy. Dostałam również czarną sięgającą do łokcia pelerynę, ale będę ją nosiła — jak mi powiedziano — ,,w specjalnych okazjach”, wtedy kiedy wezwie mnie matka przełożona albo kiedy będę szła do rozmównicy, również w niedzielę i podczas niektórych uroczystości na chórze.
Umierałam z ciekawości, żeby siebie zobaczyć, ale we Framleghen lustra są surowo zakazane, a moją torebkę zabrała siostra Bonawentura razem z ubraniem, w którym przyjechałam.
Tak bardzo chciałam zostać sama przez chwilę w celi i przyzwyczaić się do mojego niezwykłego stroju. Ale nie. Zaraz przyszła nasza mistrzyni i powiedziała, że muszę iść z nią do pokoju matki przełożonej.
Kiedy szłam niezdarnie przez ciemne i wąskie dormi-torium, moje nowe buty na płaskich obcasach skrzypiały okropnie; miałam wrażenie, że idę w drewniakach.
Przed drzwiami matki przełożonej mistrzyni nowicjatu zlustrowała mnie wzrokiem, schowała jakiś niesforny kosmyk z powrotem pod czepek, uśmiechnęła się dodając mi odwagi i zapukawszy odeszła.
Kiedy wreszcie drzwi się otworzyły, wyszła zakonnica o twarzy tak podobnej do pyska mopsa, że było to wprost niesamowite. Pamiętam, że ktoś mi ją już pokazywał, mówiąc, że jest to ciotka siostry Agaty, belgijskiej postulantki, która jest moim sąsiednim numerem. Popatrzyła na mnie uważnie przez okulary o grubych szkłach.
— Wielebna matko, to nowa postulantka — powiedziała spoglądając przez ramię. Do mnie zaś mruknęła niezbyt przyjaźnie: — Wejdź, dziecko, wejdź!
Pokój był duży, zimny, bez dywanu i bardzo skąpo umeblowany. W jednym rogu stał mały czarny piecyk i zasuwane biurko, dwa rzędy krzeseł ustawione były pod kątem prostym przy narożniku. Wszystko tu było bezbarwne. Tylko blade światło styczniowego ranka wpadało przez długie niskie okno, w pobliżu którego z otwartą książką na polerowanym stole, haftując jakąś robótkę, wyprostowana jak struna siedziała na brzegu krzesła z wysokim oparciem matka przełożona.
Stosownie do polecenia naszej mistrzyni przeszłam przez pokój i uklękłam pokornie tuż przy niej.
Przez dobre kilka chwil haftowała swoją delikatną robotę, nie odrywając wzroku. Wreszcie odłożyła kawałek batystu, oparła swoje sprawne ręce na stole i spojrzała na mnie uważnie zielononiebieskimi oczami.
— A więc to jest siostra Urszula!
Znów nastąpiła chwila ciszy, podczas której poczułam się jeszcze bardziej niezręczna i nieśmiała niż przedtem.
— Mam nadzieję, moje dziecko — zaczęła wreszcie — iż twoje przybycie do nas znaczy, że któregoś dnia będziemy mieli w naszym zgromadzeniu nową świętą. Jest to jedyny cel życia zakonnego. Jeżeli będziesz całkowicie posłuszna regule, wszystkim poleceniom mistrzyni nowicjatu i zwierzchniczkom, osiągniesz wreszcie ten cel. Pamiętaj również, że dążysz teraz do zaszczytnej godności uświęconej dziewicy; dlatego musisz odsunąć na bok słowa świeckie i świecki sposób bycia i przyoblec się w cnoty zakonne, tak jak przystoi oblubienicy Chrystusa.
Niski, starannie modulowany głos zamilkł. Nagle ogarnęła mnie fala przeraźliwego osamotnienia. Jak bardzo chciałam jej powiedzieć o strasznej duchowej ciemności, w której się pogrążyłam, o tęsknocie za Stokesey i za Balroubadourem, moim kochanym kotem. Ale jakże śmiałabym mówić matce przełożonej o takich głupstwach? Dla tych uszu nadawały się tylko tematy uduchowione. Była skończonym arcydziełem duchowej doskonałości: daleka i opanowana, znajdowała się na drugim brzegu przepaści. Oczyma wyobraźni widziałam, jak bierze w palce każdy swój najdrobniejszy impuls, trzyma go delikatnie pomiędzy palcem wskazującym i kciukiem i potem z wyszukaną powolnością zanurza w tygiel woli Boga. Był to jedyny jej zdaniem sposób, żeby taki impuls przekształcił się w jakiś inny rodzaj działania. Przebywała na niedosiężnych dla mnie wyżynach. Myślałam, że znajduję się po drugiej stronie przepaści — z gruba ciosana, wyprana z uduchowienia, uosobienie spraw ziemskich.
— Z początku niejedna rzecz będzie ci się wydawać dziwna, a nawet trudna — ciągnęła. — Życie zakonne, moja droga, to sprawa nadnaturalna. Z jego pomocą życie duchowe stopniowo wypiera życie zmysłów. Proś Pana naszego, żeby starł pamięć o tym wszystkim, coś zostawiła za sobą, tak by umysł twój przepełniony był tylko myślą o Nim.
Podkreśliła doniosłe znaczenie posłuszeństwa. Muszę zacząć — powiedziała — od właściwej postawy umysłowej. Okiem wiary powinnam zawsze patrzeć na swoją zwierzchniczkę, ponieważ ona reprezentuje Boga. Jeżeli nawet dostrzegę jej niedoskonałości — a urząd zwierzchniczki wymaga tylu wyjątkowych zalet, że bardzo rzadko można je wszystkie spotkać u jednostki — trzeba zarzucić na nie welon miłosierdzia. Wszystko jedno, co rozkaże — z wyjątkiem oczywiście poleceń będących grzechem; bez wątpienia będzie to zawsze wola Boża i jako takiej trzeba jej słuchać. Doskonałość posłuszeństwa polega na podporządkowaniu własnej woli wbrew własnemu rozumowi. Bóg nie może żądać od nikogo, aby odsunął swoją inteligencję przyjmując „złe” polecenie za „dobre”. On żąda, byśmy słuchały, nie starając się dociec przyczyn. Bóg nie tyle zważa na to, co nas spotyka w życiu, ale — jak na te przeciwności reagujemy. To właśnie nam pomaga zrozumieć duchowe rozterki świętych, kiedy czytamy ich żywoty. Przeciwności były zsyłane po to, by zbadać duchową temperaturę danego człowieka: przekonać się, jak zniesie on próbę ogniową.
Zanim odeszłam, dała mi cienką czerwoną książkę — była to reguła świętego Augustyna.
— Rozpamiętuj każde słowo tu zawarte — napominała mnie poważnie. — Znajdziesz tu na każdej stronie nieprzebrane skarby.
Bardzo to niepomyślny zbieg okoliczności, że pierwszy „skarb”, na jaki się natknęłam otworzywszy na chybił trafił książkę, spowodował jeszcze jedno ściśnięcie serca. Było to kategoryczne stwierdzenie, że każdej zakonnicy — chyba że lekarz zaleci co innego — wolno się kąpać tylko raz w miesiącu. Jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że święty Augustyn żył pod koniec IV wieku i to w Afryce Północnej, nic dziwnego, że takie nakazy nie bardzo się zgadzają z wymogami życia współczesnego.
Świadomość, że przez resztę moich dni będę się kąpać tylko dwanaście razy w roku, jest chyba najprzykrzejszą rzeczą, z jaką się tu spotkałam. Chyba że będzie to jedna z form ascezy. Przypomniałam sobie teraz, że kiedyś czytałam o świętej Melanii, która szczyciła się tym, że nigdy w życiu się nie kąpała.
Następnym wydarzeniem w moim nowym życiu była rozmowa z księdzem kapelanem, do którego zakonnice mówią ,,ojcze duchowny”. (Każda nowa postulantka po „obłóczynach” musi widzieć się z kapelanem). Po wejściu do rozmównicy miałam natychmiast uklęknąć i poprosić o błogosławieństwo i zrobić to samo na zakończenie rozmowy. Matka powiedziała mi, że ilekroć spotkam kapelana czy jakiegoś innego księdza na krużganku — co czasem się zdarza, kiedy przychodzą do nas wysłuchać spowiedzi zakonnic w infirmerii — mam robić to samo.
Ksiądz kapelan ma niewielkie bystre oczy w „świńskiej” oprawie. Jego czarna sutanna pachnie mocno dymem cygar, a kiedy spojrzał na mnie spod krzaczastych brwi, miałam wrażenie, że jestem okazem w zoo. Wysoka metalowa krata sięgająca od podłogi do sufitu potęgowała jeszcze to uczucie, a ja po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, co przeżywa człowiek oddzielony od świata kratami.
Rozmowa była okropnie nudna, moja obecność została całkowicie zignorowana, a ksiądz i matka wymienili szereg frazesów. Po jakimś kwadransie ksiądz wstał, wygładził czarną jedwabną szarfę na dość wydatnym brzuchu i podniósł rękę; matka i ja uklękłyśmy pokornie, żeby otrzymać jego błogosławieństwo.
Rozmowa została zakończona.
W tym momencie zaczęłam odczuwać przemożne pragnienie samotności. Tyle rzeczy wydarzyło się od mego przebudzenia tego ranka, że marzyłam o chwili, w której mogłam wszystko przemyśleć. Ale było to niemożliwe. Równocześnie zabrzmiały dwa dzwony — jeden z chóru, drugi z krużganku (to zadziwiające, ile tu tego bicia w dzwony) i natychmiast dało się wyczuć w całym klasztorze jakby psychiczne trzepotanie, jak gdyby pszczoły w ulu zaczęły cicho brzęczeć. Daje się to odczuć zawsze, ilekroć, społeczność zakonna zmienia zajęcie.
„Lektura duchowa” — wyjaśniła matka. Zakonnice teraz udadzą się na kilka chwil na chór, żeby się pomodlić, potem przez najbliższe pół godziny będą się przechadzać w ogrodzie z książkami w ręku. Podczas deszczu przechadzają się po krużgankach. Potem zadzwoni pięciominutowy dzwon wzywający na sekstę i nonę. Dziś jednak — powiedziała matka — zamiast pójść na oficjum, pójdę z nią do refektarza, gdzie mnie pouczy, jak mam się zachowywać podczas posiłków.
Refektarz jest piękną w swej prostocie zimną salą, przypominającą nieco kaplicę. Sklepiony sufit z jasnoszarego kamienia i kamienna podłoga tworzą ciekawe tło dla ciemnych stołów z polerowanego dębu. Rzeźbiony kamienny pulpit z kunsztownie kręconymi schodkami został wbudowany w jedną ze ścian pokrytych freskami, w cieniu zaś nad stołem matki przełożonej wisi malowany krucyfiks. Wszystkie stoły umieszczono na drewnianej platformie znajdującej się o kilka centymetrów ponad kamienną podłogą i zauważyłam, że nakryto tylko po zewnętrznej stronie, gdzie drewniane ławy biegną wzdłuż ściany. Wielki stół sióstr konwersek znajduje się w głębi refektarza. Nie ma tu żadnego ogrzewania, panuje wprost lodowate zimno.
Pierwszy obiad w refektarzu kosztował mnie wiele nerwów. Zostałam wprowadzona przez naszą mistrzynię tuż przed wejściem wszystkich zakonnic, które odmówiły długą łacińską modlitwę, poprzedzającą zawsze dwa główne posiłki. Wraz z innymi postulantkami zajęłam miejsce po zewnętrznej stronie długiego wąskiego stołu przeznaczonego dla nowicjatu. Po stronie wewnętrznej na wprost mnie siedziała mistrzyni nowicjatu z pro-feskami i nowicjuszkami po bokach. Mam wrażenie, że postulantki zawsze muszą siedzieć po zewnętrznej stronie.
Chociaż oznajmiono mi, że nie wolno — chyba w razie konieczności — podnosić oczu i rozglądać się po krużgankach, refektarzu czy chórze, nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć podczas odmawiania modlitwy. Dwa długie rzędy zakonnic — w naszym zgromadzeniu jest ich chyba około czterdziestu — stały zwrócone ku środkowi refektarza. Podczas odmawiania psalmów i wersetów miały złożone ręce i spuszczone oczy; pochylały się z ramionami skrzyżowanymi przyciskając dłonie do kolan, kiedy lektorka, recytowała modlitwy. Na zakończenie, na znak przełożonej, wszystkie szybko i w ciszy usiadły na swoich miejscach z zamkniętymi oczami i złożonymi dłońmi. Matka powiedziała mi, że Ojcze nasz i Zdrowaś Maryjo za dobroczyńców zgromadzenia odmawia się zawsze w ten sposób, po cichu.
Znak dzwonkiem matki przełożonej był sygnałem rozpoczęcia posiłku. Jej pierwszej podano płaski cynowy półmisek z pokrajanym mięsem i salaterki z kapustą i kartoflami — a potem na stół nowicjatu, gdzie przy każdym podaniu półmiska czy salaterki siostry kłaniały się sobie z szacunkiem. Tymczasem przy pulpicie z mojej lewej strony któraś z sióstr zaczęła czytać — po chwili rozpoznałam głos siostry Izydory, niezbyt miłej ciotki mojej sąsiadki postulantki. Tytuł książki brzmiał: „Praktykowanie chrześcijańskiej i religijnej doskonałości’’ Alonzo Rodrigueza. Muszę wyznać, że, wysłuchawszy tych kilku ustępów, wcale nie żałowałam, że tylko niewiele dotarło do moich uszu. Zresztą byłam tak pochłonięta tym, jak się mam zachować, że prawie nie zwracałam uwagi na nic innego.
Na deser podano wspaniały pudding z ryżu, po czym matka przełożona znów zadzwoniła, a ja — jak mnie nauczono — zerwałam się, wsunęłam stołek pod stół i z godnością pospieszyłam („pośpiech, moje drogie dziecko, jest wrogiem świętości”) na moje miejsce przy drzwiach refektarza. Kiedy pierwsza część modlitwy poobiedniej została skończona, byłam gotowa iść na czele długiego szeregu poprzez krużganek do kapitularza. Matka nauczyła mnie, że podczas modlitwy muszę się zachowywać „po zakonnemu” i mieć oczy utkwione w małej łacińskiej książeczce z modlitwami, którą zawsze mam nosić w kieszeni. Na brzegu strony należy umieścić mały kawałek tektury — jest to nakaz świętej oszczędności, gdyż w ten sposób chronimy papier od zabrudzenia przez stały kontakt z kciukiem. I muszę też zapamiętać, że zarówno postulantki, jak i nowicjuszki muszą śledzić każdą modlitwę, każdy werset i psalm w swoich książkach i brewiarzach, by kiedy nadejdzie czas ich profesji, znały wszystkie te modlitwy na pamięć. Jeżeli nie zastosuję się do tego, będę musiała zapisać to wykroczenie wobec reguły w małej książeczce, którą — jak mi powiedziano — wkrótce otrzymam.
Modlitwa po posiłku kończyła się w kapitularzu, po czym miałam mieć trochę „wolnego czasu” w mojej celi.
Życie tutaj wydaje mi się skomplikowane jak trudna łamigłówka. Wszystkie te przepisy — żeby podkładać kawałek tektury i nigdy nie podnosić wzroku — nie mają, moim zdaniem, sensu. Ponieważ jednak matka twierdzi, że w życiu klasztornym nie ma rzeczy nieważnych, że każda czynność, jest aktem wierności wobec reguły i nawet gdy na pozór wydaje się przyziemna, jest aktem zgody wobec woli Boga, ponieważ reguła to instrument, za pomocą którego chce On ukształtować moją świętość — prawdopodobnie coś w tym jest.
W każdym razie już wiem teraz, że zakonnice wcale nie żywią się tak, jak to sobie wyobrażałam — soloną rybą i fasolą; jedzą zupełnie zwykłe potrawy, proste, pożywne i wystarczające, żeby zaspokoić apetyt.
Znacznie mi ulżyło.
28 stycznia
Zrobiłam dwa ważne k odkrycia. Pierwsze — mówić o czymkolwiek „moje” jest niedoskonałością. A to dlatego, że wszystko — począwszy od ubrania, które noszę, a skończywszy na gąbce, którą się myję — jest własnością zgromadzenia. Dlatego trzeba zawsze mówić: nasz różaniec, nasz nóż i widelec, nawet pewnie nasza szczotka do zębów.
Wczoraj wieczorem zdziwiłam się bardzo, gdy siostra Sebastiana, jedna z moich towarzyszek-postulantek, oświad-czyłą, że zaczął ją boleć „nasz” ząb. Czy nawet zęby mam dzielić ze zgromadzeniem?
Drugie odkrycie dotyczące małej czarnej książeczki do zaznaczania wykroczeń przeciwko regule jest chyba jeszcze bardziej przygnębiające. Mam wrażenie, że nie uda mi się uniknąć nieustannego stanu niedoskonałości.
A oto lista wykroczeń, przy których trzeba sobie postawić „pałkę”, kiedy się je popełni:
Trzaśnięcie drzwiami; zostawienie drzwi otwartych, kiedy zastało się je zamknięte; przebywanie w celi przy otwartych drzwiach i oknach; głośne chodzenie; hałasowanie w celi; bieganie po krużgankach; rozglądanie się podczas godzin skupienia; rozmowa podczas ciszy; spóźnianie się gdziekolwiek; nieodpowiedzenie natychmiast na głos dzwonu; okazywanie braku szacunku komukolwiek; odpowiadanie ostro, używanie przezwisk; szukanie wymówek, kiedy się popełniło grzech; wyprzedzanie kogoś starszego; marnowanie czegokolwiek (łącznie z czasem); okazywanie gniewu, używanie świeckich zwrotów; opieranie się lub siedzenie ze skrzyżowanymi nogami lub kolanami; wymachiwanie rękami...
I tak dalej, i tak dalej. Lista liczy trzy czy cztery strony. Chyba oszaleję od nieustannego wysiłku, żeby nie robić rzeczy zakazanych.
29 stycznia
Życie tu jest zupełnie inne, niż sobie wyobrażałam.
Byłam pewna, że będę miała wiele swobody w spędzaniu czasu. Wyobrażałam sobie pełne ekstazy chwile modlitwy w stalli na chórze, swobodne rozmowy ze wszystkimi zakonnicami zgromadzenia i długie godziny spędzane w celi na czytaniu i pisaniu.
Zamiast tego przekonałam się, że każda chwila dnia podlega dokładnemu rozkładowi zajęć. Jeżeli dzwon na ciszę czy zmianę zajęcia uderzy w momencie, kiedy rozmawiasz, musisz urwać natychmiast, nawet wpół zdania. Jeżeli akurat piszesz, musisz odłożyć, pióro w środku nie dokończonej litery. Nasza mistrzyni powiada, że trzeba tak postępować, ponieważ każdy nakaz reguły jest w danej chwili wolą Boga.
— Uważaj głos dzwonu — radziła mi — za głos Jezusa. „En dilectus meus loquitur mihi...” Im bardziej całym sercem posłuchasz, tym bliżej zostaniesz złączona z wolą Boga. A to jest, wyjaśniła, najprostszy sposób, by osiągnąć świętość.
Co do mego marzenia o długich godzinach spędzanych na klęczkach w stallach, to teraz już wiem, że klęczeć w stallach będzie mi wolno dopiero po złożeniu ślubów. Postulantki i nowicjuszki, które w klasztorze uważane są za najniższe szczeble w hierarchii, muszą klęczeć na kamiennej posadzce, wyprostowane jak świece, bez żadnego podparcia, na zewnątrz dwóch długich rzędów stall.
Modlitwie myślnej poświęca się tu o wiele mniej czasu niż się spodziewałam: godzinę rano, w czasie której odprawiona jest pierwsza msza i przyjmujemy Komunię świętą, i pół godziny po południu. Oczywiście są krótkie indywidualne „wizyty” na chórze przed lekturą duchową i o trzeciej po południu. Odmawia się wtedy pewne modlitwy z rozkrzyżowanymi rękami, żeby upamiętnić śmierć Chrystusa na krzyżu o tej godzinie. Jest też kilka chwil cichego skupienia pod koniec modlitwy przed posiłkiem. Poza tym oprócz drugiej albo konwentualnej mszy po śniadaniu nasze modlitwy składają się z oficjum, które zajmuje co najmniej trzy godziny dziennie. Reszta czasu jest tak wypełniona — przynajmniej w nowicjacie — sprzątaniem, zamiataniem, szyciem, naprawianiem, uczeniem się, jak siedzieć, wstawać, chodzić, „w sposób zakonny”, jak recytować oficjum, rozumieć i wymawiać łacinę, wykonywać, śpiewy gregoriańskie, odmawiać własne modlitwy, praktykować cnotę i w ogóle zdobywać tysiąc nieznanych obyczajów, że rzadko ma się moment wytchnienia. Jednak siostra Bonawentura zapewniła mnie, że w niedziele i święta horarium jest nieco inne, tak że można cichy ranek albo godzinę czy dwie po południu spędzić na chórze czy w celi — założywszy naturalnie, że człowiek nie został posłany do jakiegoś innego zajęcia. Właśnie teraz jest taki cichy poranek i mogę pisać.
Niestety moje nadzieje na uduchowione dyskusje ze starszymi zakonnicami zostały przekreślone, kiedy nasza mistrzyni ostrzegła mnie, że postulantce czy nowicjuszce nie wolno rozmawiać ani mieć jakichkolwiek kontaktów z żadną członkinią zgromadzenia. Zakaz ten jednak prze-staje obowiązywać po złożeniu ślubów.
Wyobrażałam sobie, że życie we Framleghen płynie swobodnie, powoli, tymczasem jest wręcz przeciwnie: tryb życia‘tu bardzo surowy, jesteśmy stale zajęte, trzeba ciężko pracować i przez większą część dnia zachowywać milczenie.
30 stycznia
Dziś znalazłam w naszej celi list od ciotki Sary.
To pierwszy list, jaki otrzymałam od przybycia tutaj, i fakt, że był otwierany i czytany — prawdopodobnie zarówno przez matkę przełożoną, jak i przez mistrzynię nowicjatu — uświadomił mi, jak daleko została moja niezależność.
Głupie uczucie, ale to bardzo boli. Przecież list był całkiem prywatny, i z przykrością myślę, że czytał go ktoś inny poza mną.
A co gorsza — wiadomości z domu odnowiły tę bolesną tęsknotę, z którą od początku walczę.
Czy będę kiedyś w stanie myśleć, o Stokesey bez skurczu serca? Chyba nikt nigdy na świecie nie kochał swego domu równie mocno jak ja ani nie cierpiał boleśniej niż ja, gdy go opuszczałam. Nie zdawałam sobie sprawy, ile będzie mnie kosztować to wyrzeczenie.
31 stycznia
Codziennie rano, na pół godziny przed lekturą duchową zbieramy się w nowicjacie wokół owalnego stołu i szyjąc pilnie słuchamy pouczeń mistrzyni zwanych instrukcjami.
Dziś rano mówiła o powołaniu zakonnym.
Powołanie zakonne to głos Boga, który wzywa, żeby osiągnąć stan doskonałości.
Nikt nie ma obowiązku posłuchać wezwania Boga — chyba w specjalnych okolicznościach. Na ogół mamy prawo przyjąć albo zrezygnować z tego, co zostało nam ofiarowane — jak bogaty młodzieniec w Ewangelii, który, kiedy Chrystus poradził mu, by wszystko sprzedał i poszedł za Nim, został z żalem, gdyż takie wyrzeczenie przekraczało jego siły. Jeśli jednak odpowiedziało się na wezwanie, jest to początek życia w jedności z Chrystusem, w Jego miłości i służbie Bogu i ludziom. Jeśli się odmówiło, nie zagraża to bezpośrednio zbawieniu, ale człowiek odwraca się dobrowolnie od wyższego poziomu do niższego, a to jest zawsze niebezpieczne.
Potem nasza mistrzyni poprosiła, żebyśmy zadawały jej pytania. Wtedy siostra Agata (jej tępota budzi we mnie jakąś okropną przekorę, z której istnienia nie zdawałam sobie dotąd sprawy) spytała, w jaki sposób można się przekonać, czy powołanie jest prawdziwe, czy nie. Matka wyjaśniła, że tylko niewielu ludzi otrzymało bezpośrednie wskazówki z nieba. Zazwyczaj Bóg pośrednio albo bezpośrednio podsuwa tę myśl człowiekowi. Niektórzy ludzie czują niechęć, inni zainteresowanie. W tym drugim przypadku, jeżeli pragnienie wstąpienia do klasztoru nie opuszcza nas, trzeba przede wszystkim się modlić, zastanowić się nad wszystkimi swoimi zobowiązaniami, zdrowiem, charakterem, wykształceniem i tak dalej, przedyskutować sprawę z osobami kompetentnymi, które mogą służyć radą — i wreszcie prosić o przyjęcie do zakonu o takiej regule, która najbardziej odpowiada kandydatowi. Jeżeli nie ma istotnych przeszkód, a po odpowiednim okresie próby zwierzchnicy stwierdzą, że dana osoba nadaje się do życia w klasztorze, prawdopodobnie powołanie było prawdziwe.
Zauważyłam, że na twarzy Agaty nadal malowało się zwątpienie. Ale akurat rozległ się dzwon na lekturę duchową, tak że nic więcej nie można już było powiedzieć. Podczas popołudniowej herbaty temat znów został poruszony.
Zwykle w czasie długiego popołudnia pomiędzy obiadem o dwunastej i kolacją o szóstej nie ma herbaty. Ponieważ jednak my, postulantki, jesteśmy młode — żadna z sześciu nie ukończyła jeszcze dwudziestu lat — mamy dobre apetyty i niedawno przyszłyśmy ze świata, jesteśmy, jak zapewniła mnie siostra Bonawentura, „łagodnie wprowadzane” w życie zakonne. Dlatego w okresie przeraźliwego zimna, kiedy nawet woda święcona zamarza w celi, pewne obostrzenia reguły zostają przejściowo złagodzone. W kilka więc minut po tym, jak dzwony na chórze i krużgankach obwieściły pół godziny „ciszy duchowej”, która poprzedza nieszpory, jedna z profesek przyniosła do nowicjatu sześć kubków herbaty i sześć grubych kawałków chleba z margaryną. Matka również udzieliła nam sześciu specjalnego zezwolenia na rozmawianie podczas podwieczorku.
Wydawałoby się — drobna rzecz, a wpływ tego na nasze morale jest ogromny. Poza tym ani pierwsza, ani druga mistrzyni nowicjatu nie jest wtedy obecna, tak że możemy rozmawiać swobodnie. Dziś na przykład siostra Agata z tą swoją głupawą i zdumioną miną, którą ma zawsze przylepioną do twarzy, zaczęła od razu:
— Ja nie rozumieć (mówi po angielsku najgorzej ze wszystkich osób w nowicjacie, ponieważ jednak angielski jest oficjalnym językiem tego poliglotycznego zgromadzenia, używanie innego języka jest wykroczeniem przeciwko regule), co to znaczy nie mieć powołania. Matka powiada, że jeśli zwierzchnik! myśleć ty nie masz, to ty nie masz. Ja nie rozumieć.
Zapewne matka powiedziała jej, że wtedy dopiero można złożyć śluby, gdy nastąpi „zbieżność woli” postulantki i jej zwierzchniczki.
— Ale jeśli ty mieć powołanie — ciągnęła siostra Agata — nawet jeśli ciebie nie przyjmą, to i tak nic nie zmienić — ty mieć nadal powołanie!
Nieugięta postawa siostry Agaty najbardziej się przejawia w dyskusji, dlatego zaniechałyśmy dalszej z nią rozmowy.
1 lutego
Dziś w nocy śniło mi się, że wróciłam do Stokesey, ale dom się zmienił. Stał się dziwnie przejrzysty, jak gdyby ściany rozpłynęły się we mgle; stojąc w hallu patrzyłam przez flamandzki kominek i widziałam jadalnię, a za nią gabinet. Nawet wielki salon i długie korytarze na piętrze były wyraźnie widoczne. Wszędzie stały kwiaty: żonkile, hiacynty, bielutkie narcyzy, mnóstwo silnie pachnących kwiatów w donicach, w których ogrodnicy przenosili je z cieplarni w zimie, tak że cały dom przesiąknięty był cudownym zapachem. Ale najdziwniejsze, że choć było pusto, wszędzie słyszałam głosy. A może to był jeden głos? I kiedy zaczęłam się weń wsłuchiwać, zrozumiałam, że to mówi sam dom: lśniąca zbroja w hallu, malowany plafon w sali balowej, portrety w galerii, witraże w oknach — wszystko to szeptało i mruczało unisono w języku, którego nie potrafiłam zrozumieć. Ale w jakiś sposób wiedziałam, że wszystko to* było mówione o mnie.
Gdzieś we mgle wydało mi się, że dostrzegłam Balrou-badoura — a właściwie cień kota — który przemknął koło mnie i wbiegł na schody. Ale kiedy chciałam pójść za nim, stopnie zapadły się pod moimi nogami i stałam w miejscu. A skaczący jednorożec, mój ulubieniec wśród heraldycznych zwierzaków wyrzeźbionych na filarze podtrzymującym schody, spojrzał na mnie z tak bolesnym wyrzutem, że zaczęłam płakać...
Cały dzień miałam wrażenie, że słaby zapach hiacyntów ze snu przenika naszą celę.
Później
Co tydzień, zgodnie z nakazem reguły, całe zgromadzenie, począwszy od matki przełożonej, a skończywszy na najmłodszej postulantce konwersce, idzie do spowiedzi.
Dziś jest właśnie dzień spowiedzi. I pierwszy raz w życiu nie miałam się z czego spowiadać.
Po prostu — jak starałam się to wyjaśnić księdzu kapelanowi — o ile mi wiadomo, od chwili przybycia tutaj nie popełniłam żadnego grzechu. Wykroczenia przeciwko regule — tak, tysiące! Ale żadnego świadomie. Nawet bardzo skrupulatna siostra Agata nie nazwie grzechem wymachiwania rękami, za które tylokrotnie zwracano mi uwagę.
Zdaniem księdza kapelana takie zaślepienie wobec własnej niedoskonałości dowodzi żałosnego braku światła. Z pewnością spłynie go na mnie więcej, kiedy poczynię pewne postępy w życiu duchowym. Ale kiedy podczas wspólnego podwieczorku z innymi postulantkami powie-
działam, że nie widzę wielkiego pożytku z chodzenia do spowiedzi, jeżeli nie ma się z czego spowiadać, siostra Jakuba — Francuzka, która, jak sama twierdzi, nauczyła się sporo teologii dogmatycznej od swego brata jezuity — zganiła moją ignorancję. Dobra spowiedź — wyjaśniła — ma dać człowiekowi nie tylko łaskę uświęcającą, ale prawo do codziennych łask, za każdym razem, kiedy to jest potrzebne. W ten sposób „zapas” łaski czeka, żeby pomóc człowiekowi, gdy przyjdzie pokusa: jest to jak gdyby duchowe konto bankowe, z którego można czerpać na nieprzewidziane wydatki.
— ... En effet — ciągnęła — kiedyś spytałam księdza kapelana, czy patrząc z tego punktu widzenia wysłucha codziennie mojej spowiedzi.
— I co na to odpowiedział?
— En effet, stanowczo się sprzeciwił — odpowiedziała siostra Jakuba z żalem.
3 lutego
Wczoraj, w dniu święta Oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny, miało miejsce moje oficjalne wystąpienie na chórze.
Tyle trzeba znać niezwykle skomplikowanych ceremonii związanych z oficjum, że nasza mistrzyni kazała mi czekać aż do dziś. Jednak dziś rano druga mistrzyni nowicjatu, siostra Ryszarda, wzięła mnie do kaplicy i odbyła generalną próbę wszystkich moich czynności.
Lubię siostrę Ryszardę. Ma szeroką niesymetryczną twarz i wąskie zaciśnięte usta, jak gdyby wciąż starała się powstrzymać potok słów. O ile matka dba przede wszystkim o duchową stronę naszej edukacji, siostra Ryszarda zajmuje się jej stroną doczesną. Odbywa się to w nowicjacie, codziennie o wpół do pierwszej.
Zaczynamy od zaznaczenia w brewiarzu odpowiedniego miejsca. Żadnej nowicjuszce ani postulantce nie wolno tego zaniedbać. Jest to tak ważne dlatego — powiedziano nam — że tu we Framleghen czytanie oficjum jest najważniejszym zadaniem naszego życia. O ile msza święta jest jego duszą i ośrodkiem liturgii, to oficjum jest jej promieniowaniem. Wszystko w naszym liturgicznym życiu jest wokół tego skoncentrowane.
Czuję się zupełnie oszołomiona zaznaczaniem w brewiarzu oficjum. Pryma, tercja, seksta, nona, kompleta — w porządku; jutrznię też potrafię zaznaczyć, ale kiedy przychodzi do laudesów i nieszporów z licznymi „wspominkami” i całym systemem, w którym pewne święta mają pierwszeństwo przed innymi, jak gdyby miały jakąś skomplikowaną rangę społeczną w liturgii — tracę głowę. Jednak siostra Ryrszada zapewnia mnie, że zrozumienie tego, jak i innych trudnych rzeczy życia zakonnego, przyjdzie z czasem.
Piękne brewiarze, jakich używają siostry na chórze, dostaje się dopiero po profesji. Aż do tego momentu trzeba używać starych książek, które leżą na półce w nowicjacie. Te wypożyczone mi „Godziny dnia” z 1680 rokiem na karcie tytułowej są wielkie i ciężkie, pełne zakrętasów i skrótów, które utrudniają czytanie. Ogromny antyfonarz, którego używam podczas nieszporów, zamykany jest na masywne metalowe klamry, które nie tylko dodają ciężaru, ale wzbogacają moją listę wykroczeń przeciwko regule. „Hałasowałam na chórze” — i to za każdym razem, kiedy go otwieram. Wysiłek, jakiego wymaga trzymanie tych wielkich tomów przed oczami przez pół godziny albo i dłużej kilka razy dziennie, najlepiej określiła siostra Genowefa, belgijska postulantka, jako „niezwykle pokutniczy”. Jeżeli jednak pozwolę sobie na to, żeby się pochylić i opuścić księgę aż do pasa, wtedy muszę napisać: „Zachowywałam się nieodpowiednio na chórze”.
Życie w klasztorze pełne jest właśnie takich niewygodnych, uciążliwych drobiazgów.
Mój debiut nastąpił z chwilą wejścia na chór przed nieszporami.
Zaczęłam od głębokiego uklęknięcia, potem powolny pełen szacunku ukłon w stronę ołtarza, którego głębokość mierzą przyciśnięte do kolan skrzyżowane ręce. Następnie niski ukłon w stronę przełożonej (wszystko jedno, czy jest na swoim miejscu, czy jej nie ma) i znów niski ukłon w stronę ołtarza, wykonany natychmiast po uklęknięciu na swoim miejscu.
Na chórze ogarnia mnie zawsze uczucie takiego przerażenia, że nigdy jeszcze nie ośmieliłam się podnieść oczu.
Ale wyczuwam uroczystą atmosferę tego, co się dzieje wokół mnie w półmroku, w chmurze kadzidła, kiedy zakonnice wstają, stoją i znów siadają podczas rytmicznego śpiewania psalmów. Co pewien czas uroczysta postać w długiej szarej chórowej pelerynie przechodzi koło mnie, żeby przyłączyć się do swego sąsiedniego numeru i odśpiewać jakąś tajemniczą porcję liturgii przy mosiężnym pulpicie stojącym pośrodku chóru.
Mam wrażenie, że nie poszło mi żle. Najgorszy moment nastąpił pod koniec, kiedy jako najmłodsza obecna w kaplicy, musiałam na znak przełożonej zerwać się, wykonać samotny ukłon, uklęknąć, a potem wyprowadzić z chóru całą procesję.
Teraz, kiedy to wszystko jest już za mną, czuję się zdecydowanie lepiej.
4 lutego
To był naprawdę okropny dzień.
Dwie rzeczy sprawiają mi zawsze wielkie trudności w życiu: zimno i wczesne wstawanie. Tego ranka połączenie obydwu przekroczyło moje siły i po prostu nie wstałam.
Są dwa wezwania: pierwsze o czwartej czterdzieści pięć, drugie — dla tych, którym z jakiegoś powodu wolno leżeć dłużej — w pół godziny później, po odmówieniu Anioł Pański. Siostra budząca z latarnią w ręku obchodzi dormitorium, mrucząc przez uchylone drzwi: „Benedi-camus Domino” (Błogosławmy Panu), na co zakonnica w celi odpowiada: „Deo gratias” (Bogu dzięki).
Dziś rano jednak, kiedy za piętnaście piąta zadzwonił straszny dzwon, byłam tak zmęczona, że zamiast „wyskoczyć z łóżka, jak gdyby się ono paliło” — co nam zalecano podczas „pouczeń” — obróciłam się na drugi bok i ponownie zasnęłam. Obudziłam się dopiero na donośny głos siostry Polikarpy, która budziła z głębokiego snu moją sąsiadkę, siostrę Osbertę, i zdałam sobie sprawę, że właśnie odbywa się drugie budzenie. Miałam niecałe dziesięć minut na umycie się, ubranie, „sprzątnięcie” naszej
3 Wezwani i wybrani
33
celi i popędzenie wzdłuż dormitorium do odległego chóru, zanim zacznie się pryma.
Ponieważ my, postulantki, musimy być z zaznaczonymi książkami już przed Anioł Pański, sytuacja była katastrofalna. Robiłam, co w mojej mocy, ale wpadłam bez tchu po rozpoczęciu oficjum. Na nieszczęście w pośpiechu złapałam złą książkę, tak że nie mogłam brać udziału w modlitwach. Wreszcie szelest przewracanych przeze mnie kartek usłyszała siostra Ryszarda, wyszła ze stall i podeszła do mnie. Posłuszna jej poleceniu wstałam, uklękłam, jak mnie nauczono, ze złożonymi rękami, prosząc moją mistrzynię o zezwolenie na opuszczenie chóru, i wymknęłam się do pokoju obok, żeby wyszukać potrzebną książkę; po chwili wśliznęłam się z powrotem, czerwona ze wstydu, przyciskając do piersi olbrzymie Horae Diurnae. Miałam wrażenie, że moja podwójna przewina — nie-punktualność i niedbalstwo — musiały wstrząsnąć wszystkimi obecnymi; pewnie też ich krytyczne oczy widziały, że jestem nie umyta i nieporządnie ubrana. Co siostry o mnie pomyślały?
Wykroczenia przeciwko regule popełniałam z szybkością, nad którą nie mogłam zapanować. Zdołałam już: 1. nie wstać na pierwsze uderzenie dzwonu, 2. rozlać wodę, 3. hałasować w celi, 4. biec przez dormitorium, 5. spóźnić, się na chór, 6. rozglądać się tam powodując roztargnienie swoje i innych, 7. nie śledzić oficjum i popełnić w nim liczne omyłki, 8. mistrzyni nowicjatu musiała z powodu mnie wyjść ze stall...
„Kiedy ten łańcuch się skończy?” — pomyślałam zrozpaczona.
Po mszy świętej, matka wezwała mnie do malutkiego pokoiku, gdzie zwykle odbywają się rozmowy w cztery oczy.
— Dlaczego spóźniłaś się dzisiaj na prymę? — spytała po raz pierwszy tak ostrym tonem.
Klęcząc przy niej wyznałam moje przewiny.
Była dla mnie strasznie dobra. Łagodnie i cierpliwie wyjaśniła, jaka jest różnica pomiędzy życiem w szkole — gdzie każde wykroczenie jest odpowiednio karane — a życiem w klasztorze, które wybrałam z własnej, nieprzymuszonej woli. Celem tego życia jest osiągnięcie jedności z Bogiem dzięki modlitwie i samozaparciu, a każdy jego szczegół ustaliła reguła, zbadała i udoskonaliła podczas stuleci, aż wreszcie wypracowała najbardziej skuteczne metody, dzięki którym ten cel można osiągnąć.
— Bóg jednak — mówiła — oddaje się tylko tej duszy, która poświęciła Mu się całkowicie. Najdrobniejsza zdrada — i cofa się. Pewno myślisz sobie: „Po co tyle szumu o te kilka chwil słabości w momencie rannego wstawania?” Ale wkrótce się przekonasz, że najdrobniejsza niedokładność w życiu zakonnym oznacza, iż twoja wola wzięła górę nad wolą Boga, która dla zakonnicy objawia się zawsze w regule i poleceniach jej zwierzchników. Jak możesz osiągnąć jedność, jeżeli twoja wola idzie w przeciwnym kierunku, niż nakazuje wola Boża?
Powiedziała też, że wstąpienie do klasztoru, jeżeli nie pragnie się jedności z Bogiem i podporządkowania swoich zachcianek Jego woli, ilekroć nadarzy się pokusa nieposłuszeństwa — to zwykła strata czasu. O wiele lepiej byłoby zostać w świecie, gdzie można leżeć w łóżku tak długo, jak się komu podoba. Wybrać regułę, gdzie każdy szczegół został tak przemyślany, żeby dopomagała tym, którzy jej przestrzegają, w osiągnięciu upragnionego celu, a potem nie słuchać jej — no cóż, sama widzę, że to dowodzi, mówiąc delikatnie — lekkomyślności.
Podkreśliła, że każda jednostka w klasztorze ma obowiązki względem zgromadzenia jako całości. Zgromadzenie to zjednoczone ciało, które walczy o to, by wspiąć się na górę uświęcenia. I dlatego każda jego członkini, która przez brak umiejętności czy folgowanie sobie wlecze się w tyle, opóźnia osiągnięcie tego celu.
Poza tym każda z nas ma obowiązki względem świata zewnętrznego. Trudno chyba przypuszczać, że któraś z nas wstąpiła do klasztoru z pobudek czysto egoistycznych, takich jak chęć ucieczki od odpowiedzialności albo zbawię-, nie wyłącznie własnej duszy. Trzeba zawsze pamiętać o swoich obowiązkach względem Boga i bliźniego. Odwrócenie się od walki życia, szukanie spokoju i bezpieczeństwa za murami zamkniętego zgromadzenia może być usprawiedliwione tylko przekonaniem, że w ten sposób człowiek będzie lepiej służył Bogu i reszcie ludzi, niż gdyby został w świecie.
Koniecznie muszę to poważnie przemyśleć — powiedziała wreszcie — i wyrobić w sobie właściwą postawę wobec rzeczy, które mi sprawiają trudności w moim życiu zakonnym.
A po tak poważnym przekroczeniu reguły właściwą dla mnie karą będzie odprawienie publicznej pokuty przed całą społecznością zakonną w refektarzu podczas obiadu.
Potem wyjaśniła mi, że „odprawienie publicznej pokuty” to jedno z tych starych wyrażeń, które używane były w naszym zakonie od wielu stuleci, że ich początek ginie w mroku niepamięci. Dziś oznacza ono odbycie pokuty, na którą składa się klęczenie pośrodku refektarza, upad-nięcie na twarz i ponowne uklęknięcie, by głośno wyznać swoją przewinę. Trzeba to powtórzyć przed trzema stołami, potem wstać, skłonić się nisko przed matką przełożoną i usiąść, do stołu, żeby spożyć posiłek.
A oto stara formuła publicznej pokuty, której mam się natychmiast nauczyć na pamięć:
„Wielebna matko i wy, siostry, odprawiam moją pokutę dlatego, że zgrzeszyłam brakiem szacunku wobec zgromadzenia (tu się wymienia przewinę). Niech Bóg mi to wybaczy, módlcie się za mnie, żebym naprawiła swoje błędy dla Jego chwały i zadowolenia was wszystkich”.
Moja pokuta, którą kazała mi wymienić matka, brzmia-ła: „Pofolgowałam swojemu lenistwu i po budzeniu przez pół godziny zostałam w łóżku”.
Oczywiście odmówić ją muszę nie tylko przed nowicjatem i całym zgromadzeniem, ale również przed siostrami konwerskami.
Chyba spalę się ze wstydu.
W sobotę rano nie ma pouczeń.
Zamiast tego każda z nas, która może utrzymać szczotkę, wkłada fartuch i bierze się do sprzątania i porządkowania swojej celi. Oprócz tego nowicjuszki i młodsze zakonnice mają wydzielone odpowiednie odcinki klasztoru, za które są odpowiedzialne. Największe zamiatanie odbywa się w soboty, w środy mniejsze. W inne dni po prostu macha się szczotką i ścierką tak dokładnie, żeby — jak powiada siostra Ryszarda — można było zjeść z podłogi obiad. Przyznam, że wcale nie miałam ochoty, by zamienić nasze cynowe półmiski na starą, zniszczoną przez korniki podłogę dormitorium, ale olśniewający blask każdej widocznej powierzchni jest realnym dowodem dą-żenią do doskonałości, jakie ożywia zgromadzenie we Framleghen.
Mnie jako najmłodszej postulantce powierzono nowicjat. Ponieważ nigdy przedtem nie zajmowałam się pracami domowymi, rezultat moich dzisiejszych wysiłków był bardzo nikły. I gdyby pod koniec dwugodzinnej bezowocnej walki z mokrymi rozsypanymi listkami od herbaty i chmurą kurzu siostra Bonawentura nie pospieszyła mi z pomocą, spóźniłabym się na śpiew gregoriański, ćwiczony w Sali Zgromadzenia. Ledwie zdążyłam się wśliznąć, na moje miejsce na końcu szeregu postulantek, otworzyły się drzwi i weszła matka przełożona. Za nią — niby dyskretny szakal towarzyszący dostojnej lwicy — szła siostra Izydora, kapelanka, jedyna siostra w zgromadzeniu zdecydowanie dla mnie niemiła od chwili mego przybycia.
Jestem pod wrażeniem ceremonialności zachowania się całego zgromadzenia. Każdy szczegół spotkań nie tylko na chórze czy w refektarzu, ale i podczas półoficjalnych okazji w Sali Zgromadzenia jest obmyślany tak, jak gdyby tworzył część niezwykle ważnej uroczystości. Każda zakonnica zachowuje się jak wysoce zdyscyplinowany i niezbędny członek duchowego baletu. (Porównanie to nie jest bynajmniej pozbawione szacunku, przecież król Dawid tańczył z pełnym czci entuzjazmem przed Arką). Dopiero teraz zaczynam rozumieć, dlaczego matka taką wagę przywiązuje do zachowania, nigdy nie pozwalając nam na opieranie się, rozsiadanie się, skrzyżowanie nóg. Oczywiście trzeba — do pewnego stopnia — wyrzec się swojej indywidualności — ruchu, sposobu bycia, naturalnych reakcji na to, co się czuje. Ale czyniąc tak człowiek staje się zdolny wchłonąć, coś większego, bardziej pięknego, o wiele silniejszego, czego nie zdołałby dokonać samotnie. To zupełnie tak, jak gdyby jakiś płytki, nic nie znaczący strumyk połączył się z wielką potężną rzeką. Pragnienie wcielenia się w społeczność zakonną zaczyna mnie pociągać.
Nie mogłam powstrzymać wewnętrznego chichotu (niestety chichotu niezbyt przyjaznego, ale przyczynił się do tego chyba kurz, który mi się wcisnął w oczy i nos podczas tych dwóch godzin zamiatania), kiedy podnosząc oczy spotkałam wzrok siostry Izydory, która bacznie obserwowała swoją siostrzenicę.
Wielkie i niewyjaśnione zainteresowanie, jakie zakonnice zgromadzenia żywią dla swoich siostrzenic-postulan-tek, jest w nowicjacie przysłowiowe. A siostrze Agacie, której ciotka nie jest wyjątkiem w tej regule, też to już chyba dokuczyło. Zapewne czuje, że oczy siostry Izydory stale wlepione są w nią, a oczy jej towarzyszek-postulan-tek — w nie obydwie.
Przekonałam się, że siostra Scholastyka, kantorka, która prowadzi ćwiczenia w śpiewie, jest tą zakonnicą, którą tak często widuję zamykającą okna, zwłaszcza na chórze. Nosi niebieskie okulary i wielki biały szal z wełny szetlandzkiej, którym owija dolną część twarzy. Siostra Jakuba powiada, że jest jakoś spokrewniona z Hohenzollernami i że ma „un temperament archi-artistique” oraz ,,une voix superbe”. Niestety jednak społeczność nasza rzadko ma przyjemność słuchania jej śpiewu, gdyż cierpi na newralgiczne bóle głowy. Tego ranka „wspaniały głos” musiał pokonać kilka zwojów szetlandzkiego szala, i dlatego objaśnienia w sprawie introitu jutrzejszej mszy były raczej trudne do zrozumienia.
Mam nadzieję, że z czasem przyzwyczaję się do śpiewu gregoriańskiego. Tymczasem jednak razi mnie okropnie, przypominając wycie psa; nie widzę tu cienia jakiejś melodii.
W sobotnie wieczory nie ma rekreacji. „Mała cisza” — przygotowanie do niedzieli — zaczyna się natychmiast po kolacji. Nie wolno nic mówić, chyba że jest to konieczne, i to po cichu.
Jeżeli człowiek odczuwa tęsknotę za domem, mrok, który otacza klasztor wieczorem, jest zupełnie przygnębiający. Nie ma tu światła, z wyjątkiem kilku małych lampek świecących jak klejnoty, umieszczonych przed figurami świętych. Tylko dzięki tym lampkom można znaleźć drogę do dormitorium czy na krużganek i uniknąć zderzenia z szarymi bezszelestnymi postaciami, które od czasu do czasu przemykają się w ciemnościach, z latarnią w ręku zdążając w kierunku celi albo chóru.
Bardzo bym chciała wiedzieć, dlaczego tak niewyraźnie się czuję w towarzystwie matki. Ma zawsze bardzo miły sposób bycia, a jednak jest w niej jakaś ponura powaga, która mnie wprost paraliżuje. Kiedy patrzę, jak ściąga dolną wargę, mam wrażenie, że nigdy więcej nie potrafię się uśmiechnąć. Zdziwiłam się ogromnie, kiedy dzisiaj po kolacji poszła ze mną do naszej celi. Schroniłam się tu i siedziałam po ciemku na łóżku starając się nie poddać tęsknocie za domem, z którą walczyłam prawie cały dzień. Nagle drzwi otworzyły się bezszelestnie i weszła matka.
Usiadła na wyplatanym krześle, dała mi znak, żebym uklękła przy niej, złożyła swoje duże mocne dłonie na kolanach i zaczęła mnie wypytywać. Chce — powiedziała — więcej o mnie wiedzieć. Czy chodziłam do szkoły? Jak długo byłam w świecie, zanim wstąpiłam do klasztoru? Co mi podsunęło tę myśl, żeby zostać zakonnicą?
Starałam się pokrótce opisać jej moje ubogie w wydarzenia przedklasztorne życie: jak to ciotka Sara zawsze trzymała mnie w domu pod opieką guwernantki i jak z wyjątkiem balu w Stokesey z okazji moich osiemnastych urodzin właściwie wcale nie widziałam ,,świata”. „Moja droga — powiedziała ciotka — po cóż masz na sezon wyjeżdżać do Londynu, kiedy i tak postanowiłaś wstąpić do klasztoru?”
Ale kiedy po raz pierwszy przyszła mi do głowy myśl, żeby zostać zakonnicą — mimo najszczerszych chęci nie mogłam sobie przypomnieć; chyba zawsze tego pragnęłam. Czy myśl tę podsunęła ciotka, czy Pan Bóg — nie wiem. Ona oczywiście pielęgnowała we mnie to dążenie i zachęcała, a jej zapał do życia zakonnego był tak wielki, że często miałam wrażenie, iż w jakimś okresie swego życia sama miała ochotę wstąpić do klasztoru. W każdym razie obraz życia klasztornego, jaki malowała przed moimi oczami, był tak cudowny, że nigdy nie myślałam o innej przyszłości dla siebie.
Dziś oczywiście wiedziałam, że wyobrażenie ciotki Sary o Framleghen różniło się całkowicie od rzeczywistości. Zakonnice to nie blade, seraficzne istoty, które snują się po celi lub krużganku albo pogrążone w ekstazie klęczą w chmurze kadzidła słuchając niebiańskich tonów. Ale chociaż zewnętrzna strona przedstawia się inaczej, wewnętrzne zachwycenie, piękno i poezja życia miłości pomiędzy Bogiem a duszą, o czym mi opowiadała, na pewno tu istnieje. I nabrałam pewności, że gdy tylko uda mi się pokonać samotność, uczucie zimna i pustki, które ogarnęły mnie tuż przed moim wstąpieniem, wszystko znów będzie dobrze.
Matka siedziała koło mnie, od czasu do czasu z uwagą przytakując głową, kiedy odpowiadałam na jej pytania. A potem przypomniała mi, że jedność z Bogiem to nie sprawa uczuć, ale woli.
— Poddaj się cała szkoleniu, jakie otrzymywać będziesz podczas nowicjatu — urwała na chwilę i położyła dłonie w geście błogosławieństwa na moim małym czarnym cze-peczku. — Obawiam się, że zdradzasz przejawy pewnej egzaltacji. Zwróć na to uwagę, moje drogie dziecko.
Ciekawa jestem, co przez to miała na myśli?
5 lutego
Życie klasztorne pełne jest niespodzianek.
Tego ranka po mszy — zawsze śpiewanej w niedziele i dnie świąteczne — spotkałam się z jego przejawem, który zdumiałby ciotkę Sarę.
Ponieważ w święta ranki są właściwie wolne, pozostałam chwilę na chórze, starając się rozmyślać nad tym, co powiedziała mi matka. Kiedy zakonnice wyszły, zobaczyłam, że siostra Polikarpa, która jest pomocnicą siostry Euzebii w zakrystii, otwiera wszystkie okna w kaplicy.
Z radością wciągnęłam chłodny świeży powiew, gdyż po donośnych pieniach trzydziestu pięciu zakonnic przez przeszło trzy kwadranse powietrze było bardzo duszne i pełne dymu kadzidła.
Siostra Polikarpa mrugnęła do mnie przyjacielsko — ma takie miłe czarne oczy i myślę, że chyba mnie lubi — i przez małe drzwi koło ołtarza wróciła do zakrystii.
To też jest wykroczenie przeciwko regule — pomyślałam, kiedy usłyszałam trzask drzwi, które zamknął za nią przeciąg.
Wróciłam do moich modlitw.
Pięć minut ciągnęło się strasznie powoli — modlitwa nadal jest dla mnie dużym wysiłkiem. Nagle do kaplicy wpadło tornado. Jakaś postać w długiej szarej pelerynie, noszonej przez zakonnice w zimie, i zawinięta w co najmniej cztery metry szetlandzkiego szala zawirowała przy stallach z olbrzymią szybkością. Przechodząc kolejno chwytała za sznury umieszczone przy górnych oknach i zamykała je po kolei w takt huków przypominających wystrzały rewolwerowe. Dziesięć okien — a cała sprawa zakończyła się w niespełna minutę. Tylko dzięki długoletniej praktyce mogła siostra Scholastyka dojść do takiej wprawy.
Kiedy zakończył się ten popis wspaniałej, mistrzowskiej techniki, tornado ucichło, a gdy kantorka wychodziła z chóru, zza niebieskich szkieł umieszczonych na końcu długiego nosa rzuciła mi konspiracyjne spojrzenie i położyła palec na wargach.
Nigdy w życiu nie słyszałam tak potężnego kichnięcia jak to, które towarzyszyło jej wyjściu z kaplicy.
6 lutego
Dziś niespodziewanie poczułam się nieco lepiej. Może dlatego, że przydzielono mi pracę? Co prawda siostra Agata, którą mam - zastąpić, zapewnia mnie, że jest to najniższe i najmniej znaczące zajęcie w klasztorze, ale wcale się tym nie przejmuję.
Zostałam podrefektarzową. A moją „domną” — jest to tytuł każdej siostry, która piastuje jakiś urząd i ma pomocnice — będzie siostra Alberta. Tak samo jak przełożona jest ona Francuzką i była w szkole w Paryżu razem z ciotką Sarą. To jakoś nas łączy. Siostra Polikarpa powiada, że siostra Alberta od kilku lat jest refektarzową, ponieważ jej tusza — embonpoint — wymaga dużo ruchu.
Kiedy przyszłam do niej się przedstawić, jak nauczyła mnie matka, i upadlam na kolana, ucałowała mnie serdecznie i zaprowadziła zaraz do refektarza, żebym się nauczyła wszystkiego, co mam robić. Moim głównym zadaniem jest utrzymać refektarz w nieskazitelnej czystości i przed każdym posiłkiem ustawić przy każdym nakryciu fajansowy kubek (siostra Alberta sama zajmuje się cynowymi nakryciami). Również do moich obowiązków należy pomaganie jej przy rozwieszaniu mokrych, upranych przez siostry konwerski, obrusów na strychu, a potem, po wyschnięciu, maglowanie ich w wielkich dębowych prasach w pokoiku kredensowym przy refektarzu.
7 lutego
Postulantki i nowicjuszki żyją tak bardzo na uboczu zgromadzenia, że wielu zakonnic prawie nie widują. Jedną z nich jest siostra Helena, zakonnica, której przedziwne oczy zwróciły moją uwagę tego dnia, kiedy dostałam habit. Jest ekonomką, to znaczy odpowiada za ziemskie sprawy klasztoru. Dziś mogłam się jej dobrze przyjrzeć, kiedy wydawała polecenia robotnikowi, który miał zreperować okno w krużganku. Chociaż jest drobna i niespecjalnie wysoka, ma w sposobie bycia coś takiego, co świadczy, że jest osobą z charakterem.
11 lutego
Dziś moje dwudzieste urodziny. Fakt ten został uczczony przez ciotkę Sarę przysłaniem mi w liście fotografii Stokesey. Moje rany zaczęły krwawić na nowo.
Matka przyniosła mi zdjęcie do naszej celi dziś rano. Jest zwyczajem tego domu — oświadczyła mi — że, zgodnie z duchem wyrzeczenia się, wszystkie zdjęcia, jakie zakonnica otrzymuje, a które są godne zachowania, przechowuje się w podręcznym archiwum.
Oczywiście fotografie Stokesey trzeba zatrzymać. Zwłaszcza podobał jej się widok tarasowego ogrodu, trawniki, fontanny i okna z kolorowymi szybkami przy portyku.
— Cóż to za piękny dom! — powiedziała. — Dar godny złożenia u stóp Pana Boga, kiedy wchodziłaś do naszego zgromadzenia. Można ci zazdrościć, drogie dziecko, że miałaś taką okazję do poświęcenia.
Wspaniała myśl, i z pewnością matka ma rację, ale mimo najszczerszych chęci jakoś mi jeszcze nie przemawia do serca.
Powiedziała mi, żebym przyniosła fotografie na rekreację.
— Nowicjat z przyjemnością je obejrzy. Przecież Sto-kesey to jedno z naszych najpiękniejszych zabytków historycznych.
Sposób, w jaki powiedziała słowo „naszych”, sprawił mi przyjemność. Pomimo onieśmielenia, jakie czuję w jej obecności, nasze angielskie pochodzenie jednak nas łączy.
Tylko siostra Wilfreda nie wzięła udziału w chórze zachwytów, którymi zostały przyjęte fotografie, kiedy podczas rekreacji przechodziły z ręki do ręki. Uniosła brwi.
— Tiens — powiedziała. — Ce fameux Stoke-see, ce n’est done qu’une maison de campagne? Dans ce pays-ci, nous autres — au moins nous qui appartenons a la noblesse — nous habitons plutót des chateaux forts.
Pod koniec rekreacji oddałam fotografie matce i pewno więcej ich nigdy nie zobaczę. Tak chyba będzie lepiej, bo serce mi się rwie na strzępy na widok każdej cegły, kamienia, liścia, źdźbła trawy, co uważam za bardzo niepokojący objaw. Nawet podczas jutrzni prześladował mnie obraz parku, tak jak teraz musi wyglądać, i maleńkich przebiśniegów, dopiero ukazujących swoje łebki. W domu luty bywa zwykle łagodny, wilgotny i o tej porze zawsze czułam już pierwsze drgnięcia wiosny wśród porosłych mchem korzeni dębów.
14 lutego
Przez kilka dni nie mogłam zrozumieć, na czym polega system proszenia o pozwolenie. Istnieją chyba setki tysięcy zupełnie niewinnych czynności, które, jeżeli wykonane są bez pozwolenia, stają się wykroczeniem przeciwko fegule. Na przykład: nie wolno nikomu nic dać — chyba że wartość tej rzeczy jest niższa niż 1 pens — bez zezwolenia matki. Również nie wolno nic prać, (siebie oczywiście tak!); leżeć na łóżku w ciągu dnia — zbrodnię tę popełniłam wczoraj, ponieważ bolała mnie głowa; nikomu nadawać przezwisk; brać książek z półek w nowicjacie; pić pomiędzy posiłkami; przestawiać sprzętów w celi; zbierać kwiatów w ogrodzie... Lista ta doprawdy ciągnie się w nieskończoność. Nawet podczas „czasu duchowego” trzeba prosić o pozwolenie, jeśli się chce zrobić coś „nieduchowego”.
Zwłaszcza w tej dziedzinie nie wiem, jak przeprowadzić linię podziału.
15 lutego
Raz na dwa tygodnie matka wzywa każdą z nas do małego pokoiku zwanego „sanctum”, gdzie przez pół godziny udziela — jak się to mówi w nowicjacie — napomnień.
A oto siostra Sebastiana (druga najstarsza postulantka, która chyba cieszy się z tego, że może się wobec nas popisać swoją wiedzą) opisała całą procedurę, zanim przyszła moja kolej.
— Zdejmujesz fartuch, wkładasz niedzielną pelerynę i czepek; kiedy wejdziesz, klęczysz przy matce, a ona ci wylicza twoje błędy. Najważniejsze jest, żebyś nie płakała, jak cię skarci, bo ona tego nie znosi. Powiada, że to dziecinne nie panować nad swoimi uczuciami i że musimy zachowywać się jak dorosłe kobiety.
Ilość moich przewin, które teraz dostrzegłam, przyprawia mnie o rozpacz. Najgorszą z nich — powiada matka — jest brak we mnie ducha zakonnego. Najlepszym lekarstwem będzie modlitwa, pokora i posłuszeństwo. Tymczasem radziła mi, żebym się „skoncentrowała na skupieniu”. Powinno to wyglądać następująco: