Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Ewy Dębskiej skomplikowało się, kiedy otrzymała starą willę, gdzie w ogrodzie znaleziono szkielet kobiety. To uruchamia całą lawinę tragicznych wydarzeń, których początek sięga do czasów epidemii ospy w 1963 roku. Giną kolejne kobiety, a sama doktor Dębska zostaje napadnięta w ogrodowej alejce przed willą.
Bezradna policja w celu ustalenia tożsamości ofiary w końcu przekazuje komunikaty do mediów. Z ogromnej liczby zgłoszeń Wolski i Mrówa wybierają dwie kobiety, najbardziej pasujące do rysopisu sporządzonego przez eksperta. Odpowiedź daje analiza porównawcza DNA. Ale to dopiero pierwszy krok na drodze do odkrycia sprawcy.
Co łączy pochowaną przy fontannie kobietę z obecnymi morderstwami młodych kobiet?
Justyna Stanisz (ur. 1974 r.) – dwukrotna laureatka konkursu na opowiadanie kryminalne i uczestniczka warsztatów literackich w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu w latach 2015 i 2016. Wrocławianka z wyboru.
Z wykształcenia pielęgniarka i historyk. Zawodowo aktywna w branży medycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Justyna Stanisz, 2022
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Ilustracje na okładce: © photo by engin akyurt/Pexels, life of pix/pexels, Lorenzo/pexels, pexels-iconcom-479444, Ruwad Al Karem/Pixabay, Nik Merkulov/shutterstock
Redakcja: Anna Kielan
Korekta: ERATO
e-book: JENA
ISBN 978-83-66995-76-5
Wydawca
tel. 512 087 075
e-mail: [email protected]
www.bookedit.pl
facebook.pl/BookEditpl
instagram.pl/bookedit.pl
Niniejsza książka jest objęta ochroną prawa autorskiego. Całość ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Moim Rodzicom,
Krystynie i Romualdowi Staniszom,
za wszystko
Co zrobisz, gdy któregoś dnia wróci do twojego domu
I zabierze ci wszystko, co kochasz?
A wróci na pewno,
Bo zawsze wraca.
PROLOG
Zaraza, rozłażąca się po mieście i zbierająca żniwo w postaci chorych i zmarłych, wolno zaczynała się wyciszać. Ludzie jednak ciągle byli nieufni i podejrzliwie patrzyli na każdego, kto mógł stanowić kolejne źródło zakażenia. A wyjątkowo upalne lato dolewało przysłowiowej oliwy do ognia.
Młoda, wysoka, szczupła blondynka przez chwilę przyglądała się swojemu odbiciu w dużym prostokątnym lustrze w przedpokoju. Poprawiła wysokiego, natapirowanego koka i przygładziła krótką, trapezową sukienkę na szerokich ramiączkach w kolorze pudrowego różu. Wsunęła stopy w jasne czółenka na szerokim słupku i sięgnęła po kremową, kwadratową torebkę. Mały, roześmiany blondasek podbiegły do niej i zadarł głowę do góry. Uśmiechnęła się do niego i czule pogładziła po włosach. Przykucnęła i poprawiła mu szelki przy krótkich spodenkach. Maluch objął ją za szyję, mocno się przytulając. Na moment zamarli w uścisku, po czym kobieta wolno wysunęła się z objęć chłopca i niechętnie wyszła z mieszkania. Pewne sprawy nie mogły czekać na koniec epidemii czy chłodniejsze dni. Musiała załatwić je od razu. Szybko zbiegła po schodach i energicznym krokiem ruszyła w stronę przejścia dla pieszych.
Szedł w niewielkiej odległości za nią, jednak zniknęła mu na wysokości szpitala. Podbiegł, ale już jej nie widział. Rozglądał się dookoła w nadziei, że gdzieś ją zobaczy. Na próżno. Chodniki były puste. W oddali usłyszał tylko szczekanie psa. Nic więcej.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Styczeń 2019Kielce
Pociąg powoli wtoczył się na stację. Wagon, w którym jechała, zatrzymał się na końcu peronu. Nacisnęła klamkę przy drzwiach i mocno je pchnęła. Otworzyły się z łoskotem. Zarzuciła na ramiona mały plecak i szarpnęła dużą walizkę, unosząc ją nieznacznie. Ostrożnie zeszła wąskimi, metalowymi schodkami na peron. Jako jedyna wysiadła na stacji Kielce. Niespiesznie rozglądała się dookoła. Nie była tu od roku. Uśmiechnęła się lekko do siebie. Tak naprawdę nie była tu od prawie czterdziestu lat. Dworzec zmienił się nie do poznania. Odremontowany, zadbany, czysty. Stare powiedzenie „piździ jak w Kieleckiem na dworcu” przestało mieć rację bytu.
Naciągnęła mocniej granatową czapkę na głowę i podsunęła pod brodę suwak puchowej, czarnej kurtki. Poprawiła mały plecak i pociągnęła za sobą walizkę. Wolno wyszła z dworca. Do mieszkania rodziców miała niecałe piętnaście minut spacerem. Ruszyła ulicą Sienkiewicza w stronę pomnika pisarza. W jednej z bocznych ulic znajdował się blok, w którym mieszkała od dziecka.
Mieszkanie rodziców duże, przestronne było dla niej ostoją spokoju i bezpieczeństwa. Do czasu. Dokładnie do siódmych urodzin. Później matka radykalnie się zmieniła. Stała się opryskliwa, nieczuła, ciągle miała do niej pretensje. Co innego ojciec. Odkąd pamiętała, zawsze była jego oczkiem w głowie. Troszczył się o nią, rozpieszczał. Kiedy zdała maturę, zabrał ją do najlepszej restauracji na wielkie owocowe lody. Później wszystko się skończyło. Dostał wylewu i zmarł na wakacjach. Ona wyjechała na studia do Krakowa. Zamieszkała w akademiku i skupiła się na nauce. Z matką miała sporadyczny kontakt. Żadnej nie zależało na podtrzymywaniu więzi. Czasem zastanawiała się, co było tego powodem. Nigdy jednak nie zdobyła się na szczerą rozmowę. Matka zmarła rok temu. Przyjechała na pogrzeb, załatwiła najpilniejsze sprawy i wróciła do Krakowa. Tam było jej życie, praca, codzienność.
Pociągnęła nosem i nostalgicznie patrzyła na mijane miejsca. Kiedyś tak bliskie, teraz budzące mieszane odczucia. Weszła na podwórko przed domem, w którym mieszkała. Niewiele się tu zmieniło. Zdjęła plecak i wygrzebała klucze w jednej z kieszeni. Otworzyła drzwi na klatkę schodową i ruszyła na drugie piętro. Po kilku minutach stanęła przed drzwiami mieszkania. Przez chwilę patrzyła na nie, a przez jej głowę przelatywały tabuny wspomnień. W końcu otworzyła je. Zaskrzypiały, zakłócając panującą dookoła ciszę. Postawiła walizkę w przedpokoju i zrzuciła plecak. Zdjęła kurtkę, zimowe buty i czapkę. Przeczesała dłonią czarne, ścięte na jeża włosy. Poprawiła bordowy sweter i granatowe dżinsy na szczupłej, wysokiej sylwetce. Przez moment przyglądała się swojemu odbiciu w lustrze.
Miała pięćdziesiąt siedem lat, ale nie wyglądała na tyle. Poza regularnym farbowaniem włosów nie była zwolenniczką upiększania. Wychodziła z założenia, że codzienna pielęgnacja i dobry kosmetyk są lepsze niż skalpele i botoksy. Poza tym jako nauczycielka wychowania fizycznego umiała dbać o kondycję. Poczuła głód. Wyjęła z plecaka jedzenie i poszła do kuchni.
W mieszkaniu wszystko było tak, jak zostawiła rok temu. Zrobiła na szybko jakiś makaron i rozpakowała walizkę. Planowała jeszcze dzisiaj zabrać się za porządki. Miała co prawda dwa tygodnie ferii, ale chciała mieć to jak najszybciej za sobą. Musiała rozeznać się w dokumentach. Kieleckie mieszkanie zamierzała sprzedać, a za te pieniądze kupić coś w Krakowie. Nie chciał dużej wynajmować.
Dochodziła dwudziesta druga, kiedy kończyła pakować kolejny karton książek. Wielka miłość ojca. Uwielbiał czytać. Miał unikatowe wydania wielu pozycji zaliczanych do kanonu klasyki literatury. Zakleiła pudło i usiadła obok niego na podłodze. Oprała się o siedzisko wersalki. Wodziła wzrokiem po pokoju. Znowu jakieś strzępy wspomnień zaczęły kołatać jej po głowie. Skrzywiła się i wolno wstała. Została jeszcze jedna półka. Sięgnęła po kilka książek i włożyła je do kolejnego kartonu. Kiedy z powrotem spojrzała na półkę, zauważyła pożółkłą teczkę. Wyglądała na dość starą. Na wyblakłych linijkach widniał napis zrobiony ręką ojca: Dla mojej córeczki.
Głośno przełknęła ślinę. Poczuła, jak dreszcz emocji przeleciał jej po plecach. Usiadła na wersalce i drżącymi rękoma rozwiązała lekko postrzępione troczki. W środku były jakieś dokumenty, a na samym wierzchu leżała pożółkła koperta. Taka zwykła listowa. Kolejny napis nie zostawiał złudzeń: Dla mojej Iwonki. Coraz bardziej zaciekawiona, ale i podenerwowana otworzyła kopertę. Wyjęła z niej równo złożoną kartkę w kratkę.
Córeczko moja,
Prosiłem Twoją matkę, żeby przekazała Ci tę teczkę po mojej śmierci. Nie wiem, czy tak zrobiła.
Czytając te słowa, Iwona skrzywiła się z niesmakiem.
– Oczywiście, że nie zrobiła – szepnęła i wróciła do lektury listu.
Wiem, że uznasz mnie za tchórza, który dopiero zza grobu wyjaśnia Ci, dlaczego Twoja matka tak bardzo zmieniła się wobec Ciebie. Liczę, że może w ten sposób zrozumiesz jej postępowanie i spróbujesz naprawić waszą relację. Chcę jednak na wstępie zaznaczyć, że Ty nie jesteś niczemu winna, dziecko moje kochane.
Zaczęła czytać coraz szybciej. Kilka razy wracała do wcześniejszych linijek. Z trudem rozumiała, co było tam napisane.
Z ogromną miłością do Ciebie i prośbą o wybaczenie,
Twój kochający ojciec.
Patrzyła jak porażona na list. Czuła, że się dusi. Ostrożnie, jakby z obawą spojrzała na teczkę. Niepewnie sięgnęła po nią. Ręce drżały jej coraz bardziej. Zaczęła przeglądać dokumenty. Nie mogła uwierzyć w to, co czytała. Przy jednym z dokumentów zatrzymała się na dłużej, wbijając w niego wzrok.
– To nie może być prawda – powiedziała do siebie.
ROZDZIAŁ DRUGI
Maj 2020Wrocław
Smród rozkładającego się ciała wrył się mocno w jego nozdrza i za nic nie chciał zniknąć. Miał wrażenie, jakby zwłoki leżały obok jego biurka i masakrowały odorem. Nerwowo przeczesał palcami krótkie blond włosy, przetarł twarz dłońmi i zamknął oczy. To było najgłupsze, co mógł zrobić. Teraz smród mieszał się z obrazem.
W małym, dusznym pokoju, na haku od żyrandola, od czterech dni dyndało napuchnięte ciało. Sina twarz, nienaturalnie duży, obrzmiały język wystający z ust i te przekrwione oczy, patrzące niewidzącym, mętnym wzrokiem w górę.
– Chkrkr – chrząknął, z trudem hamując odruch wymiotny.
Komisarz Jakub Wolski, mimo wielu lat pracy przy zabójstwach, ciągle nie mógł przyzwyczaić się do takich widoków. Zbyt wrażliwy na tę robotę czy po prostu normalny? Choć minął tydzień od zakończenia sprawy wisielca z Nadodrza, ten widok ciągle siedział mu w głowie. Młody chłopak, dwadzieścia kilka lat. Uzależniony od amfy. Spaprany życiorys i smutny koniec. To, co wyglądało na zwykłe samobójstwo, okazało się serią. Trefny towar, nieprzewidywalne skutki i kilku młodych chłopaków poszło do piachu. Ten z Nadodrza był ostatni. Dealer trafił za kratki, ale jego ofiary wylądowały na cmentarzu. Schemat zawsze był ten sam.
Wolski podniósł się ociężale i podszedł do okna. Otworzył je na całą szerokość, jakby chciał wywietrzyć własną podświadomość. Do pokoju wpadło ciepłe powietrze razem z ulicznym zgiełkiem. Pisk opon samochodów, zbyt późno hamujących przed światłami, stukot tramwajów po szynach i odgłosy rozmów ludzi, którzy po tygodniach zamknięcia z powodu pandemii koronawirusa wylegli z domów i przechadzali się bez większego celu. Byle na dworze, byle na przestrzeni. Bez wątpienia izolacja wpływała źle na ludzką psychikę.
Wolski wziął głęboki oddech, co spowodowało, że jego szeroka, doskonale wyrzeźbiona klatka uwypukliła się. Bezdyskusyjnie był zadbanym, atrakcyjnym facetem po czterdziestce. Lubił wszelką aktywność fizyczną i nawet noce wielokrotnie zarwane w robocie nie mogły mu zaszkodzić. Przez chwilę wstrzymał powietrze w płucach, po czym mocno je wypuścił. Niespiesznie lustrował widok za oknem.
– Cześć. – Aspirant Aleksander Mrówa, wysoki, chudy jak tyczka szatyn, zamaszystym krokiem wszedł do pokoju. Zdjął wiosenną kurtkę i, rzucając ją na oparcie fotela, poprawił szary T-shirt.
– Cześć. – Wolski machnął ręką na powitanie i przymknął okno. Usiadł z powrotem przy biurku. – Co tam, Olo? – zapytał i oparł się ciężko o blat.
Aspirant przez moment przyglądał się Wolskiemu.
– Chyba wiem, o czym myślisz? – zaczął cicho, siadając przy swoim biurku.
– Tak? – Wolski skrzywił się w jakimś niewyraźnym uśmiechu.
– Nadodrze. Też nie umiem ogarnąć takich spraw. To zostaje w człowieku na zawsze – żachnął się.
Mrówa, facet pod czterdziestkę, podobnie jak Wolski wiele lat pracował przy zabójstwach. I podobnie jak Wolski, nie umiał przejść nad wieloma sprawami do porządku dziennego. Wyjść z roboty, w domu wziąć prysznic i zapić codzienność kilkoma mocnymi drinkami.
– No nie można, Olo, nie można – sapnął Wolski i utkwił wzrok w jakimś wyimaginowanym punkcie.
W duchu cieszył się, że nie ma dzieci. Robota wcale go nie hartowała. Gdyby je miał, wdrożyłby cały szereg instrumentów bezpieczeństwa i ze zwykłego ojca stałby się nadzorcą. Tylko czy to byłoby skuteczne? Marlena. Wspomnienia bolały tak samo jak dawniej. Gówno prawda, że czas leczy rany. Spojrzał na Mrówę. Myśleli o tym samym. Dwaj kawalerowie z wyboru. Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Pamiętasz naszą pierwszą sprawę? – odezwał się Wolski.
– Gang dealerów narkotyków. – Mrówa skrzywił się na to wspomnienie. – Upodobali sobie Wrocław. Cała „Wojewódzka” stała na głowie, aż w końcu zapadła decyzja o utworzeniu naszego wydziału. – Jakiś cień nostalgii przebiegł mu po twarzy.
– Wydział Specjalny. – Wolski się uśmiechnął. – Uroczyste otwarcie i pompatyczne przemówienie szychy ze stolicy. Drodzy koledzy, mam przyjemność zakomunikować powstanie nowego wydziału. Będzie zlokalizowany niedaleko Komendy Wojewódzkiej, ale będzie samodzielną jednostką złożoną z najlepszych ludzi. Jednostką powołaną do rozwiązywania najtrudniejszych spraw – zaczął naśladować dygnitarza. – No i powstał. Nasz wydział, zwany potocznie „Ską” – zaśmiał się.
– Fakt, sprzęt dali nam dobry. – Mrówa pokiwał głową. – I zagwarantowali współpracę z doświadczonymi prokuratorami, lekarzami sądowymi i biegłymi. O, chociażby nasz Maciek. Facet jest po trzydziestce. Skończył prawo, podyplomówkę z kryminalistyki i kilka kursów. Odkąd go znam, ciągle się szkoli – zaśmiał się.
– Szkoda tylko, że przez pięć lat istnienia wydziału przewinęło się wielu niedoświadczonych policyjnych żółtodziobów – żachnął się Wolski. – À propos lekarzy. Pamiętasz doktor Dębską? – Zmienił temat.
– Ta ładna, zgrabna, wysoka, ruda? – Mrówa uśmiechnął się wymownie.
– Dokładnie ta. – Wolski popatrzył na niego znacząco.
Kiedy z nimi pracowała, każde jej pojawianie się w wydziale powodowało niemałe poruszenie wśród męskiej części ekipy. Jednak doktor Ewa Dębska była nieporuszona. Zawsze profesjonalna i konkretna. Do tego niepoprawnie pedantyczna.
– Co z nią? – zainteresował się.
– Chyba w porządku, ale co innego miałem na myśli. – Wolski założył dłonie za głowę i zaczął się wolno kołysać na fotelu, który pod ciężarem jego postawnej, wysokiej sylwetki lekko zatrzeszczał. – Zawsze się zastanawiałem, dlaczego taka babka została medykiem sądowym. Jak ona sobie z tym radzi? Jest w zawodzie od wielu lat. Pracowała przy brutalnych morderstwach. Widziała chyba wszystko. Nie dziwię się, że od razu przydzielili ją nam do współpracy.
– Masz rację. – Mrówa się zamyślił. – Pamiętam ją jako wulkan energii i optymizmu. Do tego konkretna i asertywna – zaakcentował dobitnie ostatnie słowo, po czym zamilkł. – Kobieta petarda i nie wygląda na kogoś pozbawionego uczuć – dodał.
– Lepiej bym tego nie ujął. – Wolski spojrzał wymownie na aspiranta. – Jednak podziwiam, że wybrała taką specjalizację. – Uśmiechnął się do niego, jednocześnie uświadamiając sobie, że nigdy nie zapytał Ewy, dlaczego została medykiem sądowym. Teraz pewnie nieprędko będzie miał okazję. Kiedy półtora roku temu zrezygnowała z pracy na sądówce i przeniosła się do przyszpitalnego prosektorium, ich kontakt się urwał. Sprawa Pigularza, powód, dla którego Dębska odeszła. – Dobra, dość tych rozważań i wspomnień. W końcu to nie listopad, tylko maj i nie czas na wypominki – zaśmiał się Wolski.
Mrówa przytaknął.
– Robota czeka – dodał, podwijając rękawy granatowej koszuli i sięgnął po papiery.
Musieli uporządkować akta sprawy przed przekazaniem ich do archiwum.
2.
Ewa długo się wahała. Obracała w szczupłych dłoniach jego wizytówkę. Kilka razy sięgała nawet po telefon, żeby zadzwonić. Ostatecznie jednak rezygnowała. W końcu wpisała jego nazwisko do internetowej wyszukiwarki i zaczęła przeglądać informacje. Na pierwszym miejscu wyskoczyła bardzo profesjonalna strona firmy. Nazwa zgadzała się z tą na wizytówce. Zdjęcie również. Wysoki, postawny szatyn z czarującym spojrzeniem zielonych oczu sprawiał wrażenie uczciwego i porządnego gościa. Weszła na jakieś forum. Wiele osób pochlebnie wypowiadało się o jego usługach. W końcu się do niego przekonała i umówiła na spotkanie. Wzięła nawet kilka dni urlopu, żeby spokojnie wszystko ogarnąć.
Zerknęła na zegarek stojący na wielkiej, staromodnej komodzie w salonie. Miała jeszcze dobrą godzinę do przyjazdu ekipy. Wyszła na taras. Duży, kamienny, z taką samą masywną balustradą. Cztery szerokie, również kamienne, schody prowadziły bezpośrednio do ogrodu. Był rozległy, porośnięty ogromną połacią trawy, a w jego głębi stała stara fontanna, wyschnięta od dziesięcioleci. Kilka wysokich drzew rzucało przyjemny cień na taras. Z drugiej strony domu, wzdłuż alejki prowadzącej od furtki do drzwi wejściowych rosły rozłożyste krzewy.
Ewa oparła się o balustradę, zakładając za ucho opadające na twarz długie, rude kosmyki. Wolno przesuwała wzrokiem po ogrodzie, w końcu zatrzymała się na fontannie. Wielka misa z umieszczoną w środku figurą młodej dziewczyny trzymającej na ramieniu dzbanek. Lata świetności miała za sobą. Tu i ówdzie widać było odkruszone spore kawałki kamienia. Jednak miała swój urok. Czego kobieta nie mogła powiedzieć o szerokim na jakieś dwa metry chodniku okalającym fontannę. Ilekroć przechodziła po nim, zawsze potykała się o wystającą kostkę brukową, którą był wyłożony.
Skrzywiła się z niesmakiem i mocno wyprostowała. Przygładziła jasnozieloną sukienkę na szczupłej talii i wolno weszła do domu. Usiadła w salonie i zamknęła oczy. Przypomniała sobie spotkanie z dziadkami i rodzicami z początku roku. Wtedy dowiedziała się, że jest właścicielką tej willi, co jakoś nieszczególnie ją ucieszyło. Dziadkowi Wincentemu jednak bardzo zależało, żeby się nią zajęła. Zgodziła się, mimo że dziadek nie był rozmowny na temat starej posiadłości. Wróciła do domu z ogromnym niedosytem. Z godziny na godzinę została właścicielką tajemniczej willi na Krzykach.
Westchnęła ciężko i otworzyła oczy. Od tamtego spotkania minęło pięć miesięcy. Świat stanął na głowie zdominowany przez pandemię koronawirusa. Przez cały ten czas nie widziała się z dziadkami ani rodzicami. Ograniczenia i zakazy wprowadzane w związku z narastającą falą epidemii skutecznie wstrzymały wszelkie kontakty towarzyskie. Chwilowo zamarłą codzienność postanowiła wykorzystać na poznanie domu. Dwa, trzy razy w tygodniu, po pracy, przyjeżdżała do willi. Dokładnie lustrowała każdy zakamarek. Nic nie znalazła. Dom jak dom – pomyślała nawet któregoś dnia, wracając do swojego mieszkania przy Wiśniowej. Zrezygnowała z zabawy w poszukiwaczy skarbów, zwłaszcza że życie powoli nabierało tempa. Zniesiono zakaz przemieszczania się. To zachęcało do spacerów, do wyjścia z domu dalej niż do pracy czy na szybkie zakupy.
Przetarła twarz dłońmi i wolno wstała. Poszła do kuchni po wodę i sącząc ją, stanęła przy oknie. Z tego miejsca doskonale widziała wszystko, co działo się na chodniku przed willą. Uśmiechnęła się lekko do siebie na wspomnienie pierwszego spotkania z Bartoszem. Pojawił się nagle przed jej domem, kiedy próbowała złapać kręcącego się od jakiegoś czasu po okolicy zakapturzonego faceta. Odkąd zaczęła bywać w willi, tajemniczy mężczyzna pojawiał się nader często. W dniu, w którym poznała Bartosza, był na tyle bezczelny, że wlazł do ogrodu. Pobiegła za nim, ale uciekł przez lukę w drewnianym ogrodzeniu. Wracając, wpadła na Bartosza stojącego przed furtką. Chyba go ofuknęła, że utknął na środku chodnika.
Zaczął się śmiać i skomplementował jej ogród. Od słowa do słowa, okazało się, że jest architektem zieleni. Dał jej wizytówkę i żegnając się miło, odszedł. Od tej pory zaczęła zastanawiać się nad aranżacją ogrodu.
Odstawiła szklankę na kuchenny blat i wróciła do salonu. Ogromny korytarz tonął w ciepłym świetle słońca, które wlewało się do niego przez duże okna w kuchni połączonej z rozległą jadalnią. Znowu wyszła na taras i powiodła niespiesznie wzrokiem po ogrodzie, zatrzymując się na fontannie. Jakiś dziwny dreszcz przebiegł jej po plecach. Ból, cierpienie, śmierć – te słowa wypełzły z jej podświadomości jak tłuste robaki z wilgotnej ziemi pod kamieniem. Ostry dzwonek do drzwi przeszył powietrze, wyrywając ją z rozmyślań. Drgnęła, jakby się obudziła. Dzwonek zabrzęczał ponownie.
– Już idę – krzyknęła w stronę wejścia i, przeglądając się w dużym lustrze wiszącym w korytarzu, poprawiła włosy i sukienkę. Sięgnęła po plik kluczy i otworzyła drzwi. – Dzień dobry. – Uśmiechnęła się wesoło.
– Dzień dobry. – Bartosz ukłonił się i uśmiechnął do niej szeroko.
– Cóż za punktualność. – Puściła do niego oczko.
– Otworzysz bramę wjazdową? Mamy trochę ciężkiego sprzętu. – Ciągle stał w drzwiach.
– Jasne. Masz klucze do bramy. – Wyszła na ganek.
– Panowie, wjeżdżajcie. – Podał klucze jednemu z robotników.
Chwilę później dwaj młodzi, wysportowani mężczyźni wolno zaparkowali na podjeździe i zaczęli wyjmować sprzęt.
– Cieszę się, że w końcu zdecydowałaś się na moje usługi. – Bartosz nie przestawał się uśmiechać.
– Fakt, trochę trwało, zanim się zdecydowałam. Mam nadzieję, że to była dobra decyzja. – Oparła się o balustradę na ganku i obserwowała, jak robotnicy szykują się do pracy.
– Niedługo będziesz mogła się przekonać. – Poprawił brązową, markową koszulę, przyglądając się jej.
Na moment zapadła cisza.
I pomyśleć, że wtedy chciał tylko zobaczyć, kto zamieszkał w starej, opuszczonej willi. Takie domy zawsze kuszą. Robotnicy skończyli rozładowywać sprzęt i przeszli do ogrodu. Starannie zamknęli bramę wjazdową i oddali Ewie klucze. To jej się podobało. Byli porządni i odpowiedzialni. Lubiła pracować z takimi ludźmi.
– Idziemy? – Bartosz zszedł na dół.
Ewa zamknęła drzwi wejściowe i poszła za nim.
– Powiedz, od czego chcesz zacząć. – Rozglądał się dookoła.
Robotnicy stali w milczeniu i czekali na decyzję.
– Zaczęłabym od tego chodnika przy fontannie. – Ruszyła w głąb ogrodu. Poszli za nią. – Od samego początku potykam się o tę wystającą kostkę. – Stuknęła stopą o bruk.
– Chcesz usunąć kostkę? – Bartosz stanął obok niej.
– Nie. Chodnik jest w porządku, ale trzeba go wyrównać. I może od niego pociągnąć jakąś alejkę w stronę tarasu. Tak, żeby nie chodzić po trawie. A co do reszty, zdaję się na was – podsumowała. – A i jeszcze to ogrodzenie. Też przydałoby się naprawić i wzmocnić. – Spojrzała na miejsce, przez które uciekł tajemniczy facet.
– Tak, żeby nie było już więcej niechcianych gości. – Bartosz pokiwał głową ze zrozumieniem.
– Na przykład. – Przewróciła zabawnie oczami, choć wspomnienie tamtego zdarzenia nie było miłe.
– Wszystko jasne. – Bartosz klasnął w dłonie. – Panowie, zdemontujcie kostkę, wyrównajcie te górki i na nowo ułóżcie bruk. Tylko ciasno i stabilnie, żeby pani Ewa więcej się o niego nie potykała. – Posłał jej zawadiackie spojrzenie.
– Właśnie – zaśmiała się. – A pana, panie kierowniku, zapraszam na taras. Porozmawiamy o szczegółach dalszych prac. – Ruszyła przodem.
Przez chwilę obserwował, jak rozkloszowana sukienka łagodnie otulała jej kształtne, szerokie biodra.
– Idziesz? – Odwróciła się i kiwnęła ręką.
– Idę, idę – krzyknął i podbiegł do niej.
Robotnicy zaczęli zbijać kostkę.
– Kawa, herbata? – Stanęła przy balustradzie tarasu.
– Wystarczy woda. – Wszedł wolno na schody.
– Siadaj. Zaraz przyniosę. – Wskazała wiklinowy fotel i poszła do kuchni.
Bartosz usiadł i wolno rozglądał się po okolicy. Dom, jakich wiele na tym osiedlu. Po części przedwojennych, po części prezentujących styl komunistycznego budownictwa. Cicha, spokojna okolica. Każdy zajęty swoim życiem. Pewnie tak było zawsze.
– Jesteś z Wrocławia? – Głos Ewy wybił go z rozmyślań.
Postawiła tacę na stole. Zdjęła z niej szklanki, butelkę z wodą i paterę z ciastkami.
– Tak. Od urodzenia. – Poprawił się w fotelu i sięgnął po butelkę. Nalał im wody. – Od kilku lat mieszkam przy Ślężnej. W tych nowych blokach przy parku.
– Naprawdę? – zapytała, siadając obok. – Myślałam, że adres na wizytówce to adres firmy.
– Zgadza się. To też adres firmy. Wiesz, musiałem ją gdzieś zarejestrować, a wynajmować biuro, żeby odbierać korespondencję to za duży luksus. – Zabawnie zmarszczył brwi. – Można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadami. – Sięgnął po ciastko.
Spojrzała na niego zaskoczona.
– Przecież podpisywaliśmy umowę na renowację ogrodu – zaśmiał się, widząc jej konsternację.
– Fakt. – Ostentacyjnie dotknęła palcami czoła.
– Nie jestem stalkerem. Po prostu zapamiętałem, bo to niedaleko ode mnie. – Poparzył na nią rozbawiony.
– Mam nadzieję. – Wysiliła się na beztroski ton, jednak poczuła się głupio.
– A ta willa? – Powiódł ręką dookoła, zmieniając temat.
– Ta willa, hmm – zamyśliła się. – Dostała mi się w spadku – wyjaśniła i, poprawiając włosy, oparła łokcie na kolanach, a twarz na dłoniach.
– Ładny spadek – stwierdził i rozejrzał się dookoła.
– Ładny, ale i kłopotliwy. Jak chociażby remont – westchnęła.
– A spadek po kim?
– To długa historia i sama nie znam jej za dobrze, ale w skrócie wygląda to tak. Moi pradziadkowie przyjechali tutaj po wojnie. Od razu zamieszkali w tej willi. Dziadek był dzieckiem, kiedy się tu sprowadzili. Pradziadkowie mieszkali tu do śmierci. Dziadek ożenił się i babcia przeprowadziła się do niego. Jednak, z tego co mi opowiadał, nie lubiła tego domu. Koniec końców, w latach sześćdziesiątych wyprowadzali się z Wrocławia. Dziadek i babcia byli lekarzami. Akurat w jednej z podwrocławskich miejscowości poszukiwali lekarzy do szpitala. Można powiedzieć, że im się udało. Wyjechali i do dzisiaj tam mieszkają – powiedziała i wyprostowała się. – Kiedy moja mama zaszła w ciążę na pierwszym roku studiów, rodzice zamieszkali razem z dziadkami. Łatwiej było dzielić opiekę nad dzieckiem, czyli nade mną – zaśmiała się. – Po studiach mama zatrudniła się w szpitalu, gdzie pracowali dziadkowie. Była księgową. Tato dostał posadę w sklepie meblowym. Zawsze lubił dłubaninę w drewnie. Zresztą do niedawna miał swoją firmę stolarską. Obecnie wszyscy są już na emeryturze. Tato czasem coś tam dłubie, tak dla przyjemności. – Uśmiechnęła się na myśl o pasji ojca. – Dość o mnie. Teraz ty opowiadaj – zaproponowała i lekko dotknęła jego dłoni.
Drgnął, jakby się obudził.
– Ja? Cóż mogę powiedzieć. Zwykły facet żyjący z dnia na dzień – stwierdził, po czym sięgnął po szklankę i zaczął wolno nią kręcić. Woda delikatnie przelewała się po ściankach.
– Powiedziałeś, że od kilku lat mieszkasz przy Ślężnej – wróciła do tego wątku. – A wcześniej gdzie?
– Wcześniej? W tych starych blokach na Hallera – powiedział i machnął ręką w stronę krzyżówki. – Skończyłem studia, zacząłem zarabiać, wziąłem kredyt i poszedłem, jak to się mówi, na swoje – zaśmiał się i odstawił szklankę. – W tamtym mieszkaniu została babcia z rodzicami. – Jego głos brzmiał smutno.
– Bartosz, stało się coś? – zaniepokoiła się.
– Po prostu zatęskniłem za mamą – odezwał się po chwili i przełknął głośno ślinę, siląc się na uśmiech. – Zmarła po świętach. Na koronawirus – szepnął i wbił wzrok w balustradę tarasu, z trudem walcząc ze łzami.
– Przykro mi – powiedziała cicho, czując zakłopotanie.
To miała być miła, niezobowiązująca rozmowa.
– Przecież to nie twoja wina – stwierdził i przeniósł na nią wzrok.
Robotnicy pracowali z zaangażowaniem.
– Cieszę się, że cię poznałem – zmienił temat, cały czas ją obserwując.
Poprawiła niesforny rudy kosmyk i spojrzała na niego. Ciszę, jaka zapadła, przerywały tylko odgłosy zbijanych kostek brukowych w głębi ogrodu. Robotnicy zaczęli rozkopywać ziemię, aby wyrównać wszystkie nierówności.
– Powiedz, ta willa od lat sześćdziesiątych stała pusta? – wrócił do poprzedniego wątku, bo bardzo go to zaciekawiło. W tamtych czasach liczył się każdy metr kwadratowy. Władza ludowa na pewno nie pozwoliłaby na taką rozrzutność.
– Ja pierdo… – krzyknął jeden z robotników, przerywając dalszą rozmowę.
– Panowie, trochę kultury – zareagował ostro Bartosz, zrywając się z miejsca.
– Kierowniku, niech pan tu przyjdzie – zawołał drugi i machnął ręką w stronę Bartosza. Obaj nie przestawali wpatrywać się w wykopany dół.
Bartosz zbiegł do ogrodu. Ewa ruszyła za nim.
– Pani niech tam zostanie. – Jeden z robotników chciał ją powstrzymać.
– O co chodzi? – Nie mogła zrozumieć, co takiego znaleźli, że ona nie powinna tego oglądać.
Bartosz stanął obok pracowników. Na jego twarzy malowało się przerażenie.
– Ewa, chłopaki mają rację – zaczął zimnym głosem. – Nie powinnaś tego oglądać – dodał, cofnął się w jej stronę i złapał za ramiona. – A wy zostawcie to tak, jak jest. Musimy wezwać policję.
– Bartek, o co chodzi? – krzyknęła i wyrwała się. Podeszła do rozkopanego chodnika. – Ożeż – to było jedyne, co dała radę powiedzieć, widząc wystające z ziemi brązowo-żółte kości.
3.
– Na dzisiaj koniec. Zbieramy się do domu. – Wolski poprawił się w fotelu i zaczął porządkować biurko.
Mrówa schował akta, zebrał swoje rzeczy i ruszył do wyjścia. W tym momencie zadzwoniła komórka Wolskiego. Zerknął na wyświetlacz.
– No nie wierzę – szepnął do siebie i spojrzał na aspiranta.
Mrówa zatrzymał się w pół kroku.
– Dzień dobry, pani Ewo – rzucił wesoło do słuchawki. – Miło panią słyszeć.
– To się jeszcze okaże. – Ewa darowała sobie kurtuazyjne powitania. – Mam sprawę – kontynuowała zimnym głosem.
– Jak mogę pomóc? – Wolski od razu zrozumiał, że nie zadzwoniła towarzysko.
– Dalej pracuje pan w „Sce”? – zapytała.
– Tak – potwierdził.
– W takim razie będzie pan mógł pomóc. W ogrodzie mojego domu znalazłam ludzkie kości – mówiła jak automat.
– W jakim ogrodzie? Jakiego domu? – Wolski nic nie rozumiał.
– Dostałam spadek. Mniejsza z tym – rzuciła nerwowo. – Adres, Rusałki trzy, osiedle willowe na Krzykach. Stary poniemiecki dom, mniej więcej w połowie ulicy – wyrzucała z siebie słowa beznamiętnym głosem. – Czekam – skwitowała i się rozłączyła.
Wolski szybko zanotował informacje.
– Co się stało? – Mrówa utkwił w nim wzrok.
– Jakaś stara sprawa – westchnął ciężko i wstając od biurka, wsunął telefon do kieszeni spodni. – Idę do szefa – rzucił, krzywiąc się i wolno wyszedł z pokoju.
Kilka minut później głośno zapukał do drzwi gabinetu naczelnika wydziału.
– Wejść. – Usłyszał stanowczy głos Zenona Florczyka.
– Szefie, dzwoniła doktor Ewa Dębska – powiedział, zamykając za sobą drzwi.
– Ta z sądówki, co kiedyś z nami pracowała? – Florczyk uniósł głowę znad papierów, przesuwając okulary na czoło.
– Ta sama – przytaknął. – Znalazła w swoim ogrodzie ludzkie kości. Prosi, żeby ktoś przyjechał.
– Ludzkie kości w prywatnym ogrodzie? – mruknął. – Dobra. Rozeznajcie się w sprawie – zdecydował, po czym sięgnął po długopis i wsunął okulary na nos. Przygładził szpakowate włosy i wrócił do papierów.
– Dzięki, szefie. – Wolski ruszył do wyjścia.
– Kuba. – Florczyk zatrzymał go przy drzwiach.
– Tak? – Odwrócił się w stronę naczelnika.
– Który prokurator ma dziś dyżur? – zapytał znienacka, patrząc na niego znad okularów.
– Staszewski – odpowiedział Wolski.
Florczyk uśmiechnął się pod nosem i wstał od biurka. Oparł się o parapet i wsunął ręce do kieszeni spodni. Jego wysoka, krępa sylwetka zasłaniała połowę okna.
– Ty, Staszewski i Dębska. – Spojrzał na Wolskiego. – Historia lubi się powtarzać – uśmiechnął się.
– Szefie – zaczął nieporadnie Wolski.
– Tak, wiem – przerwał mu. – Wpadki zdarzają się nawet najlepszym. Tylko tym razem oczekuję efektów – dodał stanowczo.
– Tak jest. – Wolski szybko wyszedł z gabinetu naczelnika.
Sięgnął do kieszeni po telefon i zadzwonił do Staszewskiego.
– Dzień dobry, prokuratorze – powiedział cicho.
– Witam, komisarzu. – Kamil Staszewski przeglądał akta ostatniej sprawy. Nie spieszyło mu się do wyjścia z prokuratury. Miał dyżur i musiał być pod telefonem. Czy tu, czy w domu, jedna cholera.
– Dzwoniła Ewa Dębska – zaczął ostrożnie. – Prosiła, żeby przyjechać – nie dokończył, bo prokurator wbił mu się w słowo.
– Ewa Dębska? Prosiła? – Staszewski nie krył zdziwienia.
Ta kobieta nigdy nie prosi. Ona oczekuje albo żąda. Ale nie prosi – to była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w głowie prokuratora na wspomnienie Dębskiej.
– No dobra, zgłosiła, że znalazła ludzkie kości w swoim ogrodzie – poprawił się Wolski. – Zresztą, jakie to ma znaczenie. Prokuratorze, jeśli doktor Dębska odzywa się po prawie dwóch latach, to musi być coś grubego – trochę się zirytował.
Staszewski od samego początku zagiął parol na Ewę. Bezskutecznie. I teraz, kiedy usłyszał jej nazwisko, zupełnie zgłupiał. Zamiast skupić się na zawiadomieniu o znalezisku, ten myślał o Ewie.
– Okej, okej. Masz rację. – Staszewski zreflektował się nieco za późno. – Ewa znalazła kości w swoim ogrodzie? Jakim ogrodzie? Przecież ona mieszka w bloku na Wiśniowej – dopytywał już całkiem przytomnie.
– Nie znam szczegółów, ale obecnie jest w jakiejś starej willi przy Rusałki. To gdzieś niedaleko Wieży Ciśnień. Zbieram ekipę i za moment też tam będziemy – powiedział Wolski. – Zaraz wyślę panu esemesem dokładny adres – dodał.
– Dobra. Widzimy się na miejscu – rzucił do słuchawki Staszewski i się rozłączył.
Schował komórkę do kieszeni marynarki i podszedł do lustra. Uważnie przyglądał się swojej wysokiej, wysportowanej sylwetce, poprawiając idealnie skrojony garnitur. Przeczesał ciemne włosy, które coraz mocniej były przyprószone siwizną. Zwłaszcza na skroniach. Pochylił się lekko w stronę lustra i wpatrywał się w swoją twarz, na której wokół czarnych oczu widniały drobne, płytkie zmarszczki. Wyszczerzył się w nienaturalnie szerokim uśmiechu, ukazując przy tym śnieżnobiałe zęby kontrastujące z ciemną karnacją. Mimo przekroczonej czterdziestki na samą myśl o Ewie zaczynał zachowywać się jak sztubak. Jeszcze raz przygładził klapy marynarki, sięgnął po aktówkę i szybko wyszedł z gabinetu. Energicznie ruszył na parking. Wpisał w GPS adres i z impetem wyjechał na ulicę.
4.
Ewa nerwowo obracała komórkę w dłoniach. Robotnicy odłożyli sprzęt i usiedli w rogu ogrodu. Bartosz patrzył na nią osłupiały.
– Kim ty jesteś? – wydukał po długim milczeniu.
– Medykiem sądowym – powiedziała, kucnęła przy odkopanych kościach i uważnie się im przyglądała.
– Gdyby nie okoliczności, powiedziałbym „wow” – stwierdził i stanął obok niej.
Ewa nie odrywała wzroku od makabrycznego znaleziska. Aż ją korciło, żeby pójść po rękawiczki i zacząć oględziny miejsca.
– Bywa – mruknęła, ciągle kucając przy kościach. – Ja to mam szczęście – szepnęła zniesmaczona.
– Co masz na myśli? – Bartosz nie nadążał za jej tokiem myślenia. Nie odpowiedziała.
– Dzień dobry. – Głos prokuratora zabrzmiał niepewnie.
Doskonale wiedziała dlaczego. Od sprawy Pigularza nie rozmawiali. Teraz będą musieli, a wzajemne niedawne animozje jeszcze siedziały w każdym z nich.
– Macie robotę – rzuciła i machnęła głową w kierunku kości, mijając Staszewskiego.
– Miło cię widzieć, Ewo – zaryzykował dość odważne stwierdzenie, biorąc pod uwagę ich napięte relacje.
Wzruszyła ramionami i poszła na taras. Bartosz ruszył za nią. Staszewski przyglądał się znalezisku. Wolski i Mrówa wolno podeszli do niego. Technicy zabezpieczali teren, robili oględziny miejsca i sporządzali dokumentację. Dokładnie oglądali cały chodnik wokół fontanny. Na alejce prowadzącej od ulicy pojawił się Jan Strączek, świetny specjalista w dziedzinie medycyny sądowej i antropologii sądowej. Facet po pięćdziesiątce, z głową łysą jak kolano. Czarna maska na twarzy podkreślała jego duże, brązowe, lekko wyłupiaste oczy. Pasjonat płóciennych koszul, jak ta, którą miał na sobie. Czarna, luźna swobodnie układała się na jego wysokiej, szczupłej sylwetce.
– Cześć, Ewciu. Miło cię widzieć, choć szkoda, że w takich okolicznościach. – Kiwnął do niej głową i sprężystym krokiem wszedł na taras.
– Cześć, Jasiek – przywitała się – To jest Bartek. Zajmuje się aranżacją mojego ogrodu. Jego ludzie wykopali kości – powiedziała, spoglądając na fontannę.
Bartosz skinął głową. Jasiek ukłonił się elegancko.
– Na pierwszy rzut oka wyglądają na bardzo stare – dodała.
– Oglądałaś je już? – Strączek spojrzał na nią zaskoczony.
– Naprawdę? Proszę cię. – Pokręciła z politowaniem głową. – Oglądałam z daleka. Nic nie dotykałam. To twoja robota – burknęła.
– Przepraszam – szepnął, patrząc na nią z miną zbitego psa. – Lepiej zajmę się tymi kośćmi – dodał i ruszył w stronę fontanny, zamaszyście machając trzymaną w ręku małą, podręczną torbą. Po drodze minął Wolskiego i Mrówę, którzy szli na taras.
– Pani Ewo, proszę opowiedzieć wszystko po kolei. – Wolski sięgnął do kieszeni po kajet.
– Ekipa pana Bartosza – zerknęła na niego. – Zaczęła prace w moim ogrodzie. Panowie mieli wyrównać i poprawić chodnik dookoła fontanny. W trakcie prac natknęli się na to makabryczne znalezisko.
– To są ci panowie, którzy tam siedzą? – Mrówa wskazał w ich kierunku.
– Tak – odpowiedziała.
– Pójdę z nimi pogadać – rzucił do Wolskiego. Ten przytaknął.
– Jak się pan nazywa? – Komisarz zwrócił się do Bartosza.
– To mój dowód – odparł mężczyzna i sięgnął do kieszeni spodni. – Jestem architektem zieleni – dodał.
– Bartosz… – Wolski czytał pod nosem, spisując jednocześnie dane. – Rozumiem, że pan też niewiele mi powie – stwierdził i podniósł na niego wzrok.
– Tak jak powiedziała pani Ewa, dzisiaj zacząłem ze swoją ekipą prace w jej ogrodzie i znaleźliśmy to, co znaleźliśmy – spokojnie odpowiedział Wolskiemu.
– W takim razie to tyle. Jakbyśmy mieli jeszcze jakieś pytania, będziemy się z panem kontaktować. – Wolski oddał mu dowód.
– Masz zeznania i dane panów? – krzyknął do Mrówy.
– Tak. Już skończyliśmy. Spisałem co potrzeba – potwierdził Mrówa, zamknął kajet i wkładając go do kieszeni kurtki, podszedł do komisarza.
– Są panowie wolni. – Wolski zwrócił się do Bartosza, chowając notes.
Staszewski wolno wszedł na taras.
– Gdybyś czegoś potrzebowała, to daj znać – szepnął Bartosz do Ewy i delikatnie dotknął jej dłoni.
Nie umknęło to uwadze prokuratora, który właśnie do nich podszedł. Spojrzał na niego wymownie. Bartosz zignorował to i kiwając ręką w stronę robotników, ruszył do wyjścia. Ewa z niezadowoleniem przewróciła oczami.
Wolski i Mrówa zeszli do ogrodu i omietli wzrokiem gromadzący się przed willą tłum gapiów. Policyjne samochody i obcy ludzie kręcący się po ogrodzie wzbudzili ciekawość.
– Co ty tu, do cholery, robisz? – zaczął nerwowo Staszewski, kiedy zostali sami.
– Mieszkam tu, do cholery – burknęła, wkurzona na jego zachowanie wobec Bartosza.
– Okej. Przepraszam. – Wszedł na bardziej ugodowy ton.
Ewa spojrzała w stronę pracującego Jaśka.
– Możesz wyjaśnić, jak to się stało, że mieszkasz tutaj, a nie na Wiśniowej? – kontynuował spokojniej Staszewski.
– Mieszkam tu i na Wiśniowej – westchnęła. – Siadaj. Opowiem ci wszystko – dodała, po czym usiadła w fotelu i sięgnęła po szklankę z wodą. – Chcesz? – Podniosła się, żeby przynieść czystą szklankę.
– Nie, dzięki – odpowiedział i machnął ręką. – Lepiej opowiadaj – ponaglił ją zniecierpliwionym głosem.
Ewa wróciła na swoje miejsce.
Mrówa ruszył w stronę sporej grupki oblegającej furtkę, a Wolski podszedł do starszej pani stojącej przy ogrodzeniu sąsiedniego domu.
– Dzień dobry, pani – przywitał się, kłaniając lekko. – Komisarz Jakub Wolski. Wydział Specjalny – dodał i pokazał odznakę.
Starsza pani dyskretnie przygładziła idealnie ułożone krótkie, jasne włosy i lekko przytrzymała odznakę placami wykrzywionymi przez gościec.
– Wolski. Komisarz – powtórzyła cicho.
– Tak. To ja. – Odsunął na moment maskę z twarzy. – Mam do pani kilka pytań – zaczął spokojnie, chowając odznakę do kieszeni.
– Pan jest znajomym Ewuni, tak? – Zupełnie zignorowała to, co powiedział.
– Zna pani dobrze panią Ewę? – Nie krył zaskoczenia zachowaniem starszej pani.
– Znam ją od kilku miesięcy – odpowiedziała, poprawiając ręcznie robiony koronkowym wzorem fioletowy szal, który lekko zsunął się jej z ramion. – Wiem, że jest, jak to się mówi, lekarzem sądowym i pracowała kiedyś z policją. – Uniosła nieznacznie brodę. – Przeurocza, młoda kobieta. Naprawdę bardzo miła – posumowała i spojrzała na Ewę, która rozmawiała na tarasie ze Staszewskim.
– Tak, tak. Zgadzam się z panią – przytaknął Wolski, z trudem odnajdując się w tej sytuacji. Starsze panie zawsze miały jakieś swoje dziwactwa i nigdy nie wiedział, jak powinien się zachować, żeby niechcący ich nie urazić.
– Tak jak powiedziałem, mam do pani kilka pytań – kontynuował.
– To pytaj, młody człowieku, pytaj. – Spojrzała na niego uważnie. Jej słowa sprawiły, że poczuł się jak uczniak.
– Jak pani się nazywa? – zapytał, wyjmując kajet.
– Bronisława Cierpicka – odpowiedziała łagodnie i się uśmiechnęła.
– Od kiedy mieszka pani w tej okolicy?
– Od ponad sześćdziesięciu lat – stwierdziła, bacznie mu się przyglądając. – Młody człowieku – zaczęła wolno. – Co wy tam kopiecie u Ewuni w ogrodzie? – Przechyliła się lekko, jakby chciała zajrzeć za jego plecy.
– Niestety, nie mogę powiedzieć. – Teraz on uśmiechnął się miło.
– Hmh. – Lekko zacisnęła usta i pokiwała głową.
– Czy przez te wszystkie lata wydarzyło się tutaj coś dziwnego? Coś, co utkwiło pani w pamięci? – Patrzył na nią wyczekująco.
Bronisława milczała, ciągle spoglądając w stronę ekipy pracującej przy fontannie.
– Pani Bronisławo – ponaglił.
– A pan myśli, że ja nie mam nic do roboty tylko ludzi obserwować? – fuknęła. – Poza tym stara jestem i niewiele pamiętam. – Nerwowo naciągnęła szal na ramiona i odwróciła się bokiem do niego.
– Jeżeli pani coś wie, to musi pani o tym powiedzieć – spróbował lekkiego nacisku. – Inaczej to będzie utrudnianie śledztwa.
– Utrudnianie śledztwa, hmm, też coś. – Obruszyła się i poszła do domu. Wchodząc do środka, z hukiem zamknęła drzwi.
Wolski po chwili konsternacji podszedł do pracujących techników. Mrówa ciągle rozmawiał z ludźmi zgromadzonymi przed ogrodzeniem.
– I tak wygląda cała sytuacja. – Ewa wyprostowała się mocno.
– Czyli tylko twój stryj mógłby coś wiedzieć na ten temat? – Staszewski się zamyślił.
– Tak. Ale jak już ci powiedziałam, stryjek nie żyje od ponad dwudziestu lat. – Patrzyła na ludzi kręcących się po ogrodzie, ubranych w stroje ochronne i z maskami na twarzach. Na dłuższą chwilę znowu zatrzymała wzrok na Jaśku.
– Łatwo nie będzie – mruknął Staszewski. – Chłopaki muszą zbadać cały dom. Sama rozumiesz – szepnął i spojrzał na nią przepraszająco.
– Rozumiem, że będę miała powód do radości, jeśli zostaną chociaż fundamenty. – Uśmiechnęła się do niego, jednak nie kryła ironii.
– Chodźmy do środka. Im szybciej zaczną, tym prędzej skończą. – Popatrzył na nią czule.
Udała, że nie zauważyła.
5.
Bartosz skrzywił się, kończąc drugiego drinka. Raczej nie pił alkoholu, ale dzisiaj musiał. Odstawił pustą szklankę na ławę i ciężko usiadł na kanapie. Od wielu lat robił aranżacje ogrodów, ale jeszcze nigdy nie odkopał ludzkich szczątków. Oparł głowę o zagłówek i kilkoma szybkimi ruchami przetarł twarz. Zamknął na chwilę oczy. Znowu zobaczył rozkopany brukowany chodnik i wystające spod ziemi brązowo-żółte kości. Wzdrygnął się lekko i wziął głęboki oddech. Nerwowo podniósł się i zaczął krążyć po salonie i połączonej z nim kuchni. Panującą w mieszkaniu ciszę przerywały tylko jego niespokojne kroki odbijające się dość głośno od wykafelkowanej podłogi. W końcu zatrzymał się przy oknie wychodzącym na stary park. Wpatrywał się w konary wielkich drzew, jakby szukając odpowiedzi na pytanie, kto mógł zrobić coś tak makabrycznego. Zakopać człowieka w ogrodzie. Znowu poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach. Machnął nerwowo głową, jakby odganiał natrętną muchę i poszedł do kuchni. Drążącą ręką otworzył lodówkę i nalał kolejnego drinka. Wychylił jednym haustem, zupełnie jakby pił wodę. Emocje ciągle szarpały go w środku. Z trudem próbował się uspokoić. Położył się na kanapie, wbijając wzrok w sufit. Jedną rękę oparł na czole, a drugą machinalnie bębnił o siedzisko kanapy. Coraz wolniej, coraz spokojniej. Emocje zaczęły wyhamowywać. Wypity alkohol robił swoje. Stres i nerwy zastępowało zmęczenie. Powieki były coraz cięższe i wolno zaczęły opadać. Ręka z czoła zsunęła się za głowę, zwisając bezwładnie. Koszmarne obrazy rozmywały się, aż stały się jedną wielką mleczną plamą. Sen powoli obejmował jego umysł i ciało. W końcu zasnął.
6.
Mrówa skończył rozpytanie i podszedł do Wolskiego, stojącego niedaleko pracujących techników.
– Musimy brać się za dom – powiedział komisarz i spojrzał w kierunku tarasu. – Mamy dużo roboty.
– Od czego chcesz zacząć? – zapytał Mrówa.
– Chodź do środka. Zorientujemy się – zadecydował, po czym ruszył do willi. Aspirant poszedł za nim.
W salonie zastali Ewę siedzącą na kanapie i Staszewskiego nerwowo kręcącego się między oknem a drzwiami wejściowymi.
– Pogadam z technikami – powiedział do Wolskiego. – Tutaj nie jestem wam potrzebny.
Na moment podszedł do Ewy.
– Jesteśmy w kontakcie. Dzwoń w każdej chwili. – Niepewnie dotknął jej dłoni.
Ewa popatrzyła na niego, krzywiąc się w grymasie uśmiechu. Staszewski wolno wyszedł do ogrodu.
– Pani Ewo, postaramy się zrobić to jak najszybciej – zapewnił cicho Wolski.
– Jasne. Nie krępujcie się – rzuciła ironicznie. – Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała później remontować domu.
– Bez obaw. – Wolski uśmiechnął się lekko i podszedł do Mrówy.
– Ty zacznij od piwnicy i rozejrzyj się tutaj – stwierdził, kiedy przeszli do korytarza. – A ja pójdę na piętro i rozejrzę się na strychu.
– Jasne. – Mrówa sięgnął po rękawiczki i otworzył metalowe drzwi prowadzące do piwnicy.
Wolski ruszył na górę. Wolno oglądał kolejne pokoje. Wszystkie cztery były niemal identyczne. W każdym łóżko, duża szafa, mała szafka nocna z niewielką lampą i spore drewniane krzesło. Dokładnie przeglądał zawartość mebli. Puste szafy i nocne szafki, a do tego warstwa kurzu jednoznacznie świadczyły, że z tych pomieszczeń nikt nie korzystał. Tylko w jednym pokoju w ogromnej trzydrzwiowej szafie znalazł komplety pościeli i ręczniki. Był sprzątnięty i odkurzony, a na nocnej szafce leżała książka na temat nowości w medycynie sądowej. Bez trudu domyślił się, że w nim Ewa zrobiła sobie sypialnię.
Wolno przeszedł do łazienki. Duża, wyłożona kremowymi kaflami od sufitu po podłogę. Na skośnej nadstawce nad toaletą stała fikuśna butelka z zielonego szkła. Wystawały z niej patyczki, z których unosił się w powietrzu zapach mandarynek. Na szerokiej szklanej półce przy lustrze stało kilka damskich kosmetyków. Na wieszaku przy kabinie prysznicowej wisiał bordowy satynowy szlafrok. Przez moment poczuł się głupio, grzebiąc w jej osobistych rzeczach, jednak robota to robota. Wyszedł z łazienki i gasząc światło, skierował się na wąskie, strome, drewniane schody, prowadzące na strych. Trzeszczały niebezpiecznie, kiedy robił kolejne kroki. Złapał za mosiężną ozdobną klamkę i pchnął drzwi, które nieprzyjemnie zaskrzypiały. Spojrzał na stare zardzewiałe zawiasy przykręcone do masywnych desek. Miały kształt dużych rozłożystych liści i wydawały się być wgniecione w sękate drewno.
Ostrożnie wszedł do środka. Od razu poczuł zapach stęchlizny i kurzu. Nieliczne okna wychodzące z jednej strony na ogród, a z drugiej na ulicę wpuszczały niewiele światła i duże pomieszczenie tonęło w półmroku. Zaczął szukać włącznika. Tuż przy drzwiach znalazł wiekowy przełącznik. Już dawno takich nie produkowali. Plastikowe podłużne pokrętło przymocowane do okrągłej czarnej podstawki. Kiedy przekręcił je w bok, głośno pstryknęło. Trzy nieosłonięte żarówki zaświeciły się ciepłym, żółtym światłem.
Wolski zaczął wolno sprawdzać każdy zakamarek. Pierwsze wrażenie, jakie odniósł, rozglądając się po strychu, to, że czas zatrzymał się w tym miejscu. Wysokie stropy wspierane były przez ogromne belki. W głębi, po lewej stronie, do belek przymocowano małe haki. Zaczepione na nich sznurki na pranie były sparciałe i postrzępione. Kawałek dalej zauważył wielką metalową balię z równie dużą zardzewiałą tarką do prania. Przeniósł wzrok na drugą stronę strychu. Stały tu stare drewniane komody z obłażącym lakierem i zmatowiałymi szybami w drzwiczkach. Podszedł do nich i sprawdził każdą półkę i szufladę. Poza grubymi warstwami kurzu i dużym kluczem nie znalazł nic. Zaczął obracać klucz w dłoniach, rozglądając się dookoła i zastanawiając, do czego mógł pasować. W końcu jego wzrok padł na stojącą w rogu pod oknem masywną skrzynię z wielkimi metalowymi okuciami. Kucnął przy niej i wsunął klucz do zamka. Nacisnął raz i drugi. Coś zatrzeszczało w środku i po dłuższej chwili zamek puścił. Wolno otworzył wieko i nie mógł wyjść ze zdumienia.
Mrówa włączył latarkę i ostrożnie wszedł na kamienne schody prowadzące wąskim zejściem do piwnicy. Każdy krok powodował, że musiał pochylić się jeszcze bardziej.
– Jeśli dalej jest tak nisko, to gówno tu zobaczę – mruczał wściekły.
Omiótł światłem latarki po ścianach w poszukiwaniu włącznika. Stary podłużny przełącznik był tuż przy wejściu. Przekręcił go mocno w bok i pomieszczenie zalało jaskrawe, białe światło. Mrówa odetchnął z ulgą, mimo że w powietrzu czuć było typowy dla piwnic zapach wilgoci i stęchlizny. Przed nim było przestronne i, co najważniejsze, wysokie pomieszczenie. Wyłączył latarkę i zaczął rozglądać się dookoła. Poza pokaźnym pustym regałem na wino i śladami rozbijania ściany działowej nie było tam nic. Jeszcze raz rozejrzał się po piwnicy i, gasząc światło, wrócił na górę. Otrzepał ubranie i poszedł do kuchni. Była umeblowana bardzo nowocześnie. Widać było, że doktor Dębska z niej korzystała. Przeglądnął szafki i wszedł do jasnej jadalni połączonej z kuchnią. Na środku stał wielki, ręcznie robiony drewniany stół i dwanaście krzeseł, a w rogu duża staromodna komoda. Też drewniana i ręcznie robiona. Poza kilkoma zestawami naczyń nic nie znalazł. Szybko sprawdził łazienkę i poszedł do salonu. Kanapa, dwa duże fotele, wielka stara komoda, lampa ze staromodnym abażurem i biblioteczka. Ład i porządek.
– Pani doktor – zaczął cicho, stając przy oknie. – Z mojej strony to tyle. Kuba też pewnie zaraz skończy. – Ukłonił się i wyszedł na taras.
Ewa siedziała w milczeniu.
W głębi ogrodu cały czas pracowała ekipa. Staszewski rozmawiał z jednym z techników. Z dobiegających do niego fragmentów rozmowy Mrówa zrozumiał, że będą rozkopywać cały chodnik przy fontannie. Wstępnie założyli, że może być więcej niż jeden szkielet.
– Niezły syf – mruknął do siebie.
Wolski po dłuższej chwili konsternacji sięgnął na dno skrzyni. Był zdziwiony, bo zawierała jedną pożółkłą teczkę. Wyjął ją ostrożnie i otworzył. W środku znalazł pokaźny plik wycinków z gazet. Szybko przerzucił kilka kartek. Większość nosiła tytuł: Komunikat Wydziałów Zdrowia Prezydiów WRN i RN m. Wrocławia.
Kto i w jakim celu trzymał pod kluczem zwykłe strzępy gazet – przemknęło mu przez myśl, jednak wyjął torebkę na dowody i schował je. W sumie to było jedyne, co znalazł po przeszukaniu połowy domu. Miał nadzieję, że Mrówie poszło lepiej i będą mieli jakiś punkt zaczepienia. Wyprostował się i ruszył do wyjścia. Przekręcił mały przełącznik, który głośno pstryknął, pogrążając strych w półmroku. Pod skrzynią została postrzępiona kartka.
Ewa drgnęła, kiedy usłyszała kroki na schodach. Spojrzała w stronę przedpokoju. Wolski wszedł do salonu, trzymając w dłoni mały worek na dowody z fragmentami gazet.
– Muszę to zabrać – szepnął.
– Jasne – skwitowała krótko i wyszła na taras.
Wolski ruszył za nią. Na zewnątrz zastał Mrówę.
– Mam tylko tyle. – Pokazał mu gazety. – A ty coś znalazłeś? – zapytał z nadzieją w głosie.
Mrówa tylko pokręcił przecząco głową. Obaj podeszli do techników.
Staszewski przyglądał się pracy Jaśka. Duże pudełko, w którym medyk układał wydobyte z ziemi kości, wolno zapełniało się kolejnymi.
– Doktorze, może pan coś powiedzieć o tych kościach? – zapytał cicho Staszewski.
– Szkielet należał do kobiety – zaczął wolno Strączek, patrząc na czaszkę i kości miednicy. – Zważywszy na ich ciężar i kolor oraz ziemię, w jakiej zostały pogrzebane, mogę przyjąć, że przeleżały tutaj wiele lat.
– Będzie pan w stanie dokładnie określić ile? – dopytywał się prokurator.
– Niestety. Ani tu, ani w prosektorium – odpowiedział Strączek. – Jednak po badaniach szkieletu będę mógł ustalić wiek ofiary. – Odłożył do pudełka kolejną kość i schylił się po następną.
– Rozumiem. – Staszewski był niepocieszony.
– Moment, prokuratorze. – Jasiek podniósł się wolno. – Niech pan popatrzy – powiedział i wyjął z rozkopanego dołu spinkę do włosów. – Jak dobrze pamiętam, takie świecidełka kobiety nosiły w latach sześćdziesiątych. Kiedyś robiliśmy z mamą porządki na strychu. W starym koszyku znalazła taki gadżet. Wspomniała, że był to krzyk mody w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych – opowiadał, wolno obracając w dłoniach spinkę, w której brakowało kilku błyszczących koralików. – Kiedyś te elementy pięknie błyszczały. – Przyglądał się zmatowiałym paciorkom.
– Świetnie. Chłopaki z laboratorium zajmą się tym. Może uda się ustalić czas produkcji i występowania tego gadżetu na rynku. – Staszewski przyglądał się ozdobie trzymanej przez Jaśka.
– Wracając do szkieletu, więcej będę mógł powiedzieć po badaniach – odezwał się Strączek, wkładając spinkę do torebki na dowody.
– W takim razie czekam. – Staszewski kiwnął głową.
Jasiek wolno kończył zabezpieczać kości. Technicy szykowali się do rozkopania chodnika. Ewa stała na tarasie i ciągle obserwowała Jaśka. Chyba to zauważył, bo na moment przerwał pracę i spojrzał na nią. Westchnęła ciężko i niespiesznie przeniosła wzrok na ekipę, przy której zatrzymał się Staszewski. Chwilę rozmawiali, po czym prokurator ruszył na taras.
– Będziemy musieli pokopać w ogrodzie. – Przystanął obok Ewy. – Zgadzasz się? – zapytał bardziej dla podtrzymania rozmowy.
– A mogę odmówić? – rzuciła ironicznie.
Nic nie odpowiedział, tylko dał znak technikom. Po kilku minutach pierwsze kostki brukowe wylądowały na trawniku. Ewa z rosnącą bezradnością patrzyła, jak ogród zamieniał się w ruinę.
7.
Ekipa policyjna wolno kończyła swoją robotę. Samochody rozjeżdżały się jeden po drugim. Staszewski cały czas siedział razem z Ewą na tarasie.
– Jeśli będziemy musieli jeszcze raz wejść do domu, przyjadę po ciebie – szepnął.
– Wystarczy, że zadzwonisz. Sama trafię – burknęła.
– Może tak być, że jeszcze raz będziemy musieli też wejść do ogrodu. – Nie patrzył na nią.
– Do kopania w ogrodzie nie jestem wam potrzebna – powiedziała drwiąco i weszła do willi.
Kiedy została sama, dokładnie zamknęła dom i wolno odjechała. Dojeżdżając do głównej ulicy, zerknęła we wsteczne lusterko. Sąsiedzi rozchodzili się do swoich domów w atmosferze ekscytacji i gorączkowych rozmów. Westchnęła ciężko i przełykając ślinę, zaczęła miarowo oddychać. Z trudem panowała nad odruchem wymiotnym. Jechała jak w transie. Jak w transie zaparkowała przed blokiem. Jak w transie wjechała windą na swoje piętro i z trudem wygrzebała z dużej fioletowej torby klucze do mieszkania. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, poczuła, jak trzęsą się jej nogi. Oparła się i zaczęła szybko oddychać.
Życie potrafi być paskudnie przewrotne. Na początku roku dowiedziała się, że jest właścicielką starej willi, a cztery miesiące później stała się bohaterką horroru we własnym ogrodzie. Wolno osunęła się na podłogę. Rzuciła w kąt torbę i skuliła się w sobie. Zamknęła oczy, licząc, że to coś da. Willa jest dobra w dzień – zabrzmiało jej gdzieś z tyłu głowy. Willa jest dobra w dzień – to zdanie wróciło jak bumerang. Na noc lepiej wracaj do siebie – z początku ciche słowa, zaczęły przybierać na sile. Ta willa to ból, cierpienie i śmierć – zadudniło niczym stado biegnących koni.
– Dość, kurwa, dość – wrzasnęła i gwałtowanie podniosła się z podłogi.
Nerwowo zrzuciła sandały i pobiegła do salonu. W dużej komodzie miała stare albumy. Zabrała je zaraz na samym początku. Wtedy pomyślała, że to może być fajna pamiątka. Teraz mogły stanowić klucz do rozwiązania tej zagadki.
Klapnęła z impetem na kanapę i zaczęła szybko wertować kolejne kartki. Zdjęcia, zdjęcia i jeszcze raz zdjęcia. Babcia, dziadek i mama. Stryj Julian. Nic konkretnego. Odłożyła album na bok i poszła do kuchni. W lodówce miała butelkę białego półwytrawnego wina. Nalała sobie w duży kieliszek i wypiła jednym haustem. Wzięła głęboki oddech i nalała drugi.
– Myśl, Dębska, myśl – mamrotała.
Oparła się o kuchenny blat i wolno wodziła wzrokiem po salonie. Zatrzymała się na albumie. Wróciła na kanapę. Odstawiła kieliszek na podłogę i z powrotem sięgnęła po stare zdjęcia. Babcia Cecylia jak zawsze elegancka. W młodości nosiła duży, starannie upięty kok. Jasne kosmyki zabawnie kręciły się po bokach, jakby od niechcenia oplatając jasną, szczupłą twarz. Dziadek Wincenty. Wtedy brunet z bujną czupryną w okularach w plastikowej przeźroczystej oprawie. Jego brązowe oczy współgrały z ciemną karnacją. Jak zawsze obok babci, jak zawsze czule ją obejmujący. Wyglądali jak dwie idealne połówki jabłka. Ona szczupła i niska. On wysoki, normalnej budowy, ale w jego szerokich ramionach mogła zawsze znaleźć schronienie i wsparcie. Ewa uśmiechnęła się, patrząc na zdjęcie dziadków sprzed prawie sześćdziesięciu lat. W sumie niewiele się zmieniło. Oboje dużo starsi, ale ciągle eleganccy. Babcia regularnie bywała u fryzjera. Dziadek zmienił okulary na bardziej współczesne i trochę się przygarbił. Nadal byli w dobrej formie. Dużo spacerowali, czasem wybierali się na basen lub wycieczkę rowerową. Lubili być aktywni.
Ewa poczuła rozluźnienie. Sięgnęła po kieliszek i przewróciła kartę albumu. Mama Ludmiła. Wesoła dziewczynka z dwoma zabawnymi jasnymi warkoczami w szerokiej, kwiaciastej sukience do kolan. Spojrzała na podpis. Rok sześćdziesiąty pierwszy. Miała wtedy siedem lat. Stała na tarasie willi i uśmiechała się do obiektywu. Kolejne zdjęcia. Stryj Julian. Stał oparty o balustradę tarasu i zabawnie marszczył czoło. Był postawny i, podobnie jak dziadek, wysoki. Miał szare włosy, które lekko falując tworzyły bujną czuprynę. Miał takie figlarne błyski w szarych oczach. Następna strona. Para młodych ludzi siedząca w głębi ogrodu niedaleko fontanny. Fontanna.
Ewa głośno przełknęła ślinę. Wino i rodzinne zdjęcia odprężyły ją trochę, odciągając od głównego powodu tej sentymentalnej podróży. Mężczyzna, wysoki brunet z czujnym spojrzeniem czarnych oczu. Dość postawny. Obok drobna, niska kobieta z ciemnym warkoczem zakręconym w koka na czubku głowy. Uśmiechała się wesoło i czule trzymała mężczyznę za rękę. Ewa wolno przesuwała wzrok po fotografii. Mężczyzna nie miał małego palca u prawej dłoni. Trochę groteskowo wyglądał, trzymając papierosa między palcem wskazującym a środkowym i dziwacznie odginając w bok serdeczny palec. Obok nich, na trawie, bawiła się mała pulchna dziewczynka. Brązowe włosy miała uczesane w dwa warkocze i zabawnie zakręcone po bokach głowy. Była niewiele młodsza od Ludmiły. Ewa zerknęła na podpis. Podgórscy, sześćdziesiąty pierwszy. Podgórscy? Nigdy nie słyszała tego nazwiska. Kim byli. Daleką rodziną? Znajomymi? Gdzie mieszkali? Po sąsiedzku, czy byli przyjezdni?
Ewa wertowała kolejne strony albumu. Wśród licznych zdjęć rodziny znalazła jeszcze kilka fotografii Podgórskich. Sięgnęła po kolejny album. Rok sześćdziesiąty drugi. Sytuacja się powtórzyła. Urodziny rodziców, dziadków i jej. Święta, sylwestry, spotkania w ogrodzie. I znowu kilka zdjęć Podgórskich. Na jednych byli sami, na innych ze stryjem. Odłożyła drugi album i dopiła wino. Po chwili wyjęła z szuflady kolejny. Rok sześćdziesiąty trzeci. Do czerwca robili dużo zdjęć. Później nastąpiła długa przerwa. Kolejne zaś były robione jesienią, w nowych mieszkaniach dziadków i rodziców za Wrocławiem. Były też zdjęcia stryja Juliana w willi i jakieś pojedyncze z rodzinnych spotkań. Przewijały się też fotografie mamy z czasów studiów. Średniego wzrostu, przy kości, młoda kobieta z figlarnymi iskierkami w szarych oczach. Blond włosy miała uczesane w kucyk. Wyglądała jak teraz, pomijając kilka zmarszczek. Ewa cofnęła się o parę stron i się zamyśliła.
– Sześćdziesiąty trzeci. Wtedy dziadkowie wyjechali z Wrocławia. Dostali dobrą pracę w szpitalu, a razem z nią mieszkanie służbowe. W willi został tylko stryj. Sześćdziesiąty trzeci. Do połowy roku wszystko było bez zmian. Dopiero później z albumów zniknęły zdjęcia z Podgórskimi – mówiła do siebie.
Willa jest dobra w dzień. Na noc lepiej wracaj do siebie. Ta willa to ból, cierpienie i śmierć – znowu zabrzmiały jej w głowie te słowa.
ROZDZIAŁ TRZECI
Danuta Marciniszyn siedziała w swoim pokoju i czekała na kolejny ulubiony serial. Poza nimi nie oglądała nic więcej. Zwłaszcza informacji. Nie chciała się denerwować, więc gdy tylko zaczynał się blok informacyjny, wyłączała telewizor albo zmieniała kanał.
Ludwik powinien niedługo wrócić – pomyślała. Odkąd zmarła jego żona i zniesiono zakaz odwiedzania cmentarzy, bywał tam codziennie. Spojrzała na ostatnie zdjęcie Heleny. Pulchną, uśmiechniętą twarz otaczały jasne włosy. W szarych oczach paliła się chęć życia. Tego życia, które zgasło w połowie kwietnia z powodu wszechobecnego koronawirusa. Po policzku Danuty spłynęły łzy. To była taka dobra, troskliwa kobieta. Nerwowo wytarła oczy i westchnęła ciężko. Czasem wybierała się z Ludwikiem na grób synowej. Częściej chodził sam. Tak jak dzisiaj.
Na ekranie telewizora właśnie skończyły się reklamy i zapowiedziano serial. Danuta sięgnęła po pilota, żeby podkręcić głośność. W tym momencie rozległ się dzwonek do drzwi. Starsza pani uśmiechnęła się pobłażliwie i poszła do przedpokoju.
– Znowu zapomniałeś klucza, synku? – rzuciła wesoło, otwierając drzwi.
– Dzień dobry. – Kobieta w średnim wieku lekko się skłoniła.
Skonsternowana Danuta uważnie się jej przyglądała. Miała czarne bardzo krótkie włosy, była wysoka i szczupła. Zatrzymała się na twarzy kobiety. Jasna karnacja współgrała z niebieskimi oczami. Danuta lekko się wzdrygnęła.
– Nazywam się Iwona Talarczyk – odezwała się po chwili kobieta.
– Mamo, jestem – zawołał, jednak nikt nie odpowiedział. – Mamo – krzyknął i poszedł do jej pokoju. Pusto.
Przeszedł do siebie. Też nic. W końcu wszedł do gościnnego. Danuta siedziała blada i międliła w dłoniach jakiś kartonik. Ludwik ostrożnie wyciągnął go z jej ręki i zerknął na niego, po czym rzucił na stół, na którym stała szklanka z wodą i mała butelka z kroplami na serce. Usiadł obok matki i mocno ją przytulił.
– Mamo, co się stało? – Delikatnie gładził jej ramię.
Danuta spojrzała na niego załzawionymi oczami.
– Synku, muszę ci coś opowiedzieć – odezwała się po bardzo długiej chwili. – Podaj mi, proszę, wodę.
Podniósł się i sięgnął po szklankę. Danuta chwyciła ją kurczowo w drżące dłonie i z trudem zdołała się napić. Była cała roztrzęsiona. Nie ponaglał jej, tylko uważnie obserwował.
– Dziękuję – oddała szklankę.
Odstawił ją bez słowa i z powrotem usiadł obok matki.
– Muszę opowiedzieć ci bardzo ważną historię. Ważną, ale trudną – zaczęła cicho i wolno.
2.
Po zakończonych oględzinach w willi wrócili do wydziału. Mrówa kartkował notes, analizując zeznania. Staszewski krążył między oknem a drzwiami. Wolski nerwowo kręcił się na fotelu.
– Niewiele mamy – zaczął Mrówa. – Ci, z którymi rozmawiałem, nie byli pomocni. Młodzi ludzie czy ci w średnim wieku bezradnie rozkładali ręce. Starsi, w większości zamieszkujący tę okolicę, nie przypominają sobie jakichś dziwnych wydarzeń w willi.
– U mnie podobnie – odezwał się Wolski. – Ten facet od aranżacji ogrodów nie powiedział nic istotnego. Starsza pani, sąsiadka Ewy, niejaka Bronisława Cierpicka, skwitowała, że nic nie pamięta i ostentacyjnie mnie zbyła. Poza fragmentami starych gazet, nic nie znalazłem – rzucił na biurko teczkę z wycinkami. – Maciek już je obejrzał i zdjął jakieś fragmenty różnych paluchów. Dodał, żeby nie robić sobie nadziei, że coś z tego będzie. O ile w ogóle mamy je w bazie – sapnął.
– Ewa też niewiele wie. – Staszewski w końcu usiadł na krześle między biurkami. – O willi dowiedziała się w styczniu. Do tej pory myślała, że rodzina się jej pozbyła. Obiecała zajmować się nią. Z tego, co powiedziała, jej rodzina mieszkała w willi do sześćdziesiątego trzeciego. Później został tam stryj. Kawaler, nauczyciel fizyki w jednym z liceów. To wszystko.
– Czyli jesteśmy w czarnej dupie. – Wolski wyciągnął nogi przed siebie i spojrzał na Staszewskiego. – A co powiedział doktor Strączek?
– Stwierdził, że szkielet należy do kobiety, ale nie jest w stanie ustalić czasu zgonu. Co do wieku ofiary więcej powie po badaniach. Ale jak na Strączka to i tak dużo informacji po wstępnych oględzinach. – Staszewski przewrócił oczami. – Wiesz, jaki on jest. Nie lubi wydawać pochopnych opinii. Poza szkieletem znalazł spinkę do włosów. Przekazał ją Maćkowi. Poza tym nic więcej. Żadnych fragmentów odzieży, folii czy innych materiałów. Jednak to o niczym nie świadczy. Materiał mógł się rozłożyć, a w folię nie musiała być zawinięta. – Prokurator zaczął bawić się długopisem leżącym na biurku.
– To mamy ogrom informacji – zadrwił Wolski.
– Nie mam ochoty na żarty – fuknął Staszewski.
– My też nie – skrzywił się Mrówa.
– Śledztwo jeszcze dobrze nie ruszyło, a już utknęło – żachnął się Wolski.
– Niestety. – Mrówa pokręcił głową.
– Moglibyśmy przeszukać bazy danych i archiwa, ale nawet nie wiemy z jakich lat. To jak szukanie igły w stogu siana – stwierdził Wolski.
– Od Strączka też nie dowiemy się, kiedy zginęła – powiedział Staszewski i się zamyślił.
– W takim razie nie zostaje nic innego, jak zająć się tymi wycinkami. W końcu ktoś je po coś trzymał, więc muszą mieć jakieś znaczenie. Poszperamy też w internecie. Może na coś wpadniemy – powiedział Wolski.
– Dobra. W kontakcie. – Staszewski podniósł się i ruszył do wyjścia.
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ CZWARTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ PIĄTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ ÓSMY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
EPILOG
- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -Tekst dostępny w pełnej wersji książki.
Podziękowania
Właśnie do Waszych rąk trafiła moja pierwsza powieść. Mój literacki debiut. Odkąd zaczęłam pisać kryminały, cały czas zastanawiałam się, jak będzie wyglądał ten moment. I czy w ogóle nastąpi. I stało się. A było to możliwe dzięki zaangażowaniu wielu osób. Pisanie jest czynnością jednoosobową, ale wszystko, co się łączy z pracą nad tekstem do chwili jego opublikowania, to już zasługa wielu ludzi, którym się chce.