Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Powieść ukazuje nam złożoność nastoletnich relacji między płciami bez pouczania i głoszenia kazań.”
Mia Döring, autorka bestsellera Zwykła dziewczyna
Co zrobisz, jeśli twój najgorszy dzień w życiu będzie się powtarzać?
Spence i Anthony przyjaźnią się od dzieciństwa. Wspierali się w trudnych czasach i zawsze mogli na siebie liczyć. Kiedy na domówce Antoniego dochodzi do tragedii, Spence odkrywa, że chyba tak naprawdę nigdy nie znał swojego przyjaciela.
Dzień się zapętla i kończy zawsze tak samo: śmiercią Clary Hart, znajomej ze szkoły. Chłopak codziennie budzi się w swoim samochodzie i widzi ją żywą, zdrową i lekko wkurzoną. Wierzy, że dostał drugą szansę, aby ją ocalić. Potem trzecią... Czwartą...
Złapany w pętlę, skazany na przeżywanie tych samych 24 godzin w kółko, próbuje zapobiec strasznym wydarzeniom z imprezy.
Czy uda mu się uwolnić i ocalić życie Clary Hart?
Książka odpowiednia dla czytelników 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Tytuł oryginału: The Eternal Return of Clara Hart
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz/Chat Blanc
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Kamil Kowalski
© Louise Finch 2022
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka
ISBN 978-83-287-3178-3
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Dla kogoś, kto jest o wiele odważniejszy, niż ktokolwiek powinien musieć.
U moich stóp znowu leżą zwłoki. Na niebie iskrzą się gwiazdy, a na ziemi – kawałki potłuczonego szkła. Zimne, wilgotne powietrze i liście na poboczu drogi. Krew na asfalcie i żwir powbijany w jej skórę. Oddech drapie mnie w gardle. Wciskam knykcie do ust i zagryzam.
Co jest nie tak z tym dniem? Jest otoczony śmiercią – tą sprzed roku i tą obecną – jak drutem kolczastym. Pięć razy to zdecydowanie za dużo, by patrzeć, jak umiera ta sama dziewczyna.
U moich stóp leżą zwłoki. Zamknięte oczy, ale nie na długo. Minie jeszcze kilka godzin, zanim się obudzi i powtórzymy to wszystko od początku.
Tak mi przykro.
Kucam. Przygładzam jej włosy. Nachylam się.
Obudź się, Claro, tkwimy w tym razem, ty i ja.
1.1
Ten dzień to złodziej.
Ludzie nazywają go „rocznicą” mamy, ale moim zdaniem nie brzmi to dobrze. Nie, kiedy mówimy o takim dniu jak ten. O dacie, która czyha w kalendarzu, dzień po dniu wykrada szczęście i szykuje się, żeby znienacka zadać cios. Głowę trzymałem nisko – byle nie patrzeć na to bezpośrednio – ale każdego ranka zastanawiałem się, czy już tu jest. Czy to już dzisiaj.
Jakie to typowe, że kiedy „dzisiaj” w końcu nadchodzi, to pytanie wcale nie pojawia się w mojej głowie jako pierwsze. Pierwsze, które przychodzi mi na myśl, to: „Czy jakiś kutas właśnie walnął w mój samochód?”.
Cholera jasna, ten dzień wypełnił swoje przeznaczenie w ciągu kilku sekund. Przeszedł wszelkie moje oczekiwania. Oczywiście nie wierzę w przeznaczenie. Ironia losu to już co innego. Dzięki, Wszechświecie, ale serio, nie trzeba było.
Wydłubuję śpiochy z oczu i ziewam. Budząc się w aucie, sięgnąłem nowego dna; szyja przedkłada skargę, że jej właściciel spędził noc oparty o drzwi, w stawach mi strzyka, krawat mnie ciśnie, a ślina zrobiła się gęsta i cuchnąca jak pomyje. W lusterku wstecznym widzę kawałek szkolnego parkingu. A, no tak, tutaj, już pamiętam. Wciśnięty w kąt, w którym nie zobaczą mnie nauczyciele. Najwyraźniej ten idiota też nie zauważył.
Samochód, który we mnie walnął, rozklekotana czerwona micra, parkuje na miejscu obok – kolejny z nielicznych zmotoryzowanych uczniów, tego jednak nie rozpoznaję. Wypadam przez drzwi, wpycham wygniecioną koszulę w spodnie i zamaszystym krokiem idę wzdłuż boku pojazdu sprawcy. Blokuję ciałem otwarte drzwi kierowcy, zanim udaje mu się wystawić ze środka coś więcej niż nogę.
– Hej – mówię.
I wtedy dostrzegam, że to Clara Hart. Czarne włosy, spiczasty nos z kolczykiem i poprzekłuwane uszy do kompletu, ale mundurek nieskazitelny. Usta ma jak zwykle ściągnięte w wyrazie dezaprobaty, a oczy zmrużone. Nic dziwnego, że we mnie wjechała, pewnie nie widziała nic poza wygórowanym poczuciem własnej wyższości.
– Cholera, właśnie walnęłaś w mój samochód.
– Ja tobie też życzę udanego piątku, Spence. Wiesz, że jesteś spóźniony na lekcję wychowawczą? – Clara próbuje się przecisnąć obok mnie. Chwytam ją za ramię i ciągnę.
– Spójrz tutaj.
– No przepraszam. – Wyszarpuje ramię i patrzy na mnie z ukosa, ale idzie za mną na tył mojego klasycznego mg.
Zatrzymuję się i wskazuję palcem lśniący zderzak. Po setkach godzin spędzonych z tym autem w warsztacie znam każdy jego centymetr lepiej niż dłonie, którymi przy nim pracowałem. Zderzak jest nieskazitelny. Cholera, nie ma się do czego przyczepić.
– Zderzak jest porysowany – mówię.
– Przepraszam, gdzie?
– Dokładnie. W tym. Miejscu. – Nawet we własnych uszach nie brzmię przekonująco.
Clara mruży oczy i kładzie ręce na biodrach.
– Tu nic nie ma. Co według ciebie mam niby zrobić ze szkodą, której nie ma? Mam ci podać dane z polisy?
Jej ciemne brwi są uniesione w gotowości do walki. Prześlizguję się wzrokiem po jej powgniatanej, porysowanej micrze. Przesuwam językiem po zębach i czuję, jak palący wstyd wzbiera w mojej piersi. Ależ ze mnie dupek.
– Dziwne, że ktoś to w ogóle chce ubezpieczać – mówię, a Clara unosi dwa palce i zgina jeden z nich.
– Po pierwsze, nawet nie uderzyłam w twój samochód, tylko na niego spójrz! Po drugie, nie każdy ma nadzianych starych, którzy kupują mu auto.
– No nie gadaj! – Moje serce drga z bólu.
Jej słowa pokazują, ile wie. Jacy tam nadziani. Zresztą mamusi wcale nie mam.
– Mogę już iść? – Drugim palcem nadal wskazuje w moją stronę, jakby zapomniała, że on tam jest. – Niektórzy z nas mają standardy, które muszą utrzymać.
– Co proszę?
– Spałeś w rowie? – Clara marszczy nos.
– A ty uczyłaś się nim jeździć?
Jezu, jeździć rowem? Ignoruję swoją gównianą ripostę i otwieram bagażnik, żeby wyciągnąć z niego plecak. Nie mogę znieść malującej się na twarzy Clary miny, która wyraża jej zadowolenie z siebie. Pewnie, może i jestem dzisiaj rano skacowany, ale przynajmniej nie rozbijam innym samochodów. Właśnie to powinienem był jej powiedzieć.
Clara wyciąga swoje rzeczy z auta i odchodzi, tupiąc. Przewieszona przez ramię torba uderza ją w biodro, pod pachą tkwi czarny szkicownik. Dziewczyna przypomina rozciągnięty wykrzyknik z ciemnymi włosami, w granatowym mundurku i czarnych, mocno stukających butach, których wygląd psują najbledsze nogi, jakie w życiu widziałem.
Zbieram się, żeby krzyknąć za nią coś dowcipnego i kąśliwego zarazem, kiedy rzuca przez ramię:
– Weź prysznic!
Wykręca się jej noga w kostce i dziewczyna się potyka, prawie upada. Nie odwraca się, żeby zobaczyć, jak zginam się wpół ze śmiechu. Natychmiastowa karma to suka, Claro.
Idąc za nią, zachowuję porządną odległość, by mieć pewność, że się z nią nie zrównam. Nawet bym sobie głowy nie zawracał lekcją wychowawczą, ale wiem, że Anthony byłby wkurzony, że musi wytrzymać na niej sam. Wysłał mi już wiadomość z pytaniem, gdzie jestem, i przypuszczam, że może sobie przypomniał, jaki dziś dzień, co w sumie jest dość wzruszające.
Z przepraszającą miną wchodzę na lekcję pana Barnesa i wślizguję się na krzesło. Anthony kładzie mi dłoń na ramieniu. Patrzy na mnie, a jego czoło coraz bardziej się marszczy. Może rzeczywiście śmierdzę. Trudno to stwierdzić teraz, kiedy wlazłem w chmurę perfum Hugo Boss, która unosi się wokół Anthony’ego.
– Znowu się ściąłeś z ojcem? – pyta, a ja ze wzrokiem wbitym w biurko kręcę głową.
– Nie można się pokłócić z kimś, z kim się nie rozmawia.
A nie można rozmawiać z własnym ojcem, jeśli nie mieszka się w domu. Już myślę, że Anthony zaraz zwróci uwagę na to, jaki mamy dzień, ale on tylko mówi:
– To dobrze, stary, to dobrze. Skończyłeś to wypracowanie z filozofii?
– Jasne. – Moja pamięć błądzi we mgle zasnuwającej wydarzenia wczorajszego wieczoru. Zacząłem wypracowanie po dwóch piwach, ale potrafiłem pisać praktycznie nieprzytomny, a i tak wyprodukować coś znośnego. W każdym razie na niewiele mi się to przyda. Zostało kilka tygodni do przerwy w nauce i egzaminów i nic z tego nie będzie miało znaczenia. Zresztą zrobię korektę. Kontrola jakości i takie tam.
Anthony składa samolocik z papieru i rozbija mi go na głowie.
– To coś więcej niż tylko śliczna buzia, co?
– Nawet tyle nie.
Dookoła nas, zgarbieni nad ławkami, siedzą inni uczniowie, wypompowani przez zakuwanie do egzaminów, czujący już piątkową atmosferę i czekający na rozpoczęcie weekendu. Clara siedzi kilka rzędów przede mną i coś bazgrze w notesie. Wpatruję się w nią z nadzieją, że się odwróci i znów poczuje się zażenowana, że prawie zmiażdżyła mi zderzak, ale ona trzyma głowę nisko opuszczoną.
Rozlega się dzwonek. Wstaję i idę z resztą tłumu, ale pan Barnes zatrzymuje mnie tekstem:
– James Spencer, proszę na słówko. – Zamyka drzwi przed nosem kłębiących się na korytarzu dzieciaków, które chciałyby zająć miejsca jeszcze przed następną lekcją, i zostajemy sami.
Barnes przekłada jakieś papiery na rogu biurka, aż zaczyna się czuć na tyle niekomfortowo, że mówi, co mu leży na wątrobie. Jego oczy przebiegają po mojej pomiętej koszuli, po przekrzywionym krawacie i włosach, które od kilku dni nie widziały prysznica. No to jedziemy.
– Wszystko okej, James?
– W porządku, tak.
– Dziś rano znów się spóźniłeś.
No, najwyraźniej. Spoko facet z tego pana Barnesa. Chudy i wysoki po sam sufit, i łysy. Dzisiaj ubrany w brązy z krawatem w kolorze limonkowej zieleni, który ma mu dodać ekscentrycznego sznytu. Od jego blezera aż mnie szczypią oczy. Nie chcę być wobec niego nieuprzejmy, facet już i tak dostaje za swoje, ale Clary nie magluje, chociaż też się dzisiaj spóźniła.
– W porządku – powtarzam.
– Opuściłeś się w nauce.
– No tak, zgadza się.
Chwila ciszy. Może Barnes wpatruje się w czubek mojej głowy.
– Wiesz, że jeśli chcesz z kimś porozmawiać, to możesz przyjść do mnie albo do każdego innego nauczyciela, prawda?
No i proszę. Zastanawiałem się, kiedy dotrzemy do tego punktu. Barnes chce tego samego co wszyscy, wyłącznie tego, co we mnie najgłębiej, tego, co najmroczniejsze. Chce wyskrobać ze mnie uczucia, żeby móc je zbadać, a potem powiedzieć mi, że nie są aż tak istotne jak zdobycie największej możliwej liczby punktów na egzaminach. Nie, dzięki.
– Mogę już iść?
– Widzimy się na filozofii. Postaraj się nie spóźnić. – Barnes składa dłonie i mocno zaciska usta. Obraz troski.
Oczywiście wiem dlaczego. Nie chcą, żebym na ich warcie ryczał, dawał sobie w żyłę albo zmienił się w wandala. Nie chcą, żeby statystyki kolejnego ucznia poleciały na łeb na szyję, a przynajmniej nie przed zdaniem egzaminów z przyzwoitymi wynikami, które będzie można wklepać do protokołu. Jak już wspomniałem, Barnes jest fajny, ale lepiej pamiętać, że żaden z nich tak naprawdę mnie nie zna. Nie wpadać w tę pułapkę. Jestem tylko kolejnym dzieciakiem na taśmociągu. Pracą, z której w końcu się wychodzi.
Marnuję pierwszą połowę okienka między lekcjami w łazienkach przy sali gimnastycznej, gdzie biorę prysznic. Sprej do ciała przytępia to, co utrzymuje się na wczorajszej koszuli, która nadal wygląda, jakbym w niej spał, ale kiedy zakładam blezer, to właściwie tego nie widać. Guma do żucia załatwia sprawę nieumytych zębów. Dwóm tabletkom paracetamolu udaje się zażegnać problem dzwonienia w głowie. Kiedy znów dołączam do kolegów, czuję się prawie jak człowiek.
Anthony i Robak są w stołówce, gdzie zazwyczaj marnujemy okienka. Gdy tak siedzą obok siebie, wyglądają jak obiad – kawał drogiego steku obok niewielkiej porcji wysuszonych frytek na szarym stole. W stołówce wiecznie unosi się zapach rozgotowanych warzyw, ale i tak jest lepsza niż świetlica, w której, cóż, bywa tłoczno i gwarno.
Anthony trzyma nogi na krześle, a jego twarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Robak ma kwaśną minę. Przegapiłem coś ciekawego, ale nie potrafię wykrzesać z siebie zainteresowania. Stołówka jest niemal pusta, jeśli nie liczyć sporadycznych wędrówek do automatu z przekąskami i napojami. Właśnie dlatego Anthony szczególnie lubi to miejsce. Jest zapalonym obserwatorem.
– Uśmiechnij się do nas, Mia! – krzyczy do dziewczyny, która idzie przez pomieszczenie.
Kiedy osuwam się na krzesło, Anthony odwraca się do mnie i Robaka i dodaje:
– Wiem, co by jej poprawiło humor.
– Czekolada? – pytam, kiedy Mia karmi automat monetami.
Dziewczyna ryzykuje spojrzenie przez ramię, a ja posyłam jej współczujący uśmiech. Zachowanie Anthony’ego to straszna żenada. Coś tam jeszcze mówi, ale gramolę się od stołu, gmeram po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych i mijam Mię, która mocno ściskając przekąskę w garści, kieruje się z powrotem do wyjścia.
– Impreza u mnie dziś wieczorem. Przyprowadź siostrę! – krzyczy Anthony.
Mia nie ogląda się za siebie ani się nie zatrzymuje.
Wygrzebuję monetę pięćdziesięciopensową i wrzucam do automatu, żeby kupić sobie marsa, po czym wracam do stolika. Anthony oznajmia:
– Oceniam Mię na trzy i pół gwiazdki: drugi raz bym nie kupił, ale robi robotę.
Ciągle to samo. Jakby mój mózg miał dość mocy obliczeniowej, by ją marnować na ocenianie Mii. Anthony szturcha mnie stopą, a ja, skoro już zmusił mnie do podania jakiejś liczby, mówię:
– No nie wiem. Maksimum trzy.
Uśmiech schodzi mu z twarzy.
– Widzimy się o siódmej?
Ach, no tak. Przykładam ręce do brzucha, żeby powstrzymać burczenie, zagryzam wnętrze policzka. Wydaję z siebie jakiś niezobowiązujący dźwięk pod adresem Anthony’ego. Powinienem był coś powiedzieć kilka tygodni temu, kiedy data została ustalona. Chyba miałem nadzieję, że Anthony załapie, spontanicznie przypomni sobie, że to rocznica mamy, i przełoży imprezę. Ale wygląda na to, że zapomniał – w końcu to nie jego matka – a teraz stoję tutaj, a dno tej głębokiej dziury patrzy na mnie. Mówię:
– Chyba…
– Odpuszczę sobie dziś wieczorem, Ant – wyprzedza mnie Robak.
– Ta, jasne – prycham.
Robak sobie odpuści, jak będzie martwy.
Imprezy u Anthony’ego zyskały status legendy. Odkąd skończył dziesięć lat, a rodzice po raz pierwszy zostawili go samego w domu, ewoluowały od łagodnej anarchii początkujących imprezowiczów – grania w naprute sardynki, kiedy dwadzieścioro dzieciaków lądowało ściśniętych w szafce pod schodami – do psujących reputację rzezi z ostatnich czasów.
Wszyscy pamiętają imprezy u Mansbridge’a, a przynajmniej ich pierwsze siedemdziesiąt pięć procent. Ostatnim razem Robak, goły jak święty turecki, już o dwudziestej pierwszej nasikał do jacuzzi. Wciąż się z tego nie otrząsnął. Mnie też pewnie byłoby ciężko, gdyby dziewczyny w szkole cały czas nazywały mnie „czerwoną rakietą”. Nie żeby ksywa była gorsza niż „Robak”, ale wieść niesie, że jego sprzęt bardziej przypomina psi niż ludzki.
Robak wygląda, jakby go zemdliło na samo wspomnienie.
– Wiesz co? Chyba dzisiaj nie dotrę – mówię przepraszającym tonem.
– Co? – Anthony delikatnie trąca mnie czubkiem buta w żebra. – Nie bądź taki. Nie możesz nas pozbawiać swojego towarzystwa tylko dlatego, że wczoraj w nocy za mocno zabalowałeś na własny rachunek. No dawaj, miejże jaja. – Potępienie w jego oczach sprawia, że czuję gorąco na karku.
– Chyba powinienem dać sobie na razie spokój.
– Nie ma mowy. Czym się strułeś i tak dalej.
– Taa, ale…
– Poza tym prawie mamy z głowy ten cały burdel. – Machnięciem ręki ogarnia krajobraz, który wkrótce się zmieni. – Ostatnia biba, zanim zaczną się powtórki i egzaminy. Stary, przecież wiem, że chcesz to uczcić.
Odklejam wargi od zębów. Nie ma sensu forsować sprawy i pracować na ochłodzenie relacji z kumplem poniżej zera na czas tak długi, jak Anthony’emu będzie pasować. Bywa strasznie małostkowy, a ja nie dam rady sam przebrnąć przez dzisiejszy dzień. Może by odpuścił, gdybym powiedział, dlaczego nie mogę iść. Ale istnieją pewne zasady odnośnie do martwych rodziców: nie wspominaj o nich częściej, niż musisz, bo śmierć to cholernie przygnębiająca sprawa. Moja trauma jest znacznie mniej interesująca dla innych ludzi niż dla mnie. Zresztą jeśli nie liczyć imprezy, moją jedyną opcją na dziś jest spędzenie wieczoru z tatą i unikanie tematu. Udawanie, że nie ma żadnej rocznicy. Udawanie, że mama za chwilkę wróci z pracy. Nie, jeśli już mam udawać, to lepiej w otoczeniu ludzi, którzy nie znają prawdy.
– W każdym razie – mówi Anthony i patrzy na mnie z ukosa – co by z ciebie był za przyjaciel, gdybyś nie uczcił razem ze mną faktu, że Bee ode mnie odchodzi?
No i proszę, rzucił asa na stół: rozstanie. Tu mnie ma. Nie można olać kumpla, którego właśnie rzuciła dziewczyna. Nawet jeśli boli go tylko zraniona duma. Nawet jeśli mam wściekłego kaca. Nawet jeśli jestem ostatnią osobą, która powinna się nad nim litować.
– To przyjdziesz? – pyta Anthony, a ja zerkam na Robaka, który bawi się krawatem. – Spence, stary, mowę ci odjęło? – naciska, po czym rozkojarzonym głosem mruczy: – O rany, spójrzcie na to.
– Chryste.
To znowu ona, ta idiotka, która walnęła w mój samochód, idzie dumnym krokiem przez stołówkę, jakby nas nie widziała, jakby nas tam w ogóle nie było.
– No co? – mówi Anthony, zauważywszy moją minę. – Niezła jest. Nie byłeś nią kiedyś zainteresowany, Spence?
– Nie – odpowiadam zbyt szybko.
– Brałbym – zgadza się Robak. – Zawsze chodziła z nami do szkoły?
– Bogu niech będą dzięki za pokwitanie – mówi Anthony. – Niesamowite, co? W jednej chwili są małymi, smutnymi dziwadłami, umalowanymi czarną szminką i pulchnymi, a w następnej cały tłuszcz z ich ciała zostaje odessany do cycków i tyłka. – Wydaje z siebie głośny odgłos siorbania i chwyta się za pierś.
– No, tak to już działa – potwierdzam. – Jebać naukę, nie?
– Cztery gwiazdki. Z daleka wygląda na prawdziwy rarytas. Poleciłbym przyjacielowi.
– Zero gwiazdek. Produkt dotarł uszkodzony – gderam, krążąc w myślach wokół mojego samochodu i jego emocjonalnych blizn.
– Zaproszę ją.
– Dawaj, Ant – chichocze Robak, a ja mówię:
– Nie, po prostu…
– Hej. Impreza u mnie dziś wieczorem?
Clara się zatrzymuje. Zamiera z odpakowanym batonikiem Bounty podniesionym do ust – do listy jej wykroczeń dodaję gówniany gust w kwestii przekąsek – i mówi:
– Aha, nie, dzięki.
– No weź – nie odpuszcza Anthony. – Gwarantujemy dobrą zabawę albo zwrot pieniędzy. Przyjdź na jedną imprezę, drugą dostaniesz gratis. Specjalna oferta promocyjna dla nowych klientów. Osobiście oprowadzę cię po lokalu.
Clara wbija wzrok w podłogę. Pewnie nawet rozmowa z Anthonym sprawia, że czuje się niezręcznie.
Anthony się nie myli. Może kiedyś, dawno, dawno temu, byłem nią zainteresowany przez jakieś pięć minut. Jesteśmy niewielkim rocznikiem. Mieszkamy w małym miasteczku. Pula dziewczyn jest ograniczona. A Clara nie jest szkaradna, chociaż kolczyk w nosie i tunele w wielokrotnie poprzekłuwanych uszach trącą wysiłkiem czynionym, by się taką stać. Gdyby Anthony na mnie naciskał, dałbym jej teraz trzy i pół gwiazdki – odjąłbym punkty za prowadzenie auta i osobowość. Clara jest jedną z tych osób, które w nic się nie angażują. To ten typ, który z zażenowaniem staje z dala od reszty tłumu, jakby to ona odrzucała nas, nie na odwrót. Ktoś, kogo nikt z nas nie rozpozna, kiedy za pięć lat wyciągniemy zdjęcie klasowe. Ani zabawna, ani zapadająca w pamięć. W ogóle nijaka.
Ludzie tacy jak Clara sprawiają, że nozdrza zaczynają mi drgać, wydaje im się, że są o wiele lepsi niż reszta z nas, która tylko stara się, jak może, żeby przetrwać. Imprezy, drużyny sportowe i nieroztropne zachowania są częścią zbiorowego mundurka, którego noszenia Clara odmawia. Zawsze taka była, zawsze, odkąd sięgam pamięcią. W zależności od perspektywy jej zachowanie może się wydać intrygujące albo irytujące, a ja wiem, po której stronie stoję.
Clara gwałtownie podrywa głowę do góry i z niewytłumaczalnego dla mnie powodu kieruje się do mnie, nie do Anthony’ego:
– Nie, dzięki. Słyszałam o tych twoich imprezach i mam lepsze rzeczy do roboty w nocy niż przyglądanie się, jak ktoś stawia klocka na stole, albo łapanie wenery.
Odgryza kawałek kokosowego okropieństwa i odchodzi powolnym krokiem, trzymając głowę zbyt wysoko.
– Gdybyś jednak zmieniła zdanie…! – woła za nią Anthony, a pod nosem dodaje: – Pff. Wenera. Chciałaby.
Tym razem się nie śmieję, bo co, u licha? Doświadczam autentycznego, uporczywego wrażenia déjà vu, takiego, po którym wydaje ci się, że oberwałeś po nerach.
Ten okropny dzień co chwilę wynajduje nowe, dziwaczne sposoby, żeby skopać mnie leżącego.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz