Wróżda - Kunderman Agata - ebook + audiobook + książka

Wróżda ebook i audiobook

Kunderman Agata

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jedna krótka wiadomość może zburzyć spokój budowany przez lata. Przekonuje się o tym Joanna, która po śmierci córki i walce z ciężką depresją zaczyna nowe życie. Jednak pewnego dnia dzwoni telefon, a tajemniczy mężczyzna w słuchawce twierdzi, że mała Tosia nigdy nie umarła. Na dowód swoich słów wysyła Joannie zdjęcie. Dziecko na nim jest łudząco podobne do jej córki.


Przeciwko tej teorii przemawia niemal wszystko: zaginięcie dziecka, znalezienie ciała i badania DNA, które wykonano. Jednak intuicja matki każe jej rozpocząć prywatne śledztwo. Joanna odkrywa, że sprawa śmierci jej dziecka wiąże się dziwnie ze śmiercią innej dziewczynki z drugiego końca Polski. Wypływa kilka tajemnic sprzed lat. Wypływa również twarz ze starej fotografii, która jest dowodem na to, że w życiu Joanny było więcej kłamstw niż prawdy. Mnożą się pytania, jednak jedno jest najważniejsze: czy Tosia naprawdę żyje?

Żądza zemsty to najbardziej destrukcyjne uczucie. Owładnięta nim osoba gotowa jest dla osiągnięcia celu poświęcić wszystko aż do całkowitej utraty człowieczeństwa. Przeciwstawić się temu może tylko miłość. Czy to wystarczy, by Joanna odzyskała utracone dziecko? Genialny debiut Agaty Kunderman daje odpowiedź na to pytanie. Sięgnijcie po tę książkę, bo naprawdę warto.
Hanna Greń

„Wróżda” to książka o najmroczniejszych ludzkich emocjach. Strata, ból, żądza zemsty i wyścig z czasem. Agata Kunderman zaserwowała czytelnikom historię, która trzyma w napięciu, wyciska łzy i porusza do głębi. Nie sposób się od niej oderwać. Polecam.
Małgorzata Oliwia Sobczak

Nie sztuka stworzyć skomplikowaną zagadkę. Sztuka dać Czytelnikowi satysfakcjonujące rozwiązanie. Agacie Kunderman to się udało! „Wróżda” to mroczna i nieoczywista historia pełna zwrotów, które są jednocześnie zaskakujące i spójne. To inteligentny thriller bez rozwiązań z sufitu. Bardzo dobry debiut!
Anna Potyra

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 435

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 33 min

Lektor: Magdalena Szybińska
Oceny
4,5 (248 ocen)
163
49
31
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Misia-82

Dobrze spędzony czas

Pomysł na fabułę bardzo ciekawy i układ też fajnie budował napięcie. Czekałam z zainteresowaniem na rozwiązanie.Przyznam, że główna bohaterka momentami była trochę irytująca, ględząca i z notorycznymi napadami paniki. Niestety lektorka fatalna, czytająca z przesadną egzaltacją i modulująca głos w kompletnie nieodpowiednich momentach.
10
sylwiakosinska

Całkiem niezła

pomysł ciekawy, opisy czasami przesadzone, zbędne irytujące. Fatalny lektor, irytujący.
10
aswitalska

Całkiem niezła

Intryga wydumana i naciągnięta do granic.Główna bohaterka przy ogromie przeżytej tragedii powinna wzbudzać współczucie, ale jakoś tak się składa, że przeważnie irytuje.Brakło mi trochę tempa w akcji i czułam się znużona zbyt długimi opisami przemyśleń Joanny. Momentami ta książka była "zagadana" niemal na śmuerć.Można przeczytać, pomysł ciekawy, wykonanie takie sobie.
11
ReniaBosko
(edytowany)

Nie polecam

Masakra, rozlazła i nudna, do granic możliwości, infantylny styl, szkoda czasu, powinna zostać w szufladzie dokładnie tak jak planowała autorka .
11
Moni_Dana

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i dobrze napisana książka. Warto sięgnąć.
00

Popularność




Copyright © 2023 AGATA KUNDERMAN

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2023 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS

Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, IZABELA NESTIORUK, OLGA KOZŁOWSKA, BARBARA JARZĄB

Fotografia wykorzystana na okładce:

KARINA VEGAS / ARCANGEL

WYDANIE I

ISBN 978-83-67545-46-4

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

ROZDZIAŁ I

Nie można wciąż dryfować pomiędzy początkiem a końcem.

Ostatni raz.

Ostatni.

Stoję na progu swojego mieszkania, wierząc, że koniec właśnie nadszedł.

To śmieszne. Prawie wszystkie ostatnie razy umiemy dostrzec dopiero wtedy, kiedy nie tyle się wydarzą, co po prostu miną niezauważenie. Po jakimś czasie zdajemy sobie sprawę, że „kolejny raz” nie jest już możliwy, ale nie mamy pojęcia, kiedy wydarzył się „raz ostatni”.

Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni jechałam z rodzicami na wycieczkę i mogłam sobie pozwolić na pełną beztroskę. W pewnym momencie byłam już zbyt duża, zbyt dumna i za bardzo „dorosła”.

Nie pamiętam, jak wyglądała ostatnia lekcja historii z ukochaną nauczycielką w klasie maturalnej. Pewnego dnia wstałam zza wyszczerbionego blatu szkolnej ławki, a krzesło głośno przesunęło się po podłodze.

Kiedy ostatni raz w życiu zjeżdżałam na worku wypchanym słomą z ośnieżonej górki, nie myśląc o tym, że wynaleziono już sanki lepsze, szybsze, ładniejsze i prosto z chińskiej fabryki?

Nie wiemy też, kiedy dziecko przychodzi się przytulić po raz ostatni. Pewnego dnia po prostu jest już duże, samodzielne i całkiem inne. I chociaż w labiryntach pamięci staramy się odnaleźć ten moment, tę chwilę, to uczucie… Pusto.

A co, gdyby wiedzieć? Oto ostatni raz jestem dzieckiem na wycieczce z rodzicami. Cudownie miękka jest kanapa poloneza, podmuchy wiatru plączą włosy, bo jedyna znana forma klimatyzacji to okna uchylone podczas jazdy. Rodzice dyskutują, ja gapię się przez okno i błądzę myślami wokół kompletnych głupot, bo mogę. Bo to taki czas.

Co, gdyby docenić ostatni zjazd dobrze zmrożoną i doskonale wyślizganą trasą niezbyt stromej górki, która wtedy wydawała się olbrzymia? Kręcić się wokół własnej osi i śmiać tak głośno, jak nigdy przedtem i nigdy potem?

I gdyby ten ostatni raz tulić malucha tak mocno i tak długo, jak tylko na to pozwoli. Godnie pożegnać się z tym przywilejem, wstrzymać na chwilę oddech, zatrzymać świat. Bo oto ten ostatni przytulas. Najostatniejszy. Jaki nie wróci już nigdy.

„To już ostatni raz”. Ta myśl pełznie przez moją głowę, a ja ze wszystkich sił staram się w nią uwierzyć. Dziwna, ciężka kula, którą noszę od kilku dni w okolicach serca, zdaje się teraz przemieszczać w stronę żołądka. Wcale nie jest mi z tym lepiej. Nadal spowalnia moje ruchy i utrudnia każdy krok.

Stoję na progu swojego mieszkania. Omiatam wzrokiem sterylnie czysty przedpokój. Na białych ścianach nie widać nawet charakterystycznych zabrudzeń tworzących się wokół obrazów czy ramek na zdjęcia. Nie znaczy to jednak, że nigdy nic na tych ścianach nie wisiało.

Powoli ruszam naprzód, kroki niosą się delikatnym echem. W kilka dni spakowałam swoje życie w torby i reklamówki, a firma transportowa zabrała je do Poznania. Do miejsca, w którym wszystko ma zacząć się od nowa.

Wchodzę do salonu, gdzie na sfatygowanym stole leży kilka reklamówek. Pod nim stoi duża torba podróżna. Przez chwilę kiełkuje we mnie myśl, by chwycić to wszystko i w jednej sekundzie opuścić mieszkanie na zawsze. Coś jednak sprawia, że nie jestem w stanie tego zrobić. Przyglądam się ścianom, przysłoniętym do połowy oknom, pustej doniczce stojącej na parapecie. Od dawna nic w niej nie rośnie.

Kilka kroków przez salon i jestem w części kuchennej. Niewielka, urządzana z prawdziwą pasją. Miała być sercem tego domu. I była, dopóki nie rozpadła się jak ten cholerny domek z kart, który zawsze w takich sytuacjach służy swoim przykładem. Mijam kuchnię bez zatrzymywania i zmierzam do sypialni. Stoję w progu i toczę wzrokiem po pustych ścianach i podłodze. Zwinięta karimata i śpiwór już od rana czekają w salonie, nie mam tu czego szukać. Wiem jednak, że nie o to pomieszczenie chodzi tej cząstce mnie, która kazała mi jeszcze raz przespacerować się przez to mieszkanie. Odwracam się i patrzę na białe drzwi, które – nie licząc ostatniego tygodnia – nie były otwierane przez kilka ostatnich lat. Robiłam wszystko, by zapomnieć o tym pokoju i wymazać go z planu mieszkania. Przechodziłam obok niego setki razy i nigdy nawet nie dotknęłam klamki.

Delikatnie oplatam klamkę dłonią, jakbym się bała, że przez zbyt mocny dotyk drzwi się rozpadną. Lekkim pchnięciem sprawiam, że drzwi otwierają się niemal bezszelestnie. W pierwszej chwili widzę niewiele, bo uderza we mnie mocny promień słońca, zaglądający przez brudną szybę w oknie. Po chwili oczy przyzwyczajają się do intensywnego światła i mogę dostrzec wszystko, co jest w środku.

W rogu, tuż pod oknem, stoi białe łóżko. Na ścianie obok niego rzuca się w oczy naklejka – wielki miś trzymający w łapce balon. Miś frunie gdzieś na nim, łagodnie się uśmiechając. Pełno tu półek z książkami, nie zabrałam ani jednej. Wszystkie historie w nich opisane i tak znam na pamięć. Delikatny dywan – szary, zdobiony złotymi grochami, teraz jest przykurzony i oklapły. Tuż obok wielka, brązowa skrzynia. Nabytek z targu staroci. Do ciężkiego wieka w okolicach zamka przywiązana jest niewielka drewniana literka „T”. No i w końcu żyrandol, moja duma. Szukałam go tygodniami, aż w końcu udało mi się go kupić przez jakąś amerykańską stronę. Ma kształt Saturna, z charakterystyczną, przekrzywioną orbitą. Moja córka się w nim zakochała… Przy jednej ze ścian piękne drewniane biurko w białym kolorze i krzesło dla czterolatki. Jego kółka wytarły w podłodze jasną, okrągłą plamę. Mała spędzała przy biurku mnóstwo czasu, kochała malować. Zazwyczaj ozdobiony dziecięcymi pracami pokój, teraz rażący w oczy czystością ścian, daje do zrozumienia, że od dawna jest niezamieszkany. Pogniecione i lekko dotknięte upływem czasu kartki leżą w którejś z szuflad, schowane głęboko, jakby nigdy nie istniały. Odważyłam się zabrać tylko jedną, ale włożyłam ją do teczki, do której nie miałam zamiaru zaglądać. Chciałam w ten sposób przegnać lęk, który podpowiada, że bez namacalnych dowodów kiedyś przestanę wierzyć, że ona naprawdę istniała.

Wciąż stoję w bezruchu. Serce bije mi szybciej, niemal sprawia mi to ból. Wracają przed oczy obrazy, których nie udało mi się wyrzucić z pamięci: bawiące się dziecko, porozrzucane zabawki, idealnie ułożone na półkach książki, czytane wieczorem, tuż przed snem. Wspomnienia są miłe, przyjemne, ale wyświetlane w pamięciowym filmie sprawiają, że każdą komórką ciała czuję nieokreślony ból. Tym silniejszy, im dłużej na ten film patrzę.

Klatka piersiowa prawie piecze, ręce i nogi są jak z waty, oczy przysłania mgła. W obawie o to, że nigdy nie będę na to naprawdę gotowa, odwracam się i ciągnę za klamkę otwartych drzwi. Zamykają się z głuchym łoskotem, który dzwoni mi w uszach i głowie, gdy stoję w pustym korytarzu.

Czas się z tym pogodzić: Tosia już nigdy nie wróci.

Do salonu prawie biegnę. Rzucam się w stronę ostatnich bagaży, chcąc jak najszybciej wyjść z mieszkania. Liczę na to, że uciszy to mój ból i sprawi, że będę mogła oddychać. Zdecydowanym krokiem ruszam w stronę drzwi wyjściowych. Kilka metrów dzieli mnie od ostatecznego pożegnania się z całym moim wcześniejszym życiem. Tym, które doskonale znałam i którego pragnęłam. I choć przygotowywałam się do tego już od dawna, to właśnie te ostatnie kroki ku drzwiom są najtrudniejsze.

Chwytam za klamkę, ale duża podróżna torba wyślizguje mi się z dłoni i z ciężkim pacnięciem upada na podłogę. Klękam na podłodze tuż obok drzwi. Zaczynam głębiej oddychać, łapczywie pochłaniam powietrze. Muszę się uspokoić, nie chcę już płakać.

Z chwilowego marazmu wyrywa mnie dźwięk telefonu. Numer, którego nie znam, zapewne taksówkarz.

– Halo?

– Spakowana? – Szorstki męski głos w słuchawce pyta tak, jak gdyby jego właściciel doskonale mnie znał. Czuję się dziwnie.

– Czeka pan na dole? – Postanawiam zignorować jego pytanie. – Za chwilę zejdę.

– Nie spiesz się, taksówki jeszcze nie ma. – W tym pewnym siebie głosie jest coś, co mnie niepokoi.

– Słucham? Z kim rozmawiam? – Sytuacja jest dziwna i sprawia, że nie do końca wiem, co mam powiedzieć.

– To teraz nieistotne, Joanno.

Mrozi mnie na dźwięk mojego imienia. Z każdą sekundą tej dziwnej rozmowy rośnie we mnie niepokój pomieszany z irytacją, czuję, że coś jest bardzo nie tak. Jestem pewna, że nigdy wcześniej nie słyszałam tego głosu.

– Kim ty jesteś i skąd mnie znasz? – pytam twardo, chcąc pokazać mojemu rozmówcy, że mnie nie przestraszył, chociaż nie mam pojęcia, czy w ogóle mu na tym zależy.

– Jestem starym znajomym kogoś bardzo ci bliskiego. Jak się postarasz, dowiesz się, o kogo chodzi. Mam ci coś do powiedzenia i chciałem cię złapać, jeszcze zanim ruszysz w stronę Poznania.

– Co to ma znaczyć?! Powiedz, do cholery, kim jesteś i czego ode mnie chcesz, albo się rozłączam! Nie mam ochoty na głupie żarty! – Czuję, jak w moim żołądku ponownie rośnie ta ciężka kula, która zawsze poprzedza ataki paniki. Po tych wszystkich wydarzeniach nawet pozornie mało stresująca sytuacja jest w stanie wyprowadzić mnie z równowagi.

– Nie chcesz się rozłączyć. – Szorstki głos wydaje mi się teraz obrzydliwy, oślizgły w swoim chropowatym brzmieniu. – Lepiej, żebyś usłyszała to, co chcę ci powiedzieć.

– Mów i spadaj. – Licząc na koniec tej dziwnej rozmowy, uznaję, że nie będę wdawać się w żadne dyskusje. Zaraz się pewnie dowiem, że to głupi żart.

– Twoja córka Tosia… – nagle przez całe moje ciało zaczynają biec paraliżujące ciarki i stopniowo docierają nawet do koniuszków palców u rąk i stóp – ma siedem lat, śliczne blond loczki i zielone oczy.

Czuję, jak w moich żyłach zaczyna gotować się krew. Milczę przez kilka długich sekund, ale kiedy wypowiadam kolejne słowa, mój głos jest stanowczy i pewny.

– Posłuchaj, pieprzony psycholu. – Na wspomnienie mojej córki czuję, jak ogarnia mnie prawdziwa furia. Ktokolwiek ośmielił się wykonać taki telefon, przekroczył wszelkie granice. – W tym momencie odsuwam od ucha telefon, wciskam czerwoną słuchawkę i bardzo cię proszę, żebyś wypierdalał. A jeśli zadzwonisz do mnie jeszcze raz, zgłoszę to na policję!

Natychmiast robię dokładnie to, co zapowiedziałam. Drżącym kciukiem wciskam na ekranie telefonu czerwony przycisk i przerywam połączenie. Wpatruję się w bezruchu w dziewięć cyfr numeru telefonu, z którego ktoś wykonał to połączenie. Po chwili znikają z ekranu, a ten zmienia się w czarne lustro, w którego odbiciu widzę swoją przerażoną twarz.

Kto? Kto może być tak podły, by robić takie rzeczy? Po śmierci mojego dziecka, prawie trzy lata temu, codziennie czekałam, aż wydarzy się coś podobnego. Aż przyjdzie ktoś, kto powie, że to nieprawda. Że Tosia wciąż żyje. Czekając na cud, topiąc się we własnej rozpaczy, otarłam się o śmierć.

Odkładam telefon na podłogę i siadam, opierając się o drzwi. Ukrywam twarz w dłoniach i wciąż jeszcze czuję, jak panika paraliżuje moje ciało. Palce u rąk mam zdrętwiałe, po całej mojej twarzy wędrują nieprzyjemne ciarki, oczy zachodzą dziwną, szarawą poświatą. Powinnam głęboko oddychać, ale nie mam na to siły. Poddaję się lękowi i nie pierwszy już raz przegrywam walkę z atakiem paniki. Po wielu doświadczeniach z tym związanych wiem jednak, że w końcu minie. Siedzę tak jeszcze chwilę, trzęsąc się i starając uspokoić ciało i umysł. Ustabilizować sytuację.

Odłożony na podłogę telefon głośno wibruje. Jeden krótki sygnał – dźwięk przychodzącej wiadomości. Niepewnie biorę smartfon do ręki. Zesztywniałe palce mają sporo trudności, by odblokować ekran. Czuję kolejne uderzenie paraliżującego gorąca – dostrzegam, że to wiadomość od numeru, z którym właśnie się rozłączyłam. Klikam w okienko. Wyświetla się szary prostokąt, który zwiastuje, że za chwilę na ekranie pojawi się jakieś zdjęcie. Serce chyba przestaje mi na chwilę bić, znowu czuję piekący ból w klatce piersiowej.

Obrazek w jednej chwili wyświetla się w całości. I choć patrzę na niego, to nie do końca dociera do mnie to, co na nim widzę. Czuję się tak, jakbym przyglądała się sobie z boku. Jakbym widziała kobietę, która siedzi na podłodze pustego mieszkania, przerażona i oniemiała. Jednak ból odczuwam realnie i to on przywołuje mnie z powrotem do mojego ciała. Ścisk żołądka i łomot serca – doskonale to znam.

Truchleję, kiedy w końcu dociera do mnie, co widzę na zdjęciu. Telefon wypada mi z dłoni i z trzaskiem ląduje na podłodze.

POWRÓT I

SZCZĘŚCIE

3 lata wcześniej

Wszyscy pragniemy szczęścia i bardzo o nie zabiegamy. Ale kiedy już przyjdzie, zaczynamy rozglądać się trwożnie za rachunkiem, jaki nam przyjdzie za nie zapłacić.

Jonathan Carroll

– Tośka, proszę cię, wkładaj już buty! Jeśli nie wyjdziemy w ciągu pięciu minut, znowu się spóźnimy.

Dziewczynka o jasnych włosach, ubrana w dziecięce jeansy z wizerunkiem dwóch pluszowych misiów na kolanach oraz granatową koszulkę z kołnierzykiem, skrzywiła się delikatnie na ponaglenie matki. Niepocieszona zbyt krótkim snem i brakiem możliwości dokończenia odcinka Psiego patrolu podczas szybkiego śniadania, odburknęła:

– Idę już, idę. Ale włączymy baję po peczkolu?

Joanna przeglądała się właśnie w lustrze. Szary garnitur w delikatną kratkę doskonale pasował do nowych, brązowych botków. Subtelny makijaż, w tym również lekko różowe usta, współgrał z ciemnymi oczami. Brązowe włosy związane w koński ogon z pozostawionymi z przodu przy każdym uchu dwoma kosmykami dopełniały obrazu kobiety zdecydowanej, silnej i niezależnej. I takie było ich zadanie, bo właścicielka owych włosów, szarego garnituru, a przy tym również smukłej sylwetki z doskonale zarysowaną talią nie do końca w siebie wierzyła. Za to doskonale maskowała problem z samooceną za pomocą ubrań, dodatków i makijażu.

„Jest dobrze” – pomyślała, po czym niecierpliwie zerknęła w stronę córki, która wciąż rozłożona na fotelu przed telewizorem kończyła kanapkę z żółtym serem.

– Tosia, szybciutko! Raz-dwa! Buty i wychodzimy.

– Pomożesz mi? Ja jestem zmęczooona. – Dziewczynka ostatnią sylabę wypowiedziała przeciągle, a na dowód swojego wyczerpania ceremonialnie osunęła się na oparcie fotela i zakryła usta małą rączką, udając, że ziewa.

– Jasne. Mogę też zanieść cię do samochodu na rękach, weźmiemy do niego kołdrę i poduszkę. Prześpisz się w drodze do przedszkola.

Odpowiedź zbiła z tropu drobną blondynkę o intensywnie zielonych oczach.

– Naprawdę? – zapytała niemal już uszczęśliwiona.

– Nie. Maszeruj do szafy i wskakuj w tenisówki.

Joanna z delikatnym uśmiechem na twarzy patrzyła na córkę, która z nieskrywanym oburzeniem zeskoczyła z fotela i pobiegła do szafy w przedpokoju, żeby odnaleźć w niej swoje buty. Tosia była cudownym dzieckiem. Mimo skłonności do manifestowania swojego niezadowolenia była wesoła, wygadana i uwielbiała przytulać się do rodziców. Kilkadziesiąt razy dziennie powtarzała „kocham cię” do tego, kogo akurat miała pod ręką – mamy lub taty. Zapalona artystka, na widok farb akwarelowych błyszczały jej oczy. Pędzlem władała dużo lepiej niż Joanna i zdecydowanie lepiej niż Andrzej. Bez trudu wygrywała w przedszkolu konkursy plastyczne dla najmłodszych, chociaż – w przeciwieństwie do wielu innych dzieci – podczas tworzenia prac nigdy nie korzystała z pomocy rodziców. Miała wspaniałą wyobraźnię. Czasem ta wyobraźnia była w stanie pognać ją do opowiadania niestworzonych historii, i to do tego stopnia, że rodzice nie wiedzieli, co jest prawdą, a co jedynie wytworem dziecięcych imaginacji. Tosia była światłem. Dla swojej mamy absolutnie wszystkim. Pojawiła się dość niespodziewanie i wywróciła życie kobiety do góry nogami, zmieniła wszystko. Joanna miała jednak świadomość, że Tosia to najlepsze, co ją w życiu spotkało.

Wyszły z domu spóźnione co najmniej o kilkanaście minut. Droga do przedszkola minęła nerwowo, zwłaszcza dla Joanny, która co chwilę zerkała na zegarek umieszczony na desce rozdzielczej rodzinnego volvo xc60. Światła na skrzyżowaniu zmieniały się zdecydowanie zbyt powoli z czerwonego na zielone, a zdecydowanie zbyt szybko w drugą stronę. Joanna rzuciła pod nosem cichutkim przekleństwem. Nie lubiła spóźniać się do pracy, nie lubiła zwracać tym na siebie uwagi szefa i innych pracowników biura projektowego. Za to Tosia, kompletnie niezestresowana, siedziała w foteliku na tylnym siedzeniu. Odwrócona tyłem do kierunku jazdy nie widziała zegarka, zresztą i tak niczego nie potrafiła z niego odczytać. Podśpiewywała pod nosem piosenkę, której nauczyła się w przedszkolu.

Po piętnastominutowej jeździe dotarły do bramy Prywatnego Przedszkola Językowego Children’s Place. Parking był już prawie pusty po tym, jak rodzice pozostawili dzieci w placówce i ruszyli do swoich codziennych obowiązków. Joanna szybko odprowadziła Tosię do szatni i obserwowała, jak dziewczynka zmienia buty na przedszkolne kapcie. Zazwyczaj opowiadała przy tym różne historie, przez co trwało to długie minuty. Dzisiaj jednak zdawała się poddać nastrojowi swojej matki, która – przez widmo spóźnienia – dreptała w miejscu zniecierpliwiona. Dlatego mała uporała się z butami bardzo szybko, po czym żwawym krokiem ruszyła w stronę sali numer pięć – Mali Odkrywcy. Odwróciła się jeszcze do mamy i posłała jej najsłodszy ze swoich uśmiechów, podczas którego jej oczka zmieniały się w dwie urocze podkówki, niczym u Mamy Muminka. Pomachała żywo i zniknęła za drzwiami, zachęcana przez panią Małgosię, by dołączyła do reszty dzieci.

Joanna pozwoliła sobie na trzy sekundy uśmiechu, patrząc w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała jej córka. Często w takich chwilach nachodziła ją refleksja, że mała rośnie zbyt szybko. Jeszcze do niedawna spędzały razem cudowne długie chwile przytulania, karmienia piersią, noszenia w materiałowej chuście. Były nierozłączne, ogromnie ze sobą związane. Joanna przestała widzieć świat poza swoją córką i swoją rodziną. Z całych sił go doceniała, próbowała chronić przed wszystkim, co mogło nim zachwiać. Chociaż nie była przygotowana na pojawienie się dziecka, a informacja o ciąży mocno ją zaskoczyła, nigdy nie żałowała, że swojego życia nie rozegrała inaczej. W roli matki poczuła się potrzebna i spełniona. Andrzej był dla niej ogromnym wsparciem. Zaskakująco dobrze radził sobie z opieką nad miniczłowiekiem, który ni z tego, ni z owego zaczął zajmować większą część ich łóżka. Nosił na rękach, czytał bajki, kąpał, przewijał i spędzał z małą każdą wolną chwilę.

Zupełnie niespodziewanie zbudowali życie, o którym chyba nawet nie marzyli. Wcześniej Joanna widziała siebie w roli wziętej architektki, która ma swój udział w projektowaniu budynków budzących zachwyt i uznanie. Chciała ciężką pracą zdobywać nagrody, a wylądowała w domu z dzieckiem, pochłonięta pasją rodzicielstwa bliskości i gotowania zdrowych posiłków dla całej rodziny. Zaskoczyło ją, jak bardzo była z tym szczęśliwa.

W biurze projektowym DODORA dzień mijał dość leniwie. Mieszały się tam dźwięki wydawane przez drukarkę, kserokopiarkę i ekspres do kawy. Co jakiś czas wtórował im odgłos dzwoniącego telefonu. Wzrok Joanny co chwilę podążał w stronę prawego dolnego rogu ekranu komputera, gdzie znajdował się zegarek. Kończyła właśnie projekt domku jednorodzinnego, który miał powstać w jednej z podwrocławskich wsi. Nic specjalnego. Kuchnia otwarta na salon, mały pokoik na dole, na górze trzy jeszcze mniejsze. Dwuspadowy dach, kilka drewnianych elementów na elewacji. Joanna nie mogła pozbyć się wrażenia, że jej kariera rozwinęła się w kompletnie inną stronę, niż przewidywała. Była zafascynowana projektowaniem urbanistycznym, chciała wpływać na wygląd przestrzeni miejskiej, sprawiać, by była piękniejsza. Chciała rewitalizować miejskie place, czynić je miejscami, które ludzie pokochają. Tymczasem całe godziny spędzała na tworzeniu kolejnych, niemal takich samych domków w biurze DODORA. Durna nazwa pochodziła od imion właścicieli, Doroty i Dominika, i kompletnie nic nie mówiła o tym, czym firma się zajmuje, ale to nie przeszkodziło DODORZE stać się jedną z popularniejszych wrocławskich pracowni projektowych, zwłaszcza jeśli chodzi o obsługę klientów indywidualnych. Każdy Kowalski mógł tu zamówić projekt swojego domu za w miarę przystępne pieniądze. W dodatku Dorota i Dominik zdecydowali się zatrudnić Joannę, która po dwuletniej przerwie poświęconej wychowywaniu dziecka wypadła nieco z dynamicznego rynku pracy. Pogodziła się z tym, że być może nigdy nie będzie taką architektką, o byciu jaką marzyła.

Dźwięk telefonu przerwał jej wyliczenia związane z konstrukcją dachu domu. Zegarek, który niecierpliwie obserwowała już od kilku godzin, pokazywał, że jest piętnasta czternaście. Na ekranie nowego iPhone’a pojawiło się zdjęcie uśmiechniętego Andrzeja.

– Stęskniłeś się? – odezwała się delikatnym, choć trochę kocim, zadziornym głosem.

– Asia…

Wiedziała, że coś się stało. Jedno krótkie słowo, ton, jakim je wypowiedział, ten niepokój w głosie. Coś złego.

– Andrzej… mów.

– Jesteśmy w szpitalu, z Tosią.

– Boże… – Zerwała się natychmiast z miejsca i odruchowo chwyciła za torebkę leżącą na niskiej półce obok biurka. W nadchodzącym falami amoku zaczęła szukać kluczyków do volvo.

– Spokojnie, jest w porządku. Zostawią ją tu kilka dni na obserwacji.

Na pytania nie było czasu, choć biegnąc do samochodu, nie odrywała telefonu od ucha. Po policzkach ciekły jej łzy, bo myśl, że coś mogło się stać jej ukochanej Tosi, paraliżowała ją, czyniąc zdolną jedynie do płaczu. Ręce trzęsły jej się z taką siłą, że telefon wypadł jej z ręki, kiedy po skończonej rozmowie próbowała wrzucić go do torebki.

Andrzej pokrótce streścił, co się wydarzyło. Nieuważny kierowca prawie potrącił Tosię na przejściu dla pieszych. Wracała z przedszkola, pod opieką taty. Zatrzymali się na jednym z parkingów w pobliżu niewielkiej lodziarni. Mała miała ochotę na lody z cukierkową posypką. Spokojne miejsce, niewiele samochodów, bardzo słaby ruch. Nikt nie spodziewał się tam pędzącego wariata, który za nic ma krążące w okolicy dzieci. Natychmiast po wydarzeniu odjechał z parkingu. Joanna nie pytała, czy policja go zatrzymała. W tej chwili najważniejsza była Tosia.

Wpadła do szpitala po długich kilkudziesięciu minutach spędzonych w samochodzie. Po drodze trzykrotnie przejechała na czerwonym świetle i umykała przed zderzakami samochodów rozwścieczonych kierowców, którzy wjechali już na skrzyżowanie z innej strony. Trąbili na nią i wymachiwali rękami zza kierownic swoich aut. Na parkingu pod szpitalem nie było wolnych miejsc, więc zaparkowała samochód prawie pod samym wejściem, na postoju dla taksówek. Jeden z taksówkarzy zwymyślał ją, kiedy tylko wysiadła, ale go nie słuchała. Trzasnęła drzwiami volvo i nie dbając nawet o to, by zamknąć je pilotem, pobiegła w stronę oddziału chirurgii dziecięcej.

Tosia leżała na jednym z trzech łóżek niewielkiej, pomalowanej na żółto sali. Z każdej ściany uśmiechały się do małych pacjentów wielkie naklejki przedstawiające postaci z bajek. Kolorowe były też zasłony w oknach. Dzięki temu pomieszczenie wydawało się odrobinę mniej ponure niż zwykła szpitalna sala. Na główce małej zawiązany był bandaż, dziwnie ją zniekształcał. Wystawały spod niego kosmyki jasnych włosów. Tuż nad lewym uchem pod bandażem widać było sporą gazę, trochę pobrudzoną krwią. Buzia była lekko zdarta, policzek i okolice oka naznaczone różowymi śladami, które wkrótce pewnie zamienią się w pokaźne strupy. Większość małego ciałka ktoś okrył szpitalną kołdrą, więc Joanna nie mogła ocenić, czy jej dziewczynka ucierpiała w jeszcze jakiś sposób. Tosia miała otwarte oczy, ale widać było po niej ogromne zmęczenie. Przymykała je delikatnie, jakby z całych sił walczyła, żeby nie zasnąć. Tuż obok jej łóżka siedział Andrzej. Oczy ukrył pod lewą dłonią, opierał na niej głowę. Prawą trzymał za rękę Tosię. Kiedy Joanna zrobiła krok do przodu, a stukot obcasa potoczył się echem po sali, mężczyzna uniósł głowę i spojrzał na nią smutnym, przepraszającym wzrokiem, choć Joanna nie miała do niego nawet odrobiny żalu. Podeszła do Tosi z drugiej strony łóżka i chwyciła ją za rękę. Była bardzo chłodna.

– Kochanie? Jak się czujesz, moje słoneczko? – Głos Joanny delikatnie drżał, choć starała się robić wszystko, by dodać Tosi otuchy swoim spokojem i pewnością.

– Nie martw się, mamo. To boli mało.

Kiedy Tosia uczyła się mówić, bardzo często używała takich słów, by coś ocenić. „To słychać za mało, daj głośniej”, „To smakuje mocno”. Informacja, że „to boli mało”, przywołała na twarz Joanny delikatny uśmiech. Ścisnęła dłoń dziecka mocniej, na policzku złożyła subtelny pocałunek, by nie spowodować jakiegokolwiek bólu. Potem przysunęła sobie niewielki taboret na metalowych nogach. Usiadła przy łóżku córki, podobnie jak Andrzej. Dopiero teraz spojrzała na męża. Jego twarz nadal wyrażała przedziwne połączenie morderczego strachu z kojącą ulgą. Otworzył usta, chcąc zapewne wytłumaczyć się ze wszystkiego, ale Joanna pokręciła milcząco głową. Dała mu znak, by nie rozmawiali o tym w obecności Tosi. Tymczasem mała zasnęła. Przytłaczającą ciszę panującą na sali przerywał tylko jej miarowy oddech.

Tosię wypisano ze szpitala cztery dni później. Z czasem z buzi dziewczynki zaczęły znikać strupy, Joanna zdjęła bandaż z jej głowy. I miało być już tylko dobrze…

ROZDZIAŁ II

W osłupieniu siedzę na podłodze, a panująca wokół cisza tylko wzmaga mój niepokój. Z ekranu telefonu uśmiecha się do mnie kilkuletnia dziewczynka. Ma blond włosy spięte w kucyk. Kilka niesfornych kosmyków sterczy zabawnie wokół czoła i uszu. Zielone oczy dziecka mają tak intensywną barwę, że aż trudno uwierzyć, że to dzieło natury. Dziewczynka ma na sobie pomarańczowy sweterek, który doskonale do tych oczu pasuje. Uśmiecha się radośnie, pokazuje przy tym kilka przednich zębów. Widać, że część z nich to już nie mleczaki.

Uśmiecha się do mnie moja Tosia.

Kiedy odzyskuję władzę nad ciałem i mimo trzęsących się kolan i rąk jestem w stanie się poruszyć, staję na chwiejnych nogach. Przygarbiona, niepewnym krokiem dziecka, które dopiero uczy się chodzić, podchodzę do stołu, by usiąść na jednym z krzeseł. Oddycham ciężko, ale wlatujące do płuc powietrze nie jest w stanie przynieść mi ulgi. Ręce trzęsą się jak oszalałe, po całej twarzy wędrują ciarki. Wywołują lekki paraliż, moje usta wyginają się nieznacznie, nie do końca mam nad nimi kontrolę. Gdybym miała cokolwiek powiedzieć, z pewnością nie zdołałabym. Język wydaje się sztywny, dołącza do reszty ciała i poddaje się temu, z czym walczyłam przez ostatnie lata. Panika właśnie mnie miażdży i nic nie mogę z tym zrobić.

Kładę przed sobą telefon. Z jego ekranu wciąż spogląda na mnie piękne dziecko, tak łudząco podobne do mojego największego skarbu. Wpatruję się w nie, wiedząc, że absolutnie sobie nie pomagam i niebezpiecznie zbliżam się do emocjonalnej dziury. Pozwalam sobie na to. Pozwalam ciału, by wydostało się spod mojej władzy, by się trzęsło, by bolały jego poszczególne części. Wpatrywanie się w zdjęcie, które zmusza moje myśli do chwytania się jakichś strzępów nadziei, jest złym pomysłem. To jak łapać mgłę.

Nie wiem, ile czasu mija, zanim absolutną ciszę panującą w mieszkaniu przerywa kolejny dźwięk telefonu. Dotykam szybko czerwonej słuchawki, wiedząc, że nie jestem w stanie wydobyć z siebie słowa. Po chwili przychodzi wiadomość: „Taksówka czeka, zapraszam”. Zbieram się do tego chwilę, ale w końcu udaje mi się wystukać na maleńkich fragmentach dotykowego ekranu litery, które układają się w słowo: „Odwołuję”. Telefon dzwoni jeszcze dwa razy. Taksówkarz z pewnością się wścieka, ale w końcu odpuszcza i przestaje się do mnie dobijać.

Mijają kolejne długie minuty, a ja wciąż wpatruję się w nadesłane przez nieznajomego zdjęcie. Przybliżam je i oddalam. Wodzę palcem po zarumienionych policzkach, wpatruję się w zielone oczy dziecka. Czuję cieknące po policzkach łzy. Serce w głupi sposób próbuje chwycić się nadziei, że moje dziecko jednak żyje, ale rozum głośno krzyczy, że to niemożliwe. Tosia odeszła trzy lata temu, świadomość tego boleśnie daje o sobie znać. Odeszła przez coś, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Zabrała ze sobą wszystko, co było dla mnie ważne.

W chwilowym przebłysku odwagi chwytam za telefon. Wchodzę w ostatnie połączenia i wybieram numer, z którego zdjęcie zostało wysłane. Po siedmiu sygnałach połączenie zostaje przerwane. Dzwonię kolejny raz. „Abonent jest czasowo niedostępny. Prosimy spróbować później”.

– Szlag! – wykrzykuję głośno i mam ochotę rzucić urządzeniem, rozbić je o najbliższą ścianę. Biorę jednak głębszy oddech, czując, jak powoli odzyskuję władzę nad moim ciałem.

Wybieram numer do Marcina, mojego dawnego przyjaciela. Jest pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl. Po śmierci Tosi zerwałam wszystkie kontakty ze znajomymi, z rodziną zresztą też. W tej chwili jednak czuję, że muszę z kimś porozmawiać. Większość osób z depresją ma z tym problem. Choroba sprawia, że gniją od środka, niszczeni przez wszystkie emocje, których nie potrafią wyrzucić. Lata terapii uczyły mnie na nowo rozmawiać z ludźmi.

– Asia? To naprawdę ty? – Jego głos w słuchawce brzmi serdecznie, choć bardzo szybko dostrzegam, że dziwi go mój telefon.

– Marcin? Przyjedź do mnie, proszę. – Mam wrażenie, że słowa same wydobywają mi się z ust.

– Ale co się stało? Gdzie ty jesteś?

– U siebie, na Wojszycach. Muszę z kimś porozmawiać.

– Dobrze, mogę być za jakieś półtorej godziny. Muszę jeszcze…

– Przyjedź teraz. – Nie pozwalam mu dokończyć zdania. Doskonale wiem, że potrzebuję czyjejś obecności natychmiast. Magda, moja jedyna przyjaciółka w nowym życiu, jest w Poznaniu. We Wrocławiu nie mam już nikogo. Jest jeszcze… nie, do niego nie mogę zadzwonić.

– Ale, Aśka… – Jego głos wcale nie brzmi stanowczo. Wiem, że bije się właśnie z myślami i waha, czy odmówić i czymś się wykręcić, czy wsiąść w samochód i być u mnie za dwadzieścia minut. Po drugiej stronie nastaje cisza, która trwa kilkanaście sekund. – Dobra, zaraz będę.

Z Marcinem znamy się prawie całe życie. Razem z rodzicami przeprowadził się do wsi, w której mieszkałam, kiedy byłam dzieckiem. Był ode mnie o rok starszy, ale przez to, że ja zaczęłam podstawówkę o rok wcześniej, chodziliśmy do tej samej klasy. Nie zaprzyjaźniliśmy się od razu. Na początku szukał kontaktu z innymi chłopakami, próbował wkupić się w ich łaski. Dziecięcy świat jest jednak dużo bardziej bezwzględny, niż wydaje się dorosłym. Jako dziecko Marcin był dość niski, a jeszcze bardziej zdawały się to podkreślać jego wielkie, odstające uszy. Do tego krzywe zęby i wystarczyło, by nieformalna klasowa „władza” nie chciała go przyjąć do swojego grona. Potem było już tylko gorzej, bo po pierwszej ekscytacji tym, że w klasie pojawił się „nowy”, zaczęły się wyzwiska, wyśmiewanie, poszturchiwanie na przerwach. Nie, wcale nie chodziło o to, że robiła to banda przyszłych degeneratów. Zdecydowana większość to byli chłopcy z dobrych domów, którzy dzisiaj pewnie zupełnie nieźle poukładali sobie życie. Jednak w klasowej hierarchii dziesięciolatków można było znaleźć się wysoko głównie dzięki temu, że wzbudzało się coś na kształt strachu, a przez to podziwu. W grupie można było poczuć się silniejszym, poza grupą było się wyrzutkiem, który najczęściej stawał się obiektem drwin z byle jakiego powodu. Takim obiektem bywałam i ja. Czasem dlatego, że zgarniałam najlepsze oceny, a czasem tak po prostu, bo akurat na horyzoncie nie pojawił się nikt inny. W jednej z wojen o plecak Marcin stanął w mojej obronie. Wyrwał go chłopcu, którego imienia dziś nie pamiętam. Oddał mi moją własność, a na kolejnej przerwie podzielił się ze mną czereśniami.

Od plecaka i czereśni minęło ponad dwadzieścia lat. Przez większość tego czasu trzymaliśmy się razem. Wybraliśmy jedno liceum, potem nawet studiując na dwóch różnych uczelniach, nie straciliśmy ze sobą kontaktu. Pewnie gdyby nie śmierć mojego dziecka, przyjaźnilibyśmy się dalej. Jednak po odejściu Tosi nikogo nie wpuszczałam do mojego świata. Przez pierwszy rok w ogóle nie wychodziłam z domu. Codziennie, kiedy kładłam się spać, miałam nadzieję, że już się nie obudzę. Nie odbierałam telefonu, w końcu też przestałam go ładować. Marcin przychodził kilka razy, nigdy nie chciałam z nim rozmawiać. Przynosił pieprzone wizytówki psychiatrów i myślał, że jakkolwiek mi tym pomoże. Któregoś razu wyrzuciłam go z mieszkania, krzycząc, by nigdy więcej nie wracał. Przestałam jeść, schudłam dwanaście kilogramów i niebezpiecznie zbliżyłam się do zagrażającego życiu niedożywienia. Kiedy zemdlałam w łazience, Andrzej wezwał pogotowie. Spędziłam na szpitalnym oddziale dwa tygodnie, ciągle dostając kroplówki i garści tabletek. Męża też nie chciałam widzieć. Gdy przychodził do szpitala, udawałam, że śpię, albo po prostu odwracałam głowę w drugą stronę. Byłam na niego wściekła, że mnie nie zostawił na tej cholernej podłodze, że nie pozwolił mi umrzeć. Byłam wściekła, że próbował się mną opiekować. Nawet za to, że wciąż myślał o domu, płacił rachunki, robił zakupy i sprzątał. Byłam na niego wściekła, bo on nadal potrafił żyć, podczas gdy we mnie umarło prawie wszystko.

W szpitalu zaczął przychodzić do mnie psychiatra. Wychodzenie z głębokiej depresji trwało długo, właściwie wcale się nie skończyło. Dalej biorę leki, choć teraz są to już tylko dawki podtrzymujące. O depresji wciąż mówi się za mało i wciąż mówi się, że aby ją wyleczyć, wystarczy wstać z kanapy. Tymczasem o tym, jak wygląda ten potwór, mogą wiedzieć tylko ci, którzy stanęli z nim oko w oko. Ja stoczyłam zwycięską bitwę, ale boję się, że kiedyś potwór wróci.

Andrzej odszedł ode mnie jakieś dwa lata po śmierci Tosi. Między nami właściwie już nic nie było. Kiedy ja zaczęłam się podnosić po największej traumie mojego życia, on zaczął spadać w przepaść. Coraz więcej pił, coraz mniej mówił. Wiedziałam, że przyczyniają się do tego także nasze relacje. Nie potrafiłam już być z nim tak jak kiedyś. Przez dwa lata do niczego między nami nie doszło, ani razu nie poszliśmy ze sobą do łóżka. Nie umiałam się już do niego przytulać, nie potrzebowałam jego bliskości w żadnym znaczeniu – ani fizycznym, ani psychicznym. Rozmowy ograniczyliśmy do minimum. „Zamknij okno, wynieś śmieci, zapłać rachunek za prąd”. Stopniowo wygasało w nas jakiekolwiek zainteresowanie sobą nawzajem. Czasem miałam wrażenie, że go to boli, ale przestał walczyć. Pewnego dnia wróciłam z cmentarza, gdzie byłam odwiedzić Tosię, i zastałam go siedzącego na fotelu, tuż obok wielkiej walizki. O dziwo, był trzeźwy, choć rzadko mu się to wtedy zdarzało. Czekał na mnie, by powiedzieć, że odchodzi. Choć mnie to nie zaskoczyło, to jednak nie wiedziałam, jak zareagować. Wcześniej myślałam, że to jedna z najważniejszych osób w moim życiu, lecz nie poczułam nic, kiedy oznajmił, że mnie opuszcza. Pozwoliłam, by mnie przytulił. Kiedy wyszedł, zamknęłam za nim drzwi. Nie wiedziałam, dokąd poszedł. Tego wieczoru wypiłam dwie butelki wina i szybko zasnęłam.

Dzwonek do drzwi. Marcin wygląda tak samo jak wtedy, gdy widzieliśmy się po raz ostatni, ale kompletnie inaczej niż wtedy, gdy go poznałam. Uszy już tak bardzo nie rzucają się w oczy, może dlatego, że przez te wszystkie lata dorobił się całkiem sporej muskulatury. Aparat skutecznie poradził sobie z krzywymi zębami. Włosy ma ciemne, ładnie ułożone, twarz zadbaną, starannie przystrzyżony zarost. Jest dobrze ubrany, kraciasta marynarka w ciemnobrązowym kolorze pasuje do materiałowych spodni. Minę ma wystraszoną, ale też zaciekawioną.

– Cześć – wyduszam z siebie.

– Możesz mi powiedzieć, co się stało?

Wpuszczam go do środka. Rozgląda się po pustym mieszkaniu, ale nic nie mówi. Wchodzi do salonu, a potem odwraca się w moją stronę i patrzy na mnie wyczekująco.

– Przepraszam, że tak nagle – zaczynam – ale musiałam z kimś porozmawiać.

– Wyjeżdżasz? – pyta, wykonując głową gest wokół ścian mieszkania. – Czy to inspiracje z jakichś nowych katalogów wnętrzarskich?

– Właśnie miałam… – Próbuję wytłumaczyć, ale stwierdzam, że to bez sensu. Nie chcę spowiadać mu się z tego, co mam w planach. Zadzwoniłam do niego przez to cholerne zdjęcie. – Nieważne.

– Asiu, żeby tu przyjechać, musiałem olać jedną naprawdę istotną rzecz. I choć nadal jesteś dla mnie bardzo ważna i z chęcią poświęcę ci czas, to wolałbym już jednak dowiedzieć się, o co chodzi.

Nie jest zniecierpliwiony. Jest miły i rzeczowy, jak zawsze. Ale na pewno zdaje sobie sprawę, że nic błahego nie spowodowałoby, że zadzwoniłam do niego tak nagle. Podchodzę do swojego telefonu i podnoszę go ze stołu. Otwieram zdjęcie nadesłane przez nieznany numer. Sama krótko jeszcze spoglądam na sfotografowaną dziewczynkę, a potem podaję mu urządzenie. Obserwuję go, kiedy spogląda na telefon. Lekko marszczy brwi i zdecydowanie szerzej otwiera oczy.

– Kto to jest? – pyta szczerze zdziwiony. – Ona wygląda jak…

– Wiem.

– Skąd masz to zdjęcie? – Lustruje mnie wzrokiem, chyba próbując wybadać, co o tym wszystkim sądzę. I już widzę, że nie wierzy.

– Nie wiem, Marcin. Dostałam je od kogoś, kto dzisiaj do mnie zadzwonił. Twierdził, że Tosia żyje, opisał ją – mówię coraz szybciej, coraz bardziej rozdygotanym głosem. Ponownie czuję, że oczy mam pełne łez. – Nie wiem, do cholery, co się tutaj dzieje. – Po ostatnich słowach głos mi się łamie i zaczynam płakać.

– Spokojnie. – Marcin podchodzi do mnie i delikatnie przytula. Od dawna nie miałam tego rodzaju kontaktu fizycznego z żadnym mężczyzną, z kobietą właściwie też. – Kto do ciebie dzwonił? Znasz go? Co powiedział?

– Nie mam pojęcia, kto to. Próbowałam oddzwonić, numer już nie odpowiada. Ten człowiek mówił tak, jakby mnie obserwował, on wszystko wiedział. Wiedział, że za chwilę wyjeżdżam do Poznania, wiedział, że czekam na taksówkę. Marcin!

Wzmacnia uścisk, jakby się bał, że za chwilę przestanę kontrolować swoje ciało. Poddaję się temu. Możliwość wtulenia się w kogoś większego przynosi mi iluzoryczną ulgę. Nagle czuję się mała, chroniona.

– Asiu… – zaczyna niepewnie. – Ty przecież wiesz, że to niemożliwe, prawda? Tosia…

– Wiem, do cholery! – Wyrywam się szybko z jego ramion, reagując trochę zbyt agresywnie. – Wiem – dodaję już spokojniej na znak, że nie tracę nad sobą panowania. – Po prostu zastanawiam się, co za gnojek robi mi coś takiego. I o co mu chodzi. – Wycieram ręką mokry policzek, pociągam nosem.

– Domyślasz się, kto to może być?

– Nie mam pojęcia.

Patrzy na mnie badawczo. Był świadkiem tylu sytuacji, w których odegrałam główną rolę, złożoną z krzyków, złości i agresji, że pewnie jest przygotowany na wszystko. Po chwili oddaje mi telefon.

– Wiesz, że stworzenie takiego zdjęcia to kilka minut, czasem kilka sekund pracy. Dobra aplikacja i możesz dowolnie kogoś postarzeć lub odmłodzić. Wiesz to, prawda?

Patrzę na niego z zawodem. Sama nie do końca rozumiem, czego w ogóle od niego oczekiwałam. Zachowuje się przecież zupełnie racjonalnie, a ja chyba po prostu chcę, żeby wzniecił we mnie ten nikły płomyczek nadziei, który nagle – wbrew wszystkiemu – zaczął się we mnie tlić.

– Przepraszam cię – mówię cicho – nie powinnam była do ciebie dzwonić.

– Asia, dobrze zrobiłaś. Po prostu…

– Co „po prostu”? Co?! Myślisz, że jestem głupia, prawda? Że robię z igły widły i, zamiast olać sprawę, to się nakręcam? – Naprawdę się nakręcam. Zaczynam na niego krzyczeć, chociaż nie mam ku temu absolutnie żadnego powodu.

– Nic takiego nie powiedziałem – odpowiada spokojnie. – Jeśli chcesz, to zaraz razem pojedziemy na policję i zgłosimy to wszystko.

Ciężko opadam na krzesło. Trudno mi uwierzyć, że ten koszmar trwa. Przez dwa ostatnie lata walczyłam o odzyskanie namiastki mojego życia. Robiłam wszystko, by pogodzić się ze stratą, z rozpadem rodziny, z samotnością, która przyszła z dnia na dzień. I kiedy zaczęłam odzyskiwać równowagę, znowu dzieje się coś, co – jak na pstryknięcie palców – z hukiem ją burzy.

– Nie, to chyba bez sensu. Nie wiedziałabym nawet, co im powiedzieć.

– Jest za to ktoś, komu na pewno powinnaś powiedzieć. Dzwoniłaś do Andrzeja?

Przeszło mi to przez myśl. Jednak od dwóch lat mam z nim bardzo nikły kontakt. Łączą nas jeszcze sprawy niewielkiej części wspólnego majątku i choć Andrzej niczego nie chce i nie ma żadnych roszczeń, parę razy w tej sprawie rozmawialiśmy. Miałabym do niego teraz zadzwonić i powiedzieć mu, że ktoś właśnie usiłuje mnie przekonać, że nasza córka jednak nie zginęła?

– Jedźmy do niego – mówię głośno, choć sama jestem tymi słowami zdziwiona. Cieszę się jednak, że tak szybko wypowiedziałam tę myśl. Gdybym tego nie zrobiła, zaraz przekonałabym samą siebie, że to nie jest dobry pomysł. Teraz już łatwiej podjąć tę decyzję.

Marcin pokazuje mi otwartą dłoń, na której leży kluczyk samochodowy. Bez słowa przechyla głowę na bok, wskazując nią na drzwi. Daje sygnał, żebym wstała i poszła razem z nim. Przez ułamek sekundy czuję się naprawdę dobrze z tym, że do niego zadzwoniłam.

POWRÓT II

ROZPACZ

3 lata temu

Strach tnie głębiej niż miecze.

George R.R. Martin

Wyraźnym znakiem nieuchronnego odejścia lata jest to, że dni stają się coraz krótsze. Słońce szybciej daje za wygraną i chowa się za horyzontem, pozostawiając tylko trochę szarości. Małej Tosi bardzo to przeszkadzało. Kochała długie zabawy z ojcem w niewielkim ogródku, upierała się, że gdy oddycha świeżym powietrzem – szybciej rośnie. Joanna nie raz już przyznała się przed sobą, że gdyby to była prawda, wypuszczałaby Tosię na to świeże powietrze jak najrzadziej. Chciała napawać się wczesnym dzieciństwem córki, a nie mogła pozbyć się wrażenia, że czas biegnie w przyspieszonym tempie. Co chwilę po zbyt krótkich legginsach i przyciasnych sweterkach przekonywała się, że Tosia rośnie błyskawicznie, i trudno jej było się z tym pogodzić.

– Mamooo, możemy jeszcze na podwólko? – Dziewczynka kończyła właśnie podwieczorek. Na jej okrągłej buzi widoczne były wielkie fioletowe wąsy po jogurcie jagodowym.

– A nie za późno, kochanie? – Joanna dzieliła swoją uwagę między wkładanie naczyń do zmywarki a sprawdzanie projektu domu, który jutro zamierzała oddać klientowi. Nie lubiła przynosić pracy do domu, ale czasem nie miała wyjścia. Obiecywała sobie, że szybko dokończy projekt, a resztę wieczoru poświęci rodzinie.

– Nie za późno. Nie ma jeszcze nocki. – Tosia stała już przy drzwiach prowadzących na ogródek.

Kupno mieszkania na parterze, do którego przylegał kilkudziesięciometrowy ogródek, było genialnym pomysłem. Mała mogła spędzać na nim mnóstwo czasu, a oni zawsze mieli ją na oku. Latem stał tu niewielki dmuchany basen, zimą bałwan. Ten drugi bardzo rzadko, ze względu na brak śniegu. To nie przeszkadzało jednak Tosi spędzać całego wolnego czasu w ogródku, organizując sobie różnego rodzaju zabawy. Na tarasie stał mały stolik, na którym piętrzyły się kartki i stosy kredek. Przy nim krzesełko – razem stanowiło to dziecięcy warsztat plastyczny. Tosia zapewne siedziałaby przy nim całe noce, gdyby rodzice na różne sposoby nie próbowali jej zagonić do łóżka. Najczęściej odchodziła od niego dopiero po kilku dyskusjach i wymianie solidnych argumentów. Zarzekała się również, że malowanie do późna nie przeszkodzi jej w tym, by wstać następnego dnia do przedszkola. Rano błagała o kilka dodatkowych minut snu.

– Dobrze, ale, Tosia… – Joanna zerknęła na córkę znad ekranu laptopa – tata idzie z tobą. I tylko godzinka, okej?

– Okej, okeeej – odpowiedziała dziewczynka i krzyknęła głośno. – Tata! Choo!

Joanna uśmiechnęła się pod nosem i przyjrzała córce. Po incydencie z potrąceniem na małej główce zostały już tylko blizny. Nad lewym uchem widoczne były dwie pionowe kreski – efekt uderzenia w metalową ławkę przy lodziarni. Jak okazało się po wypadku, samochód jedynie musnął Tosię, bo w porę odepchnął ją Andrzej. Sam upadł na ziemię i dość mocno się potłukł, jednak najprawdopodobniej uratował Tosi życie. Bezmyślnego kierowcę szybko złapano. Okazał się cudzoziemcem, który jechał wypożyczonym samochodem. Proces był szybki: potrącenie, ucieczka z miejsca wypadku, nieudzielenie pomocy. W dodatku wszystko dotyczyło kilkuletniego dziecka. Sąd chyba nie miał wątpliwości: trzy lata więzienia. Joanna nie chciała uczestniczyć w żadnej z rozpraw. Widziała tego człowieka tylko na zdjęciu w gazecie, oczy miał zasłonięte charakterystycznym czarnym paskiem. Po wszystkim szybko wróciła do normalności, jeszcze bardziej starając się BYĆ dla Tosi.

W przedpokoju rozległy się kroki i do salonu wszedł Andrzej. Minę miał poważną, co pasowało do jego wyglądu i wieku. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o dość silnych rysach twarzy. Jego oczy miały ciemną oprawę i były mocno brązowe. Tym bardziej niezwykłe wydawały się intensywnie zielone oczy Tosi, która miała niecałe dwadzieścia procent szans na uzyskanie takiego koloru. Ciemne włosy Andrzeja były już dość mocno przyprószone siwizną. Był o piętnaście lat starszy od Joanny, a od dwóch, trzech lat stawało się to coraz bardziej widoczne.

Joanna uśmiechnęła się do męża, a on nieznacznie odwzajemnił ten gest. Szybko dołączył do Tosi, która już radośnie hasała w ogrodzie, kopiąc dmuchaną piłkę. Wyglądała na tak bardzo szczęśliwą, że przyjemnie było na nią patrzeć. Joanna westchnęła głośno i przeniosła wzrok na ekran komputera. Jeszcze tylko kilkanaście minut, zamknie ten cholerny laptop i pójdzie pobawić się z córką. Zanim jednak zdążyła uporać się z projektem, w drzwiach balkonowych pojawiła się głowa Andrzeja.

– Zażyczyła sobie popcorn. Chcesz coś ze sklepu?

– Nie, dzięki – odparła Joanna, unosząc wzrok i spoglądając na męża. – Tylko małe opakowanie tego popcornu! Powinna zjeść jeszcze dzisiaj kolację.

Andrzej kiwnął głową i wrócił na ogródek. Przez niewielką bramkę można było z niego wyjść na część wspólną osiedla, a następnie ładnie ozdobioną alejką dotrzeć do małych delikatesów, w których było wszystko, ale za cenę niemal dwukrotnie wyższą niż w popularnych marketach. Joanna postanowiła skupić się przez ostatnie kilka minut i rozprawić z pracą. Po powrocie Andrzeja i Tosi ze sklepu włączą jakąś pełnometrażową bajkę, zjedzą michę popcornu. Pewnie skończy się na bardzo skromnej kolacji, bo zbyt wiele nie wejdzie do przepełnionych brzuchów, ale raz na jakiś czas można sobie na to pozwolić.

Przy mierzeniu okien od strony kuchni w projekcie, który wykonywała, upłynęło Joannie kilka kolejnych minut. Upewniła się parę razy, czy obliczenia się zgadzają, zanim odetchnęła z lekkością po tym, jak uznała, że wszystko jest gotowe. Złożyła leżące przed nią dokumenty, zamknęła komputer. Położyła jedno na drugim i odłożyła na parapet. Przy okazji zerknęła na ogródek; na dworze zrobiło się już szarawo, przez co o wiele bardziej widoczne było sztuczne światło tarasu. Żarówka rzucała żółtawy promień w stronę stolika Tosi, gdzie rozłożone były pomalowane na różne kolory kartki. Wśród nich Joanna dostrzegła rysunek trzech postaci: wysokiego mężczyzny, nieco niższej kobiety i dziecka – sądząc po wściekłoróżowej sukience – dziewczynki. Tata, mama i Tosia. Kolejny do kolekcji.

Wyszła na taras. Było już dość chłodno. Joannie przyszło na myśl, że Tosia jest zbyt lekko ubrana na wieczorne wycieczki po osiedlu. Miała nadzieję, że Andrzej szybko przyprowadzi ją z powrotem. Zaczęła składać dziecięce rysunki w jedną, precyzyjnie wyrównaną stertę. Krzesło wsunęła pod stolik, kredki wrzuciła do kubka. Kończąc porządki, uniosła głowę i zobaczyła, że osiedlową drogą zmierza w jej kierunku Andrzej.

– Dawaj tutaj to nasze szczęście, zimno już – powiedziała od razu.

– Ale jak to? – zdziwił się Andrzej.

– Nie wzięliście bluzy. Mała zmarznie i skończy się katarem, chodźcie już do środka.

– Ale, Asia, przecież mała została z tobą… – Andrzej mówił niepewnie, delikatnie zmarszczył czoło. Rozejrzał się po niewielkim ogródku, jakby dziewczynka miała wyskoczyć spod któregoś krzaczka i głośno zaśmiać się ze swojego żartu.

Joanna poczuła potężną falę niepokoju. Szybkim krokiem podeszła do Andrzeja i stojąc na środku ogródka, zaczęła się nerwowo rozglądać w każdą stronę.

– Jak to ze mną?! – krzyknęła do męża. – Widziałeś, do cholery, że pracuję! Byłam pewna, że zabrałeś ją ze sobą!

– Nie, krzyknąłem do ciebie z ogródka, że mała zostaje i żebyś miała na nią oko! – Wydawał się coraz bardziej przestraszony. Podbiegł do dziecięcego stolika i rzucił na niego paczkę popcornu i karton soku pomarańczowego. – Nie słyszałaś?

– Nie słyszałam! – wykrzyknęła Joanna, czując, jak wzbiera w niej panika. – Gdzie ona jest w takim razie?! Tosia!

Wbiegła do domu. Rozejrzała się po salonie, następnie rzuciła okiem w stronę kuchni. Omiotła wzrokiem jadalnię, każde krzesło po kolei. Szybko się schyliła, chcąc się upewnić, że dziecka nie ma pod stołem. Pobiegła w stronę kolejnych pomieszczeń. Pokój dziewczynki był pusty, w łazience również nikogo nie było. Chwyciła za klamkę do sypialni i otworzyła drzwi. Łóżko było nietknięte, w szafie tylko ubrania. Sprawdziła też za zasłonami i pod łóżkiem. Wracając, pchnęła także drzwi wejściowe, ale były zamknięte na górny zamek. Tosia nie miałaby możliwości, żeby go otworzyć, była za niska. Zresztą Joanna na pewno by zauważyła, gdyby dziewczynka podejmowała taką próbę.

Wróciła do ogrodu. Andrzej stał za rzędem niewielkich tuj, gdzie zapewne zaglądał za Tosią. Na widok Joanny i jej przerażonego spojrzenia głośno krzyknął:

OD AUTORKI

JEŻELI SPODOBAŁA CI SIĘ POWIEŚĆ, TO BĘDZIEMY WDZIĘCZNI, JEŚLI PODZIELISZ SIĘ OPINIĄ NA JEJ TEMAT ZE ZNAJOMYMI ZA POŚREDNICTWEM MEDIÓW SPOŁECZNOŚCIOWYCH LUB W JAKIKOLWIEK INNY SPOSÓB. DZIĘKUJEMY!

Wydanie I

ISBN 978-83-67545-46-4

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium