Willa pod Kasztanem. Na strunach światła - Krystyna Mirek - ebook + audiobook

Willa pod Kasztanem. Na strunach światła ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,5
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Odkryj dalsze losy bohaterów serii „Willa pod kasztanem”!

Nadeszła wiosna. Ogród w willi pod kasztanem rozkwita, a wraz z nim miłość. I wszystko byłoby dobrze, gdyby do pełnej ciepłej atmosfery kuchni babci Kaliny nie wkroczył niespodziewany gość: Iwona, matka Antka, nazywana też Królową Śniegu. Wraz z nią przybyły stare krzywdy, niewyjaśnione tajemnice i zadawnione urazy. Mocno więc zetrą się dwie skonfliktowane kobiety: żona i kochanka.

Tymczasem obok rozwija się zakazana miłość, a dobra przyjaźń nie chce przerodzić się w związek. Skomplikowane relacje uczuciowe staną się dla bohaterów nie lada wyzwaniem.

Czy przytulna kuchnia znowu będzie miejscem, które zrodzi ład w sercach wszystkich bliskich babci Kaliny? I czy ona sama, zajęta pomaganiem innym, znajdzie przestrzeń na zaopiekowanie się sobą?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 45 min

Lektor: Krystyna Mirek

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiolka88

Dobrze spędzony czas

Kalina modląc się o towarzystwo nie spodziewała się iż zostanie wysłuchana aż za nadto. Można powiedzieć,że drzwi do jej domu w ogóle się nie zamykają. Młodzi małżonkowie, wnuk, do którego przyjeżdża matka pragnąca walczyć o willę, rodzeństwo zza płotu, Patrycja i...Ludwik, który sprawia,że serce kobiety bije szybciej. Ale czy to nie za dużo jak na jedną, przyzwyczajoną do samotności, starszą kobietę? W tej części jest bardzo dużo miłości. Tej młodzieńczej, tyle co zasmakowanej, jeszcze cieszącej się tym co tu i teraz, nieszczęśliwej do osoby,z którą nie powinno się wiązać przyszłości i dojrzałej, pojawiającej się nagle i w sumie...nie wiadomo co z nią zrobić. Pojawia się też Iwona, kobieta zrozpaczona, nie umiejąca sobie poradzić ze zdradą męża, pragnąca i myśląca jedynie o zemście. Cóż, na jej przykładzie widać,że to co kiedyś nas zraniło i nie zostało przepracowane tkwi w sercu jak zadra i nie pozwala o sobie zapomnieć. Poczucie krzywdy jest jak klapki na oczach, a naszym celem j...
00

Popularność




Rozdział 1

Świt wsta­wał tego dnia powo­lutku, jakby i on miał w ponie­dzia­łek trud­no­ści, by się zebrać do bar­dziej ener­gicz­nego dzia­ła­nia. Łagod­nymi ruchami malo­wał na nie­bie dzieło sztuki, ale nie miał zbyt wielu widzów. Nie­wiel­kie osie­dle poło­żone na obrze­żach Kra­kowa wciąż spało. Ulice były jesz­cze puste.

Nie każdy jed­nak śnił o miłych rze­czach otu­lony cie­płą koł­drą. Bab­cia Kalina stała już przy oknie, na swoim zwy­kłym miej­scu. Obu­dziło ją bar­dzo wcze­śnie pełne napię­cia ocze­ki­wa­nie. Jakby nad­cho­dzący dzień miał przy­nieść coś wyjąt­ko­wego.

Tylko czy to będzie dobre? – zasta­na­wiała się, zaci­ska­jąc poły cie­płego błę­kit­nego szla­froka. Żyła już dość długo, by wie­dzieć, że nie wszyst­kie nie­spo­dzianki, jakie nie­sie los, są fajne. Odsu­nęła sze­roko firanki. Słońce powoli wyła­niało się znad hory­zontu, a jed­no­cze­śnie na poko­lo­ro­wa­nym na czer­wono nie­bie wciąż sre­brzył się księ­życ. Okrą­gły i pękaty.

Jak dobrze wyro­śnięta bułeczka – pomy­ślała Kalina i posta­no­wiła natych­miast posta­wić zaczyn na cia­sto droż­dżowe.

Uwiel­biała każdy etap tej pracy. Wsy­py­wa­nie mąki two­rzą­cej miękki kop­czyk, ugnia­ta­nie pal­cami pach­ną­cej pla­stycz­nej masy, a potem cze­ka­nie, aż wyro­śnie. A naj­bar­dziej ten moment, gdy z pie­kar­nika zaczy­nało roz­no­sić się cie­pło, a wraz z nim aro­mat świe­żego cia­sta.

Jej mama mówiła, że ten zapach zwa­bia do domu miłość. Długo trwało, nim potwier­dziły się te słowa. Ale warto było cze­kać. Piękna willa pod kasz­ta­nem w ostat­nich mie­sią­cach ożyła i roz­kwi­tała jak ogród, który ją ota­czał. A teraz jesz­cze na jej pię­tro miała się wpro­wa­dzić uko­chana wnuczka Kaliny, Bianka, z mężem. Po pro­stu peł­nia szczę­ścia.

Kalina z rado­ścią zaczerp­nęła świe­żego rześ­kiego powie­trza i znów spoj­rzała na bułeczkę na nie­bie. A potem poszła do kuchni. Jej ener­giczna krzą­ta­nina za chwilę miała obu­dzić dom.

* * *

W sąsied­nim domu też nie wszy­scy spali. Michał zaci­skał wpraw­dzie mocno powieki, ale nic z tego nie wyni­kało. Tęsk­nił za żoną. Nie lubił, gdy wyjeż­dżała do War­szawy, choć sta­rał się tego nie oka­zy­wać. Jego rozum akcep­to­wał fakt, że Bianka musi odwie­dzać matkę. Serce jed­nak miało gdzieś wszel­kie roz­sądne argu­menty. Dło­nie same wycią­gały się na pustą połowę łóżka. Szu­kały drob­nego ciała Bianki, które gene­ro­wało tyle cie­pła.

Uza­leż­nił się od niej. Kochał ją tak mocno, że aż sam bał się tego uczu­cia. Całe życie był typem samot­nika. Sku­pił wszyst­kie siły na opiece nad sio­strą i bra­tem, nie wie­rzył w miłość. To spra­wiło, że kiedy przy­szło ude­rze­nie, był kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany. Łup­nęło więc w niego z wielką siłą.

Prze­wró­cił się na łóżku. Zawi­nął w koł­drę i przez chwilę szu­kał wygod­nej pozy­cji. Ale szybko musiał się pogo­dzić, że z dala od Bianki taka już nie ist­niała. Zerwał się gwał­tow­nie i sta­nął przy oknie. Objął się ramio­nami. Nie mógł opa­no­wać swo­ich emo­cji. Świ­tało, ale księ­życ wciąż mocno świe­cił tuż nad dachem domu babci Kaliny. Okrą­gły i jasny wyglą­dał jak poli­czek Bianki albo inna krą­głość jej ponęt­nego ciała. Michał zasu­nął mocno zasłonę.

– Do chrzanu z takim księ­ży­cem! – zde­ner­wo­wał się. – Co tu robisz o tej porze?! – zawo­łał do niego. – Jest rano! Prze­stań kusić ludzi i jesz­cze takie alu­zje wysy­łać.

Nic nie mogło uga­sić jego tęsk­noty. Wszystko koja­rzyło mu się z Bianką. Spoj­rzał na łóżko i jesz­cze moc­niej się poiry­to­wał. Ono też wysy­łało w jego stronę jed­no­znaczne komu­ni­katy.

– Wszy­scy tylko o jed­nym! – Wku­rzył się.

Spoj­rzał na zega­rek. Wska­zówki poka­zy­wały, że jest tuż przed piątą. Jakaś nie­re­alna godzina. O tej porze każdy sza­nu­jący się infor­ma­tyk śpi, odsy­pia­jąc jak należy zarwaną przed kom­pu­te­rem noc. Michał całe doro­słe życie spę­dził wła­śnie w ten spo­sób. W nocy pra­co­wał, rano odsy­piał, a potem znów pra­co­wał. Ta rutyna cał­ko­wi­cie go pochło­nęła.

Ale już nie nale­żał do tego świata. Od wielu tygo­dni nie two­rzył pro­gra­mów kom­pu­te­ro­wych nocami w towa­rzy­stwie miga­ją­cych na nie­bie ciem­nych gwiazd. Teraz w mroku szu­kał tylko jasnych oczu Bianki.

Nie był jed­nak w pełni szczę­śliwy, choć miał ku temu milion powo­dów.

Bał się. Cią­gle się bał.

Nie chciał tego uczu­cia. Wie­dział dosko­nale, że strach zabija miłość. Tłu­mił go, cho­wał, gasił, roz­pę­dzał racjo­nal­nymi argu­men­tami, ale nie potra­fił poko­nać cał­ko­wi­cie. W głębi serca cały czas był prze­ko­nany, że nie zasłu­guje na taką wspa­niałą kobietę. Nie do końca rozu­miał, co się naprawdę wyda­rzyło kilka mie­sięcy temu. To było tak szyb­kie, że wciąż pozo­sta­wał w szoku.

Gwizd­nęło, bły­sło, zagrzmiało, dotych­cza­sowe życie roz­sy­pało się w proch i nagle Michał zna­lazł się przed ołta­rzem. W jego samotni poja­wiła się istota nie­znana. Kobieta. Abso­lut­nie fascy­nu­jąca i rów­nie zagad­kowa.

A był już na pro­stej dro­dze do zosta­nia tak zwa­nym nowo­cze­snym mni­chem. Męż­czy­zną mło­dym, usta­wio­nym zawo­dowo, ale z nikim nie­zwią­za­nym. Zacho­wu­ją­cym celi­bat kom­pu­te­row­ców, dozgonną wier­ność wobec ekranu lap­topa. Jak wielu face­tów, któ­rzy nocami nie odry­wają wzroku od miga­ją­cych lite­rek i obraz­ków. Z cza­sem zupeł­nie już nie­zdol­nych do oka­zy­wa­nia, a nawet odczu­wa­nia praw­dzi­wych emo­cji. Do miło­ści.

Bianka wycią­gnęła go z tego punktu w ostat­niej chwili.

Michał bowiem przez lata coraz moc­niej pogrą­żał się w wir­tu­al­nym świe­cie. Awans w pracy ozna­czał dla niego jesz­cze wię­cej czasu przed kom­pu­te­rem, kolejne wyzwa­nia, rosnącą odpo­wie­dzial­ność. Z pew­no­ścią nie zna­la­złby w swoim napię­tym pla­nie dnia czasu na miłość. Nawet by nie wie­dział, gdzie jej szu­kać. W inter­ne­cie był tylko seks, a on nie chciał się przy­zna­wać, że zależy mu na czymś wię­cej. Podej­rze­wał, że nowo­cze­sne, wyzwo­lone kobiety by go wyśmiały. Uznały za jakiś prze­sta­rzały roman­tyczny relikt. Może nawet wyko­rzy­stały i oszu­kały jak Antka?

Nie miał zamiaru godzić się na to. Odsu­nął się w swój świat. A prócz pracy miał jesz­cze jedną dosko­nałą wymówkę. Musiał prze­cież zaj­mo­wać się rodzeń­stwem, po śmierci rodzi­ców w wypadku samo­cho­do­wym. Choć Magda i Bar­tek już od lat teo­re­tycz­nie byli doro­śli, wie­dział, że nie może ich zosta­wić zupeł­nie samych. Brat miał kło­poty ze sobą, ni­gdy na dobre nie pora­dził sobie z traumą z dzie­ciń­stwa, nie dorósł. A Magda też z tru­dem ukła­dała sobie życie. Potrze­bo­wali go. Tak sobie to tłu­ma­czył.

Ale w grun­cie rze­czy to on potrze­bo­wał ich.

Dzięki temu nie musiał zaj­mo­wać się wła­snym życiem. Zasta­na­wiać, jak mijają mu lata. Brać odpo­wie­dzial­no­ści za sie­bie. Wszystko miał poukła­dane niczym dobre klocki. Jak popraw­nie napi­sany pro­gram kom­pu­te­rowy. Żył nie­jako na śpiąco. Zabie­gany mię­dzy kolej­nymi obo­wiąz­kami, zajęty bie­żą­cymi zmar­twie­niami i domo­wymi spra­wami. Ilość dro­bia­zgów, jakie musiał ogar­nąć każ­dego dnia, żeby dom pra­wi­dłowo funk­cjo­no­wał, mogłaby przy­tło­czyć nie­jed­nego spe­cja­li­stę od orga­ni­za­cji czasu. A on dawał radę. Był jak tra­dy­cyjna matka Polka tylko w męskim wyda­niu. Godził pracę z opieką nad dziećmi. A że one mu w tym cza­sie doro­sły, to pech.

Bianka poja­wiła się w jego życiu znie­nacka. Weszła w jego świat i wszystko zbu­rzyła. Nie­wia­ry­godne, jaką siłę miała ta deli­katna, wiotka dziew­czyna o łagod­nych oczach i miłym uśmie­chu. Tor­nado może się przy tym scho­wać. Bły­ska­wicz­nie poka­zała mu, jak mogłoby być, gdyby odwa­żył się żyć pełną pier­sią.

Czym jest praw­dziwe szczę­ście.

Był jak w tran­sie. Nie wie­dział, skąd wziął odwagę, by popro­sić Biankę o rękę. Samo się wła­ści­wie stało. Nie mógł pojąć, czemu zawdzię­czał fakt, że się zgo­dziła. Spo­dzie­wał się raczej innej odpo­wie­dzi. Wszystko działo się tak szybko. Jedno tylko było pewne. Za nic nie chciał jej stra­cić.

Znał sta­ty­styki. Więk­szość związ­ków w jego świe­cie się roz­pa­dała. Ceną za to było cier­pie­nie dzieci i samot­ność tak wielu osób. Znał też opi­nie fachow­ców. Miłość roman­tyczna zawsze prę­dzej czy póź­niej się wypala. Czy jest dla niej jakaś alter­na­tywa? Co potem? Tego oba­wiał się już teraz, choć ogień w jego związku na razie buchał aż pod niebo z księ­ży­cem w kształ­cie krą­głej kobie­cej piersi.

Nie był głupi. Wie­dział, że zauro­cze­nie nie chroni przed klę­ską. Podob­nie jak dobre chęci. Ani nawet miłość.

Usiadł przed kom­pu­te­rem i zaczął prze­ko­py­wać sieć. W inter­ne­cie jest ponoć wszystko. Broń, prze­pis na bombę i na tęczowy tort, a także na uło­że­nie kostki bru­ko­wej. Uznał, że musi się tu znaj­do­wać także recepta na miłość.

W domu wszy­scy jesz­cze spali.

* * *

Michał się pomy­lił. Nie był jedy­nym, który czu­wał o tej wcze­snej porze. W pokoju obok jego sio­stra Madzia także wpa­try­wała się w okno. Nie mogła zasnąć. Czuła, że znaj­duje się na życio­wym zakrę­cie. To była jedna z ostat­nich nocy, jakie mieli spę­dzić jesz­cze wszy­scy razem. We trójkę. Rodzeń­stwo połą­czone bar­dzo mocną wię­zią. Nawet przez ścianę docie­rały do niej emo­cje Michała. Wie­działa, że brat ogrom­nie tęskni za Bianką. Cały czas o niej myśli.

Cie­szyła się jego szczę­ściem, a jed­no­cze­śnie była prze­ra­żona zmianą. Tym bar­dziej że nastą­piła ona gwał­tow­nie. Magda sądziła, że jako pierw­sza wypro­wa­dzi się z domu. Jesz­cze nie tak dawno była szczę­śli­wie zarę­czona, a potem wszystko runęło, ude­rza­jąc o zie­mię moc­niej niż krach na gieł­dzie.

Znio­sła to wszystko, bo choć nie miała rodzi­ców, to jed­nak dom sta­no­wił dla niej bar­dzo silne opar­cie. Róż­nie się ukła­dały jej związki, zwy­kle nie naj­le­piej, ale zawsze mogła liczyć na naj­star­szego brata Michała. Była jego uko­chaną sio­strzyczką. Zawsze o niej myślał.

Aż do dnia, gdy poznał swoją żonę. Wtedy wszystko się zmie­niło.

W głębi serca Madzia była pełna stra­chu z powodu pla­no­wa­nej wypro­wadzki Michała. Jakby z ich domu ktoś chciał wycią­gnąć całe pię­tro, a wła­ści­wie to fun­da­menty, i ocze­ki­wał, że nic się nie sta­nie.

Kto będzie teraz trzy­mał wszystko w kupie? Ona? Kto się zaopie­kuje doro­słym, ale wciąż bar­dzo dzie­cin­nym Bart­kiem? Młod­szy brat na szczę­ście miał na razie stałą pracę, ale nikt nie był w sta­nie prze­wi­dzieć, jak długo to potrwa.

Magda coraz sła­biej pamię­tała swo­ich rodzi­ców. Nie wie­działa, jak się buduje domowe życie. Umiała kochać braci, ale czy była w sta­nie zastą­pić Michała w roli głowy rodziny? Odpo­wiedź była oczy­wi­sta. Nie. Tego nikt nie mógł uczy­nić. Nikomu też nie wolno było wyma­gać od niego, że bez reszty będzie się poświę­cał doro­słemu rodzeń­stwu. Miał prawo się wypro­wa­dzić i zacząć wła­sne życie. Nawet powi­nien był wresz­cie to uczy­nić.

Madzia wstała dzi­siaj bar­dzo wcze­śnie, bo nie­po­kój nie pozwa­lał jej spać. Wcale nie była pewna, czy chce, by ten dzień się zaczął. Stała przy oknie, a w szy­bie odbi­jała się jej mocno nastro­szona fry­zura. Zawsze rano zma­gała się ze swo­imi wło­sami i jak na razie żadne odżywki ani wyczy­tane w inter­ne­cie spo­soby nie dzia­łały.

Na nie­bie wisiał księ­życ, okrą­gły jak pie­nią­żek. Od razu tak jej się sko­ja­rzył. Srebrny i błysz­czący. Liczyła takie przez cały dzień w banku, w któ­rym pra­co­wała. Swo­ich nie miała zbyt wiele. Za mało, by samo­dziel­nie utrzy­mać duży dom rodzinny.

Zawsty­dziła się tych myśli. Zamiast kibi­co­wać szczę­ściu brata, ona się zamar­twiała finan­sami. Czy tylko dla­tego, że była ban­kow­cem? Nikt inny w domu o tym nie myślał. Chłopcy zgod­nie poma­gali w remon­cie pię­tra u sąsia­dów, bab­cia Kalina cie­szyła się i roz­kwi­tała wśród gwaru mło­dych gło­sów, a także licz­nych obo­wiąz­ków. Antek jak wszy­scy męż­czyźni wpa­trzony był w Biankę. Cóż, nie nale­żało być zazdro­snym. W końcu to jego sio­stra. A jed­nak zwy­kłemu sza­remu czło­wie­kowi cza­sem nie­ła­two jest co dzień cho­dzić obok tak wiel­kiego szczę­ścia i nie poczuć choćby odro­biny gory­czy.

Dla niej bowiem życie jak do tej pory miało same puste losy. Wcze­śnie stra­ciła rodzi­ców. A kiedy po raz pierw­szy praw­dzi­wie się zako­chała, nawet zarę­czyła, została porzu­cona bez żad­nych środ­ków znie­czu­la­ją­cych. Pozo­sta­wiona sama sobie, bo ktoś się pomy­lił. I nawet nie mogła czuć z tego powodu zło­ści ani żalu. Bo prze­cież ona też popeł­niła błąd. Nie zauwa­żyła miło­ści, która przy­szła do niej w prze­bra­niu wnuka sąsiadki. Zwy­czaj­nego kolegi. Teraz tego żało­wała, a było już za późno. Antek nie wra­cał do tam­tych cza­sów. Żył teraź­niej­szo­ścią. Sku­piony na nowej pracy i pil­no­wa­niu, by sio­stra była bez­pieczna i szczę­śliwa. Na dobre zapu­ścił korze­nie w willi pod kasz­ta­nem.

Madzia została sama. Dla niej życie nie miało miłych zwro­tów akcji.

Nawet odro­bina ambro­zji czy nek­taru nie skap­nęła dla niej z kró­lew­skiego stołu. Cho­dziła do pracy, sprzą­tała dom, sta­rała się zacho­wać pogodę ducha. Ale czę­sto było jej zwy­czaj­nie smutno. Patrzyła w okno. Księ­życ wyglą­dał teraz jak twarz uśmiech­nię­tego czło­wieka. Przy­ja­ciela. Potrze­bo­wała go bar­dzo w tej chwili.

* * *

W pokoju obok Bar­tek spał jak zabity. Jego nie inte­re­so­wały żadne księ­życe, do cze­go­kol­wiek mia­łyby być podobne. Może nawet nie spoj­rzałby w niebo, gdyby się teraz prze­bu­dził. Żadna siła nie mogła go zmu­sić, by wstał o tak dziw­nej porze. I tak już z naj­wyż­szym tru­dem zno­sił fakt, że od trzech mie­sięcy pra­cuje w tej samej fir­mie. Zaczy­nało mu się nudzić. Coś go od środka rozno­siło i cią­gnęło w kie­runku zmiany. Nie wie­dział, dla­czego ni­gdy nie może usie­dzieć w miej­scu, co każe mu nisz­czyć każde dobro w jego życiu.

Oczy­wi­ście nikomu by nie powie­dział o tych wszyst­kich poku­sach. Oba­wiał się, że spo­kojny zwy­kle Michał tym razem po pro­stu by go udu­sił. Tyle lat się nim opie­ko­wał, szu­kał mu pracy, nad­sta­wiał karku, świe­cił za niego oczami. Miał prawo odpo­cząć od wiecz­nych kło­po­tów z młod­szym bra­tem. Bar­tek wie­dział, że jest mu to winien.

Sta­rał się, choć siła, z którą wal­czył, była potężna.

A do tego teraz nie zamie­rzał nara­żać się na żadne nie­bez­pie­czeń­stwo. Miał plany. Chciał zaim­po­no­wać całemu światu. Sam przed sobą ni­gdy by się nie przy­znał, że w sumie to głów­nie Biance. O tym surowo zaka­za­nym owocu, czyli żonie wła­snego brata, nawet nie myślał. Tak mu się przy­naj­mniej wyda­wało. W grun­cie rze­czy ona wciąż mu towa­rzy­szyła. To dla niej pra­gnął osią­gać rze­czy wiel­kie. Cze­goś doko­nać. Jak legen­darni boha­te­ro­wie.

Smo­ków w oko­licy jed­nak teraz jak na lekar­stwo, nawet w Kra­ko­wie, więc praw­dzi­wemu męż­czyź­nie nie­ła­two się wyka­zać. Ale jak się dobrze szuka, to i oka­zja się trafi. Michał się wypro­wa­dzał. Bar­tek uznał więc, że nad­szedł jego czas, by stać się głową rodziny. Miał piękne marze­nia. Bar­dzo nowo­cze­sne. Żadne tam tra­dy­cyjne role. To za mało na tak ambit­nego czło­wieka. Zamie­rzał wszystko pogo­dzić. Pracę, obo­wiązki domowe, a nawet wskrze­sić ogród, zanie­dbany od lat. Chciał posa­dzić potężne drzewa, zro­bić coś spek­ta­ku­lar­nego. Słusz­nie czuł, że dla współ­cze­snej kobiety taki wła­śnie facet jest ide­ałem. Otwarty, ener­giczny, speł­nia­jący się na wielu polach, a przy tym cza­ru­jący i szar­mancki.

Taki wła­śnie chciał być.

Ale na razie musiał się zado­wo­lić zwy­kłym zor­ga­ni­zo­wa­niem kola­cji. Wie­dział, że dziś wie­czo­rem wraca Bianka. Chciał ją olśnić.

Oczy­wi­ście nie był sam w tym pra­gnie­niu. Bab­cia Kalina zapewne też będzie pich­cić od rana. Dosta­nie natchnie­nia i potrawy same zaczną wyska­ki­wać z jej pie­kar­nika. Kon­ku­ren­cja prak­tycz­nie nie do poko­na­nia. Bar­tek jed­nak lubił trudne wyzwa­nia. Poza tym miał punkt prze­wagi. Ist­niała spora szansa, że dziew­czyna naj­pierw przyj­dzie tutaj.

Do męża nie­stety – pomy­ślał z żalem, szybko jed­nak prze­szedł dalej nad tą kon­klu­zją. – Do naszego wspól­nego domu – popra­wił się. – Jesz­cze ten jeden raz.

A wtedy on posa­dzi ją za sto­łem i ocza­ruje.

Bez­in­te­re­sow­nie oczy­wi­ście. Ni­gdy bowiem nie pró­bo­wałby star­to­wać do żony brata. Ni­gdy. Kochał Michała ponad wszystko na świe­cie. Nie miał złych zamia­rów.

Chciał tylko zoba­czyć uśmiech Bianki. Choćby z daleka. Może wyczy­tać podziw w jej oczach? Cho­ciaż przez moment. Prze­wró­cił się w łóżku na drugi bok i szczel­niej otu­lił koł­drą. Śnił o pięk­nym stole, wykwint­nych potra­wach, nawet jakimś kwar­te­cie smycz­ko­wym w kącie, świe­cach i ogól­nej atmos­fe­rze wspa­nia­ło­ści.

Zapo­mniał już, że wczo­raj był jego dyżur sprzą­ta­nia w kuchni. W związku z tym pomiesz­cze­nie przed­sta­wiało poża­ło­wa­nia godny widok. W zle­wie cze­kał na Bartka stos garów, wszę­dzie pano­wał nie­ład, a pod­łoga się kle­iła. Dziew­czyn nie było w domu tylko dwa dni, a na każ­dym kroku stało się to widoczne. Ogród majowy zie­le­nił się wpraw­dzie buj­nie, ale cał­ko­wi­cie cha­otycz­nie. W nawale obo­wiąz­ków star­czało tylko tyle czasu, by przed domem sko­sić trawę. Nic wię­cej.

A Bar­tek chciał zachwy­cić Biankę powo­dzią kwia­tów. Kobiety mają roman­tyczne dusze. Wie­dział o tym. Może nie był tak zor­ga­ni­zo­wany życiowo, jak star­szy brat, ale odzna­czał się dobrze roz­wi­niętą intu­icją. Takie rze­czy robią na dziew­czy­nach wra­że­nie. A iluż jest face­tów, któ­rzy potra­fią z dzi­kiego zanie­dba­nego gąsz­czu stwo­rzyć ogród marzeń? Przy­go­to­wać kola­cję jak z bajki? Być macho i przy­ja­cie­lem jed­no­cze­śnie? Wie­dział, że nie­wielu. Miał w sobie wro­dzo­nego ducha rywa­li­za­cji. Tyle tylko, że czę­sto zda­rzało mu się sta­wać do nie­wła­ści­wych zawo­dów.

O tym jed­nak teraz nie myślał.

Zerwał się nagle z łóżka. Naj­wy­raź­niej ist­niała na świe­cie siła zdolna go wycią­gnąć z pościeli o tak dzi­kiej porze. Była to drobna blon­dynka o łagod­nym uśmie­chu i oczach w kolo­rze naj­praw­dziw­szych nie­za­po­mi­na­jek.

Posa­dzę ich dużo – pomy­ślał i szybko pobiegł do łazienki. Kilka chwil póź­niej pod­ska­ki­wał, wkła­da­jąc pospiesz­nie spodnie. Zarzu­cił na plecy jakąś przy­pad­kową bluzę i pobiegł do garażu po kosiarkę. Czas upo­rząd­ko­wać chasz­cze i wyciąć buj­nie rosnącą trawę. Ten dom się obu­dził, znów tęt­niło w nim życie. To powinno być widać także na zewnątrz.

Dość mara­zmu i smutku! – posta­no­wił i odpa­lił starą maszynę pamię­ta­jącą jesz­cze czasy rodzi­ców.

Po chwili na małym kra­kow­skim osie­dlu nikt już nie spał. Ryk sil­nika sły­szalny był jak oko­lica długa i sze­roka. Księ­życ pospiesz­nie się scho­wał, słońce też wze­szło na niebo od razu wyżej, jakby popę­dzane tymi ener­gicz­nymi dzia­ła­niami. Zaczy­nał się nowy dzień.

*** – Czyś ty zwa­rio­wał?! – Madzia wysko­czyła z domu, jak stała. W piża­mie i z roz­wia­nymi wło­sami. Sta­rała się prze­krzy­czeć ryk kosiarki. – Ludzie jesz­cze śpią! – Zła­pała brata za ramię, pró­bu­jąc go zatrzy­mać. Kosił jak w tran­sie.

– Ależ co ty mówisz? – obu­rzył się Bar­tek i rozej­rzał wokół. – Wszę­dzie okna pootwie­rane. – Poka­zał jej. – Już wstali.

Rze­czy­wi­ście sąsie­dzi wyglą­dali na podwórka, spraw­dza­jąc, skąd dobiega ten ogłu­sza­jący hałas.

Madzia była roz­złosz­czona, ale się roze­śmiała.

– Jesteś nie­moż­liwy – powie­działa. – Spójrz na zega­rek. Pięt­na­ście po pią­tej. To zły czas na kosze­nie. Lepiej chwa­sty powy­ry­waj, jeśli już koniecz­nie chcesz pra­co­wać o takiej dziw­nej porze w ogro­dzie, albo krzewy przy­tnij.

Bar­tek wyłą­czył swój pie­kielny sprzęt i na oko­licę spły­nęła upra­gniona cisza.

– Masz rację – powie­dział.

Zro­biło mu się głu­pio, że tak się rzu­cił na tę robotę bez zasta­no­wie­nia. Był zbyt spon­ta­niczny. Jak dziecko. Nie­raz sły­szał dia­gnozy licz­nych psy­cho­lo­gów. Że roz­wija się wol­niej i wciąż pozo­staje pod wpły­wem traumy. Nie taki obraz sie­bie chciał poka­zać Biance.

Niech spa­dają! – pomy­ślał. – Wszy­scy spe­cja­li­ści razem wzięci. Doro­słem.

– Nie martw się – powie­dział do sio­stry. – Wszystko mam pod kon­trolą. Teraz ja zajmę się domem. Michał się wypro­wa­dza i zosta­jemy we dwoje.

Madzia poczuła się nieco raź­niej. Tu w ogro­dzie w świe­tle pierw­szych sło­necz­nych pro­mieni, wśród majo­wych zapa­chów łatwiej było o opty­mizm. Może dla­tego na świe­cie przy­naj­mniej raz do roku musi być wio­sna, żeby ludzie dawali radę prze­cho­dzić obronną ręką przez liczne życiowe kry­zysy. By mogli się naocz­nie prze­ko­nać, że z suchych gałęzi znów mogą wyro­snąć zie­lone liście, a z kło­po­tów – spo­kój i szczę­ście.

– Za chwilę jadę do pracy – powie­działa. – Dziś zaczy­nam wcze­śnie. Ale jak wrócę, to ci pomogę. Chcesz tu zapro­wa­dzić porzą­dek?

– Tak – powie­dział Bar­tek. Spra­wiał wra­że­nie nieco roz­ko­ja­rzo­nego. W jego myślach ogród już był bajeczny, a oto­czone kwia­tami aleje zachwy­cały.

– To będzie ogromna praca. – Sio­stra spro­wa­dziła go na zie­mię.

Bar­tek miał wra­że­nie, jakby w jego gło­wie nagle wyłą­czono dźwięk. Chóry aniel­skie prze­stały mu śpie­wać, wzrok się na moment wyostrzył i chło­pak zoba­czył wszystko takie, jak jest. Stary pro­sto­kątny dom z lat sie­dem­dzie­sią­tych, któ­rego ele­wa­cja pil­nie doma­gała się odświe­że­nia. Duży, ale bar­dzo zanie­dbany ogród, mocno kon­tra­stu­jący z wypie­lę­gno­wa­nymi pose­sjami wokół. I ich dwoje, śred­nio radzą­cych sobie w życiu.

Otrzą­snął się. Po czym znów pogrą­żył w swoim świe­cie. Tam było zde­cy­do­wa­nie lepiej.

Magda patrzyła na niego inten­syw­nie. Dosko­nale znała uczu­cie, które malo­wało się na twa­rzy brata. Błysz­czało w jego oczach i mie­niło się na policz­kach. Tak, wie­działa, jak bar­dzo może ono ode­rwać czło­wieka od real­nego świata i do jakich dziw­nych zacho­wań skło­nić.

Miłość może góry prze­no­sić, ale też zruj­no­wać czło­wie­kowi życie.

Bar­tek się zako­chał.

Co do tego nie było wąt­pli­wo­ści. Mocno, moc­niej niż zwy­kle. To była bar­dzo dobra wia­do­mość. Ale nie­stety Madzia nie miała złu­dzeń. Już od pew­nego czasu miała podej­rze­nia, że dziwne roz­anie­le­nie Bartka w obec­no­ści Bianki ma głęb­szą przy­czynę.

Nie! – pomy­ślała z roz­pa­czą. – Tylko nie to! Czy na świe­cie za mało jest dziew­czyn, żeby kocha­jący się i wspie­ra­jący bra­cia musieli się zako­chać w jed­nej? Dla­czego znowu my? – zadała pyta­nie odwiecz­nie drę­czące ludzi, któ­rzy stają przed poważ­nymi pro­ble­mami. – Mało już się wyda­rzyło?

Nikt jej nie odpo­wie­dział. Bar­tek poszedł do szopy, wycią­gnął spo­rych roz­mia­rów seka­tor i zgod­nie z radą sio­stry zabrał się do przy­ci­na­nia krze­wów. Madzia rozej­rzała się wokół. Roboty tu było na całe tygo­dnie. Ale jeśli brat chciał się zająć czymś kon­kret­nym, nie nale­żało mu prze­szka­dzać. Ruch pomaga, gdy się chce odpę­dzić nie­chciane emo­cje.

Może mu przej­dzie – pomy­ślała z nadzieją. – Prze­cież nie zro­biłby cze­goś takiego Micha­łowi.

Ruszyła z powro­tem w stronę domu. Tuż przy wej­ściu zatrzy­mała się i zer­k­nęła w stronę sąsia­dów. Ich ogród znaj­do­wał się teraz w fazie roz­kwitu. Rwał oczy. Dorodny kasz­tan przed gan­kiem kwitł, a zapach niósł się daleko po oko­licy. Bab­cia Kalina miała już swoje lata, a jed­nak dawała ze wszyst­kim radę. W cięż­szych pra­cach poma­gali jej chłopcy, ale Magda nie miała złu­dzeń. Piękno pose­sji zale­żało od tysięcy drob­nych czyn­no­ści, które star­sza pani wyko­ny­wała każ­dego dnia. Przy­cięć, pod­le­wa­nia, nasa­dzeń, schy­la­nia się, ple­wie­nia.

Ład­nie – pomy­ślała z zachwy­tem i nie powstrzy­mała się, by nie rzu­cić okiem w stronę okna byłego już pokoju Antka. Wie­działa, że chło­pak teraz prze­niósł się na dół do obszer­nego gabi­netu, który kie­dyś dawno temu nale­żał do jego dziadka. Opu­ścił tym samym sypial­nię ojca i oddał pię­tro sio­strze i jej mężowi. Wie­trzyło się tam całymi dniami i nocami po remon­cie i malo­wa­niu pokoi. Teraz też okien­nice powie­wały. Dziś ponoć wszystko miało już być gotowe. Wie­czo­rem wróci Bianka, a rano chłopcy zaczną skrę­cać zamó­wione wcze­śniej meble, które w nie­po­ręcz­nych pudłach leżały od tygo­dnia w salo­nie babci Kaliny.

Mło­dzi razem je wybie­rali i ten pierw­szy test decy­zyj­no­ści zdali wyśmie­ni­cie. Nie kłó­cili się, szybko docho­dzili do wspól­nych wnio­sków. Michał miał zmysł prak­tyczny, a Bianka kobiece oko. Nie było wąt­pli­wo­ści, że już wkrótce zro­bią z pię­tra sta­rej willi przy­tulne i miłe miesz­ka­nie.

Madzia wes­tchnęła i wró­ciła do swo­jego domu. W jej kuchni nawet czę­ściowo nie było tak przy­jem­nie, jak u babci. Niczym nie pach­niało, a jeśli już, to jakąś zeschłą kawą sprzed trzech dni. Dziew­czyna postała chwilę nad tą kata­strofą, po czym spoj­rzała na zega­rek. Nie zostało wiele czasu do wyj­ścia. Opóź­nie­nie o dzie­sięć choćby minut w jej przy­padku miało wielką wagę, ponie­waż wtedy ryzy­ko­wało się wpad­nię­ciem w naj­więk­sze korki. Faj­nie mieszka się na obrze­żach Kra­kowa, ale wszy­scy tutaj o jed­nej porze wyjeż­dżają do pracy i o tej samej wra­cają. Jeśli nie chce się spę­dzać życia w samo­cho­dzie, trzeba być spryt­nym.

Madzia wró­ciła do swo­jego pokoju i się prze­brała. Ucze­sała nie­sforne włosy i poma­lo­wała oczy, po czym musnęła policzki pudrem i deli­kat­nie poma­lo­wała usta. Długo przy­glą­dała się swo­jemu odbi­ciu. Bab­cia Kalina zawsze mawiała, że Madzia jest taką miłą dziew­czyną. Może i miała tro­chę racji. Lecz nie dało się ukryć, że jed­no­cze­śnie nie­stety tak bar­dzo zwy­czajną. Zwy­kłe szare włosy, zwy­kłe policzki, oczy i figura, któ­rej sporo bra­ko­wało tu i ówdzie do ide­ału.

Przy urze­ka­ją­cej Biance Magda była jak przej­rzy­ste powie­trze, nie­zau­wa­żalna. Zero barw i siły raże­nia. Oczy­wi­ście pew­nie powinna była teraz z tego powodu poczuć mak­sy­malny przy­pływ moty­wa­cji. Wycią­gnąć wła­ściwe wnio­ski. Ruszyć do boju. Zjeść na śnia­da­nie liść sałaty i popić szklanką źró­dla­nej wody. Wysprzą­tać kuch­nię, pół godziny poćwi­czyć, zapla­no­wać życie, zna­leźć part­nera, odko­chać się w Antku, być bar­dziej aser­tywna w pracy, roz­wi­jać się. Na samą myśl o tej dłu­giej liście zadań od razu poczuła się zmę­czona. Nie wie­działa, skąd te wszyst­kie kobiety suk­cesu biorą siłę.

Zeszła na dół z zamia­rem zro­bie­nia sobie śnia­da­nia. Ale puste pomiesz­cze­nie nie zachę­cało, by parzyć her­batę, kroić chru­piące bułki – któ­rych nawet nie było – i sma­ro­wać pach­ną­cym masłem. Nie trwało to długo, zanim Madzia doszła do wnio­sku, że wła­ści­wie już od dwóch dni nie odwie­dzała babci. Ta myśl jakoś dziw­nie nacho­dziła ją naj­czę­ściej w porze posił­ków lub wtedy, gdy było jej szcze­gól­nie smutno i ciężko.

Wizyta u babci była jak pla­ste­rek na duszę. Ostat­nio z niego nie korzy­stała. Bała się spo­tkać z Ant­kiem. Nie ma nic gor­szego niż dziew­czyna wpa­trzona maśla­nymi oczami w chło­paka, który jej nie chce. Okro­pień­stwo. Musiała pocze­kać, aż na dobre jej przej­dzie. Do tego czasu ogra­ni­czała kon­takty z sąsia­dami. Ale dzi­siaj bar­dzo potrze­bo­wała wspar­cia.

Szybko wło­żyła wio­senny płaszcz, zła­pała w biegu torebkę i ruszyła do Milew­skich. Już na scho­dach poczuła zapach cze­goś pysz­nego. Ani się obej­rzała, jak jej nastrój zde­cy­do­wa­nie się popra­wił. Jakby wró­ciła do swo­jego domu. Weszła do środka.

– Dzień dobry! – zawo­łała, licząc, że zaraz zoba­czy bab­cię w jed­nej z jej cha­rak­te­ry­stycz­nych kolo­ro­wych sukie­nek i przede wszyst­kim z ser­decz­nym uśmie­chem na twa­rzy. Musiała gdzieś być w pobliżu. Świad­czył o tym zapach pie­czo­nego cia­sta, ogólne wra­że­nie cie­pła, a także bukiet bzu usta­wiony na środku kuchen­nego stołu. Wyglą­dał, jakby dopiero co został zerwany. Jesz­cze się mie­niły kro­pelki rosy na fio­le­to­wych płat­kach.

Magda usia­dła. Cze­kała.

Nagle drgnęła. Do kuchni wszedł Antek. Natych­miast prze­szył ją dreszcz. Jak ostra strzała, która prze­szła przez brzuch i na moment pozba­wiła ją tchu. Nie spo­dzie­wała się go o tej porze. Nie przy­go­to­wała się.

– Cześć – powie­dział.

Te zwy­kłe słowa zro­biły na niej duże wra­że­nie. Zła była sama na sie­bie z tego powodu. Nale­żało kie­dyś się tak przej­mo­wać, anga­żo­wać, reago­wać, a nie kiedy na wszystko było już za późno.

Antek był spo­kojny. Nie kła­mał, gdy mówił, że teraz myśli już tylko o pracy. Podał jej kubek z kawą i nawet mu dłoń nie drgnęła.

– Wyglą­dasz, jak­byś pil­nie potrze­bo­wała – powie­dział i się uśmiech­nął. Pod oczami ryso­wały mu się szare cie­nie, a na twa­rzy miał kil­ku­dniowy zarost.

– Skąd się tu wzią­łeś o świ­cie? Nie odsy­piasz noc­nej pracy? – zapy­tała, sta­ra­jąc się, by nie wyczuł w jej gło­sie zbyt wiele czu­ło­ści i tęsk­noty.

– Jakoś nie mogę – odparł. – A poza tym ktoś dzi­siaj zor­ga­ni­zo­wał wszyst­kim sąsia­dom dość sku­teczną pobudkę – dodał i sta­nął nie­da­leko. Oparł się o kuchenny blat, wycią­gnął na śro­dek pod­łogi swoje dłu­gie nogi. – To już moja druga kawa – stwier­dził.

– Prze­pra­szam cię za Bartka. Innych też muszę. Nie wiem, co go napa­dło. – W tym miej­scu się zmie­szała, bo jed­nak miała swoje przy­pusz­cze­nia. Za nic by ich jed­nak nie wyja­wiła Ant­kowi. Kochał swoją sio­strę i pew­nie by się wściekł, że Bar­tek żywi wobec niej jakieś głu­pie uczu­cia i może będzie się mie­szał do jej mał­żeń­stwa.

– Nie przej­muj się – pocie­szył ją chło­pak. – Ludzie go lubią. Ja też. Nie spo­sób długo się na niego gnie­wać.

– Wiem, ale tak nie powinno być. Musi doro­snąć.

Napiła się kawy i od razu zro­biło jej się nieco lepiej. W domu miała dokład­nie taką samą paczkę, zaku­pioną w tym samym osie­dlo­wym skle­pie, woda pocho­dziła z miej­skiej sieci i nawet kubki były podobne, a jed­nak smak i moc zupeł­nie inne.

– Musi albo i nie. – Antek pokrę­cił głową. – Czy wszy­scy powinni koniecz­nie być tacy sami? Skro­jeni według tej samej miary? Naj­waż­niej­sze, żeby był szczę­śliwy. Pomi­nąw­szy dzi­siej­szy nie­wielki incy­dent, krzywdy nikomu nie robi.

Co naj­wy­żej sobie – pomy­ślała Magda, a Antek spoj­rzał jej w oczy.

– Jeste­ście nie­zwy­kli z tą waszą wię­zią – powie­dział. – Zazdro­ści­łem wam, kiedy tu pierw­szy raz przy­je­cha­łem. Teraz na szczę­ście sam mam sio­strę. – Roz­pro­mie­nił się, jak każdy facet mówiący na temat Bianki.

I ona ci wystar­cza – pomy­ślała Madzia ze smut­kiem.

Nawet nie musiała pytać. Odpo­wiedź była wyraź­nie wypi­sana na jego twa­rzy. Dziew­czyna sta­rała się zacho­wać spo­kój, lubić sym­pa­tyczną i cie­płą Biankę, ale ona po troszkę zabie­rała jej wszystko. Michała i jesz­cze na doda­tek Bartka, całą uwagę Antka i tro­skę babci. Świat się kur­czył wokół Magdy, aż nie mogła zaczerp­nąć tchu. Poli­czyła do dzie­się­ciu, oddy­chała, poko­nu­jąc blo­kadę, i piła kawę łyk za łykiem.

A jed­nak nie wytrzy­mała. Komen­tarz jakby sam wydo­stał się z jej ust:

– Sio­stra to nie wszystko – wyrwało się jej.

– Pew­nie tak. – Antek kiw­nął głową. – Ale ja się cie­szę, że ją mam. No i pracę oczy­wi­ście. Do tego jest jesz­cze bab­cia. W kate­go­rii naj­waż­niej­sza kobieta mojego życia raczej nie do poko­na­nia.

Magda w pierw­szym momen­cie poczuła ogromną przy­krość, że nie ma szansy, by się zna­leźć na tej krót­kiej liście. Musiała pil­nie czymś zająć myśli, żeby uczu­cia nie stały się zbyt mocno widoczne. Zacie­ka­wiło ją, dla­czego nie wymie­nił mamy.

Nie zdą­żyła go jed­nak zapy­tać. Wypił kawę i odsta­wił kubek do zmy­warki. Wystra­szyła się, że zaraz wyj­dzie z kuchni. Chciała jesz­cze cho­ciaż chwilę z nim pobyć. Trudne są dyle­maty zako­cha­nych bez wza­jem­no­ści. Źle być bli­sko i rów­nie ciężko daleko.

– Co robisz dzi­siaj? – Sta­rała się, by jej głos brzmiał rze­czowo, jak u dobrej kole­żanki.

– Koń­czę ostat­nie szlify na pię­trze – odparł szybko. – Sprzą­tam. Malo­wa­nie już wczo­raj z Bart­kiem zała­twi­li­śmy na amen. Długo się wygłu­piał, ale jak się już zabrał do roboty, to szedł niczym burza.

– Wiem coś o tym. – Uśmiech­nęła się. – Też lubię z nim pra­co­wać.

– Od jutra mogą mło­dzi skrę­cać meble i wić gniazdko. – Antek jakoś tak nagle odwró­cił głowę.

Cie­kawa była, czy czuje to samo co ona, ale nie miała odwagi zapy­tać. Radość ze szczę­ścia brata mie­szała się w niej z tęsk­notą za wła­sną miło­ścią, dobrym życiem. Czy Antek był podob­nie roz­darty? Tym razem trudno jej było cokol­wiek wyczy­tać z jego twa­rzy.

– Jesz­cze masz urlop? – powie­działa zamiast tego, o co naprawdę chciała zapy­tać.

– Tak, do jutra. I wra­cam do roboty. Tak ma być. Czło­wiek powi­nien być zajęty – dodał sta­now­czo.

– A gdzie bab­cia?

– Poszła do ogrodu. Jakieś kwiatki prze­sa­dzać. Mówiła, że nie potrze­buje pomocy, ale spo­glą­dam co pewien czas przez okno. Spraw­dzam, co robi. Wiesz, jak z nią jest, trzeba jej na każ­dym kroku pil­no­wać, żeby nie pra­co­wała ponad siły.

Madzia się uśmiech­nęła. Dla­czego dopiero teraz tak mocno zaczęło jej impo­no­wać, jak ład­nie Antek opie­kuje się Kaliną? Czemu wcze­śniej nie dostrze­gła, że kie­rują nim czy­ste inten­cje? Wstyd jej było, że podej­rze­wała go o inte­re­sow­ność. Skąd jed­nak miała wie­dzieć? Nie znała go prze­cież.

– Chcia­ła­bym przez całe życie zacho­wać taką ilość ener­gii, jaką ona ma teraz – powie­działa.

– Ja też – zgo­dził się Antek. – Od kilku dni odna­wiamy te pokoje na górze i już nie czuję rąk ani ple­ców. Ale się nie odzy­wam, bo jak widzę, ile bab­cia robi, to nie mam odwagi nawet pisnąć. – Posta­wił na stole talerz z bułecz­kami. – Cze­kały na cie­bie – dodał. – Spe­cjal­nie dzi­siaj upie­czone bla­dym świ­tem. Jedz.

– Pew­nie dla Bianki – wyrwało jej się i zaczer­wie­niła się od razu. Jak zwy­kle musiała coś pal­nąć.

– Dla cie­bie też – powie­dział z naci­skiem Antek.

Zawsze miała wra­że­nie, że on ją dosko­nale rozu­mie. Czyta jej w myślach jak nikt. I wcale nie potę­pia. Zro­biło jej się wstyd, że jest zazdro­sna. I to o kogo? O miłą, fajną dziew­czynę, która zako­chała się szcze­rze w jej bra­cie. Uczy­niła go praw­dzi­wie szczę­śli­wym czło­wie­kiem.

– Posma­ruj masłem – pora­dził jej. – Tu masz serek. Stoję tak i gadam, a ty pew­nie głodna jesteś. – Spoj­rzał na zega­rek. – Za dzie­sięć minut musisz wyjść – dodał, bo sam dojeż­dżał codzien­nie do cen­trum i już się dobrze orien­to­wał w kor­ko­wych zasa­dach.

– Dzię­kuję ci – powie­działa i poczę­sto­wała się bułką.

Sta­rała się zacho­wy­wać natu­ral­nie. Nie dać po sobie poznać, że tar­gają nią mocne emo­cje. Antek usiadł naprze­ciwko i też zajął się jedze­niem. Z pew­no­ścią to śnia­da­nie nie było dla niego trudne. Nie zma­gał się z żad­nymi ukry­tymi uczu­ciami. Magda umia­łaby je roz­po­znać. W końcu miesz­kała z dwoma męż­czy­znami. Jeden z nich zako­chi­wał się w kółko, drugi tylko raz, ale za to z siłą pio­runa. Wie­działa, jak to jest, kiedy facet ma zajęte serce.

Po Antku nie było widać nawet śladu takich prze­żyć. Jadł, spo­glą­dał w okno, uśmie­chał się. Wszystko to ze spo­ko­jem.

Pospiesz­nie prze­łknęła śnia­da­nie. Musiała już zbie­rać się do pracy. Wstała z wes­tchnie­niem. Mimo wszystko dom babci Kaliny speł­nił swoją funk­cję.

Rozdział 2

– No i wyki­piało! – Bar­tek wypo­wie­dział te słowa z nie­skry­waną satys­fak­cją.

Popo­łu­dnie nie zaczęło się dobrze, ale on z tego rów­nież umiał wycią­gnąć opty­mi­styczne wnio­ski. Skoro bowiem nawet babci Kali­nie cza­sem coś nie wycho­dziło, to ozna­czało, że dla niego – zwy­kłego śmier­tel­nika – też jest nadzieja. Może kie­dyś w końcu zdoła przy­rzą­dzić jajko na miękko, które nie będzie twarde? Na razie klę­ska goniła klę­skę, ale się nie pod­da­wał. Spoj­rzał na Kalinę. Podzi­wiał ją od zawsze.

– Sio mi stąd! – fuk­nęła bab­cia, nie­świa­doma jego wznio­słych uczuć, i prze­go­niła go z oko­lic pie­kar­nika z powro­tem na krze­sło.

To nie­wia­ry­godne, ile osób ostat­nio prze­sia­dy­wało w jej kuchni. Niczym w cał­kiem dobrze funk­cjo­nu­ją­cej restau­ra­cji. Dziś na przy­kład w porze obia­do­wej za sto­łem zna­lazł się Bar­tek, który wpadł, rze­komo przy­pad­kiem prze­cho­dząc. Pod bar­dzo nacią­ga­nym pre­tek­stem skon­sul­to­wa­nia z Bianką nota­tek ze stu­diów wpadł także Kon­stanty, syn przy­ja­ciółki Kaliny i dawny nie­wierny narze­czony Magdy. Kobieta naj­chęt­niej pogo­ni­łaby go ścierką i to mokrą, ale nie mogła, bo zbyt mocno lubiła jego matkę. Antek, jej uko­chany i jedyny wnuk, pogwiz­dy­wał przy pracy na pię­trze. Sprzą­tał pokoje przed prze­pro­wadzką sio­stry i wła­ści­wie to głów­nie dla niego Kalina goto­wała gar zupy z młodą kala­repką przy­pra­wio­nej od serca całą gar­ścią świe­żego koperku z ogrodu. To dla Antka w pie­kar­niku pach­niała pie­czeń, a pod bie­lu­teńką ście­reczką stu­dziło się tru­skaw­kowe cia­sto.

– Może nie­po­trzeb­nie otwo­rzy­łam okno? – wyszep­tała. Ist­niała obawa, że zapa­chy za chwilę zwa­bią pół oko­licy.

– Zamknąć? – zapy­tał czuj­nie Kon­stanty, który ze wszyst­kich sił sta­rał się być poży­teczny.

Oczy mu bie­gały na wszyst­kie strony i wyglą­dał na tak wygło­dzo­nego, jakby od tygo­dnia niczego nie miał w ustach. A jesz­cze dzi­siaj rano jego matka wspo­mi­nała, jak świet­nie Kostek sobie radzi. Nie bie­rze nawet zło­tówki od ojca i sam się utrzy­muje na stu­diach.

Kalina wes­tchnęła, ale zaraz potem się uśmiech­nęła. Przy­po­mniały jej się te wszyst­kie dłu­gie lata, kiedy sie­działa w pustej kuchni i patrzyła w okno, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc dostrzec bli­skich na pustej ścieżce. Goto­wała dla nikogo i pie­kła, by posta­wić na stole cia­sto, któ­rego nie miał kto zjeść. Dobrze, że były dzieci sąsia­dów. Teraz jej sytu­acja zmie­niła się dia­me­tral­nie. Z jed­nej skraj­no­ści popa­dła w drugą. Obec­nie dniem i nocą przez jej dom prze­wi­jała się gro­mada roz­ga­da­nych, zako­cha­nych, peł­nych ener­gii i życia mło­dych ludzi, któ­rzy w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści przy­pad­ków byli głodni.

Uśmiech­nęła się do chło­pa­ków.

Trzeba się cie­szyć – pomy­ślała i sze­rzej otwo­rzyła okno.

Niech się zapa­chy roz­no­szą. Bianka wróci pew­nie zmę­czona. Niech ją dom powita miłym aro­ma­tem już od furtki. Zapewne i Michał przy­bę­dzie za nią jak zwy­kle. Od dnia ślubu trzy­mał się mło­dej żony jak przy­kle­jony.

Oby jak naj­dłu­żej – pomy­ślała z nadzieją. Poko­chała wnuczkę bar­dzo gorą­cym uczu­ciem. Z całego serca życzyła jej, by odna­la­zła spo­kój i szczę­ście po nie­ła­twym dzie­ciń­stwie. Magda zapewne wie­czo­rem dopełni gro­mady i znów będzie wesoło.

Mając to na uwa­dze, Kalina dosta­wiła kolejne nakry­cie. Roz­pro­sto­wała plecy i poma­so­wała bolący krzyż. Los się nie spi­sał, dając jej tyle ludzi do kocha­nia tak późno. Siły już były nie te, co daw­niej. Ale nie zamie­rzała pozwo­lić życiu, by dyk­to­wało jej warunki. W głębi serca wciąż czuła się młoda. I ciało dosto­so­wy­wało się do tego poziomu, choć nie zawsze łatwo.

– Pani uśmiech jest naj­pięk­niej­szy na świe­cie – zwró­cił się do niej Kon­stanty, który pil­nie pra­co­wał na swój talerz zupy. – Gdy­bym był młod­szy, tobym panią popro­sił o rękę.

– Nie miał­byś szans – odparła Kalina bez chwili zasta­no­wie­nia. – Za moich cza­sów kawa­ler naj­pierw musiał się ustat­ko­wać, a dopiero potem mógł myśleć o zakła­da­niu rodziny – dodała surowo. – A tobie jesz­cze daleko do tego.

Kon­stanty spu­ścił głowę i nikt w tej chwili nie roz­po­znałby w nim pew­nego sie­bie bawi­damka, który lubił z życia czer­pać gar­ściami i balo­wać za pie­nią­dze rodzi­ców. Byłego kie­row­nika działu kre­dy­tów w jed­nym z naj­więk­szych ban­ków. Obec­nie wyrwał się na wol­ność spod cięż­kiego pan­to­fla ojca, ale budo­wa­nie samo­dziel­no­ści szło mu opor­nie. Ciężka praca nie nale­żała do jego naj­moc­niej­szych stron. Podob­nie jak sys­te­ma­tycz­ność i kon­se­kwen­cja.

– Obiad! – Kalina gło­śno­ścią swo­jego zawo­ła­nia mogłaby śmiało kon­ku­ro­wać z naj­now­szym sprzę­tem uży­wa­nym na kon­cer­tach roc­ko­wych.

– Idę! – krzyk­nął z góry Antek rów­nie dono­śnie.

– Cie­bie też zapra­szam – powie­działa cierpko do Kon­stan­tego. – Ale jeśli tu wpad­nie za chwilę Magda, ani się waż powie­dzieć coś faj­nego, dow­cip­nego lub miłego. Ta dziew­czyna nie jest dla cie­bie. – Powie­dziaw­szy to, wzięła do ręki talerz i zatrzy­mała się z cho­chlą w dłoni. – Zro­zu­miano? – zapy­tała surowo.

– Oczy­wi­ście. – Chło­pak prze­łknął ślinę.

Miał ochotę się roze­śmiać, ale bał się, że naprawdę może nie dostać zupy, posta­no­wił więc zacho­wać powagę, zjeść i dopiero potem pomy­śleć, jak się wyłgać z tej obiet­nicy.

Kalina nalała mu solidną por­cję. Zapach­niało wio­sną, świe­żym koper­kiem, śmie­tanką i pysz­no­ścią. Wiatr za oknem dodał do tej kom­po­zy­cji jesz­cze zapach kwia­tów kasz­ta­nowca. Drzewo zakwi­tło tego roku szcze­gól­nie pięk­nie. Kalina wie­rzyła, że to na dobrą wróżbę.

Chłopcy zaczęli nie­cier­pli­wie jeść. Antek gwiz­dał już w łazience, z czego można było wywnio­sko­wać, że za chwilę pojawi się przy stole. Kalina spoj­rzała na furtkę. Tuż obok dorod­nego krzewu bzu, zasa­dzo­nego jesz­cze dło­nią jej teścio­wej, koły­sały się jasno­fio­le­towe łubiny. Ale Bianka wciąż nie nad­cho­dziła. Miała teraz dziew­czyna nie­ła­two. W pracy szef dawał jej w kość, a do tego Bianka ostat­nio czę­sto jeź­dziła do matki. Patry­cja, która zdą­żyła już prze­pro­wa­dzić się do Kra­kowa, wcze­śniej wyna­jąć miesz­ka­nie i zna­leźć pracę, musiała w try­bie pil­nym wra­cać do War­szawy. Najemcy oka­zali się oszu­stami, naj­pierw długo zwle­kali z zapłatą czyn­szu, a potem ucie­kli z miesz­ka­nia, zdą­żyw­szy w ciągu mie­siąca solid­nie nabru­dzić. Na razie mama Bianki była zmu­szona zapro­wa­dzić tam jako taki porzą­dek, ale bez prze­pro­wa­dze­nia remontu ciężko będzie jej zna­leźć uczci­wego najemcę. Na szczę­ście miała wspar­cie córki i jej rodziny.

Kalina znów się uśmiech­nęła na myśl o wnuczce. Odwró­ciła się w stronę kuchni. Z tej rado­ści, że za chwilę zoba­czy Biankę, aż doło­żyła Kon­stan­temu dodat­kową por­cję pie­czeni.

A potem jesz­cze raz spoj­rzała za okno.

Serce jej pod­sko­czyło, bo od razu zauwa­żyła jasne włosy i szczu­płą syl­wetkę. Coś się jed­nak nie zga­dzało. W posta­wie zmie­rza­ją­cej w stronę furtki kobiety nie było mięk­ko­ści ani wdzięku wnuczki. Włosy nie ukła­dały się łagod­nie wokół twa­rzy, lecz spięte w gładki kok wyraź­nie odsła­niały policzki. Kalina wytę­żyła stare oczy, ale na nic to się nie zdało, nie mogła roz­po­znać gościa. Już sądziła, że ktoś przy­pad­kowo prze­cho­dzi, gdy kobieta sta­now­czo naci­snęła klamkę i weszła do ogrodu jak do sie­bie. A potem śmiało prze­mie­rzyła ścieżkę, by zna­leźć się na scho­dach. Ledwo Kalina zdo­łała zebrać myśli, zadźwię­czał dzwo­nek.

– Ja otwo­rzę. – Antek poja­wił się w kory­ta­rzu z ręcz­ni­kiem w dło­niach. Wytarł się pospiesz­nie, po czym rzu­cił go na komodę.

Kalina odru­chowo wes­tchnęła na te bar­ba­rzyń­skie męskie oby­czaje, ale nie sko­men­to­wała.

– Cześć. – Usły­szała jego mocno zasko­czony głos.

Pode­szła bli­żej i w tym momen­cie od razu roz­po­znała sto­jącą w progu kobietę. Zro­biło jej się nagle gorąco, a zaraz potem zimno.

– Dla­czego trzy­masz mamę w drzwiach? – zapy­tała Antka nieco drżą­cym z emo­cji gło­sem. – Zaproś ją do środka.

Nie widziała swo­jej syno­wej od lat. Od momentu, gdy jej uko­chany jedy­nak opu­ścił swoją żonę i małe dziecko, by uwi­kłać się w skan­da­liczny romans. Wiel­kie to było cier­pie­nie dla całej rodziny. Kalina na wiele lat stra­ciła kon­takt z wnu­kami. Skłó­cone matki ode­brały jej prawo kon­taktu zarówno z chłop­cem, jak i z dziew­czynką. Obie miały żal. Zapewne obie w pewien spo­sób słuszny. Po wielu latach sprawy wyglą­dały tak, jakby miały się znów poukła­dać. Czy jed­nak na pewno? Wizyta Iwony była jak mroźny powiew w wio­senny dzień. Jedna chwila, która może zni­we­czyć sta­ra­nia wielu mie­sięcy.

– Wejdź, pro­szę – powie­działa, zapra­sza­jąc ją ser­decz­nym gestem.

Ale naj­wy­raź­niej nie na każ­dego w jed­na­kowy spo­sób dzia­łały jej pro­mienny uśmiech i miła twarz. Zapa­chy pły­nące z pie­kar­nika też chyba nie kusiły w naj­mniej­szym nawet stop­niu tej bar­dzo szczu­płej, pra­wie zasu­szo­nej kobiety o suro­wym spoj­rze­niu.

– Ja tylko na chwilę – powie­działa chłodno. – Nie chcę prze­szka­dzać, bo widzę, że masz gości, ale to sprawa nie­cier­piąca zwłoki.

Zszo­ko­wany lekko Antek wciąż stał w przed­po­koju i nie miał poję­cia, jak zare­ago­wać. Z zasko­cze­niem patrzył na roz­złosz­czoną twarz matki. Nie spo­dzie­wał jej się tutaj zoba­czyć. Dom babci Kaliny i miesz­ka­nie mamy to były dwa różne światy. Nie prze­ni­kały się wza­jem­nie. Dwie naj­waż­niej­sze kobiety jego życia sta­ran­nie się uni­kały. Nawet nie wspo­mi­nały o sobie w roz­mo­wach. Jedna dru­giej ni­gdy jaw­nie nie kry­ty­ko­wała. Nie mówiła, o co kon­kret­nie ma żal. Jakby obie jed­no­cze­śnie posta­no­wiły uda­wać, że nie wie­dzą o swoim ist­nie­niu.

Ale mama ni­gdy nie pozwo­liła Ant­kowi odwie­dzić babci. Nawet w święta. Spra­wiła, że dora­sta­jąc, wła­ści­wie zapo­mniał, że ją ma. Walka rodzi­ców za pomocą mani­pu­la­cji uczu­ciami dziecka zawsze jest okrutna. Pozo­sta­wia trwały ślad. Kochał swoją mamę. To ona go wycho­wała, ale nie potra­fił jej lubić.

Teraz też nie mógł zacho­wać się swo­bod­nie. W jej towa­rzy­stwie zawsze czuł się spięty.

W cie­płej kuchni powiało nagłym chło­dem.

Kon­stanty prze­łknął kawa­łek pie­czeni i poczuł zna­jomy stres. Dobrze go roz­po­zna­wał z wła­snych ukła­dów rodzin­nych. Oto poja­wiła się osoba o bar­dzo sil­nej potrze­bie narzu­ce­nia swo­jej woli innym. Wyczu­wał takich ludzi i nie­stety odru­chowo miał ochotę kiwać głową w ich obec­no­ści, uśmie­chać się, zga­dzać i uda­wać, że mu to odpo­wiada. Z tru­dem uczył się innych odru­chów. Odma­wiać, mówić, co naprawdę myśli, szu­kać w sobie, nie w innych odpo­wie­dzi na ważne pyta­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki