Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cóż może bardziej podnieść na duchu żołnierza niż dobre słowo i piwo prosto z domu?
John Donohue, znany jako Chick, spędza z kolegami wieczór w jednym z nowojorskich barów. Każdy z nich stracił w Wietnamie kogoś bliskiego. Wieczór się rozkręca i nagle pada absurdalny pomysł: ktoś powinien wybrać się do Wietnamu, odnaleźć przyjaciół, przekazać słowa wsparcia i pośmiać się z nimi przy puszce piwa.
Lecz kto jest na tyle szalony, aby to zrobić?
Chick!
Dzień później ten były żołnierz piechoty morskiej, licząc, że dopisze mu irlandzkie szczęście, wsiada z torbą pełną piwa na płynący do Wietnamu statek towarowy. Wyrusza na wyprawę, która na zawsze odmieni jego życie. Podczas pełnej niesamowitych przygód odysei kilka razy otrze się o śmierć, lecz to go nie odstraszy: chce sprawić kolegom radość i przekazać im wdzięczność rodaków.
Fascynujące wspomnienia o sile wojennej lojalności i przyjaźni. Ta prawdziwa i niesamowita historia Johna Donohue została zekranizowana przez Petera Farrelly’ego, dwukrotnego zdobywcę Oscara za film Green Book. W rolę Chicka wcielił się Zac Efron, a w filmie zagrali również Russell Crowe i Bill Murray.
Przemierzamy z Chickiem tysiące kilometrów w niezwykłej wyprawie pełnej smutku, ale i fascynującej. Będziecie się śmiać i płakać, ale nie pożałujecie lektury tej absolutnie szalonej opowieści! – Malachy McCourt
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
WSTĘP
W listopadzie 1967 roku Johnowi „Chickowi” Donohue, 26-letniemu weteranowi Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, który pracował jako marynarz floty handlowej, pewnego wieczoru w nowojorskim barze rzucono wyzwanie. Zgromadzeni w lokalu mężczyźni stracili krewnych i przyjaciół w toczącej się w Wietnamie wojnie.
Teraz widzieli, jak przeciwnicy wojny kierują swoją złość na żołnierzy – 18-, 19-letnich chłopaków, stawiających się na wezwanie komisji poborowej. Jeden z miejscowych patriotów wpadł na pomysł, który wielu mogłoby uznać za niedorzeczny: ktoś z nich powinien przedostać się do Wietnamu, odnaleźć walczących na wojnie kumpli i każdemu dać po piwie, serdecznie go uściskać, pośmiać się z nim i przekazać słowa wsparcia od najbliższych. Na tę misję zgłosił się Chick.
Tak zaczęła się jego odyseja, która będzie się ciągnęła od portu Quy Nhon na wybrzeżu Morza Południowochińskiego, na północ do niebezpiecznej strefy zdemilitaryzowanej graniczącej z Wietnamem Północnym i Laosem, przez Płaskowyż Centralny przy granicy z Kambodżą, do jaskini lwa – amerykańskiego wojskowego składu amunicji w Long Binh; a później na południe aż do Sajgonu, stolicy Wietnamu – po to, by odnaleźć przyjaciół.
Sprawy nie potoczyły się dokładnie według planu, ale po powrocie do Ameryki Chick nadal troszczył się o swoich przyjaciół i innych ludzi. W czasie ostrego strajku „New York Daily News”, kiedy pracował dla związku zawodowego Teamsters, który wspierał strajkujących, dowiedział się, że do Nowego Jorku z Kanady jedzie pociąg towarowy z ładunkiem papieru gazetowego, żeby zarząd mógł wydać „gazetę łamistrajkową”. Chick odwiedził pracowników stacji kolejowej na północy stanu – jakimś cudem pociąg został przechwycony i „zaginął”. W Dakocie Północnej.
Kiedy w latach 80. XX wieku Kongres zamierzał obciąć środki na projekty nowojorskiego tunelu wodnego i metra, Chick był kopaczem – jednym z miejskich górników, wykonujących niebezpieczne zadanie wykopania i budowy podziemnych tuneli miejskich służących do przesyłu wody, przejazdu metra, ciężarówek i samochodów osobowych. Jednocześnie lobbował na rzecz związku kopaczy Laborers’ Union Local 147. Rano pracował w „Dziurze”, a po południu dojeżdżał pociągiem do Waszyngtonu i próbował przekonać polityków do podjęcia właściwej decyzji. Ostatecznie udało mu się to dzięki temu, że zaprowadził ich do tej ciemnej dziury; osobowym dźwigiem sprowadził grupę senatorów i członków Izby Reprezentantów ponad 200 metrów poniżej chodników, do wilgotnych lochów. Błagali, żeby wyprowadzić ich z powrotem na powierzchnię, ale Chick przetrzymał ich do chwili, gdy przysięgli, że zagłosują za infrastrukturą. Później został przyjęty na studia na kierunku administracji publicznej do John F. Kennedy School of Government Uniwersytetu Harvarda, gdzie nie siedział jak mysz pod miotłą, lecz pomógł utworzyć związek zawodowy pracowników, posługując się sloganami takimi jak „Prestiżem się nie najecie”. A kiedy jego przyjaciel, pisarz Frank McCourt, który w autobiograficznej powieści z 1996 roku wspominał dorastanie w biedzie w Irlandii, spotkał się z pogróżkami przed odczytem, Chick poleciał tam z potężnym człowiekiem uważanym za nowojorskiego gangstera, który miał stać obok Courta, gdy ten będzie czytał. Kłopotów nie było.
Cały on. Jest bohaterem wielu niezwykłych opowieści, ale ta, którą za chwilę przeczytacie, jest najlepsza.
– JTM
ROZDZIAŁ 1
PEWNEGO WIECZORU W NOWOJORSKIM BARZE – WYZWANIE PUŁKOWNIKA
Pewnego zimnego listopadowego wieczoru w 1967 roku siedzieliśmy w Doc Fiddler, lubianym barze w dzielnicy Inwood na Manhattanie, przy 275 Sherman Avenue, niedaleko Isham Street. Barmanem był tam George Lynch. Nazywaliśmy go Pułkownikiem. Był to tytuł honorowy, bo w wojsku służył w stopniu szeregowca. Był za to wielkim znawcą historii wojskowej i patriotą.
Pewnego dnia Pułkownik zarekwirował pustą parcelę na rogu i postawił gigantyczny maszt na flagę – taki, jakie widuje się w Central Parku czy przed budynkami rządowymi. Ten maszt nadal tam stoi. Codziennie rano uroczyście wciągał flagę, a o zachodzie słońca ją opuszczał. W każdy Dzień Pamięci i 4 lipca organizował na Sherman Avenue paradę. Uruchamiał swoje kontakty, żeby miała rozmach. Namówił Billa Lenahana – dowódcę Rezerwy Korpusu Piechoty Morskiej w Fort Schuyler, XIX-wiecznym forcie w Throggs Neck, w którym obecnie działa Wyższa Szkoła Morska i Muzeum Stanowego Uniwersytetu Nowojorskiego – aby do udziału w paradzie przysłał marines. Teraz, kiedy toczyliśmy wojnę z Wietnamem i służyło tam tylu chłopaków z okolicy, Pułkownik podwoił wysiłki.
Namówił Finbara Devine’a, atletycznego faceta, który mieszkał przy tej samej ulicy i kierował sekcją kobz i bębnów Wydziału Policji Nowego Jorku w Emerald Society, żeby poprowadził grupę kobziarzy i bębniarzy w kiltach, w husarskiej czapce z piórem, wymachując buławą do nieba. Ojciec Kevin Devine, brat Finbara, który był księdzem w parafii Dobrego Pasterza, przyprowadził na paradę wszystkich księży, zakonnice i dzieciaki z katolickiej szkoły. Drugi brat Devine’a pracował w Federalnym Biurze Śledczym i Pułkownik przekonał go, żeby zebrał delegację agentów FBI, którzy się ujawnią i wezmą udział w paradzie. Pułkownik był człowiekiem pięknie szalonym.
Chłopaków wracających z wojny traktował jak królów. W Doc Fiddler nie płacili za napoje. Mieszkał tuż za rogiem, w czymś, co nazywaliśmy barakami, w pokoju z wojskowym piętrowym łóżkiem – jednym dla niego, a drugim dla każdego żołnierza, który po powrocie do domu nie miał się gdzie zatrzymać.
Za barem Pułkownik rządził. Słuchał i się śmiał; umiał snuć opowieści jak irlandzki dziadek, idealnie naśladując akcent i głos, bez żadnego przypadkowego słowa, z zakończeniem, które powodowało taki śmiech, że można się było wyleczyć z astmy. Był przy tym stanowczy i jeśli ktoś na jego zmianie wszczynał awantury, szybko wypadał z łask.
Pułkownik od pewnego czasu był nieszczęśliwy z powodu tego, co oglądał w wiadomościach. Protesty antywojenne zamieniały się w protesty przeciwko żołnierzom. Nie tylko przeciwko prezydentowi Lyndonowi Bainesowi Johnsonowi, który doprowadził do eskalacji konfliktu odziedziczonego po prezydencie Johnie F. Kennedym i zwiększył liczbę żołnierzy z 16 tysięcy do pół miliona. Protestujący nie skupiali się też na generale Williamie Westmorelandzie, dowódcy sił wojskowych USA w Wietnamie, który prosił o zmobilizowanie jeszcze większej liczby oddziałów. Na celowniku mieli teraz powoływanych nastolatków i weteranów, którzy powrócili z nieopisanego piekła. Kiedy chłopcy z dzielnicy poszli na komisję poborową na Whitehall Street – wielu tak niedoświadczonych, że musieli im towarzyszyć starsi bracia czy ojcowie – zostali powitani przez protestujących transparentami: „Żołnierze to mordercy”.
Pułkownik, widząc takie sceny w telewizorze nad barem, nie skrywał odrazy:
– Wiecie, jacy muszą być zniechęceni? Przecież wypełniają tam swój obowiązek! – warknął pewnego dnia. – Musimy coś dla nich zrobić!
– Jasne! – krzyknęli zebrani.
– Musimy im pokazać, że ich wspieramy!
– Racja! – rozległy się jeszcze głośniejsze krzyki.
– Ktoś powinien pojechać do Wietnamu, odnaleźć chłopaków z naszej dzielnicy i zawieźć każdemu po piwie!
– Taaak! Zaraz, co takiego?
– Słyszeliście! Zawieźć im pyszne piwo, zawieźć im wieści z domu. Zawieźć im… zachętę. Powiedzieć, że w każdej chwili z nimi jesteśmy!
Pułkownik położył dłonie na ladzie i spojrzał mi w oczy ze śmiertelną powagą.
– Chickie – powiedział. – Pożycz mi swoją książeczkę żeglarską.
Jego prośba zabrzmiała jak rozkaz. Ja byłem zwykłym amerykańskim marynarzem, jako cywil pracowałem na tankowcach i innych statkach handlowych. Do tej pracy zatrudniłem się po czterech latach służby w Korpusie Piechoty Morskiej na początku lat 60.
Miałem książeczkę żeglarską – nazywaną „kartą Z” – podobną do książeczki wojskowej. Było na niej zdjęcie i przepracowane lata. W mojej figurowała adnotacja, że władam bronią, bo miałem uprawnienia wojskowe. Wydawała ją Straż Przybrzeżna Stanów Zjednoczonych i pełniła rolę paszportu.
– Po co ci moja książeczka żeglarska? – spytałem.
– Wsiądę na statek do Wietnamu – odpowiedział. – I wszystkim chłopakom z dzielnicy zawiozę po piwie.
W czasie wojny cywile ze Stanów nie mogli latać do Wietnamu bez rozkazu wojskowego – nie żeby ktokolwiek miał ochotę wiosenny urlop spędzić w centrum pięknego Da Nang. Ale nie było mowy, żebym „pożyczył” Pułkownikowi moją kartę żeglarską, by mógł popłynąć do strefy działań wojennych. Nie odnalazłby się na statku handlowym. Poza tym w ogóle nie był do mnie podobny. Ja miałem rude włosy i byłem o 10 lat młodszy – wykluczone, nie było mowy. Poza tym pomysł był szalony, prawda? Spojrzałem Pułkownikowi w oczy, żeby się przekonać, czy nie żartuje. Nie żartował.
Do końca 1967 roku Inwood zdążyło pochować 28 braci, kuzynów i przyjaciół, którzy polegli w Wietnamie. Na pogrzeb przychodzili ludzie z dzielnicy, niezależnie od tego, czy chłopaka znali, czy nie. Co najmniej połowa żołnierzy została powołana lub zaciągnęła się zaraz po skończeniu szkoły średniej w wieku 18, a nawet 17 lat. Siedemnastolatkowie musieli mieć pisemną zgodę rodziców, jak na szkolną wycieczkę – tyle że do miejsca leżącego 13 tysięcy kilometrów dalej, skąd mogli nigdy nie wrócić. Spośród wielu młodych mężczyzn, którzy podjęli studia, wielu powołano tuż po tym, jak je ukończyli, a wezwanie do odbycia służby wojskowej można było otrzymać do 26 roku życia.
W Inwood nie było ludzi, którym zaprzyjaźniony lekarz wypisywałby zaświadczenie o chorobie nerwowej czy ostrogach piętowych. Nikt się nie bawił w przeciąganie studiów w nieskończoność, w grę na zwłokę, jak przyszły wiceprezydent Dick Cheney, który cztery razy brał urlop dziekański, a później jeszcze raz, na szczęście. Przekroczenie granicy i przemianowanie się na Kanadyjczyka również nie wchodziło w rachubę.
Pułkownik i ja przyjaźniliśmy się z Mikiem Morrowem. W czerwcu, w wieku 22 lat, zginął od moździerza w bitwie pod Xom Bo II. Jego kompania i trzy inne z 1. Dywizji Piechoty zostały osaczone i zdziesiątkowane w strefie zrzutu X-Ray przez prawie 2 tysiące żołnierzy Wietkongu. O krwawych rezultatach informował rząd Stanów Zjednoczonych: „oni” stracili 222, my – 39, a w kraju rozpoczynało się właśnie Lato Miłości. Straciliśmy też Johnny’ego Knopfa, który miał 23 lata i poległ w dzień Wszystkich Świętych, 1 listopada 1966 roku, kiedy jego matka modliła się za niego w kościele.
I jeszcze Tommy’ego Minogue’a, który zaciągnął się, mając 19 lat i jeden miesiąc; w marcu 1967 roku skończył 20 i poległ jako bohater. Z jego śmiercią szczególnie trudno było się pogodzić. Odważny Tommy był uroczym dzieciakiem. Był wielki, ale nie przyszło mu do głowy, żeby kogokolwiek dręczyć. Nigdy nie chciał, żeby ktoś czuł się wykluczony, i zawsze znajdował sposób, żeby do zabawy włączyć dzieciaki, których nikt nie chciał wziąć do drużyny w grach sportowych w Inwood Park czy podczas ulicznych zabaw. Przyjaźniliśmy się z jego starszym bratem, Jackiem, i z trzema innymi braćmi Minogue, więc był dla nas jak młodszy brat. W tamtych czasach, kiedy w rodzinie było czworo, sześcioro czy nawet dziesięcioro dzieci, starsze rodzeństwo pozwalało, żeby młodsze się ich trzymało, i wszyscy się nimi opiekowaliśmy.
Takim dzieckiem był Tommy: pewnego lata jego ojciec, John „Jeden Cios” Minogue, zapytał swojego przyjaciela z basenu Miramar, czy miałby dla Tommy’ego pracę, żeby zapewnić mu jakieś zajęcie na 10 długich gorących tygodni wakacji. Lynch powiedział, że mu przykro, ale wszystkie posady zdążył obsadzić. Pan Minogue odchodził przygnębiony. Lynch krzyknął: „Zaczekaj! Może Tommy mógłby przychodzić pomagać, a w zamian przynajmniej popływałby sobie za darmo”. Pan Minogue na to przystał, Tommy też: pracował codziennie jak mrówka. Ratownik Andy Rosenzweig opowiadał, że pewnego dnia właściciel Miramar Pool zjawił się, kiedy Tommy zamiatał, układał ręczniki i rozkładał leżaki. Spytał: „Ile płacimy temu dzieciakowi?”. „Nic”, odpowiedział Lynch. „To od dziś zacznij mu płacić”, zarządził szef. Nawet on docenił rzetelność Tommy’ego.
Tommy wstąpił do 2. Batalionu 35. Dywizji Piechoty i został lekarzem plutonowym. Wkrótce wysłano go do prowincji Kon Tum, na Płaskowyżu Centralnym, na granicy Wietnamu i Laosu. Kilka dni po Świętym Patryku jego jednostka, złożona ze 100 żołnierzy, została otoczona przez 1000 północnowietnamskich zawodowych żołnierzy, którzy zakradli się przez granicę. Zdziesiątkowany pluton w ciągu paru minut został pokonany, a jego dowódca, kapitan Ronald Rykowski – ciężko ranny. Tommy przebiegł kilkaset metrów wśród gradu pocisków, osłonił kapitana własnym ciałem i dostał kilka kul. Nie zważając na swoje rany, opatrzył dowódcę, ratując życie jemu i radiooperatorowi kompanii, który leżał nieopodal. Później od poległego towarzysza wziął karabin maszynowy i wraz z ocalałymi członkami kompanii walczył z północnowietnamskimi żołnierzami, osłaniając kapitana Rykowskiego. Na rozkaz kapitana radiooperator wezwał pomoc powietrzną, ale nim nadeszła, życie straciło 22 żołnierzy, a 47 zostało poważnie rannych. Tommy nie przeżył.
Trzej jego bracia: Jack, Donald i Kevin, zorganizowali Miejsce Pamięci Thomasa F. Minogue’a w Narroback Social and Protective Club i dziesiątki z nas spotykały się regularnie, żeby go wspominać. Nadal nie rozumiem, dlaczego Tommy Minogue nie został odznaczony Medalem Honoru przyznawanym przez prezydenta w imieniu Kongresu za nadzwyczajne akty męstwa.
Takich właśnie chłopaków traciliśmy. Byli tacy młodzi – 18- i 19-latkowie albo chłopacy tuż po dwudziestce. W marines, do których wstąpiłem w wieku 17 lat, uważano mnie za starego, kiedy skończyłem 26 lat, a gdy w 1967 roku próbowałem zaciągnąć się ponownie, odrzucono mnie właśnie z powodu wieku.
Ludzie nie wspierali żołnierzy tak, jak robią to teraz. Odnosiło się wrażenie, że Amerykanie są niewdzięczni wobec żołnierzy walczących w niepopularnej wojnie, której brutalność oglądało się codziennie w wieczornych wiadomościach. Ale młodzi żołnierze robili to, co uważali za swój obowiązek. Nie twierdzę, że każdy chłopak rwał się do walki z Wietnamczykami. Ale w naszej społeczności, w tamtych czasach, jeśli ojczyzna wzywała do walki z czymś, co nasi przywódcy określali jako rozprzestrzenianie się komunizmu, szło się walczyć. Myślało się wyłącznie o powinności. W Inwood, gdzie dorastaliśmy, na zakończenie mszy co niedzielę śpiewaliśmy Gwieździsty sztandar, a idąc do komunii, śpiewało się łaciński hymn Agnus Dei, który płynnie przechodził w hymn narodowy, jak w składance na płycie. Patriotyzm był powiązany z wiarą. Były wycięte z tej samej świętej tkaniny.
Ci, którzy nie chcieli służyć, wyprowadzili się z dzielnicy. Gdybym święcie wierzył w to, w co wierzyli oni, też bym się wyprowadził. Nie chciałbym sobie robić wrogów z ludzi, z którymi się wychowałem, tylko dlatego, że mamy odmienne zdanie na temat prezydenta Johnsona, generała Westmorelanda czy sekretarza obrony Roberta McNamary. Walczono z nimi, nie z ludźmi z mojej dzielnicy. W Inwood nie mieliśmy protestów. Protestujących można było zobaczyć w Central Parku, ale gdybym dołączył do odkrzykujących im ludzi, co bym wskórał? Nic. A chciałem coś zrobić. Sam służyłem w marines za granicą, więc domyślałem się, że kiedy nasi, tam daleko, od nowych rekrutów albo z listów od rodziny dowiadują się o demonstracjach, pewnie czują się dość podle.
Dla nas ludzie maszerujący tutaj z czerwono-żółtą flagą Wietnamu Północnego w czasie, gdy nasze chłopaki tam umierały, byli zdrajcami. Niezależnie od poglądów na temat samej wojny takie zachowanie było zwyczajnie niestosowne. Nie wiedzieliśmy jeszcze, że wśród protestujących są nasi bracia i siostry i że wkrótce przyłączą się do nich weterani z Wietnamu. Ale zamiast iść do centrum i walczyć z demonstrantami antywojennymi, Pułkownik chciał zorganizować własną kontrofensywę i jechać bezpośrednio do Wietnamu, by wesprzeć na duchu naszych chłopaków.
– Musimy ich wesprzeć! – krzyknął znów.
Miałem podobne odczucia, ale taka wyprawa wydawała się rzeczą ekstremalną. Nie mogłem dać Pułkownikowi mojej karty żeglarskiej. A ja od jakiegoś czasu „miałem plażę” – to slangowe określenie przerwy w pracy na statku. Nie miałem zajęcia, spotykałem się tylko z kumplami przy piwie, podczas gdy nasi przyjaciele tam umierali, zostawali ranni albo cierpieli w inny sposób.
Pomyślałem: na moich papierach mogę się przedostać do Wietnamu jako cywil. Mam czas. Może mógłbym to zrobić. A raczej: muszę to zrobić. Władze mnie pewnie zatrzymają, ale muszę spróbować. Muszę.
– Dobra, George – powiedziałem. – Przygotuj mi listę chłopaków i informacje, w jakich są jednostkach, a przy najbliższej okazji zawiozę im piwo.
To było dość nonszalanckie stwierdzenie, ale właśnie tak się wszystko zaczęło.
ROZDZIAŁ 2
ZBIERANIENAZWISK
Następnego dnia wszedłem do baru i dowiedziałem się, że wieści zdążyły się rozejść. Młodzi i starzy przynosili karteczki i listy z nazwami jednostek wojskowych lub adresami synów, braci albo kuzynów służących w Wietnamie. Pisząc listy do żołnierzy walczących na froncie w Wietnamie, należało adresować je do jednostki w San Francisco, a wojsko, marynarka, lotnictwo czy marines przekazywały je dalej. Wszystko po to, żeby nie dać wrogowi ściągi, gdyby worek z listami wypadł z helikoptera. Krewni walczących chłopaków podawali mi dziwne nazwy miejsc: Phuoc Long, Binh Dinh, Pleiku, Lam Dong. Nieco przytłoczony zapisałem wszystko, a cenne kartki wetknąłem do kieszeni.
Pośród wrzawy dostrzegłem panią Collins, niepewnie stojącą w drzwiach. Była ze swoim synem, Billym, a raczej powinienem powiedzieć: Chichotem. (Jak zaczął się śmiać, to nie mógł przestać, choćby gromiła go wzrokiem zakonnica czy gliniarz, stąd przezwisko. Williamem czy Billym nazywali go tylko rodzice i nauczyciele, którzy przychodzili na zastępstwo). Chichot zaliczał się do moich najlepszych przyjaciół od podstawówki, więc znałem panią Collins – w życiu nie przestąpiła progu pubu. Jednak jej młodszy syn, Thomas Collins, został skierowany do Wietnamu. Jak tylko mnie zobaczyła, podeszła i powiedziała z melodyjnym akcentem:
– Billy mi mówił, że pojedziesz do mojego Tommy’ego! Och, dzięki Bogu, że jesteś, Chickie! Powiesz mojemu Tommy’emu, że bardzo za nim tęsknię! I powiedz, że dzień w dzień się za niego modlę!
Uściskała mnie, a później usiłowała mi wręczyć 100 dolarów w drobnych banknotach – żebym dał jej synowi, kupił mu alkohol albo wydał na to, czego będę potrzebował w podróży, powiedziała. Ale wiedziałem, że jeśli wezmę te pieniądze, przepadnę. W zimnym, trzeźwym świetle dnia zastanawiałem się: na co ja się, do cholery, porwałem poprzedniego wieczoru? Nie wziąłem tych 100 dolarów, choć miałbym na co je wydać, bo nie chciałem być zobligowany i zginąć, usiłując dotrzeć do Tommy’ego Collinsa w Wietnamie.
– Pani Collins – powiedziałem. – Proszę mi podać nazwę jednostki Tommy’ego. Odnajdę go. A wtedy mu powiem, że bardzo go pani kocha.
– Niech się pani nie martwi, pani Collins! – ryknął Pułkownik. – Chickie to załatwi! Zrobi to! Wznieśmy toast za Chickiego!
– Za Chickiego! – krzyknął tłum, choć na twarzach niektórych dostrzegłem sceptycyzm.
Pułkownik nalał mi kolejne piwo, a ja, pijąc je, układałem listę i na pierwszym miejscu zapisałem Tommy’ego Collinsa. Ludzie się do mnie przysiadali i opowiadali, co wiedzą o żołnierzach. Pally McFadden podała mi wojskowe namiary na swojego brata Joeya. Brat Richa Reynoldsa, podporucznik Korpusu Piechoty Morskiej, podał mi ostatnie znane miejsce jego stacjonowania. Pułkownik nie wziął ode mnie pieniędzy.
– Boże, błogosław Chickiego – krzyknął. – Boże, błogosław Amerykę!
Na co niektórzy odkrzyknęli:
– Tak jest! Dalej, Chick!
Wyglądało to tak, jakbym na rozkaz Pułkownika wyruszał na misję. Był tylko jeden problem: nie byłem pewny, czy mi się uda.
ROZDZIAŁ 3
WYPŁYNIĘCIE
Następnego dnia poszedłem do siedziby Związku Marynarzy przy Trzynastej Ulicy. Ten wspaniały związek został założony w 1936 roku przez odważnego bosmana – szefa pokładu – o nazwisku Joseph „Wielki Joe” Curran. Przez sekretarza handlu prezydenta Franklina Roosevelta został oskarżony o bunt po tym, jak podburzył marynarzy statku SS California do tego, żeby odmówili wypłynięcia, dopóki ich miesięczne pensje nie zostaną podniesione o pięć dolarów. Marynarze na całym Wschodnim Wybrzeżu rozpoczęli strajk, a przewodniczącym związku został Curran. Poza wywalczeniem czterdziestogodzinnego tygodnia pracy i innych korzyści Wielki Joe stworzył biura zatrudnienia w celu zakończenia korupcji przy obsadzaniu stanowisk i zjednoczenia robotników. Związek Marynarzy (obecnie Seafarers International Union of North America) okazał się bardzo, bardzo dobry dla mnie i wielu innych marynarzy. Curran wybudował trzy nowoczesne budynki w dzielnicy Chelsea, w zachodniej części Manhattanu, w tym główną siedzibę w kształcie statku, którą odwiedziłem, i ośrodek dla marynarzy w dzielnicy z setką gigantycznych bulajów, basenem, siłownią i salami wykładowymi. Teraz to hotel Maritime.
Nowy Jork w latach 60. XX wieku nadal był tętniącym życiem portem. W biurze zatrudnienia znajdowała się tablica z informacjami, jakie statki cumują w porcie i jakie stanowiska są do obsadzenia: strażak, smarowacz, bosman, majtek, mechanik i inne. Jeśli miało się plażę i było gotowym wrócić na morze, szło się do biura, siadało w sali z innymi marynarzami, a przedstawiciel związku z portu wykrzykiwał nazwy statków i miejsce docelowe. Na przykład:
– SS Manhattan! Do Zatoki! – To był jeden z tankowców wielkiego greckiego potentata żeglugi Stavrosa Niarchosa, który miał płynąć do Zatoki Perskiej po ropę.
Albo:
– MS Alameda! Wzdłuż wybrzeża! – Ten statek handlowy zatrzymywał się we wszystkich portach Wschodniego Wybrzeża.
Nie było wielkich opisów. W tamtych czasach to, jakie statki stoją w porcie, ogłaszano w gazetach. Kiedy wywoływano linie Moore-McCormack, czy Mooremac, jak je nazywaliśmy, można było być niemal pewnym, że statek z portu przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy na Manhattanie wypływa do Ameryki Południowej. Jeśli ktoś wybierał się do Ameryki Południowej na statku handlowym, jeszcze tego samego popołudnia mógł wyjechać na całe cztery miesiące. To było wielkie miejsce, z mnóstwem portów. Kontenerowiec przed wypłynięciem mógł potrzebować tygodnia na rozładowanie towaru i zatankowanie czterech czy pięciu zbiorników paliwa. Zawsze było wiadomo, kiedy statek wypływa, ale nigdy kiedy przypłynie. W Stanach mógł podejmować towar na Brooklynie, zatrzymać się w Philly po kolejny, później skierować się do Baltimore, Norfolk, Charleston, Savannah. Następnie płynął za granicę, rozładowywał i podejmował towar na wschodnim wybrzeżu Ameryki Południowej i wracał do USA. Zaraz po powrocie do poczciwych Stanów dostawało się wypłatę. W gotówce.
Nagle usłyszałem słowo „victory” i się skupiłem.
– Drake Victory! – krzyknął znów prowadzący, a ja wiedziałem, że ten statek najpewniej płynie do Wietnamu. Wspaniałe statki Victory z czasów II wojny światowej stanowiły część floty rezerwowej, która została odrestaurowana, wypucowana i przywrócona do służby w Wietnamie. Transportowała wszystko, od czołgów po rzeczne barki. Podskoczyłem.
– Koniec portu! – krzyknął ktoś. Stamtąd miał wypływać statek. Przeszedłem na przód sali. Na statku nadal brakowało smarowacza, lada moment miał wypływać, a pracownika nie było. Miałem kwalifikacje smarowacza – członka „czarnego gangu”, który pracował pod pokładem w maszynowni – więc rzuciłem moją legitymację na stos, tak jak stałem. Dzięki odpowiedniemu stażowi pracy i temu, że najdłużej miałem plażę, dostałem tę posadę. Z biura zatrudnienia kazano mi pójść prosto na statek. Musiałem zapomnieć o długich, ckliwych pożegnaniach. Nie zdążyłbym pojechać do domu. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą mój worek marynarski, więc pognałem na Czternastą Ulicę i kupiłem maszynkę do golenia, skarpetki – tylko najpotrzebniejsze rzeczy – wrzuciłem je do torby i szybko pomaszerowałem na przystanek autobusowy przy kapitanacie portu, żeby złapać autobus na statek. SS Drake Victory cumował kilka kilometrów na południe od Staten Island, w Leonardo w New Jersey, gdzie długa na kilometr przystań z trzema „palcami”, czy też mniejszymi przystaniami, wcinała się w Raritan Bay.
Na miejscu trudno było go nie zauważyć, lśniącego w słońcu – całych jego okazałych 138 metrów. Przepełniała mnie duma, gdy patrzyłem na ten statek. W czasie II wojny światowej Amerykanie zbudowali 531 okrętów Victory w sześciu stoczniach, w zaledwie 21 miesięcy. Z ostrymi, skośnymi dziobami i rufami przypominającymi canoe, z potężnymi parowymi silnikami turbinowymi, które dawały im moc trzy razy większą niż ta, jaką dysponowali ich poprzednicy, czyli statki Liberty. Te szybsze jednostki były lepiej przystosowane do ucieczki przed niemieckimi U-bootami, które podczas wojny storpedowały 138 statków Liberty i 2825 statków handlowych ogółem. Przy doku znajdował się bar. Wbiegłem do środka i poprosiłem barmana o skrzynkę piwa. Kiedy mu powiedziałem, gdzie je zawożę, zaoferował mi świetną cenę. Poprosiłem, żeby dał nowojorskie marki, takie jak Pabst Blue Ribbon, Schaefer, Schlitz, Piels, Ballantine i Rheingold. Wiedziałem, że od czasów wojny secesyjnej w amerykańskiej armii piwa raczej nie brakowało. Byłem już w Wietnamie dwa razy jako marynarz i miałem pewność, że jak już dotrę na miejsce, zdołam uzupełnić zapasy bardziej znanymi amerykańskimi markami, takimi jak Budweiser czy Miller. Ale chciałem przywieźć najlepsze lokalne piwa. Z całą pewnością nie zamierzałem jechać taki kawał po to, żeby kupić im miejscowe sajgońskie siki. Wietnamczycy produkowali przyzwoite piwo, ale w czasie wojny jedna butelka mogła śmierdzieć octem, druga formaldehydem, jeszcze inna Cieśniną Harlemską. W końcu może trafiłoby się porządne. Dlatego należało wypijać trzy albo cztery.
Jeden z dokerów zobaczył, jak biegnę, i zaproponował, że podwiezie mnie na swoim wózku. Wypatrzyłem budkę telefoniczną przy doku i odpowiedziałem:
– Dzięki, stary. Zaczekałbyś, a ja szybko zadzwonię?
– Nie ma sprawy – odpowiedział i czekał.
Wrzuciłem dziesięciocentówkę i wykręciłem numer rodziców w New Jersey, dokąd przeprowadzili się z Inwood, żeby tata miał bliżej do pracy, a pracował w dwóch miejscach. Nie mieli pojęcia, że wypływam w rejs. Po czterech sygnałach zacząłem się denerwować, że nikogo nie ma w domu, aż w końcu usłyszałem głos matki.
– Halo?
– Mamo, cześć, to ja, Chickie.
– Chickie! Coś się stało?
– Nic, mamo, wszystko w porządku, ale znów wypływam. Chciałem się tylko pożegnać.
– Chickie, gdzie się wybierasz?
– Hm, do Azji, mamo, wiesz, jak za czasów marines, na pięknym, starym, odnowionym statku Victory z drugiej wojny światowej. Powiedz tacie, ucieszy się. To statek towarowy wynajęty przez marynarkę.
– Nie możesz poczekać do Święta Dziękczynienia, Chickie? Robię nadzienie grzybowe.
– Moje ulubione! Odłóż dla mnie trochę do zamrażarki, mamo, zjem, jak wrócę. Z udkiem kurczaka. Statki nie czekają.
– Uważaj na siebie, Chickie. I nie rób żadnych głupot. Postaraj się wysłać nam kartkę.
– Dobrze, mamo, wy też na siebie uważajcie. Wrócę, nim zdążysz powiedzieć: „Go raibh an ghaoth go brách ag do chúl”. – Wiedziała, że w naszym rodzimym irlandzkim to znaczy: „Niech wiatr zawsze wieje ci w plecy”, i lekko się zaśmiała, a ja poczułem się lepiej.
Nie odważyłem się wspomnieć o Wietnamie. Zdarzało mi się już dzwonić do niej z doków w ostatniej chwili przed wypłynięciem, ale tym razem było inaczej: po raz pierwszy się bałem. Kiedy byłem w Wietnamie wcześniej jako marynarz, nie wyszedłem z portu na ląd. Tym razem miałem to zrobić i nie wiedziałem, co mnie czeka. To uczucie strachu trwało dwie czy trzy minuty, ale pamiętam, że tylko ten jeden jedyny raz bałem się, że mogę nie wrócić.
Byłem przestraszony, ale wiedziałem, że muszę spróbować.
Wskoczyłem na wózek dokera i ruszyliśmy. Drake miał lada moment wypłynąć i zrobił to ze mną na pokładzie. Rozległ się jeden przeciągły gwizd i wyruszyliśmy w morze, na południe, do Kanału Panamskiego.
No to, pomyślałem, jestem w drodze. Jeśli mi się nie uda, przynajmniej będę mógł powiedzieć, że próbowałem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej