Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bestsellerowa autorka na specjalne życzenie czytelniczek (i z wyjątkową dla nich dedykacją!) wznawia jedną ze swoich ulubionych powieści. Jak każda jej książka i ta mówi o tym, co dobre, mądre, optymistyczne.
Iga bardzo chciałaby cieszyć się życiem. Ale zamiast tego czuje się uwięziona w pułapce cudzych oczekiwań: przyszłej teściowej, wymagającego ojca, koleżanek, a nawet miłości jej życia - Wiktora. Czy naprawdę pasuje do ich świata? Czy czasem to nie ona powinna dyktować warunki, na jakich pragnie żyć? Rzecz w tym, że nawet jeśli nie jesteśmy pewni drogi, po której kroczymy, niełatwo zdecydować o zmianach. Kto pomoże Idze i Wiktorowi poznać ich prawdziwe uczucia? Przyjaciele, rodzina, a może ktoś obcy? Wzruszająca i dająca do myślenia historia o wszystkim, co najważniejsze – a przede wszystkim o prawdzie, którą mamy w sobie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 425
– Do krótkiego gwinta! Gdzie są moje granatowe dżinsy?! – Podniesiony głos zakłócił miłą ciszę słonecznego, choć mroźnego poranka.
– Klnie się: jasny gwint. A poza tym wszystkie twoje dżinsy są granatowe. – Natalia dopięła guziki swetra i weszła do garderoby pomóc Wiktorowi. Miał trzydzieści pięć lat, zarządzał rodzinną firmą i był dobrze zorganizowany, ale w domowych sprawach często się gubił.
– Do ciężkiej Anielki! Powinny być na swoim miejscu! – Gorączkował się mężczyzna, kopiąc w stosach ubrań niczym nadpobudliwy terier.
Anielka jest jasna – pomyślała i uśmiechnęła się, bo zawsze coś mylił, kiedy się denerwował. – Może nowa gospodyni odłożyła rzeczy na inne miejsce? – podpowiedziała i czekała spokojnie, aż sam wyciągnie właściwe wnioski.
– Wiecznie to samo. – Wreszcie wydobył parę spranych oraz mocno sfatygowanych dżinsów z wysokiego stosu ubrań, po czym spojrzał na nie z czułością. Natalia udała, że tego nie widzi. Już dawno postanowiła zaaranżować drobny wypadek, w którym wysłużone spodnie ucierpią w sposób trwały i uniemożliwiający dalsze użytkowanie. To będzie jedno z jej pierwszych działań, kiedy wreszcie stanie się pełnoprawną panią tego domu.
Już dawno powinno to było nastąpić – uświadomiła sobie po raz kolejny.
Wiktor ubrał się bez przeszkód. Dżinsy świetnie pasowały i nawet nieźle w nich wyglądał, choć trudno by się doszukiwać w tej stylizacji klasy czy elegancji stosownej do jego pozycji towarzyskiej. Lubił jednak luz, co Natalia zamierzała skorygować natychmiast, gdy tylko zamieni status związku na małżeństwo. Westchnęła, patrząc na ubierającego się mężczyznę. Póki co stare dżinsy bezpiecznie opinały jego zgrabne pośladki, a wszelkie plany kobiety pozostawały na razie w sferze marzeń. Wciąż mogła nazywać się tylko – jak to się teraz ładnie określa – partnerką, choć równość w tym związku była czysto teoretyczna. To Wiktor, mimo iż zawsze zachowywał się jak dżentelmen, określał warunki. Ona musiała się dostosować.
– Gdzie jest ta nowa gosposia? – zapytał, wychodząc z garderoby. Energicznie przeczesał palcami jasne, bardzo gęste włosy. – Dlaczego przy tak wysokiej stopie bezrobocia znalezienie pracownika na stałe graniczy z cudem? – Rozejrzał się wokół, jakby się spodziewał usłyszeć od kogoś odpowiedź. – Wiecznie ktoś się wszystkiego uczy od nowa! Dobrze płacę, zatrudniam legalnie, nie wymagam cudów i co? To już trzecia osoba w tym miesiącu. Zanim się przyzwyczai, pewnie odejdzie jak poprzednie. Ktoś może mi to wytłumaczyć?
Natalia mogła, ale nie zamierzała zgłaszać się na ochotnika. Nie chciała skończyć niczym posłaniec przynoszący złe wieści – strącony ze skały, zanim zdążą wybrzmieć jego ostatnie słowa. Wybrała inną drogę.
– Spóźnisz się do pracy – zasugerowała łagodnym głosem, skutecznie odwracając myśli Wiktora od codziennych domowych trosk.
– Masz rację. – Błyskawicznie się wyprostował. – Już jestem gotowy. Przepraszam cię, niepotrzebnie tak się denerwuję. Ale niczego w tym domu nie można ostatnio znaleźć – powiedział już spokojnie i pocałował ją.
Z przyjemnością pozwoliła mu się objąć. Cieszyła się każdą sekundą bliskości ze swoim wymarzonym mężczyzną. Wręcz uzależniła się od tego uczucia. Wiktor, zapalony miłośnik sportów ekstremalnych, miał silne ramiona i dobrze wyćwiczone mięśnie. Pływał, pokonywał górskie szczyty na sportowym rowerze i skakał ze spadochronem. Z maniackim wprost uporem jeździł na czarnym motocyklu po drogach niedostępnych i, zdaniem Natalii, najmniej odpowiednich do tego celu. Wracał z takich wypraw zmordowany, pochlapany błotem, wyciągając pospiesznie z włosów jakieś zielska.
Ten zwyczaj Natalia również miała zamiar zmienić zaraz po ślubie. Czarna honda nie wzbudzała jej zaufania. Nie widziała też powodu, by dorosły mężczyzna miałby oddawać się pasjom odpowiednim dla nieopierzonych nastolatków.
Trzeba było jednak przyznać, że wszystkie te zajęcia miały jedną niewątpliwą zaletę. Dzień po dniu budowały jego sylwetkę, rzeźbiąc ją wytrwale niczym wyjątkowo zdolny rzemieślnik. Natalia lubiła każdy centymetr ciała swojego mężczyzny i nigdy nie miała dość wzajemnego dotyku.
Teraz przytuliła się mocniej, ale Wiktor szybko przypomniał sobie, że przecież jest już późno. Pocałował ją raz jeszcze, po czym delikatnie odsunął.
– Muszę już iść – powiedział stanowczo.
Wyszedł z sypialni, minął piękną jadalnię z okrągłym stołem, nakrytym do śniadania. Nie spróbował nawet jednej potrawy z bogatego zestawu, starannie skomponowanego przez nową gospodynię. Wypił tylko w kuchni kilka łyków gorzkiej, mocnej kawy. Spieszył się. Włożył szybko buty, po czym wrzucił laptop do skórzanej, sfatygowanej teczki. Natalia w tym czasie również przygotowała się do wyjścia.
– Zostań – zaproponował. – Odpocznij, skosztuj ulubionego soku. Specjalnie dla ciebie zamówiłem. – Wskazał dłonią na wysoki dzbanek.
– Dziękuję. Może po południu. Wychodzę z tobą – odparła Natalia i włożyła ciepły płaszcz.
– Nie zje pan śniadania? – Starsza pani o miłej powierzchowności stanęła w szerokim hallu. – Przygotowałam wszystko zgodnie z zaleceniami. Czy czegoś brakuje? – zapytała nieśmiało.
Wiktor spojrzał na nią. Już podczas pierwszej rozmowy poczuł sympatię do tej kobiety. Przypominała mu babcię. Miała takie same ciemne włosy, lekko posiwiałe na skroniach. Krótką zaczesaną do góry fryzurę ze staroświecką trwałą. W uszach migotały jej długie kolczyki składające się z pęku srebrnych listków. Tańczyły przy każdym ruchu głowy. Ale najważniejsze były niebieskie oczy patrzące na rozmówcę z łagodnością i serdeczny uśmiech tworzący wokół oczu i ust siateczkę zmarszczek. Wiktorowi ten widok kojarzył się z ciepłem, poczuciem bezpieczeństwa, ale też surową ręką, która czasem potrafiła zawrócić z niezbyt bezpiecznej drogi.
Uśmiechnął się do niej. Dopiero zaczynała. Trudno w końcu wymagać, by pracownik opanował liczne domowe zwyczaje w jeden dzień.
– Wszystko w porządku, pani… – Jak na złość nie mógł sobie przypomnieć imienia.
– Marysiu – podpowiedziała mu Natalia.
– Właśnie. – Zakaszlał, pokrywając zmieszanie, choć nie znosił tego niekontrolowanego odruchu. – Po prostu nie zawsze będę jadł śniadanie w domu – wyjaśnił szybko. – Proszę jednak obudzić mojego syna i dopilnować, by on zjadł. W miarę możliwości niech to nie będzie tylko naleśnik z nutellą. Jakaś sałatka, chleb pełnoziarnisty będą bardziej odpowiednie. – W ostatniej chwili powstrzymał się przed dalszym ciągiem wypowiadanego od lat komunikatu i wyrażeniem prośby, aby dziecko zostało odpowiednio przygotowane do wyjścia do szkoły. Przypomniał sobie o feriach, że są ferie.
Gospodyni zrobiła dziwną minę. Wiele ją kosztowało przemilczenie cisnącego się na usta komentarza. Spojrzała na Natalię, ale ona udała, że nie widzi niczego niezwykłego w słowach Wiktora, gdy wyrażał się o czternastolatku niczym o niesamodzielnym uczniu szkoły podstawowej. Wszyscy znajomi rodziny wiedzieli, że zegar mężczyzny zatrzymał się kilka lat temu i w świadomości ojca Oliwier wciąż jest małym chłopcem, który po śmierci mamy wymaga miłości, troski, a przede wszystkim wyrozumiałości.
– Będzie pani pamiętać? – upewnił się.
– Oczywiście, proszę się nie martwić. – Gospodyni spojrzała w stronę schodów prowadzących do pokoju Oliwiera. Całe wczorajsze popołudnie i wieczór poświęciła na sprzątanie tego pomieszczenia. Zobaczyła niejedno, ale milczała. Bardzo zależało jej na pracy.
– W takim razie dziękuję i do zobaczenia wieczorem – powiedział Wiktor i wyszedł, przepuszczając Natalię przodem.
Wąskim korytarzem przeszli do garażu. Pożegnali się krótkim pocałunkiem i każde wsiadło do swojego samochodu. Wspólnie wyjechali szeroką bramą garażową, a następnie skierowali się w dwie przeciwne strony. Wiktor ruszył drogą wyjazdową prowadzącą na autostradę, by jak najszybciej dostać się do centrum miasta, a Natalia wolno zmierzała w stronę mieszkania mieszczącego się w blokach położonych niecały kilometr dalej. Po chwili jednak zmieniła zdanie i zatrzymała samochód na poboczu.
Zlokalizowane na obrzeżach Krakowa osiedle domków jednorodzinnych otaczały brzozowe zagajniki. Drzewa rosły tu bujnie, jeszcze zanim na tym kawałku ziemi spoczęło czujne oko dewelopera i dojrzało okazję do szybkiego zarobku. Teraz smukłe brzozy stanowiły urokliwą dekorację, windującą cenę metra kwadratowego postawionych w błyskawicznym tempie budynków. Drzewa dawały też osłonę przed wzrokiem przypadkowych przechodniów i choć pozbawione o tej porze roku liści, stanowiących ich największą ozdobę, wciąż stanowiły odpowiednie tło dla porannych rozmyślań. Natalia wysiadła z samochodu i wyciągnęła z torebki wąską paczkę papierosów. Od lat już nie paliła, ale poprzedniego wieczoru kierowana dziwnym impulsem, poprosiła o tę używkę, płacąc przy kasie za drobne zakupy. Jakby wiedziała, że kolejny dzień będzie ciężki. Zmarnowała kilka zapałek, zanim poczuła w gardle ostry, a jednocześnie mdlący smak dymu. Prócz substancji smolistych i czynników rakotwórczych zawierał też chyba jakiś składnik uspokajający, bo myśli łatwiej układały się w głowie. Od razu pojawiła się ta najważniejsza:
Jak długo jeszcze mam czekać?
Rozejrzała się wokół, szukając miejsca odpowiedniego, by usiąść, ale dwie postawione niedaleko ławeczki nie nadawały się do tego celu. Stan ich czystości zdecydowanie nie wzbudzał zaufania na tyle, by im powierzyć drogi, jasny płaszcz z cienkiej wełny. Wróciła więc do samochodu i usiadła w fotelu kierowcy, wyciągając na zewnątrz długie nogi w kozaczkach na niebotycznie wysokiej szpilce. Poprawiła ciemne włosy i przejrzała się odruchowo w lusterku. Nikt jej tutaj nie widział, na bocznej drodze panowały pustki, jednak Natalia podkreśliła kolor ust szminką i lekko przypudrowała nos. Z zadowoleniem oceniła efekt. Była naprawdę atrakcyjną kobietą.
Ale wciąż czekała.
Jak długo jeszcze? – powtórzyła w myślach zadane przed momentem pytanie. Miała już serdecznie dość. Zaczynał ją przerastać każdy kolejny tydzień.
Trzy lata to doprawdy wystarczająco wiele czasu, by się poznać, dotrzeć i podjąć decyzję w sprawie wspólnej przyszłości. Oboje nie byli już przecież tacy młodzi. Wiktor kilka miesięcy wcześniej hucznie świętował trzydzieste piąte urodziny, a ona dyskretnie i w gronie najbliższych tylko przyjaciółek oblała fakt, że jest od niego młodsza zaledwie o kilka miesięcy. Stabilizacja stała się jej życiowym priorytetem.
Chciała jeszcze przed czterdziestką wyjść za mąż i urodzić dziecko. A znając tempo Wiktora w podejmowaniu takich decyzji, musiała uzbroić się w cierpliwość. Wprawdzie na samą myśl o mieszkaniu pod jednym dachem z Oliwierem cierpła jej skóra, jednak pocieszała się, że chłopak już za parę lat zda maturę i kto wie, może wyfrunie z rodzinnego domu. Nie miała złych intencji. A przynajmniej starała się, by własne pragnienia pogodzić z dobrem chłopca. W głębi serca życzyła mu więc, by zwiedził świat i zdobyć najlepsze wykształcenie.
Może w Londynie albo w Monachium? – rozmarzyła się. – Niejeden nastolatek o tym marzy.
Na studia w Oksfordzie pewnie nie byłoby ojca stać, zresztą smarkacz i tak by się nie dostał, bo nauka nigdy nie zaliczała się do jego życiowych pasji, ale mniejsza zagraniczna uczelnia… Czemu nie?
Myślę jak typowa macocha z bajek – uświadomiła sobie nagle. – One zawsze chcą przede wszystkim pozbyć się dzieci z poprzedniego związku.
Mimo tej niezbyt przyjemnej konkluzji nie zmieniła zdania. Wspólne mieszkanie z Oliwierem przekraczało możliwości przeciętnej kobiety. Najlepszy dowód na to stanowiły wciąż zmieniające się gosposie.
Postanowiła działać. Miała już dość biernego czekania. Wyjęła telefon. Włączyła. Odruchowo sprawdziła pocztę, ponieważ zignorowanie pulsującej ikonki z kopertą nie leżało w jej naturze, powstrzymała się przed otwarciem portalu społecznościowego, by zobaczyć, co tam z kolei słychać, i wreszcie wybrała numer Wiktora.
Gdy tylko zjechał z autostrady, utknął w korku na dwupasmówce prowadzącej w stronę centrum. Zerknął na zegarek. Dziewiąta.
Powinno już być luźniej, ale ciągnący się przed nim sznur aut świadczył o czym innym. Noga drgała mu nerwowo na pedale gazu, ale samochód nie mógł rozwinąć większej prędkości niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Mocny japoński silnik mruczał pod maską jak pojmane zwierzę. Też pewnie wolałby zaryczeć pełnym głosem.
Wiktor wrzucił do ust garść miętowych pastylek, byle tylko czymś się zająć. Nie znosił marnowania czasu. Gdy usłyszał skoczną melodię dzwonka, szybko przełknął pastylki, lekko się krztusząc, po czym włączył zestaw głośnomówiący. Pamiętał o obietnicy danej Łucji, jego zmarłej przed laty żonie, i od tamtej pory tylko w ten sposób prowadził za kółkiem rozmowy telefoniczne. Jako jedyny opiekun ich synka miał dbać ponad wszystko także o własne bezpieczeństwo.
– Słucham – powiedział trochę nieuważnie, bo korek posuwał się bardzo nierównomiernie. Czasem dało się przejechać kawałek nawet w niezłym tempie, by po chwili znów hamować.
– Jesteś już na miejscu? – zapytała Natalia.
– Nawet nie wjechałem do centrum. – Zwolnił gwałtownie, bo tuż przed maską samochodu zobaczył szeroki tył czarnego nissana.
– Korki – domyśliła się. – Na to nic niestety nie mogę poradzić, ale tak sobie dzisiaj rano pomyślałam, że w kwestiach domowych mogłoby się wiele zmienić na lepsze.
– W jaki sposób? – zaciekawił się i odetchnął z ulgą, bo ruch niepodziewanie zyskał większą płynność. Docisnął mocniej pedał gazu.
– Może chciałbyś, bym bardziej zaangażowała się w nasze wspólne życie? Przecież spotykamy się już tak długo, coraz lepiej się znamy – powiedziała ostrożnie, a głos nieco jej zadrżał.
– Pewnie – odparł spontanicznie, nie doszukując się w pytaniu żadnych podtekstów ani głębszych treści.
– Czyli chcesz się ze mną ożenić? – zapytała Natalia, celowo starając się, by zabrzmiało to lekko, jak mimochodem rzucony żart, z którego w każdej chwili można się wycofać.
Wiktor poczuł falę gorąca i przez moment zrobiło mu się ciemno przed oczami, a już w następnej sekundzie zobaczył ten sam co wcześniej szeroki tył nissana. O tę jedną chwilę za późno i niestety zdecydowanie zbyt blisko przedniej części własnego samochodu. Rozległ się huk, pojazdem mocno szarpnęło i po chwili silnik zgasł.
– Niech to szlag trzaśnie! – krzyknął mężczyzna.
– Wiktor! Co się stało?! – Natalia wołała do słuchawki. Przeszył ją lodowaty dreszcz strachu. Rozmowa została przerwana, a kolejne próby połączenia kończyły się wyłącznie pulsującym sygnałem zajętego numeru.
Skoro Wiktor do kogoś dzwoni, nic poważnego mu się nie stało – pomyślała dziewczyna, próbując zachować spokój.
Opuściła dłoń bezwładnie wzdłuż ciała. Przymknęła oczy, by choć na chwilę oddzielić się od rzeczywistości, ale niewesołe wnioski pojawiły się mimo opuszczonych powiek i próby skupienia myśli na czymś innym. Jeżeli mężczyzna w ciągu trzech lat nawet słowem nie napomyka o planach wspólnego życia, a na samo wspomnienie o ślubie natychmiast powoduje wypadek samochodowy, to chyba nie można wyrazić się jaśniej.
– Nie można, droga Natalio – wyszeptała i otarła łzę z policzka. – Nie można.
Mimo wszystko postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę. Tak jej kiedyś poradziła hipotetycznie przyszła teściowa. Podobno Wiktor potrzebował tylko trochę czasu, by zaleczyć stare rany.
Telefon zapiszczał. Jakby na zawołanie przyszła wiadomość:
Wszystko w porządku, to tylko nieprzyjemna stłuczka. Zadzwonię.
Natalia uśmiechnęła się i otarła łzy. Mimo stresu związanego z wypadkiem pamiętał, by do niej napisać. Nic mu się nie stało – odetchnęła z ulgą, dopiero teraz uświadamiając sobie, że mocno zaciska dłoń na telefonie.
Wyjęła ze schowka butelkę wody mineralnej i wrzuciła do niego paczkę papierosów.
Nigdy więcej – postanowiła i wypłukała usta.
Jeszcze raz odczytała wiadomość. Poczuła miłe ciepło wokół serca, jak zawsze na myśl o Wiktorze. Był wspaniały. Zupełnie odmienny od mężczyzn, których wcześniej znała. Czasem twardy, stanowczy, ale zarazem czuły i delikatny.
Gdyby jeszcze tylko potrafił zdobyć się na obiektywny stosunek do swojego syna – westchnęła z rezygnacją.
Oliwier miał cztery latka, kiedy po wyczerpującej chorobie zmarła jego mama. Według zgodnych opowieści wszystkich członków rodziny Janickich kobieta niezwykła, piękna, wspaniała, niezastąpiona.
Natalia westchnęła i tylko dbałość o nienagannie białe szkliwo powstrzymała ją, by nie zgrzytnąć zębami na samą myśl o pierwszej żonie Wiktora. Wczesna śmierć wpłynęła na ukształtowanie jej wyidealizowanego wizerunku. Zapewne nie do końca prawdziwego, ale to i tak nie miało znaczenia. Natalia musiała zmierzyć się z tym niedoścignionym wzorem. Nie szło jej zbyt dobrze mimo wsparcia przyszłej teściowej oraz wielkiej determinacji, z jaką dążyła do zbudowania z Wiktorem trwałego związku. Wciąż próbowała wywalczyć dla siebie miejsce w sercu mężczyzny żyjącego przeszłością.
Łucja umierała długo, cierpiała, ale jej umysł działał bez zarzutu. Zanim odeszła, wymogła na zakochanym do szaleństwa i nieprzytomnym z bólu mężu liczne obietnice. Przede wszystkim, że będzie ponad wszystko dbał o dziecko. Stawiał potrzeby synka na pierwszym miejscu.
Wiktor robił to z całym zaangażowaniem. Zatrudniał opiekunki, szukając kandydatek o macierzyńskim usposobieniu i dobrym sercu. Kupował zabawki i organizował zajęcia pozalekcyjne. Pilnował pór posiłków i terminów szczepień. Pracował, by zapewnić dziecku stabilizację. Jednak zabieganemu i wciąż zajętemu ojcu umknął gdzieś fakt, że w międzyczasie Oliwier dorósł i bardzo się zmienił. Ze słodkiego przedszkolaka przeobraził w wysokiego nastolatka. Czas płynął szybko, a Wiktor sprawiał wrażenie, jakby nadal tkwił przy łóżku swojej żony.
Może naprawdę potrzebuje tylko trochę cierpliwości wspartej dyskretnym, lecz stanowczym działaniem? – zastanowiła się Natalia.
Była gotowa zrobić wszystko, co konieczne, by wreszcie zostać jego żoną. Dla niego mogła zdobyć się na każde poświęcenie. Potrafił je wynagrodzić tysiąckrotnie.
Dlatego bez narzekania przyjęła rolę drugiej Łucji. Nosiła, podobnie jak jej poprzedniczka, ubrania wyłącznie w jasnych kolorach. Udawała, że nie lubi doniczkowych kwiatów, choć od dziecka je hodowała. Gdy odwiedzał ją w jej mieszkaniu, musiała utykać po kątach sporą kolekcję orchidei. Starała się za wszelką cenę nie drażnić jego syna, choć najchętniej powiedziałaby mu kilka szczerych zdań, bo wyprowadzał ją z równowagi każdym gestem. Pielęgnowała też znajomość z panią Janicką, która stanowiła dla niej niewyczerpaną kopalnię ciekawostek na temat Łucji. Wykorzystywała je w walce o dominację w sercu Wiktora.
Czasem miała tego wszystkiego serdecznie dość, ale nie potrafiła przestać. Kochała tego mężczyznę. Z jego wadami i zaletami. Nawet kiedy wkładał stare ciuchy, warte chyba jedynie zainteresowania konserwatora zabytków, albo przekręcał powiedzonka. Poprzedniego wieczoru rzucił: „Nie owijaj kota w bawełnę”. Aż uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie jego argumenty. Dyskutowali o czymś i zirytowana Natalia próbowała go przekonać do swoich racji, jednak kiedy usłyszała o kocie owiniętym w bawełnę, chciało jej się już tylko śmiać. Wiktor skończył polonistykę, ale związki frazeologiczne mylił jak nikt inny.
Pokrzepiona dobrymi wspomnieniami spojrzała ponownie na wiadomość i uspokoiła się. Podjęła już decyzję i nie zamierzała z niej rezygnować. Poczeka do wieczora i spróbuje jeszcze raz, a potem znowu. Tak długo, aż sprawy wreszcie się ułożą po jej myśli.
W nocy mocno padał śnieg i na poboczach wciąż jeszcze leżały hałdy świeżego białego puchu. Błyskały w słońcu złudnym krystalicznym blaskiem, przy bliższym poznaniu okazując się po prostu zamarzniętą wodą, na dodatek nie pierwszej już czystości.
Jednak w Krakowie nawet brudne zaspy mają swoją magię. Było pięknie. Turyści leniwie spacerowali po szerokiej płycie Rynku, wystawiając twarze w stronę ciepłych promieni słońca, łagodzących ostry mróz. Studenci mniej lub bardziej pospiesznie zmierzali na zajęcia, ludzie sukcesu uśmiechali się, prezentując światu drogie ubrania. Wśród tej codziennej gonitwy kwiaciarki niezależne od pogody, zmieniających się systemów politycznych i gospodarczych zawirowań, sprzedawały kolejnym pokoleniom zakochanych kolorowe bukiety.
Ładna pogoda sprawiła, że przy wystawionych przed lokalami gastronomicznymi stolikach pojawiło się sporo klientów chętnych do zjedzenia posiłku, a przygotowane na tę porę roku zaciszne boksy ogrzewane lampami gazowymi gwarantowały przyjemny nastrój.
Pani Wanda, szefowa kuchni jednej z restauracji mieszczących się tuż przy Rynku, stanęła w drzwiach i czujnym spojrzeniem sprawdziła, czy na krzesłach rozłożono ciepłe koce. Zmarszczyła czoło i zacisnęła usta, mimo iż wszystko było jak należy. Powodów do zmartwień wcale jednak nie brakowało. Trębacz na wieży kościoła Mariackiego radośnie ogłaszał południe, a szef wciąż jeszcze nie zdołał dotrzeć do pracy. Wanda pokręciła głową, stłumiła westchnienie i podeszła bliżej z brązową kamionkową wazą, którą postawiła na jednym ze stolików. Gorąca zupa parowała na mrozie, a jej kuszący aromat od razu przykuł uwagę przechodzącej obok pary. Zwolnili kroku, po czym przystanęli niedaleko, by przestudiować menu wystawione w tym celu na specjalnym stojaku.
– Proszę. – Wanda spojrzała życzliwie na chudziutkiego klienta, który najwyraźniej marzł, mimo że opatulił się ciepłym kocem. – To najlepszy żurek w Krakowie – zareklamowała entuzjastycznie swój produkt. – Jak u mamy – mówiła dalej, nalewając solidną porcję. – Zrobiony na prawdziwym żytnim zakwasie. Stary zaczyn przywiozłam ze wsi od rodziców parę lat temu i jest tajemnicą tej niezwykłej zupy.
Mężczyzna niepewnie spojrzał w talerz. Potrawa wydzielała obłędny aromat, pobudzając zmysł powonienia, wyglądała też niezwykle kusząco, ale określenie: „stary zaczyn” nie wzbudzało w kliencie zaufania.
Pani Wanda stanęła obok stolika i podparła się pod boki. Jej słusznych rozmiarów sylwetka zasłoniła na chwilę urokliwy widok na pomnik Mickiewicza. Śnieżnobiały fartuch, zawiązany wokół solidnej talii, nie miał nawet najmniejszej plamki, choć szefowa kuchni od rana biegała pomiędzy garnkami, doglądając gotujących się potraw. Wysoki czepiec szczelnie zasłaniający włosy, tych strasznych wrogów każdej szanującej się kucharki, dodawał jej powagi i godności.
– Proszę się nie bać! – zawołała gromko. – Zaczyn może latami działać, a im starszy, tym lepszy. Może jeszcze komuś zupki? Na koszt firmy – zwróciła się w stronę gości oczekujących przy pozostałych stolikach. – Dzisiaj ja muszę obsługiwać, choć nie mam ku temu naprawdę żadnych kwalifikacji. Ani wyglądu, ani odpowiedniej gadatliwości, choć może z tym ostatnim akurat coś dałoby się zrobić – uśmiechnęła się. – Trzeba działać, nie ma wyjścia. Jedną kelnerkę zimny wiatr wywiał i tyle ją widziano.
– Jak to wiatr wywiał? – Gość lekko się zakrztusił jedzonym łapczywie żurkiem. Smakował wybornie.
Siedząca obok para również poprosiła o porcję gorącej zupy, a pani Wanda nalała im od serca, jednocześnie odpowiadając na pytanie.
– Takie dzisiaj czasy – westchnęła. – Biedaczka przyszła do pracy, ale po godzinie zadzwonili z przedszkola, że jej córeczka zachorowała. Dominika wyleciała jak oparzona, zostawiając wszystko na mojej głowie, a szefa nie ma… – dodała znacząco. – Ja to ogarniam, choć teraz o dobrą pomoc kuchenną czy porządną kelnerkę trudniej niż o…
– Witam, pani Wando. – Zdyszany Wiktor wpadł między stoliki, przerywając wywód. Obserwował sytuację z niepokojem, odkąd minął róg kamienicy przy samym końcu ulicy Floriańskiej i zerknął w kierunku zapełnionego klientami ogródka restauracyjnego. Od razu przyspieszył kroku.
– No… – Zaczerpnęła spory haust powietrza, ale po chwili wypuściła je ze świstem i spojrzawszy w stronę coraz bardziej zaciekawionych gości, zacisnęła usta. Nie zamierzała narażać na szwank reputacji szefa, a poza tym okazji do rozmowy z nim sam na sam z pewnością w ciągu dnia nie zabraknie.
– Gdzie Dominika? – zapytał szybko.
– Wezwali ją do przedszkola. – Wystarczył ułamek sekundy, by Wiktor bez trudu odczytał w oczach pani Wandy potępienie z powodu skandalicznego spóźnienia, wyrzut za wciąż niezatrudnioną, a bardzo potrzebną trzecią kelnerkę na przedpołudniową zmianę i delikatną krytykę wielu innych aspektów swojego życia. Bo te jako długoletnia szefowa kuchni oraz zaufana przyjaciółka rodziny doskonale znała i z zapałem komentowała.
Najczęściej nic sobie z tego nie robił. Wiele osób próbowało wpływać na jego decyzje i potrafił się obronić przed ich zakusami. Ostatnio jednak czuł dziwny niepokój. Pewne sugestie pojawiały się zdecydowanie zbyt często. Spojrzał w stronę stolików.
Praca – przypomniał sobie i natychmiast dał się porwać wirowi niekończących się obowiązków. Ten doskonały środek znieczulający kiedyś uratował mu życie i pomógł pozbierać się po katastrofie. Działał niezawodnie.
– Miałem mały wypadek – wyjaśnił, by odwrócić jej myśli od swoich osobistych spraw.
Podziałało błyskawicznie. Kobieta westchnęła, szeroka pierś poruszyła się niczym miech kowalski, a w oczach pojawiła się troska. Wiktor uśmiechnął się.
– Nic mi nie jest – łagodził. – Jak widać. Tylko auto do niczego się nie nadaje, ale to już trudno. Poradzimy sobie.
– Oczywiście. – Pani Wanda kiwnęła głową. – Poczęstowałam gości gratisową zupą, bo musieli zbyt długo czekać na kelnerkę. Ta Kaśka stanowczo za wolno się rusza. Słowo honoru. Swój etat jeszcze ogarnia, ale jeśli trzeba kogoś zastąpić, całkiem się gubi.
– Dobrze pani zrobiła, ta zupa to świetny pomysł – odparł, pomijając milczeniem uwagę na temat pracy drugiej kelnerki. Dobrze wiedział, że jedna osoba to za mało, by obsłużyć klientów na dwóch rewirach.
Zdjął kurtkę i wziął do ręki leżący na służbowym stoliczku notes oraz oprawione w ciemną skórę menu. Podszedł do pierwszego stolika i sprawnie zaczął przyjmować zamówienia.
Wanda zabrała jego ubranie, po czym szybko wróciła do kuchni, bo nawet kilkuminutowa nieobecność szefowej z pewnością zdążyła już zapewne zaowocować katastrofalnymi skutkami.
– Znalezienie dobrej pomocy kuchennej jest w dzisiejszych czasach trudniejsze niż mężczyzny, który prowadząc samochód, myśli o tym, co należy – mruczała, kończąc rozpoczętą przed momentem myśl. – A jeśli szef sądzi, że uniknie dzisiaj zasadniczej rozmowy, to się głęboko myli.
Chwilę później zapomniała jednak o wszystkich tych ważkich sprawach, ponieważ niebieskie karteczki z zamówieniami zogniskowały całą jej uwagę.
Dopiero po godzinie, kiedy sytuacja w restauracji została opanowana, szef mógł wreszcie porzucić obowiązki kelnera i wejść do swojego gabinetu. Zastępowanie pracowników nie było dla niego niczym nowym. W razie kryzysu mógł przejąć dowolne stanowisko. Znał działanie przedsiębiorstwa od podszewki.
Usiadł przy zawalonym papierzyskami biurku, by wypełnić daną kilka dni temu obietnicę i znaleźć wreszcie trzecią kelnerkę. Sięgnął dłonią w głąb papierowej góry i bez trudu odnalazł właściwą teczkę. Stos podań, niedokładnie wrzucony po ostatnim przeglądaniu, miał zawinięte rogi. Wiktor niechętnie wyciągnął pomięte kartki. Spojrzał na nie bez entuzjazmu. Rzucił na boczny stolik pierwsze CV. Krzywo wydrukowany „gotowiec” ściągnięty z internetu. Podobny do wielu innych. W krótkim jednostronicowym tekście, składającym się głównie z dat oraz danych osobowych, kandydatka potrafiła zmieścić wszelkiego rodzaju błędy. Ortograficzne, interpunkcyjne, stylistyczne i rzeczowe. Wiktor, absolwent polonistyki na najstarszym krajowym uniwersytecie, cierpiał, patrząc na to niedbalstwo. Generalnie większość podań napisano w pośpiechu, bez namysłu, byle jak. Najwyraźniej żadnemu z kandydatów nie zależało na tej akurat pracy. Nawet nie zadali sobie trudu, by choć w najmniejszym stopniu odnieść się do treści ogłoszenia. Chcieli po prostu jakiegokolwiek zatrudnienia. I choć rozumiał ich punkt widzenia, wolał własny. A ten zakładał znalezienie osoby, która stanie się częścią zespołu.
Rozległo się krótkie, energiczne pukanie do drzwi i zanim zdążył odpowiedzieć, do małego pomieszczenia weszła pani Wanda, zajmując prawie całą jego wolną powierzchnię.
– Nie mam czasu na gadanie – zastrzegła, zanim jeszcze na dobre przekroczyła próg, po czym wbrew swojej zapowiedzi natychmiast zaczęła mówić. – Będzie wreszcie ktoś do pomocy? Bo to już naprawdę przechodzi wszelkie pojęcie. Starszy pan Janicki przez dziesięciolecia pracował na dobre imię tej restauracji. Nie możemy sobie teraz pozwolić na wpadki. Goście przy stolikach na zewnątrz piętnaście minut czekali na kelnerkę. Piętnaście minut – powtórzyła ze szczerą zgrozą w głosie. – Czy pan wie, jak to strasznie długo, zwłaszcza dla mężczyzny? Trudniej zadowolić głodnego chłopa, niż wpaść pod dorożkę… Choć akurat przed wejściem do naszej restauracji dorożek nie brakuje.
– Wiem. I szybko powinniśmy zaradzić tym kłopotom. Zaraz zadzwonię do kilku osób. Trzeba tylko trochę cierpliwości. Sama pani powiedziała, że dzisiaj niełatwo o pracownika.
– Gorzej niż o chłopa, co pojmie jedną choćby prostą aluzję. – Usiadła i złożyła dłonie na okrągłych kolanach, wzdychając ciężko.
Wiktor roześmiał się, ale szefowa kuchni miała poważną minę. Pulchne, ładnie wykrojone usta nie układały się w zwykły życzliwy uśmiech, a z niebieskich oczu znikła charakterystyczna aprobata.
Spojrzał na nią uważnie, ale niczego nie zdołał wyczytać z jej twarzy. Wanda miała pulchne, prawie pozbawione zmarszczek policzki, których mogłaby jej pozazdrościć niejedna młoda kobieta. Ciemne włosy ściągała niemiłosiernie mocno w kok, by żaden kosmyk nie śmiał się wydostać. Jej usta z uniesionymi zwykle kącikami skrywały wiele potencjalnych uśmiechów, szefowa kuchni była bowiem bardzo pogodną osobą, ale dzisiaj żaden z nich nie był przeznaczony dla Wiktora.
– Są ferie – rzuciła niezobowiązująco, ale surowo.
– Tak, pamiętam. Oliwier został dzisiaj w domu.
Wanda patrzyła na niego przez chwilę, jakby na coś czekała.
– Może chłopak przyjechałby nam pomóc? – powiedziała wprost, znużona już uporczywym i kompletnie nieskutecznym delikatnym dawaniem do zrozumienia, o co jej chodzi.
Spojrzał na nią chłodno znad stosu papierów.
– Z tą dziewczyną warto porozmawiać. – Pokazał jedno z podań. Zdjęcie przedstawiało mocno umalowaną młodą kobietę o śmiałym spojrzeniu.
– Nic z tego nie będzie – oceniła Wanda, z westchnieniem rezygnacji przyjmując fakt, że szef pominął milczeniem zaproszenie do rozmowy na temat syna. – Ale decyzja oczywiście należy do pana – dodała tonem sugerującym zupełnie odwrotną treść. – Ja bym jednak na nią nie marnowała czasu – uściśliła na wypadek, gdyby nie zrozumiał.
Wiktor szybko przerzucał kolejne kartki, niektóre z nich odkładając na bok. Tak naprawdę dokonywał przypadkowej selekcji, gdyż żadna z kandydatek nie wyglądała na odpowiednią.
– Tak sobie przypominam właśnie – zaczęła powoli pani Wanda, poprawiając idealnie gładkie, naturalnie ciemne włosy, zwykle ukryte pod służbowym czepkiem – jak pan pomagał ojcu, mając zaledwie trzynaście lat. Grzeczny, dobrze ułożony, zawsze pod ręką… – Umilkła gwałtownie, bo odpowiedziało jej pociemniałe od gniewu spojrzenie. Ta aluzja okazała się jednak zbyt mocna.
– Nie ma teraz żadnych pilnych zamówień? – zapytał Wiktor. – Zwykle o tej porze kuchnia bez pani nie daje rady.
– Wracam do pracy. – I tak nic już nie mogła wskórać. Wobec pewnych tematów ten mądry mężczyzna stawał się bezradny niczym dziecko. – Dzisiaj w karcie suflet czekoladowy – dodała, otwierając drzwi. – Idzie jak woda. Muszę przygotować kolejną porcję, bo kucharki na pewno coś pokręcą w starym przepisie.
Nie doczekała się odpowiedzi, wyszła więc, cicho zamykając za sobą drzwi. Nie była zła, że szef tak stanowczo uciął dalszą dyskusję. Tylko bardzo smutna.
Kochała Wiktora niczym własnego syna. Momentami chyba nawet mocniej. Jej dziecko wiodło bowiem szczęśliwe życie, a ten chłopiec, który dorósł i wychował się na jej oczach, wciąż nie mógł wrócić na proste drogi.
Iga wyszła na zewnątrz i poprawiła kołnierz płaszcza. Było zimno, choć słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie. Trzęsła się i nie pomagał nawet gruby, szeroki szal, który otulał ją niczym kokon. Gdzieś w głębi czuła nadciągającą falę płaczu. Nie szkodzi, zatrzyma ją w środku. Iga radziła sobie z takimi sprawami. Miała w tym lata praktyki.
Zadrżała pod nagłym podmuchem wiatru, lekko się zachwiała, ale ruszyła w drogę. Spojrzała jeszcze tylko z niechęcią na szczelnie oklejone reklamą drzwi punktu, gdzie udzielano kredytów na dowód. Bez żadnych zabezpieczeń i konieczności wyjawiania dochodów.
Co za okrutny, fatalny pomysł – pomyślała. – Sprowadza słabych, czasem chorych ludzi na śliską drogę w jednym kierunku. Ku upadkowi.
Nie dało się przed tym w żaden sposób zabezpieczyć. Całą resztę udało jej się załatwić: w spółdzielni mieszkaniowej pozyskała konto bankowe, by bezpośrednio wpłacać czynsz, to samo w gazowni i elektrowni, opłacała też ojcu abonament telefoniczny i miała niepisaną umowę z właścicielką osiedlowego sklepiku, gdzie ojciec często kupował na tak zwany zeszyt, czyli na kredyt. Dzięki temu otrzymywał wyłącznie podstawowe, potrzebne produkty, broń Boże alkohol, a ona regulowała potem należności. Jednak chwilówki stały się jej zmorą. Nie mogła tego upilnować. Zbyt wiele takich firm pojawiło się ostatnio na rynku, a poza tym ojciec bywał pomysłowy. Zresztą nie musiał się specjalnie ukrywać ze swoimi działaniami. Ona pracowała za granicą, nie mogła śledzić każdego kroku taty, a przedstawiciele firm kredytowych czasem sami pukali do jego drzwi. Podpisywali umowę, nawet jeśli był nietrzeźwy. Nic nie pomagało – ani awantury, ani prośby.
Kiedyś podczas jednej z wizyt schowała ojcu dowód. Wyrobił sobie nowy. Mogła oczywiście nie płacić jego długów. Mogła. Ale nie potrafiła zdobyć się na ten krok. Ojciec szybko stoczyłby się na samo dno. Mieszkanie należało do spółdzielni, a ta tylko czekała na opóźnienia w spłacie czynszu, by pozbyć się niektórych lokatorów. Tata wydawał na alkohol całą rentę w kilka dni po jej otrzymaniu. Gdyby nie pomoc Igi, musiałby do końca miesiąca głodować. Niczego by to go nie nauczyło. Wiedziała o tym, bo już raz zdecydowała się na radykalne cięcie i zerwała z nim kontakty. Po miesiącu sąsiadka poinformowała ją, że ojca zabrało pogotowie. Spod bloku. Zmarzniętego, głodnego i odwodnionego. Oczywiście w stanie nietrzeźwym. Ledwo go wtedy odratowano.
Na kolejne stanowcze kroki Iga nie miała już odwagi.
Teraz też przyleciała w trybie pilnym z Anglii, kiedy zaprzyjaźniona listonoszka zadzwoniła, że ojciec listami poleconymi dostaje wezwania komornicze.
Co mogła zrobić? Zostawić go, by już zupełnie się stoczył?
Otarła nieposłuszną łzę, która wydostała się na zewnątrz.
Zażegnała kolejną katastrofę, ale nie miała z kim podzielić się tym małym, gorzkim sukcesem ani zwierzyć z nieprzyjemnej wizyty w biurze tego, pożal się Boże, biura kredytowego żerującego niebotycznie wysokimi odsetkami na ludzkiej głupocie czy nieszczęściu. Była sama.
Koleżanki po ukończeniu studiów rozjechały się w różne strony nie tylko własnego kraju, lecz także szerokiego świata. Dawno straciła z nimi kontakt. Najlepsza przyjaciółka, Majka, właśnie odsypiała noc spędzoną z płaczącym co dwie godziny niemowlęciem. O piątej rano życzyła Idze powodzenia w czekającej ją trudnej przeprawie, lekko zdziwiona, że ta jeszcze nie zdążyła się obudzić. Maja żyła teraz według wskazań innego zegara. Godziny wyznaczał zgodnie z cyklem dyktowanym przez zdrowy metabolizm dorodnego i rozkosznego malca.
Mama – pomyślała Iga tęsknie. – Ona z pewnością by mnie zrozumiała.
Może tak właśnie jest, w końcu o wszystkim dowiedziała się jako pierwsza. Prosto z lotniska w Balicach Iga pojechała na cmentarz i z walizką u stóp długo siedziała na starej ławeczce, pokrytej niesprzątniętymi od jesieni liśćmi. Ojciec miał widać ważniejsze sprawy na głowie niż porządkowanie grobu żony. Dziewczyna pozbierała znicze zapalone przez życzliwych sąsiadów i długo milczała, patrząc w zdjęcie przedstawiające młodą, uśmiechniętą blondynkę.
Jedno wielkie kłamstwo. Fotografia wykonana przy okazji szukania nowej pracy w żaden sposób nie przedstawiała mamy prawdziwej. Zawsze smutnej, bezradnej wobec męża alkoholika, biernie poddającej się zrządzeniom losu. Dziewczyna wzdrygnęła się na samo wspomnienie tego koszmarnego czasu. Biedna mama, nawet nie przypuszczała, że zdjęcie będzie zdobić nie tylko dokumenty, lecz przede wszystkim nagrobną płytę.
Nieznajomy fotograf musiał coś powiedzieć, wywołując na jej twarzy tak serdeczny uśmiech. Tylko co? Iga wiele razy się nad tym zastanawiała.
Znów poprawiła szalik i wyciągnęła spod kurtki długie, gęste włosy. Opadły łagodną falą na plecy, ale nawet od tego nie zrobiło jej się cieplej. Ziąb, który ją przenikał, pochodził przede wszystkim z jej wnętrza.
Jakiś spieszący się przechodzień wpadł na nią, po czym wymamrotał nieskładne przeprosiny. Wyrwana z zamyślenia, znów ruszyła przed siebie. Podeszwy butów ślizgały jej się na oblodzonych nierównych kostkach starej nawierzchni ulic centrum Krakowa. Minęła swój dawny uniwersytet i uliczką św. Anny przeszła w stronę Rynku. Walizka została w przechowalni. Teraz pozostało tylko podjąć decyzję, czy pierwszym samolotem wracać do Londynu tuż po planowanej wizycie u Majki, czy jednak odwiedzić dom rodzinny.
Mieszkanie ojca – poprawiła się w myślach, bo to miejsce właściwie nigdy nie przypominało domu i od dawna nie było tam rodziny.
Na Rynku występował zespół muzyczny. Tuż pod sceną, mimo dnia powszedniego i pory, kiedy większość osób jest w pracy, zgromadził się spory tłum. Słuchacze podskakiwali, broniąc się przed zimnem. Iga przystanęła na chwilę. Też chciała się troszkę ogrzać, choć bardziej zależało jej na ociepleniu duszy niż ciała. Chłonęła znajomą atmosferę, stojąc w cieniu starego ratusza, patrzyła na gołębie, co rusz podrywające się w niebo, i próbowała pokonać dręczący ją smutek. Tak bardzo jej tego brakowało przez te ostatnie lata. Choć w kraju pozostawiła za sobą głównie obojętnego ojca, dorywcze ciężkie prace za marne pieniądze i samotność, to jednak tęskniła za jedyną przyjaciółką i za swoim miastem, jego niepowtarzalną atmosferą. Za tymi wszystkimi miejscami, które znała, i ludźmi, którzy znali ją. Wiedzieli, kim jest naprawdę.
Przecisnęła się przez grupę miłośników skocznej muzyki i ruszyła wzdłuż starych kamienic. Oglądała wystawy, patrzyła na siedzących przy kawiarnianych stolikach turystów. Dotarła wreszcie na sam koniec jednej ze ścian Rynku i stanęła tuż przy wejściu na ulicę Floriańską. Zupełnie nie wiedziała, co robić dalej. Wracać wieczorem na lotnisko? Jechać do ojca? Zostać jeszcze w Krakowie?
Bezwiednie usiadła na jednym z foteli ostatniej w tym ciągu restauracji. Okazał się bardzo wygodny, z przyjemnością oparła więc zmęczone plecy. Mimo że ogródek był z jednej strony otwarty, lampy gazowe dawały przyjemne ciepło. Iga na chwilę przymknęła oczy, by w pełni poczuć przyjemność tej chwili wytchnienia. Szybko zrobiło jej się lepiej. Siedziała tak kilka minut, ale nikt nie podchodził z pytaniem o zamówienie.
Słabo, zważywszy na standardy tak świetnej lokalizacji – pomyślała. Jako magister hotelarstwa oraz osoba od lat pracująca w branży ze zdumieniem przyglądała się gościom cierpliwie oczekującym na kelnerkę.
Tuż obok niej przy sąsiednim stoliku siedziała młoda dziewczyna. Wyciągnęła lusterko i bez żadnego skrępowania poprawiała makijaż. Potem telefonem zrobiła sobie zdjęcie i coś długo wystukiwała na dotykowym ekranie.
Melduje światu, że właśnie usiadła i pomalowała usta – domyśliła się Iga.
Działania dziewczyny zostały jednak przerwane, bo podeszła do niej koleżanka i z rozmachem usiadła naprzeciw. W dłoni również ściskała telefon.
– Jak wyglądam? – Głośno zadane pytanie musiało chyba zastąpić słowa powitania. Przybyła właśnie dziewczyna oglądała się ze wszystkich stron w kieszonkowym lustereczku. – Boże, ale mi serce bije! – zawołała, dotykając dłonią okolice kształtnego biustu, rysującego się pod wąskim swetrem pomiędzy otwartymi połami płaszcza. – Strasznie się denerwuję – dodała.
– Nie przeżywaj tak. – Koleżanka próbowała ją uspokoić. – To w końcu nie pierwsze takie spotkanie w twoim życiu.
– Tak, ale ten mężczyzna jest wyjątkowy. – Dziewczyna najwyraźniej nie zamierzała ściszyć głosu, więc kilku gości restauracji mimo woli zainteresowało się dalszym przebiegiem tej dyskusji. – Wdowiec, a nie żaden rozwodnik z byłą żoną na karku – dodała pełna zachwytu. – Przystojny, bogaty, zaradny, wysportowany… – mówiła, jednocześnie poprawiając i tak już dość mocny makijaż. – Taki facet w życiu kobiety jest lekarstwem na wszelkie problemy – zakończyła stanowczo.
– Słuchaj, czy ty na pewno idziesz na rozmowę w sprawie pracy? – Koleżanka pochyliła się w jej stronę. – Bo zachowujesz się, jakby to miał być casting na żonę.
– Nie wymądrzaj się, tylko trzymaj kciuki. Tu można załatwić jedno i drugie. Szukają kelnerki, ale potrzebna jest też osoba kierująca pracą całego zespołu. Wiem to z dobrego źródła. No a od tego – pomalowała usta na ciemnorubinowy kolor i poprawiła puszyste włosy – już tylko krok do romansu. – Wstała i wzięła głęboki oddech. – To będę ja – oznajmiła. – Urodziłam się, by zarządzać. Uwielbiam wysokie wypłaty i przystojnych mężczyzn. Ruszam. Czekaj tu i życz mi szczęścia.
– Dobrze się zastanowiłaś? Przecież ty nie masz pojęcia, co to znaczy pracować w restauracji.
– A czy ja mam zamiar pracować? – prychnęła kandydatka na żonę dla właściciela, a pozostali goście szybko odwrócili głowy, udając, że wcale nie podsłuchują.
Iga miała właśnie zamiar wstać i zdecydować się, co dalej robić, ale pod wpływem tego przypadkowo usłyszanego dialogu zmieniła zdanie. Ogarnęła ją nieprzeparta ciekawość, by dowiedzieć się, jakie będą wyniki tej nietypowej rozmowy kwalifikacyjnej. A może szukała tylko pretekstu, by zatrzymać się na chwilę, zebrać myśli, odpocząć?
Kiedy młoda kelnerka podeszła z kartą, Iga uśmiechnęła się i zamówiła dużą kawę oraz kawałek ciasta drożdżowego z jabłkami. Tego właśnie teraz potrzebowała, bo głód ściskał jej żołądek. Wyleciała z Heathrow wcześnie rano, potem biegała po mieście, załatwiając pilne sprawy, i poza skąpym poczęstunkiem w samolocie od rana nic nie miała w ustach.
Czekała na posiłek, a w myślach przewijały jej się usłyszane przed momentem słowa. Mężczyzna jako lekarstwo na wszelkie problemy – odwieczny mit, powtarzany we wszystkich baśniach, komediach romantycznych i poczytnych powieściach. Niektóre kobiety ciągle o nim marzą, szukają czasem nawet przez całe życie, wciąż czekają.
Może wtedy jest łatwiej? – zastanowiła się. Sama nie wierzyła w takie proste rozwiązania, a o płci przeciwnej też miała nie najlepsze zdanie. Nic dziwnego, przyciągała do siebie wyłącznie nieszczęśliwą, nieodwzajemnioną miłość albo wszelkiej maści drani i kombinatorów. Ludzie mają różne dary, jej był właśnie taki.
Początkowo serce znosiło to dzielnie. Po każdym nieudanym związku podnosiła się i z nadzieją spoglądała w przyszłość. Jednak jeśli człowieka biją wciąż w to samo miejsce, po pewnym czasie ból staje się nie do zniesienia i trzeba się przed nim chronić. Iga stworzyła więc sobie całkiem sprawny system zabezpieczający. Nie zamierzała przysięgać, że już nigdy więcej. Takich deklaracji nie można traktować poważnie, a ona dobrze o tym wiedziała. Po prostu przestała stawiać w swoim życiu przede wszystkim na miłość. Jej priorytetem stała się finansowa niezależność.
A jednak kiedy kelnerka postawiła przed nią filiżankę z kawą, a Iga zanurzyła usta w ciepłej, delikatnej piance mleka, pomyślała przez chwilę, jak pięknie mogłoby wyglądać jej życie, gdyby taki odpowiedzialny mężczyzna rzeczywiście się w nim pojawił. Dostatecznie przystojny i miły, by mogła się w nim szczerze zakochać, a także na tyle bogaty, by zdjąć z jej barków nieustającą troskę o pieniądze. Nie strach o fundusze na przyjemności, ale o prawdziwe środki do życia. Ta obawa stała się jej codziennością. Nie da się żyć, jeśli brakuje jedzenia i dachu nad głową. Te abstrakcyjne dla wielu problemy towarzyszyły jej od lat. Mimo że pracowała od szesnastego roku życia, dopiero teraz po raz pierwszy miała na koncie prawdziwe oszczędności, pieniądze okupione wielkim wysiłkiem.
Ciężkie wypełnione pracą miesiące minęły jej w angielskich hotelach. Praca sprzątaczki, pokojówki, czasem kelnerki uratowała ją przed biedą, dzięki niej miała dach nad głową, ale jednocześnie po raz kolejny wskazała, gdzie jest miejsce dla takich jak ona. Zatrudnienie na czarno, wspólny pokój, wynajmowany za grosze, oraz samotność i tęsknota – oto samo dno społecznej drabiny.
Cudownie byłoby choć przez chwilę odpocząć – pomyślała Iga, patrząc na stado gołębi pięknym ślizgiem lądujące na płycie Rynku. – Oprzeć się o czyjeś silne ramię i choć przez jeden tylko moment przestać się o wszystko martwić.
Zawstydziła się tych pragnień. Były niebezpieczne. Dobrze wiedziała, do czego prowadzi zależność od mężczyzny, brak własnych pieniędzy, zawodu, możliwości wyboru. Obserwowała to przez całe dzieciństwo, patrząc na swoją mamę. Już dawno podjęła decyzję: w jej życiu będzie inaczej. Chciała być samodzielna, decydować o sobie, spełniać marzenia. A przede wszystkim zdobyć niezależność finansową.
Wypiła kolejny łyk kawy i spróbowała ciasta. Wysoko oceniła jego delikatną miękkość, dobrze skomponowane połączenie słodyczy, przypraw oraz delikatnie kwaskowatego smaku jabłek. Skupiła się na przyjemnych doznaniach smakowych. Myśli o mężczyźnie życia nie chciały jednak odpłynąć.
– To tylko zmęczenie – wyszeptała, pochylając głowę nad filiżanką. – Okropne zmęczenie i samotność.
Na te dwa dni urlopu w Polsce pracowała ostatnio po szesnaście godzin dziennie. W nocy nie mogła odpocząć, bo wynajmowała z koleżanką pokój tuż nad popularnym pubem. Rzadko panowała tam cisza.
W torebce nagle odezwał się telefon. Iga wyjęła go i zerknęła na wyświetlacz. Od razu poprawił się jej humor.
– Skąd wiedziałaś, że właśnie teraz powinnaś do mnie zadzwonić? – zapytała swoją najlepszą przyjaciółkę.
– Jakoś tak mnie przeczucie ukłuło – odpowiedziała Maja, ziewając do słuchawki. – Przepraszam, mało ostatnio śpię. Mów, co słychać. Martwisz się?
– Trochę – przyznała Iga. – Ale nie bardziej niż zwykle.
– Zatrzymaj się u nas na noc. Nie wyśpisz się wprawdzie, bo gdy mały płacze, to słychać go chyba we wszystkich zakątkach bloku, ale za to pogadamy sobie za wszystkie czasy.
– Pogadamy? – roześmiała się Iga. – Jeszcze wczoraj się żaliłaś, że kiedy Antoś zaśnie, padasz na twarz i przerasta cię nawet dojście do łóżka.
– Człowiek mówi różne rzeczy. – Maja zbagatelizowała własne słowa. – Przyjedź, zrobię morze kawy i dam radę.
– Dziękuję ci, kochana. Wpadnę jeszcze dziś. Już nie mogę się doczekać, by znów zobaczyć Antosia. Ale dłużej raczej nie zostanę. Chyba wrócę tym nocnym lotem. Są jeszcze miejsca, a tutaj i tak nie mam czego szukać.
– Nie odwiedzisz ojca?
– Boję się. – Iga spojrzała na jasną ścianę Sukiennic. Tak pięknie było wokół, tylko jej życie nie pasowało do tego urokliwego tła. – Przez telefon łatwiej nam się rozmawia – powiedziała cicho. – Kiedy ojciec jest całkiem nieprzytomny, to po prostu nie odbiera, a w rzadkich chwilach trzeźwości stara się zachować pozory. Wątpię, czy udałoby mu się, gdybyśmy stanęli twarzą w twarz. A ja już nie mam ochoty na kolejną awanturę i wyrzucanie za drzwi. Usłyszałam wszystko, co tylko można najgorszego, a nawet więcej. Naprawdę już wystarczy.
– Nie możesz brać dosłownie tego, co on mówi. Nie jest sobą.
– Rozumiem, ale to niewiele pomaga. I tak jest mi przykro.
– Kiedy będziesz u nas? – zapytała Maja, od lat bezradna wobec rodzinnej sytuacji przyjaciółki. Jedyne, co mogła zrobić, to wspierać dobrym słowem i stałą, choć czasem tylko telefoniczną obecnością.
– Za godzinę, najpóźniej półtorej. Posiedzimy, napijemy się herbaty…
– Jak to herbaty? – oburzyła się. – Ja mam tylko rumiankową, koperkową i laktacyjną. Na kawę miałaś wpaść.
– Może być laktacyjna – uśmiechnęła się Iga. – Dam radę. Nie takich rzeczy człowiek w życiu próbował. A kawę właśnie piję. Już nie mogłam wytrzymać. Oczy same mi się zamykają.
– Muszę kończyć! – zawołała Maja, gdy w tle rozległ się płacz malucha. – Czekam na ciebie – dodała i rozłączyła się.
Iga schowała telefon i przyłożyła dłonie do filiżanki, łapiąc resztki szybko uciekającego ciepła.
Siedząca przy sąsiednim stoliku koleżanka odbywającej właśnie rozmowę kwalifikacyjną dziewczyny nudziła się ostentacyjnie i eksploatowała klawiaturę telefonu. Nagle podniosła się gwałtownie, a Iga spojrzała razem z nią w stronę wejścia do wnętrza restauracji. Spotkanie zakończyło się chyba niezgodnie z planem. Poszukiwaczka idealnego mężczyzny oraz okazji do łatwej kariery stanęła obok swojej towarzyszki z marsową miną.
– Zostaw tę kawę i chodźmy stąd! – zarządziła despotycznie. – Połóż im pieniądze na stoliku, tylko przypadkiem nie dawaj napiwków. Nie zasługują.
– Co się stało? – Koleżanka posłusznie zerwała się z fotela i zaczęła szukać drobnych w błyszczącej cekinami portmonetce.
– Nic takiego. Ten facet wcale nie jest taki świetny, jak myślałam. Przystojny, bogaty, owszem, ale na ludziach kompletnie się nie zna. Wiesz, jak on mnie potraktował? Jakbym mu się narzucała. Głupek. – Wydęła kształtne usta w geście pogardy, a goście znów z najwyższym trudem ukryli rosnące zainteresowanie. Tym razem ich ciekawość miała pozostać niezaspokojona.
Dziewczyny odeszły, wymieniając się po drodze głośnymi uwagami na temat głupoty wszelkich mężczyzn w ogóle, a właściciela restauracji w szczegółach. Szybko zniknęły za rogiem kamienicy.
Iga uśmiechnęła się. Ona wyciągnęła z tej sytuacji zupełnie odmienne wnioski. Ten mężczyzna najwyraźniej miał rozum we właściwym miejscu i nie pozwalał łatwo sobą manipulować.
Ciekawe, kogo rzeczywiście szukają – pomyślała. W rogu szerokiej szyby wystawowej bieliła się kartka z ogłoszeniem. Iga zostawiła swoją kawę oraz talerzyk z okruszkami po ciastku i podeszła bliżej.
Ogłoszenie informowało o wolnym etacie dla kelnerki. Pokiwała głową. To by wyjaśniało kłopoty z płynnością obsługi. Problem musiał być palący, bo żadna restauracja nie może sobie na coś takiego pozwolić. Wróciła do swojego stolika, poprosiła o rachunek i zapłaciła, ale nie wstała. Jej wzrok, jak przykręcony mocną śrubką, trzymał się wiszącego na szybie ogłoszenia.
Może bym spróbowała? – przemknęło jej przez myśl, ale zaraz odsunęła fotel i skarciła samą siebie. – Po co? Żeby robić to samo co w Anglii za pięć razy mniejsze pieniądze? A mieszkać gdzie będę?
Zapłaciła rachunek i wstała. Zrobiła kilka kroków w stronę ulicy Floriańskiej, ale coś ją powstrzymywało. A jeśli praca w tym miejscu wygląda inaczej? W Anglii zdecydowanie źle trafiła. Nerwowy szef, najniższa wypłata, o którą zawsze musiała prosić, bo właściciel zwykle pod koniec miesiąca zaczynał cierpieć na amnezję, trudne warunki i dużo obowiązków do wykonania w krótkim czasie. Do tego samotność. Iga nie umiała się odnaleźć w obcym środowisku. Z natury cicha i skryta pozostawała na uboczu życia towarzyskiego emigrantów.
Tymczasem praca w Polsce, na w miarę godnych warunkach, na dodatek w Krakowie, niedaleko Majki kusiła z wielką siłą. I jeszcze możliwość awansu, o czym wspomniała dziewczyna z sąsiedniego stolika. Iga żywiła wielki szacunek dla pieniędzy, a ten miał swe korzenie w doświadczeniu prawdziwej biedy. Ponad wszystko na świecie pragnęła finansowego bezpieczeństwa i niezależności.
Wróciła. Zrobiła kilka kroków w stronę wnętrza restauracji, po czym znów się cofnęła. Jakaś kobieta podniosła wzrok znad talerza z sałatką. Dziwne zachowanie Igi zaczynało ściągać uwagę pozostałych gości.
Chcąc uciec przed ciekawskimi spojrzeniami, dziewczyna weszła do środka, do sali restauracyjnej. Przystanęła zdumiona. Spodziewała się we wnętrzu kamienicy zobaczyć ciężkie zasłony, pociemniałe ze starości żyrandole i piwniczną cegłę na ścianach. Wystrój ją zaskoczył. Jasne kolory ścian, lustra, świece, misterne bukiety ze świeżych kwiatów nadawały sali jadalnej niezwykle lekki, a jednocześnie ciepły i elegancki wygląd.
Trudne – oceniła fachowo wysiłki dekoratora wnętrz. – I piękne – dodała zaraz.
Usiadła przy jednym z wolnych stolików, by zebrać jeszcze myśli, zanim podejmie decyzję. Patrzyła na gości. Posilali się spokojnie, rozmawiając przyciszonymi głosami, w tle dyskretnie grała muzyka. Obiad w tym lokalu musiał sporo kosztować, a jednak sala była pełna.
Rzeczywistość alternatywna – pomyślała, rozglądając się dyskretnie. – Istnieje realnie tuż obok szarego, ciężkiego życia. To świat ludzi funkcjonujących na innych zasadach. Spełnionych, zrelaksowanych, którzy mają czas i fundusze, by w zwyczajny dzień, bez szczególnej okazji, zjeść obiad w pięknej restauracji i cieszyć się chwilą.
Zdążyła tylko westchnąć, gdy podeszła młoda kelnerka. Ubrana w gustowną ciemnobordową sukienkę odpowiedniej długości, z białym kołnierzykiem przy ładnie wykrojonym, niewielkim dekolcie sprawiała wrażenie profesjonalistki. Miłej, ale utrzymującej stosowny dystans. Iga od razu jej pozazdrościła tego statusu. W niektórych lokalach szefowie ubierają zatrudnione dziewczyny w sposób sugerujący klientom możliwość wygłaszania bezczelnych uwag oraz głupich, wiecznie tych samych dowcipów.
– Dzień dobry – przywitała się kelnerka i podała kartę dań.
– Dziękuję. – Iga poderwała się nagle. – Ja w innej sprawie. Chodzi o rozmowę kwalifikacyjną…
Kelnerka spojrzała na nią z wyraźnym zainteresowaniem. Dzisiejszy dyżur był wyjątkowo ciężki. Marzyła o tym, by szef wreszcie kogoś znalazł. Ale wszystkie kandydatki, które przychodziły na rozmowy, nie spełniały oczekiwań.
Ta mogła mieć szansę. Wyglądała jak młoda dziewczyna, głównie z powodu naturalnych prostych włosów, które równą gęstą kaskadą spływały jej na ramiona i plecy, a także okalały policzki. Ale kiedy przyjrzało się bliżej, można było zauważyć, że to mylne odczucie. Nowa kandydatka była raczej kobietą. W jej oczach widać było życiowe doświadczenie. Najwyraźniej z niejednego pieca chleb jadła. Sprawiała wrażenie trochę nieśmiałej, ale jednocześnie silnej. Miała delikatny, gustowny makijaż i ujmujący uśmiech.
Kelnerka ucieszyła się. Istniało wysokie prawdopodobieństwo, że problem z obsługą niedługo znajdzie rozwiązanie.
– Rozumiem – powiedziała. – Proszę za mną. Zaraz panią zaprowadzę do szefa. Mam nadzieję, że się uda, bo bardzo pilnie potrzebujemy pomocy, a te wszystkie dotychczasowe kandydatki na moje oko mają słabe szanse.
Iga schodziła po schodach do położonej poniżej mniejszej sali, a nogi jej drżały ze zdenerwowania. Życie porwało ją przypadkową falą i niosło coraz mocniej w nieznanym kierunku. Uśmiechnęła się do prowadzącej ją dziewczyny, trochę wystraszona szybko rozwijającą się akcją.
– Mam na imię Kasia – przedstawiła się kelnerka, a gdy Iga również podała jej swoje imię, dodała krzepiąco: – Nie denerwuj się. Uda ci się, zobaczysz. Konkurencja nie jest zbyt wielka. Tutaj się dobrze pracuje, właściciel jest w porządku. Szefowa kuchni trochę despotyczna, ale da się wytrzymać, bo tak naprawdę to dobra kobieta. Trochę nam tu wszystkim matkuje.
– Dziękuję. – Iga nie zdążyła niczego więcej powiedzieć, stanęły bowiem przed drzwiami gabinetu i kelnerka zapukała. Nawet nie przyszło jej do głowy, by zapytać, czy kandydatka jest umówiona.
– Proszę – dał się słyszeć głos i po chwili Iga została wpuszczona do środka. Gabinet szefa okazał się małym pomieszczeniem, którego lwią część zajmował szeroki regał z segregatorami oraz książkami, a także stojące na środku duże, doszczętnie zawalone papierami biurko.
– Trzymam kciuki. – Iga usłyszała jeszcze głos miłej kelnerki i została z szefem sam na sam.
Jego wygląd trochę ją zaskoczył. Po tych wszystkich opisach usłyszanych wcześniej podświadomie spodziewała się raczej podrywacza w stylu bruneta z brazylijskiego serialu lub bezczelnego biznesmena z tych, co uważają, że zawsze mają rację. Tymczasem mężczyzna stojący po drugiej stronie biurka wyglądał zupełnie zwyczajnie. Nie jak właściciel dochodowego przedsiębiorstwa i specjalista od rozwiązywania wszelkich kobiecych problemów. Raczej jak materiał na przyjaciela.
Co ty wiesz o przedsiębiorcach? – skarciła się za te błyskawiczne, kto wie, może zupełnie fałszywe wnioski i uśmiechnęła nieśmiało na początek, wychodząc z założenia, że nawet jeśli to nie pomoże, na pewno nie zaszkodzi.
– Dzień dobry – przywitał się właściciel lokalu i dłonią wskazał jej miejsce po drugiej stronie biurka. – Czy my byliśmy umówieni? – zapytał, kopiąc jednocześnie w stosie papierów. Wyciągnął mocno sfatygowany plik podań i szukał właściwego.
– Nie byliśmy – pomogła mu Iga i usiadła po drugiej stronie. – Weszłam pod wpływem impulsu. Na szybie wisi ogłoszenie…
– Świetnie. – Mężczyzna wyraźnie się ucieszył. Obrzucił ją celnym badawczym spojrzeniem. Opuściła szybko powieki. – Pilnie kogoś potrzebuję – powiedział. – A pani wygląda na odpowiednią osobę – uśmiechnął się.
Iga spojrzała na niego czujnie. Życzliwość ludzka, a szczególnie męska, zawsze wydawała jej się mocno podejrzana. W takich przypadkach zachowywała daleko idącą ostrożność. Teraz też podkręciła ostrość spojrzenia, jakby chciała prześwietlić mroczne zakamarki wnętrza potencjalnego szefa. Bo zewnętrznie prezentował się całkiem nieźle. Był blondynem o ciemnoniebieskich oczach. Miał miłą, wzbudzającą zaufanie twarz. Uśmiechał się, ale od razu się domyśliła, że to tylko wersja oficjalna, przeznaczona do kontaktów służbowych. Jego pogodny wyraz twarzy nie do końca komponował się z wyraźnie dostrzegalnym cieniem w oczach. Ukrytym smutkiem.
Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Już wiedziała, kim on jest. Ten człowiek zbudował mur wokół siebie i z jakiegoś powodu zamknął swoje wnętrze i wszystkie ważne sprawy w miejscu, do którego nikt nie miał dostępu. Bez trudu rozpoznała objawy tych działań. Sama była w tym zakresie specjalistką wysokiej klasy. Jej własny mur, starannie skonstruowany we wczesnych latach dzieciństwa, stanowił budowlę doskonałą bez ani jednej, najmniejszej nawet szczeliny.
Przez jeden krótki moment poczuła, jakby spotkała prawdziwą bratnią duszę. Jakby oboje, błądząc po świecie, przez cały czas nieświadomie zmierzali w to miejsce, gdzie wreszcie mogli się poznać. Krew zaczęła szybciej płynąć w jej żyłach, a nieznana dotąd energia wypełniła umysł. Śmiało wyciągnęła dłoń w kierunku ewentualnego pracodawcy.
– Iga Wolska – przedstawiła się. – Mogę zacząć choćby jutro. Mam wszystkie aktualne badania, a także możliwość natychmiastowego zwolnienia się z poprzedniego stanowiska. Dysponuję też długoletnim doświadczeniem, choć w tym ostatnim przypadku będzie pan musiał uwierzyć mi na słowo. Tylko trzy ostatnie miesiące w Anglii przepracowałam legalnie, wcześniej zatrudniano mnie wyłącznie na czarno. Podobnie jak wcześniej w Polsce.
Odetchnęła głęboko, nie mogąc się nadziwić, że naprawdę zdobyła się na tak śmiałe i zdecydowane słowa.
– Rozumiem. – Mężczyzna pokiwał głową, po czym przedstawił się również. – Wiktor Janicki. Jestem skłonny dać pani szansę. Jeśli tylko warunki finansowe, które zaraz przedstawię, będą pani odpowiadać, spotkamy się jutro rano.
– Nie chce pan zobaczyć mojego dyplomu? – zapytała, zaskoczona szybką decyzją właściciela restauracji. – Nawet mam przy sobie, choć nie spodziewałam się, że będzie mi potrzebny. Ale zwykle, kiedy wyjeżdżam, zabieram ważne dokumenty. Już raz mieliśmy włamanie.
– Proszę pokazać – westchnął Wiktor. – Choć w tym przypadku nie jest to konieczne – dodał, wyciągając dłoń, a następnie bardzo dokładnie obejrzał dokument na zewnątrz i od środka. – Bardzo ładny – pochwalił. – Delikatna skóra, dobry krój liter – uśmiechnął się. – Mam taki sam w domu, tylko kierunek troszkę się różni. – Urwał, a wyraz twarzy nagle mu się zmienił. Chyba na moment wrócił do tamtego świata. Wspomnienia stanęły mu przed oczami, wywołując gwałtowne emocje. Iga patrzyła zafascynowana na tę grę mimiki mężczyzny, odczytując z niej, jak z dobrze znanej księgi, skrzętnie ukrywane uczucia. – Umowa stoi? – Janicki szybko się opanował i spojrzał na nią z tym samym co poprzednio uprzejmym uśmiechem.
– Może opowiem trochę o swoim doświadczeniu zawodowym? – Trochę dziwnie się czuła w sytuacji, gdy przyszły szef chciał jej tak od razu zaufać.
– Nie ma problemu – odparł. – Jeśli tylko pani chce, ale to nie jest konieczne. Pierwszego dnia wszystko się okaże, a nawet jeśli czegoś musiałaby się pani douczyć, to nie powinno zająć wiele czasu. To nie obsługa stacji kosmicznej. Najważniejszy jest odpowiedni człowiek, a ja chyba takiego właśnie znalazłem.
Iga znów włączyła podświadomy wykrywacz podstępów, który uruchamiał się u niej zawsze, kiedy słyszała komplement.
– Mam intuicję w kwestii wyboru pracowników – dodał mężczyzna. – Pomyliłem się tylko raz, ale za to tak bardzo, że chyba wyczerpałem swój życiowy limit – westchnął. – To co? Możemy przejść do szczegółów?
Iga kiwnęła głową.
Co ma być, to będzie – pomyślała. – Przecież zawsze mogę się wycofać.
Spojrzała na przyszłego szefa i jeszcze raz się uśmiechnęła. Równie uprzejmie i serdecznie jak on przed momentem. Też tak potrafiła.
Świetnie udawać, że wszystko jest w porządku.
Dochodziła godzina pierwsza, a Oliwier wciąż spał. Pani Marysia zdążyła w tym czasie posprzątać cały dom. Szczerze powiedziawszy, nie stanowiło to wielkiego wyzwania. Dom był duży, ale panował w nim niezwykły ład. I nie chodziło wcale o porządek wypracowany zręcznymi dłońmi mieszkańców, ale raczej dziwny bezruch. Wszystko leżało na swoim miejscu, wystarczyło tylko odkurzyć pomieszczenia i przewietrzyć.
Gosposia chodziła po pokojach i próbowała znaleźć źródło niepokoju, który towarzyszył jej od pierwszego momentu, kiedy przekroczyła próg tej pięknej starej willi, ukrytej na sporej działce wśród drzew przed rozrastającym się wokół nowoczesnym osiedlem. Kobieta patrzyła na salon połączony z dużą jadalnią i kuchnię z połyskującymi pustymi blatami. Idealnie czystymi. Wystarczył jej rzut oka, by domyślić się, że nikt tutaj nie przyrządzał posiłków. Garnki karnym rzędem stały w szafkach, ułożone pod względem wielkości. Przecież żadna gotująca pani domu nie ma na to czasu.
W lodówce znajdowały się tylko produkty służące do przygotowania śniadania. Kosz na śmieci pusty. Nawet szklanki i kubki sprawiały wrażenie nieużywanych, jakby to miejsce nie znało nawet tak zwyczajnej czynności domowej, jaką jest parzenie herbaty.
Może nie ma się czemu dziwić? – zastanawiała się pani Marysia. – Właściciel prowadzi restaurację. Przywozi do domu gotowe obiady. To przecież zrozumiałe, tak jest prościej i wygodniej. Tylko po co zatrudnia gosposię na pełen etat? Wolała o tym nie myśleć. Bardzo potrzebowała tej pracy i każda wątpliwość napełniała jej serce przerażeniem. Chodziła po domu i głowiła się nad zagadką tego miejsca.
W jednym z pokoi znajdowała się solidnych rozmiarów biblioteka. Pani Marysia nie powstrzymała odruchu ciekawości i przyjrzała się dokładnie zawartości półek. Była zamiłowaną czytelniczką, korzystała z oferty dwóch miejscowych bibliotek, należała też do klubu dyskusyjnego. Wiecznie cierpiała na niedosyt powieści, zwłaszcza tych najnowszych, bo docierały do bibliotek z dużym opóźnieniem i musiała na nie czekać w kolejce. A pieniędzy na zakupy w księgarni nie miała już od lat.
Bogaty księgozbiór pociągał ją, aż westchnęła z zachwytu, idąc wzdłuż regałów i delikatnie muskając koniuszkami palców wypukłe grzbiety książek. Znajdowała się tam chyba cała klasyka, a także sporo kryminałów i powieści obyczajowych, ale żadnych nowości. Wszystkie książki ułożone w idealnym szyku, jednak ani jednego pustego miejsca, które mogłoby sugerować, że ktoś korzysta z tych zbiorów. Tuż obok regałów błyszczał jasnym blatem pusty stół i równo stojące fotele. Lampa z pomarańczowym abażurem zapraszała, by ją włączyć i pogrążyć się w lekturze. Podłogę pokrywał miękki dywan. Jego jasne włoski stały na baczność, starannie wyczesane odkurzaczem. I żadnych śladów stóp.
Dziwne – pomyślała. – Właściciel tej kolekcji musiał kochać książki, skoro stworzył sobie tak doskonałe warunki do lektury, a jednak księgozbiór wygląda raczej na dekorację.
Marysia musiała włożyć sporo wysiłku, by opuścić to pomieszczenie i nie zabrać choćby jednej powieści. Była w pracy i pamiętała, co należy do jej obowiązków. Ruszyła więc na dalszy obchód.
Sypialnia pana domu, z osobiście przez niego zaścielonym łóżkiem, stanowiła również oazę ładu. Puste szafki nocne i gładkie powierzchnie komód nie mówiły nic o charakterze gospodarza. Nigdzie nie widziała zdjęć ani innych pamiątek. Rozejrzała się uważnie ostatni raz i pokiwała głową. Wreszcie zdiagnozowała, na czym polega wyjątkowość tych wnętrz. Wyglądały, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Żadnych przypadkowo rzuconych rzeczy, drobiazgów osobistego użytku, szklanek po herbacie, gazet, ubrań. Niczego, co zdradzałoby upodobania czy choćby obecność przebywających w domu osób. Tutaj nie czuło się życia, tylko pustkę, martwą ciszę, której nie zakłócał cichy taniec ostatnich drobinek kurzu, uniesionych nagrzanym od kaloryferów powietrzem.
Pani Marysia z niezadowoleniem przyjrzała się błyszczącym szybom – nawet okna czyste. Żadnych kwiatów do podlania. Ogród za oknem też składał się głównie z przykrytego śniegiem trawnika i kilku samotnych świerków. Gdyby nie pokój Oliwiera, można by sądzić, że właściciele wyjechali na kilka lat. Tam życie kłębiło się, pulsowało i wylewało ponad brzegi. W przenośni i dosłownie. Wszędzie panował bałagan. Kiedy Marysia po raz pierwszy weszła do przestronnego pomieszczenia połączonego z ogromną łazienką, miała wrażenie, że znajduje się we wnętrzu dobrze zaopatrzonego i splądrowanego sklepu. Góry i pagórki ubrań, papierzysk, kabli, butów oraz innych na pierwszy rzut oka niezidentyfikowanych przedmiotów uniemożliwiały swobodne przejście. Poświęciła wczoraj wiele czasu, by zaprowadzić tam ład i tym samym wypełnić polecenie pracodawcy. Trochę się tylko martwiła nieobecnością nastolatka. W końcu młodzi ludzie nie znoszą, gdy ktoś obcy przekłada ich rzeczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki