Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zachwycająca historia o brutalności i pięknie, o zdruzgotanych istotach próbujących przetrwać. Intensywna, przerażająco szczera.
Jackowi Dahlowi nie zostało w życiu już nic. Nic z wyjątkiem młodszego brata, dla którego gotów jest zrobić wszystko. Kiedy mama popełnia samobójstwo, a oszczędności kurczą się w zastraszającym tempie, Jack musi dokonać wyboru: albo straci brata, który trafi do opieki zastępczej, albo odnajdzie pieniądze pochodzące z handlu narkotykami, przez które ojciec trafił do więzienia. Wybiera to drugie.
Ava Bardem żyje w odosobnieniu. Przez siedemnaście lat to ojciec, człowiek bezwzględny i pozbawiony litości, kontrolował jej los. Próbował wpoić córce, aby nigdy nikogo nie kochała. Aby nikomu nie ufała. Teraz Victor Bardem ma na oku ten sam łup co Jack. Kiedy wpada na trop chłopaka, Ava staje przed własnym, być może najważniejszym wyborem: albo będzie dalej milczała, albo pomoże braciom przeżyć.
„Dzięki oszczędnemu, a przy tym lirycznemu językowi Cory Anderson zdołała uchwycić głębię duchowego wymiaru bohaterów i scenerii. Stworzyła w ten sposób trzymającą w napięciu, pulsującą opowieść o miłości i przetrwaniu, o wyborach i ich konsekwencjach. Ta opowiadana naprzemiennie dwoma głosami historia wprost hipnotyzuje czytelnika”. Booklist
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 337
Tytuł oryginału: What Beauty There Is
Redakcja: Grażyna Muszyńska
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Renata Kuk, Lilianna Mieszczańska
Ilustracja i projekt graficzny okładki © 2021 by Sara Wood
Dyrektor artystyczny Elizabeth H. Clark
© 2021 by Cory Anderson
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023
© for the Polish translation by Karolina Podlipna
ISBN 978-83-287-2526-3
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Moje życie zblakło. Zostały dryfujące odłamki czerni i bieli. Jednak chwile spędzone z Jackiem mienią się w mojej pamięci kolorami – mgiełki czerwieni, żółci i błękitu. Doznania sensoryczne. Brzmienie jego głosu. Zapach – pachniał jak las w środku zimy. Widzę, jak leży tuż obok mnie. Jego twarz rozświetla blask księżyca. Trzyma moją dłoń w swojej. Mimo przenikliwego chłodu zalewa mnie fala ciepła. Czuję na skórze jego oddech.
Takich rzeczy nie zapominam.
Kazałam Jackowi trzymać się z dala. „On sprawi, że będziesz cierpiał”, ostrzegałam. „Zabierze to, co dla ciebie najcenniejsze. Zrobi to z uśmiechem na twarzy, a potem sobie zapali”.
Ale Jack mnie nie posłuchał.
Dobrze, ale nie uprzedzajmy faktów. Docieram do końca, a zrozumienie prawdy wymaga, by zacząć od początku.
Kiedy Jack otworzył drzwi, nie zastał mamy w bujanym fotelu tuż przy piecu. Tęczowy koc leżał na siedzeniu i tylko wystrzępiony róg zwisał smętnie tuż nad starym, wytartym dywanem. Nie było jej też w kuchni – gdzie ubrana w wysłużoną różową koszulę nocną wyglądała tymi swoimi szklistymi oczami przez okno nad zlewem. Każdą szczeliną w ścianie do środka wpełzał chłód, wkradając się do najgłębszych zakamarków, nigdy niesplamionych światłem dnia. Dopuściła do tego, by ogień na palenisku całkiem wygasł. Nigdy jej się to nie zdarzało, nawet kiedy wpadała w stan zamroczenia.
Poczuł, jakby wokół umysłu zacisnęły mu się kleszcze.
Strząsnął śnieg z butów, zdjął plecak i zawiesił go na krześle. Wyjął słuchawki z uszu – a nuż dosłyszy jakieś odgłosy dobiegające z góry. Nic z tego. Ostatnimi czasy mama całe dnie spędzała w swoim bujaku, wstając co najwyżej do łazienki. Niegdyś zwykła witać go po powrocie ze szkoły już od progu, ale to były inne czasy.
– Mamo?
Stał przez chwilę, czekając na odpowiedź. Cisza. Wiatr walił w szyby i dudnił w przewodzie kominowym. Trzeba rozpalić ogień, inaczej będzie problem. Przecież zaraz wróci Matty. Pani Browning pozwalała drugoklasistom zostawać po lekcjach w sali gimnastycznej, żeby pograli w kosza, ale nie mogli przesiadywać tam zbyt długo. Po przyjściu brat musi zjeść kolację. Do nocy niedaleko.
Tymczasem wciąż stał w miejscu. Nasłuchiwał.
Śnieg na podeszwach butów stopił się już całkiem, tworząc na linoleum niewielką kałużę. Jack zdjął buty i skarpetki i z przyzwyczajenia ułożył je obok zimnego pieca. Znów zerknął w stronę fotela. Na stole dostrzegł otwarty pojemnik z lekami. Nakrętka leżała obok, zaś większość niewielkich okrągłych pigułek ze środka zniknęła. Pewien lekarz z miasteczka dał jej kiedyś te tabletki na złagodzenie bólu, lecz to było dawno temu. Od tamtego czasu zdobywała je w każdy możliwy sposób. Teraz całe dnie i noce przesypiała. Nie wychodziła już przywitać go po szkole, nie kąpała się i niewiele z tego, co mówiła, miało jakikolwiek sens.
Na górze zaszeleścił wiatr. A może coś innego? Jack stanął u podnóża schodów i zadarł głowę. Półpiętro skąpane było w słabym blasku światła, lecz na szczycie panował mrok.
– Mamo?
Tak, pewnie była w łazience. Może znów nałykała się za dużo prochów i wymiotowała. Wszedł po wyłożonych dywanem skrzypiących schodach, zaświecił światło w korytarzu i czekał. Cisza. Po dachu przemknął podmuch wiatru.
Poszedł do łazienki.
Wyobrażał sobie, że znajdzie ją pochyloną nad muszlą klozetową, z opadającymi powiekami i poszarzałą cerą. Albo przed lustrem, niemożebnie wychudzoną, wyglądającą jak pomięta papierowa lalka.
Jednak w łazience było pusto.
Różowa porcelana, ośmiokątne płytki, obskurna biel.
Przed oczami stanął mu obraz: mama leży gdzieś na dworze, w samej tylko koszuli nocnej, a życie ulatuje z niej, wsiąkając w lodowaty śnieg. Przestań! – upomniał się w duchu. Nic jej nie jest. Ktoś przyszedł i zabrał ją do sklepu na zakupy czy coś. Tyle.
Ale to oczywiście nie była prawda.
Wyszedł z łazienki i utkwił wzrok w zamkniętych drzwiach na końcu korytarza. Im dłużej na nie patrzył, tym bardziej zdawały się rosnąć. Jedyne pomieszczenie w całym domu, do którego jeszcze nie zajrzał, ale przecież tam by jej nie było. Nigdy nie wchodziła do tej sypialni. Nie była w niej ani razu od tamtej pamiętnej nocy, gdy przyszli i zabrali tatę.
Nie. Ten pokój był niczym grobowiec. Nie weszłaby tam.
Położył rękę na klamce. Nacisnął.
Zwisała z wiatraka na suficie. Jeden koniec paska przywiązany mocno do podstawy wentylatora, drugi zaciśnięty wokół gardła. Wątła dłoń kobiety drgnęła leciuteńko.
Podbiegł do niej i złapał ją za nogi, ale ciało było już bezwładne. Na podłodze leżało przewrócone na bok drewniane krzesło. Puścił ją, postawił krzesło i stanął na nim. Znów ją uniósł, lecz głowa ciężko opadła do przodu. Oczy pozostały bez wyrazu. Boże. Szarpnął za pasek. Wiatrak zadrżał, a twarz Jacka pokryła się warstwą tynku. Proszę, zaczął błagać w myślach.
Dobry Boże, proszę.
Zeskoczył i rzucił się do komody. Znalazł nóż myśliwski ojca, rozłożył ostrze, znowu wszedł na krzesło i zabrał się do przecinania skórzanego pasa. Cholera. Cholera, cholera, jasna cholera! Kiedy materiał ustąpił, złapał matkę w talii, ta jednak wyślizgnęła się mu z ramion i z głośnym hukiem uderzyła o podłogę. Krzesło się zachybotało i po chwili Jack wylądował obok niej. Upuścił nóż.
Podczołgał się i obrócił ciało matki. Leżała tam, w słabym migoczącym świetle, z twarzą kompletnie pozbawioną wyrazu i drobnymi plamkami krwi w białkach oczu. Rozwichrzone włosy sterczące we wszystkie strony. Sterta kości na zielonym włochatym dywanie. Pantofel na jednej stopie, na brodzie zaschnięta ślina.
Taka cicha.
Wstał i walnął pięścią w ścianę. W pierwszym uderzeniu zabrakło siły, lecz przy drugim zdarł skórę z kłykci aż do krwi. Łomot wyrwał go ze stanu otępienia. Urywany okrzyk bólu. Drżący oddech.
Usiadł obok.
Ujął jej dłoń w swoją.
I tak przy niej siedział.
Gdy za oknem pociemniało, a przez ściany zaczęło się sączyć lodowate zimno, wstał i wziął ją na ręce. Ważyła nie więcej niż sto funtów, ale bezwładne ciało sprawiało wrażenie cięższego. Zaniósł ją do łóżka i ułożył na posłaniu. A potem stał tak ze wzrokiem utkwionym w bladej skórze i żółtawych włosach, po których zaczęły tańczyć fioletowe cienie. Zamknął jej powieki i dokładnie otulił nogi koszulą nocną. Ręce złożył na piersi. Podniósł z dywanu drugi pantofel, wsunął na nagą stopę i usiadł przy niej.
I siedział tak bardzo, bardzo długo.
Zamknął drzwi sypialni na klucz, umył twarz, po czym zszedł na dół napalić w piecu. Do środka wciąż wpełzało zimno – a teraz również mrok. Wyrzucił fiolkę po lekach do śmieci, otworzył szafkę nad zlewem i wyjął z niej nieduży żółty pojemnik. Zdjął pokrywkę i przeliczył znajdujące się w środku pieniądze. Piętnaście dolarów i trzydzieści sześć centów. Przeliczył jeszcze raz.
Tak, zgadza się. Nie było mowy o pomyłce.
Przetarł oczy wierzchem dłoni i otworzył drzwi spiżarni. Pół worka rdzawych kartofli od pani Browning. Kilka słoików, fasola i brzoskwinie. Opakowanie cukru, już prawie puste. Wyjął trzy kartofle, umył i pokroił na plasterki. Rozpuścił tłuszcz i wrzucił je na patelnię. Serce przeszywał mu ból, który uparcie starał się ignorować.
Drzwi wejściowe otworzyły się na oścież i do środka wmaszerował trajkoczący już od progu Matty. Tupał głośno, by strząsnąć śnieg z butów. Policzki miał czerwone z zimna, przemokniętą czapkę naciągniętą aż na oczy, a kurtkę zasuniętą po samą brodę. Dostał ją po Jacku, który też nosił ją po kimś innym. Rozdarcie z przodu ukazywało wypełnienie, lecz dzięki wełnianej podpince kurtka wciąż dobrze grzała. Matty zatrzasnął głośno drzwi, rozebrał się i posłał bratu promienny uśmiech.
– Jack, nigdy nie uwierzysz! Umiem już całą tabliczkę mnożenia! Aż do dwunastu, i w ogóle się nie mylę!
Kartofle zaskwierczały i Jack przewrócił je, żeby przypiekły się po obu stronach. Sól i pieprz. Przez sekundę wszystko wydawało się normalne. Wszystko z wyjątkiem oczu. Z wyjątkiem tego palącego pieczenia w kącikach. W głowie zaczęło mu pulsować.
– Dobra robota, mały. Powieś teraz kurtkę i leć umyć ręce.
– Myślisz, że moglibyśmy dzisiaj zjeść brzoskwinie?
Jack skinął głową.
– Żeby uczcić twój sukces z tabliczką mnożenia.
Matty powiesił kurtkę i plecak na haczyku obok pieca, postawił swoje buty obok butów Jacka i poprawił, żeby tworzyły równy rządek. Popatrzył na bujany fotel i stał przez chwilę z wyrazem głębokiego skupienia na twarzy. Wreszcie odwrócił się i pobiegł na górę. Jack usłyszał, jak brat odkręca kran w łazience. Poczuł w ustach nieprzyjemny posmak, jakby najadł się prochu.
Drzwi są zamknięte na klucz.
Drzwi są zamknięte na klucz.
Mniej więcej po minucie Matty wrócił na dół. Chwilę obserwował Jacka, który krzątał się po kuchni, po czym sam przysunął jedno z krzeseł do szafki nad zlewem i wyjął talerze.
Razem nakryli do kolacji i usiedli przy pokrytym ceratą stole. Smażone kartofle, brzoskwinie i dwie filiżanki gorącej rozpuszczalnej kawy. Jack wiedział, jakie pytanie zaraz padnie. Przygotował się na to.
– Gdzie mama? – zapytał Matty.
– Wybrała się w małą podróż.
– Sprawdziłem w łazience, nie ma jej tam.
– Powiedziałem ci, że gdzieś pojechała.
– A z kim?
– Z koleżanką, nie znasz jej.
– No to z jaką, z jaką? – dopytywał Matty.
– Jedz – ponaglił go Jack.
Matty nie jadł. Spojrzał na fotel. Potem na brata.
– Nie zabrała ze sobą swojego tęczowego koca.
Jack rzucił okiem na kapę. Rzędy szydełkowanej włóczki. Brzegi się już wystrzępiły, kolory wypłowiały. Niegdysiejsza czerwień teraz wyglądała jak pomarańcz. Prezent od babci Jensen. Mama dostała go, kiedy miała zaledwie osiem lat. Głupio zrobił, zapominając o tym kocu.
– No najwyraźniej go nie wzięła.
– Myślałem, że bez swojego kocyka nigdzie się nie rusza.
– Może zapomniała.
– Jack, a myślisz, że nic jej się na tym zimnie nie stało?
– Na pewno wszystko okej.
– To kiedy wróci?
Jack upił łyk kawy. Gorący płyn poparzył mu usta. Zabrał się do swojej porcji ziemniaków.
Matty obserwował go uważnie.
– Wszystko z nami w porządku? – zapytał niespokojnie.
– Tak.
Jack jadł powoli. Przeżuwał i połykał kęs za kęsem, łyk za łykiem. Zrobisz to dla niego. Nie pozwolisz, żeby się dowiedział. Nie pozwolisz na to.
Matty siedział, przyglądając mu się bacznie. W końcu wziął widelec i też zaczął jeść.
Świetnie.
Po kolacji zagotował trochę wody, zatkał zlew, nalał wrzątku, umył naczynia i rozłożył na blacie do wyschnięcia. Kiedy Matty skończył jeść brzoskwinie, Jack zaczął ćwiczyć z nim literowanie.
– „Szkoła” – zadał bratu pierwsze słowo.
Na twarzy Matty’ego pojawił się wyraz skupienia.
– S-z-k-o-ł-a.
– Bardzo dobrze. Teraz „ołówek”.
– O-ł-ó-w-e-k – przeliterował Matty.
Za oknem wiatr jedne płatki śniegu wciskał w szybę; inne zaś zapraszał, by najpierw wirowały w powietrzu, po czym wysyłał je na ziemię. Siarczysty ziąb. Jack zakrył oczy dłońmi. Ciemność napierała na dach i naciskała na ściany domu, kruchego niczym domek z kart. A ona leżała na górze…
Co pamiętam?
Pamiętam, że mój ojciec to złodziej i morderca. Kiedy miałam dziesięć lat, razem z Lelandem Dahlem obrabował lombard. Nigdy go nie złapali. Brak dowodów. Nawet nie było procesu. Od tego wszystko się zaczęło. Na twarzy ma bliznę. Długą, wiodącą od czoła, przez policzek, aż do brody. To pamiątka po tym, jak mama rzuciła się na niego z nożem. Zapłaciła za to. Ojciec jest zabójcą. Ale i czymś jeszcze gorszym.
Jego oczy są jak haki. Wbijają się głęboko, by usidlić duszę.
Niektórzy ludzie mają w sobie lód. Wiem, że sama taka jestem. To ojciec mnie taką uczynił. Dusza – pokryta szronem, w środku cała czarna. Nawet teraz, kiedy o nim myślę, robi mi się zimno na całym ciele. Jakbym weszła do zamrażarki.
Ale Jack – słodki, gniewny, cichy Jack – rozpala mnie od środka. Rozbija na tysiące kawałeczków.
Znaliśmy się dziewięć dni.
Rozłożyli tapczan i na zapadający się materac rzucili szorstkie koce i kołdrę. Jack rozpalił ogień, zamknął drzwi i upewnił się, że wystarczy im drewna na całą noc. Matty tymczasem stanął przed piecem, żeby się rozebrać i włożyć piżamę z Batmanem, na którą narzucił postrzępioną pelerynę. Na widok brata coś ścisnęło Jacka za serce. Kościste kolana, wystające żebra… Jak u jakiejś zabiedzonej sieroty – którą w końcu był. Jack zebrał wszystkie ciuchy i poskładał je starannie.
Oddychaj.
Wdech i wydech, wdech i wydech.
Matty wślizgnął się do łóżka. Co rusz zerkał na fotel. Jack zgasił światło i dokładnie otulił brata kołdrą, żeby nie zmarzł w nocy. Przez okno sączyło się światło księżyca. Usiadł obok niego na tapczanie.
– Możemy pooglądać telewizję? – zapytał Matty.
– Nie. Już dawno powinieneś spać.
– Zimno.
– Fakt.
Ogień trzasnął w palenisku. Jack siedział, starając się oddychać równomiernie. Wdech, wydech.
– Jack? – zagadnął znowu Matty.
– Tak?
– Myślisz, że tata niedługo wróci do domu? Tak jak mama mówiła, że może wróci?
– Nie wiem.
Matty leżał chwilę w milczeniu.
– Pamiętasz tamtą panią z opieki?
Jack ją pamiętał – asystentka z opieki społecznej. Wsunął się pod kołdrę i spojrzał na brata. Na twarzy tańczyły mu niebieskawe smugi księżycowego światła oraz lśniącego w mroku śniegu. Policzki miał blade, a włosy wciąż splątane i potargane od czapki. Potrzebował fryzjera. Jack przyciągnął go do siebie.
– Pamiętam – potwierdził.
– Myślisz, że przyjdzie tu jeszcze raz?
– Nie wiem. Pewnie tak.
– A przyprowadzi tego szeryfa, tak jak zapowiadała?
– Jeśli przyjdzie – albo ona, albo szeryf – a mnie akurat nie będzie w domu, nie otwieraj drzwi. Siedź zamknięty na klucz i nie otwieraj.
– Okej.
– Zajmę się tym.
Czuł, jak Matty’emu bije serce.
– A jak się dowiedzą, że mama wyjechała, to mnie stąd zabiorą?
– Nie dopuszczę do tego.
– Okej.
– Nigdy do tego nie dopuszczę – powtórzył zdecydowanie Jack.
– Okej.
Matty długo nie mógł zasnąć. Wiercił się i wierzgał. Najpierw objął Jacka, ale potem przeturlał się na drugi bok, żeby leżeć plecami do bujaka. Wreszcie powieki mu opadły. Jack już sądził, że brat usnął, lecz w tej samej chwili Matty otworzył oczy i utkwił w nim wzrok. Patrzył bez słowa. Jack udawał, że śpi. Nie spieprzysz tego. Nie spieprzysz tego. Zrobisz, co trzeba. Tak jak zawsze.
Po jakimś czasie oddech Matty’ego się wyrównał.
Jack leżał, nie mogąc zasnąć.
Mijały godziny.
Wstał i przyłożył Matty’emu poduszkę do ucha z nadzieją, że to wystarczy. Dom spowijał niemal całkowity mrok… Nie było widać nic poza zarysami kształtów. Stół kuchenny. Bujany fotel. Piec. Narzucił kurtkę i włożył buty. Matty nawet nie drgnął.
Wziął tęczowy koc, poszedł na górę i otworzył drzwi prowadzące do sypialni. Leżała na łóżku z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Tańczyły po niej cienie księżyca. W ołowianym świetle skóra wydawała się niemal opalowa. Wyglądała jak wychudzona Śpiąca Królewna czekająca na swojego księcia. No cóż, książę się nie zjawi. Zresztą ten typ żadnym księciem nigdy nie był.
Okrył ciało kocem, ściągnął rogi i związał pod stopami. Zimna skóra. Na poduszce słomiane kosmyki. Po raz ostatni popatrzył na jej twarz. Następnie związał koc ponad głową, przewrócił matkę na bok i ściągnął krawędzie tęczowego koca. Obojętna, kamienna twarz zniknęła pod fałdami różnokolorowej włóczki. Spróbował przełknąć ślinę. Bez skutku.
Jak możesz zrobić coś takiego?
Jesteś potworem.
Wziął ją w ramiona. Sztywna na amen. Wiedział, że nie da rady znieść jej na dół. Musiał przystanąć już w połowie korytarza. Oparł się o ścianę, żeby złapać oddech. Przy schodach kucnął, ułożył ją płasko na podłodze i podszedł od strony głowy. Przez materiał włóczki chwycił za ramiona i uniósł odrobinę, tak że ciało zgięło się nieco w pasie. Cały ciężar spoczywał mu teraz na kolanach. Stopień po stopniu ciągnął ją po wyłożonych dywanem schodach. Jedno po drugim, ospałe uderzenia. Powoli. Ostrożnie, żeby tylko Matty niczego nie usłyszał. Tak, właśnie tak. Na sam dół.
Rzucił okiem na tapczan. Falował w mroku niczym barka. Sylwetka Matty’ego w kokonie z kołdry i koców. Poduszka wciąż na uchu.
Cisza.
Przykucnął, by podnieść ciało. Nie da rady trzymać jej zbyt długo.
Cicho. Musisz działać szybko i cicho.
Chwiejnie podszedł do drzwi wejściowych, otworzył je i wygramolił się na zewnątrz. Każdy odgłos wydawał się równie głośny, co uderzenie siekiery. Bał się, że obudzi brata. Gdy zamknął za sobą drzwi, nogi w końcu się pod nim ugięły i upuścił ją na ziemię. Uderzyła o werandę i sturlała się prosto w śnieżną zaspę.
Usiadł przy niej.
Już nigdy więcej nie zobaczysz jej twarzy. Już nigdy więcej jej nie zobaczysz. Nigdy.
Wstał i rozejrzał się dookoła. Bezgwiezdna noc. Mroźna, cicha. Z nieba spłynął pojedynczy płatek śniegu. Lodowaty błękit. Niebieskie pustkowie. Jak okiem sięgnąć tylko ściernisko opustoszałych pól. W promieniu wielu mil ani żywej duszy. Poszedł do stodoły, wyciągnął taczkę, podjechał do miejsca, gdzie leżało ciało matki. Ułożył je na taczce. Na tęczowy koc posypały się leciutkie jak koronka płatki śniegu. Stał w miejscu, ledwie oddychając. Chłód i cisza. Serce uderzyło mu dziesięć razy, dwadzieścia…
Księżyc patrzył wprost na niego.
Przeszedł z taczką naokoło chevroleta. Za stodołą był niewielki, zaciszny kącik, gdzie dach zwisał trochę niżej, stareńkie sosny pokrywał świeży śnieg, a grunt nie był zamarznięty na kość. Cichy, spokojny zakamarek. Poszedł do stodoły po szpadel. Zapomniał rękawic, lecz nie wrócił po nie do domu. Wbił ostrze w zwały śniegu, starając się dotrzeć do ubitej ziemi. Kopał i kopał. Głęboko, żeby nie dobrały się do niej psy biegające po polach. Żeby wiosną nie wynurzyła się przypadkiem na powierzchnię. Kopał, starając się nie myśleć. Wyłączył umysł, tak jak jednym pstryknięciem gasi się światło.
Skóra paliła go od zimna.
Ręce ślizgały się po trzonku szpadla.
W górę, w bok. Kop dalej.
Kiedy przysypał ją starannie ziemią, usiadł obok. Nabrzmiały grunt. Ubity, poczerniały śnieg. Siedział tam pomimo zimna, z księżycem jako jedynym świadkiem. Na horyzoncie wyłaniał się już szary świt. Otarł oczy, wstał i wrócił do domu.
Matty wciąż spał z poduszką przy uchu. Jack zdjął kurtkę i buty, otworzył drzwiczki pieca i dołożył szczapę drewna, by podsycić ogień. Ściany omiótł błysk słabego światła – krótki, rozedrgany. Dłonie pulsowały mu z bólu. Zamknął drzwiczki i trzęsąc się na całym ciele, zdjął ubranie, wślizgnął się pod koce i przyciągnął do siebie Matty’ego. Wątłe ciałko brata. W mroku wsłuchiwał się w jego urywany oddech.
I co teraz? – zapytał się w duchu. I co teraz?
Życie bywa brutalne.
Jack dobrze o tym wiedział.
Ja też.
Zastanawiam się czasem, dlaczego koleje losu są tak zmienne. Czy stoi za tym jakikolwiek porządek, logika? Mawia się, że motyl trzepoczący skrzydełkami w Brazylii może wywołać tornado w Teksasie. Jeden jedyny motylek zdolny jest rozpętać burzę po drugiej stronie globu. Rozmyślam nad tym. Czy kiedy się poznaliśmy, poczułam trzepot motylich skrzydeł? Czy wyczułam zbliżające się tornado?
Spoglądając wstecz, sądzę, że tak.
Jack przeszedł tuż przede mną i wszystko się zmieniło.
Słyszę odgłosy otwieranych i zamykanych na klucz szafek szkolnych. Szczęk metalu. Śmiech i krzyki niosące się po korytarzu. Wszędzie migają jaskrawe kolory. Dżinsy i koszulki. Mój pierwszy dzień w nowej szkole. Już mam otworzyć swoją szafkę. Właśnie skończyłam zajęcia z analizy matematycznej i rozmyślam o granicach w nieskończoności.
Jestem rozkojarzona.
Niczego się nie spodziewam, kiedy Luke Stoddard podchodzi do mnie nagle i zaczyna coś nawijać.
Dopiero później poznaję jego imię. Luke. Stoi obok w koszulce szkolnej drużyny futbolowej. Jego zęby są idealnie proste. Jest duży i papla coś o oprowadzeniu mnie po szkole. Podchodzi blisko – zbyt blisko – tak że plecami opieram się o szafkę. Metal wpija mi się w łopatki. W łokieć. W potylicę. Luke robi jeszcze jeden krok. Za chwilę mnie dotknie. Wiem, że to zrobi.
Książki wypadają mi z rąk. Luźne kartki wirują w powietrzu i lądują w nieładzie na podłodze. Ozdabiają korytarz – wirujące prostokąty białego konfetti.
I wtedy zauważam Jacka.
– Zostaw ją w spokoju.
Mówi Jack do Luke’a.
– Trzymaj się ode mnie z daleka.
A to ja do Jacka kilka minut później.
Ale nie myślę tak na serio.
Czasami odtwarzam sobie w głowie to wspomnienie. Tę chwilę, w której po raz pierwszy zobaczyłam Jacka.
Słodkiego. Rozgniewanego. Nieśmiałego.
Patrząc wstecz, myślę, że to właśnie wtedy motylek zatrzepotał skrzydełkami.
Poderwał się wiatr.
I wszystko się zmieniło.
Jack się obudził.
Opatulony kocami Matty leżał i patrzył na niego. Cisza. We śnie Jack biegł przez spowite śniegiem pole, a z nieba zerkał księżyc. W nosie czuł woń lodowatej ziemi. Musiał odnaleźć coś, co się zgubiło. W miarę jak się budził, wszystko to z wolna rozpływało się w szarym blasku dnia; kolory bladły tak szybko.
Poczochrał Matty’ego po głowie.
– Cześć.
– Cześć.
– Wszystko w porządku.
Matty skinął głową. Oczy błyszczały mu w szarobladym świetle dnia. Między nimi zawisło coś niewyrażonego i wiążącego.
Jack niemal namacalnie czuł szpadel w dłoniach. Wstał i rozpalił ogień, a Matty zaczął się ubierać. Powietrze było ostre, rześkie. Ponure światło poranka wdarło się przez okno i wpełzło na materac. Matty spojrzał na pusty fotel. Ani słowem nie skomentował braku tęczowego koca.
Śnieg sypał nieprzerwanie, piętrząc się na parapecie. Jack dodał do owsianki trochę cynamonu, rozlał śniadanie do dwóch misek i postawił na stole. Matty siedział, ściskając w dłoni niebieską kartkę papieru.
– Co to takiego? – zapytał Jack.
– Nic.
– Na moje oko to raczej coś.
Matty unikał jego wzroku.
– Mamy dziś wycieczkę.
– To chyba fajnie. Dokąd się wybieracie?
– Nie chcę jechać.
Jack przyjrzał się uważnie bratu. Mały miał na sobie jedną z jego starych wełnianych koszul – materiał był już poprzecierany i brakowało dwóch guzików. Niesfornej czupryny Matty’ego nie ujarzmiło zwilżenie włosów przed czesaniem.
– Czemu?
– Ta kartka jest po to, żeby można było zostać w szkole, jak ktoś nie chce jechać.
– A dlaczego nie chcesz?
– Po prostu nie mam ochoty.
– Ale dlaczego? – Jack nie dawał za wygraną.
Matty siedział, miętosząc karteluszek. Wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Jack wziął od niego kartkę. Wycieczka do Muzeum Stanowego Idaho na wystawę o dinozaurach. Zbiórka na paliwo, po dwa dolary. W klatce piersiowej poczuł nieznośny ucisk.
– Nie chcesz jechać, bo to kosztuje?
– Po prostu mi na tej wycieczce nie zależy, to wszystko.
Jack podszedł do szafki i wyciągnął plastikowy pojemnik. Zdjął pokrywkę, odliczył dwa dolary i podał bratu monety.
– Matty, popatrz na mnie. Nie zginiemy, jak dam ci tę kasę. Kumasz?
Matty posłusznie podniósł wzrok. W jego oczach było coś, co chwyciło Jacka za serce.
– No okej.
– Wierzysz mi?
– Tak.
– Wszystko jest w porządku.
Matty obrzucił pieniądze szybkim spojrzeniem i odwrócił wzrok. Nie ma takiego opisu głupoty, pomyślał w duchu Jack, do którego byś nie pasował. Ale głośno powtórzył:
– Naprawdę, wszystko w porządku.
– No okej.
Siedząc przy stole ramię w ramię, w milczeniu jedli owsiankę. Jack podpisał pozwolenie na wycieczkę i włożył je Matty’emu do plecaka. Ogrzał bratu kurtkę przy piecu, pomógł mu się ubrać i zasunął suwak. Odprowadził go wzrokiem na przystanek, patrzył, jak Matty czeka na autobus, jak wsiada, jak po chwili autobus odjeżdża. Pojazd już dawno zniknął po drugiej stronie wzgórza, a Jack dalej stał ze wzrokiem utkwionym w ten sam punkt. Nie mógł przestać myśleć o tym, że okłamał brata. Nic nie było w porządku. Mieli dokładnie trzynaście dolarów i trzydzieści sześć centów. W szufladzie kuchennej leżało powiadomienie o egzekucji komorniczej. Bojler był zepsuty, spiżarnia pusta, ojciec siedział w pudle, a mama leżała w ogródku pod przysypaną śniegiem ziemią.
Jack znów usiadł przy stole i wsłuchał się w tykanie wiszącego nad piecem zegara.
– Plan – powiedział do siebie na głos. – Potrzebny mi cholerny plan!
Wszystko zależało od pieniędzy. Będzie kasa, będzie jedzenie. Pieniądze oznaczały, że kupi mleko, chleb, opłacić rachunki. Pieniądze biorą się z pracy, więc trzeba znaleźć pracę. Tylko jak? Gdzieś w miasteczku. Musi się udać. Trzeba znaleźć sposób. Przy tym jednak nie wolno zapominać o szkole. Jak przestanie chodzić, nie przejdzie to bez echa. A na coś takiego nie może sobie pozwolić, bo oznaczałyby to opiekę społeczną. Nic z tego. Nie ma takiej opcji. Bo wtedy zabiorą Matty’ego. Zabiorą Matty’ego.
A więc tak:
Najpierw szkoła.
Po szkole praca.
A co zrobisz z Mattym, jak będziesz w pracy?
Na to pytanie jeszcze nie miał odpowiedzi.
Zegar tykał. Odliczał sekundy do jakiejś tajemniczej godziny zero. Każde tyknięcie wydawało się głośniejsze od poprzedniego. Między jednym a drugim wąska przestrzeń, w której poruszał się czas, pulsując wolno. Jak krew sącząca się z rany.
Dłonie bardzo go bolały. Poszedł do łazienki i owinął pęcherze bandażem. Potem się uczesał i umył zęby. Wreszcie zarzucił plecak na ramię, wsiadł do chevroleta i pojechał do szkoły.
Na zastępstwo przyszedł nauczyciel od historii. Opowiadał o różnych prezydentach, którzy pełnili służbę na przestrzeni lat. Kto był najlepszy, kto najgorszy. Jack gapił się w okno.
Przez umysł przewijały mu się kolejne obrazy – nasuwały jeden po drugim. Były niekompletne, odbijały się od powierzchni powiek. Jak w odłamkach rozbitego lustra.
Jej pantofel na dywanie.
Nóż w jego dłoni. Ostrze przecinające skórzany pasek.
Oczy paliły go tak bardzo, że musiał je znów zamknąć. Rozłożył się na blacie stolika, wypchnął niechciane obrazy do jakiegoś najodleglejszego miejsca i ukrył głowę w ramionach.
Pójdziesz do spożywczaka, potem do baru mlecznego. I na obie stacje benzynowe. Co powiesz? Dzień dobry panu, jestem solidnym pracownikiem. Nie mam doświadczenia, ale potrafię ciężko pracować. Mogę robić wszystko, czego pan tylko potrzebuje. I będę robił to dobrze, zaręczam, cokolwiek sobie pan zażyczy – mogę wykładać towar, myć podłogi, czyścić toalety, potrafię ciężko…
Rozmyślania przerwał mu dzwonek na przerwę.
Jack podniósł głowę i przełknął ślinę. W gardle poczuł ból. Cholera. Nie możesz się teraz rozchorować! Co się stanie, jak cię rozłoży? Dobrze wiesz, co się stanie.
Wyszedł na korytarz, otworzył swoją szafkę i wrzucił do niej podręcznik do historii. Za plecami mijały go grupki roześmianych, gadających ze sobą licealistów. Trwała przerwa obiadowa. Jeśli pójdzie na parking, może da radę zdrzemnąć się ze dwadzieścia minut w chevim. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia. Musisz tylko trochę odpocząć, zapewniał sam siebie w duchu. Krótka drzemka i zaraz będzie lepiej.
– …najpiękniejsza ze wszystkich, jakie w życiu widziałem.
Przy rzędzie szafek, odwrócony do Jacka plecami stał Luke Stoddard. Najstarszy rocznik. Gwiazda szkolnej drużyny futbolowej. Słodził właśnie jakiejś dziewczynie. Miał na sobie obcisłe dżinsy i czapkę z daszkiem zachodzącym aż na oczy. Reputację zyskał dzięki cudom wyczynianym na boisku – i poza nim.
– Mógłbym zabrać cię tu i tam – proponował. – Oprowadzić, pokazać, gdzie co jest, no wiesz.
Jack już miał ich wyminąć, ale kiedy jego wzrok padł na dziewczynę, coś kazało mu przystanąć. Stała przy szafce, przyciskając książki do piersi. Jej twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Zatrzymał się chyba ze względu na jej oczy. Jakby wpatrywał się w głęboką toń wody, lśniącą i mroczną jednocześnie. Naraz w odmętach tej głębi coś błysnęło i ułamek sekundy później znikło. Jakby momentalnie zostało pochłonięte. Jack znał ten błysk.
Luke tymczasem podszedł do niej jeszcze bliżej.
– Jesteś z tych nieśmiałych, co?
Jack stał trochę z boku, obserwując scenę z pewnej odległości. Dziewczyna upuściła książki. Kartki zawirowały w powietrzu i wylądowały bezładnie na podłodze. Luke wybuchnął śmiechem. Dziewczyna ani drgnęła. Stała z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia, z dłońmi zaciśniętymi w pięści.
Luke zrobił gest, jakby chciał pogłaskać ją po policzku. Nachylał się już, gdy ta uniosła rękę, błyskawicznie wymierzyła cios i równie szybko przybrała tę samą postawę co wcześniej. Jack bardziej to wszystko wyczuł, niż zobaczył. Z przedramienia chłopaka wystawał teraz ołówek.
Stoddard cofnął się gwałtownie. Spojrzał na ramię, nabrał łapczywie powietrza w płuca, wyszarpnął ołówek i rzucił go na ziemię. Czerwona plama na rękawie powiększała się powoli. Chłopak dławił się własnym oddechem.
Dziewczyna obserwowała go nieporuszona niczym kamień. Ołówek leżał niedaleko od jej stóp.
Luke rzucił się na nią rozwścieczony.
– Ty suko! – wrzasnął.
– Zostaw ją w spokoju – powiedział Jack.
Luke odwrócił się i spojrzał lekko zdezorientowany na stojącego obok chłopaka.
– Co takiego?
– Zostaw ją w spokoju – powtórzył chłodno Jack.
Oddech Luke’a zwolnił. Chłopak rozstawił szeroko stopy i uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Josh Dahl. Czy tam Jack, zgadza się? Czego chcesz?
– Powiedziałem, czego chcę.
– A tak, tak. Powiedziałeś.
Jack milczał.
Luke spojrzał najpierw na dziewczynę, potem na niego.
– Nie wiecie, kim jestem? Zaręczam, że nie chcecie ze mną zadzierać.
– Znam cię – rzucił beznamiętnie Jack.
Luke poczerwieniał na twarzy. Kilkoro uczniów przystanęło i zaczęło przyglądać się niecodziennej scenie. Dziewczyna przez cały ten czas nie powiedziała ani słowa. Nawet się nie poruszyła. Na dobrą sprawę mogła być niemową.
– To co, Jack, jak się miewa tatuś? – wypalił Luke. – No jak tam, często się widujecie?
Jack nie odpowiedział, tylko czekał w milczeniu.
Na twarzy Luke’a pojawiła się niepewność.
– Czego ty właściwie chcesz, co?
Jack czuł się, jakby dryfował w niebycie. Jakby znajdował się gdzieś daleko i obserwował ich rozmowę z dystansu. Popatrzył na dłonie chłopaka.
– Do futbolu potrzebujesz dobrych rąk, nie? Rozgrywający muszą mieć dobre ręce. No wiesz, żeby rzucać piłkę.
– Co ty chrzanisz?
Jack stał w miejscu i przyglądał się uważnie chłopakowi. Po ramieniu spływała mu strużka krwi. Na podłogę spadała jedna kropla po drugiej. Luke zwilżył górną wargę.
– To ma być jakaś groźba czy co?
Jack czekał.
Luke rozejrzał się po korytarzu, czy nie widać przypadkiem żadnego kumpla. Nikt się nie poruszył. Wokół nich zebrał się już mały tłum. Nikt nie rozmawiał. Nikt się nie śmiał.
Panowała cisza. Gdzieś dalej zaskrzypiała szafka.
Luke wzruszył lekko ramionami. Próbował wymyślić, co powiedzieć.
– Mniejsza o to. Dupek z ciebie, nie jesteś wart mojego czasu. – Przeniósł wzrok na dziewczynę. – Ona też nie.
Posłał Jackowi jeszcze jedno pogardliwe spojrzenie, po czym cofnął się i torując sobie drogę łokciami, wytoczył się przez drzwi.
Przez tłum przemknął cichy szmer. Twarze z przeszłości. Rówieśnicy, z którymi niegdyś się przyjaźnił. Kiedy to było, całe lata temu. Docierały do niego fragmenty toczącej się rozmowy.
– Cholera, widzieliście Luke’a?
– A jak go dźgnęła tym ołówkiem…
– To Jack Dahl. Jego ojciec to ten, którego…
Jack utkwił w nich spokojny wzrok. Na ten widok głosy milkły jeden po drugim, aż zapadła kompletna cisza. Patrzył na nich. Na wszystkich po kolei. Na ich twarze. Jak by to było? Być takim jak reszta, tak… normalnym? Patrzył, aż wszyscy po kolei odwrócili wzrok. Wiedział, o kim myśleli. Jesteś taki sam jak on, powiedział sobie w myślach. Przyparty do muru, jesteś taki sam jak on.
Zadzwonił dzwonek i tłum wreszcie się ożywił.
Harmider. Gapie zaczęli się rozchodzić.
Jack spojrzał na nieznajomą. Stała dalej w tym samym miejscu, ze spuszczoną głową i z twarzą ukrytą pod burzą rozwichrzonych ciemnych włosów. Kucnął, pozbierał luźne kartki i podniósł jedną z należących do niej książek. Na okładce widniał balon. Wyblakłe litery na górze układały się w słowa: Analiza matematyczna, wydanie piąte. Wyprostował się i podał jej plik kartek.
– Nic ci nie jest?
Uniosła głowę i napotkała jego spojrzenie. Dopiero teraz mógł się jej dokładniej przypatrzyć. Lekko rumiane policzki, brak makijażu. Orzechowe oczy, w których krył się ból.
– Trzymaj się ode mnie z daleka – wychrypiała.
Cofnął się o krok.
Gwałtownym ruchem odebrała od niego notatki. Zauważył, że na wewnętrznej stronie nadgarstka ma tatuaż. Serce. Czarne jak onyks. Maleńkie, czarne serce.
Obróciła się na pięcie i wyprostowana jak struna oddaliła się pospiesznie. Po chwili zniknęła za drzwiami łazienki dla dziewczyn.
Jack stał z głupią miną, wciąż trzymając jej podręcznik. Korytarz opustoszał już zupełnie. Zajrzał do środka. U góry na pierwszej stronie drukowanymi czarnymi literami widniało zapisane imię, a poniżej numer telefonu.
AVA.
Przekartkował podręcznik, zastanawiając się, czego Ava tak bardzo się bała. Po dłuższej chwili otworzył plecak i wrzucił książkę do środka.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz