Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W niewielkim miasteczku przy polsko-czeskiej granicy czas płynie ospale, a mieszkańcy przyzwyczaili się do łagodnego rytmu życia. Jednak nadejściu wiosny towarzyszą wydarzenia, które na zawsze mogą zburzyć spokój lokalnej społeczności. Jest marzec 2022 roku, kiedy policjanci z Lądka Zdroju zostają wezwani do tajemniczego odkrycia w lesie – beczek wypełnionych dziwną cieczą. Toksyczne odpady mogące zatruć glebę i wodę to jednak nie wszystko, co przez lata skrywał las. W jednej z beczek odkryty zostaje ludzki szkielet. Świadectwo przeszłości, która miała zostać zapomniana.
Prokuratura wszczyna śledztwo, a kieruje nim ambitny Feliks Niemiłko, zesłany na prowincję za swoje grzechy. Z prokuratorem pracuje młoda policjantka, Anita Starska, której trudno pogodzić się z faktem, że w jej ukochanych górach czai się śmierć i strach. Czy Niemiłko i Starska odkryją prawdę, której muszą szukać w mrocznej przeszłości? Jak poradzą sobie z tym, że z każdą odsłoniętą kartą pojawiają się też nowe zagadki i kolejne makabryczne odkrycia?
Hermetyczna społeczność skrywająca własne tajemnice, ogromne pieniądze związane ze „śmieciowymi gangami” i przeszłość, której cienie nie dają o sobie zapomnieć. Wszystko w otoczeniu malowniczych gór i lasów, które mogą być zarówno schronieniem, jak i siedliskiem zła.
Autorka świetnie przyjętego thrillera „Wróżda” zmienia reguły kryminalnej gry. Czytelnik nie szuka jedynie odpowiedzi na pytanie: „kto zabił?”, ale razem z prokuratorem i policjantką stara się ustalić tożsamość ofiary. Kim była? Dlaczego została zamordowana? I czy na pewno mieszkańcy miasteczka mogą się czuć bezpiecznie?
Mocna i niezwykle niepokojąca historia. Ta powieść wciąga i trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Nieodkładalna!Kinga Wójcik
Co za doskonale przemyślana intryga! Niecierpliwie przekładałam ostatnie kartki, aby w końcu dowiedzieć się jak zakończy się ta historia. Nie oderwiecie się, dopóki nie poznacie prawdy. Świetny kryminał! Polecam. Magda Stachula
Autorka wpuszcza czytelnika do labiryntu i nie pozwala mu się wydostać aż do zaskakującego końca. W „Wodach czerwonych” można się utopić, uważajcie! Marta Guzowska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 469
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024 AGATA KUNDERMAN
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone
Copyright © 2024 WYDAWNICTWO INITIUM
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW
Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ
Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS
Współpraca organizacyjna: ANITA BRYLEWSKA, IZABELA NESTIORUK, OLGA KOZŁOWSKA, BARBARA JARZĄB
Fotografia wykorzystana na okładce:
ARCANGEL
WYDANIE I
ISBN 9788367545747
Wydawnictwo INITIUM
www.initium.pl
e-mail: [email protected]
facebook.com/wydawnictwo.initium
Strzelin, rok 2014
1.
Bronisław Żytko uwielbiał odgłosy, jakie wydawał jego dom podczas śniadaniowych rytuałów. Szum czajnika, w którym gotuje się woda na kawę, dzwonienie sztućców o talerze podczas krojenia sadzonego jajka, a nawet niewinne sprzeczki córki z żoną. Te ostatnie zdarzały się dość często, ale nie miał wątpliwości, że to wynik tego, że mała miała dokładnie taki sam charakter jak jej matka. Obie były nieustępliwe, piekielnie asertywne i pewne siebie. Rozczulały go te ich dyskusje, pękał z dumy, kiedy dziesięciolatka mądrymi argumentami potrafiła całkowicie zagiąć o wiele starszą od siebie osobę.
– Jedz, Mańka, to śniadanie – powiedziała do dziewczynki jej matka – grzebiesz tym widelcem w talerzu, jakbyś szukała tam złota.
Dziewczynka spojrzała na nią z krzywą miną. Bronisław uśmiechnął się pod nosem, wietrząc ciekawą wymianę zdań.
– Znowu jajka – odpowiedziała dziesięcioletnia Marysia – nie chcę jajek.
Marzena, matka Marysi, przewróciła oczami. Podczas tego gestu wyglądała tak, że nigdy nie można było brać jej na poważnie. Była w nim urocza i zabawna. Mimo swoich czterdziestu lat miała w sobie coś dziewczęcego i niewinnego. Coś, co nieustannie przyciągało uwagę Bronisława i nie pozwoliło mu odkochać się w niej przez piętnaście ostatnich lat.
Kobieta westchnęła i ciemne włosy do ramion przerzuciła sobie w większości na jedną stronę głowy. Dziwacznie zwiększyły swoją objętość, ale tak również wyglądała – zdaniem Bronisława – pięknie.
– Dziecko, ty doceń – zwróciła uwagę córce. – Kura całe dnie siedziała, żeby to jajko mogło trafić na twój talerz. Wyobrażasz sobie? Trzy, cztery dni? Bez ruchu, bez jedzenia?
– Mama, proszę cię – odpowiedziała dziewczynka takim tonem, jakby miała za chwilę wytłumaczyć komuś, że ta cholerna Ziemia naprawdę jest okrągła. – Kura wysiaduje jajko jeden dzień, a nie cztery – powiedziała swoim rzeczowym, mądralińskim tonem. – A w tym czasie wierci się gorzej niż ja teraz, bo obraca jajo, żeby się żółtko nie przykleiło do boku, tylko tak sobie latało tam w środku.
Bronisław i Marzena zastygli w bezruchu, oboje trzymając sztućce na dziwnej wysokości. Kilka sekund dali sobie na to, by sens tych słów do nich dotarł, a potem spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem.
– Nie podmienili jej w szpitalu? – zapytał żartobliwie Bronisław. – Po kim to dziecko jest takie mądralińskie?
– Bierz tego małego cwaniaka, niech ktoś inny pomęczy się z nią w szkole. – To mówiąc, Marzena wychyliła się ze swojego krzesła, przyciągnęła główkę córki do siebie i pocałowała w skroń.
– No co? Czytałam!
– Jak zwykle – powiedzieli razem Marzena i Bronisław, ponownie reagując śmiechem na nieco udawane oburzenie dziewczynki.
Marzył o tym całe swoje życie. O tych wszystkich obrazkach, które teraz były jego codziennością. O kochającej żonie, fajnym dziecku, głupszych i mądrzejszych rozmowach przy wspólnym stole. O posiadaniu planów. Nawet nie do końca o szumnej realizacji wielkich marzeń, ale o tym, by je po prostu mieć. Wiedział, że czasem samo wyobrażenie wielkich rzeczy jest piękniejsze niż ich dokonywanie. Dzisiejsze jajko w koszulce smakowało mu wyjątkowo, kiedy po głowie krążyły mu tak miłe myśli.
– Chodź, gagatku, podrzucę cię do szkoły – powiedział do córki, wstając od stołu.
– Pójdę sama. Umówiłam się z Miśką – odpowiedziała dziewczynka, otulając się szalikiem. – Pierwszy dzisiaj polski.
– Tylko prosto do szkoły i wyłącznie po pasach, OK? – Marzena przybrała poważny, lekko ostrzegawczy ton.
– Jak zawsze… – Tym razem Marysia wywróciła oczami, dając matce do zrozumienia, że przecież już od dawna o tym wie i nie trzeba jej tego powtarzać przy każdym samodzielnym wyjściu. – Buziak!
Przed wyjściem uśmiechnęła się jeszcze w stronę rodziców, przyłożyła prawą dłoń do ust i pocałowała. Potem całusa z dłoni zdmuchnęła prosto w ich kierunku. Zniknęła w drzwiach, zanim zdążyli jej go odesłać.
2.
Poniedziałkowe poranki bywały dla niej ciężkie. Nie tylko dlatego, że soboty i niedziele obfitowały w duże ilości pochłanianego jedzenia i alkoholu, ale przede wszystkim dlatego, że konieczność wstawania o godzinie szóstej rano po dwóch dniach względnie długiego snu uważała za wymysł samego szatana. Głowa pulsowała nieprzyjemnym, uciążliwym bólem. Obie skronie paliły, prawa trochę mocniej. Nienawidziła tego uczucia, kiedy miała wrażenie, że ktoś powoli, płynnymi ruchami wkręca jej śrubę po obu stronach czaszki na wysokości oczu.
Powlekła się do łazienki, próbując w drodze rozmasować obolałe skronie. Oczy jeszcze miała przymknięte, jakby szerszy kontakt ze światłem mógł sprawić, że ból stanie się jeszcze mniej znośny. Zaklęła kilka razy pod nosem i rozpoczęła automatyczną procedurę przygotowań do pracy. Obiecywała sobie, że jeśli dojdzie do sytuacji, w której nie będzie już w stanie zakrywać makijażem fizycznych efektów swoich alkoholowych wieczorków, natychmiast przestanie pić. Starała się nie myśleć o tym, że podobne obietnice składają sobie setki alkoholików każdego dnia. Nie była przecież alkoholiczką. Ona potrafiła rozróżnić ochotę na relaks z lampką wina, w dodatku drogiego, od konieczności napicia się czegokolwiek i gdziekolwiek, byle w zapomnienie odszedł ból fizyczny i psychiczny, który przynosiła trzeźwość.
Rozpuściła włosy, by odrobinę zasłonić owal swojej twarzy, nie znosiła go. Kwadratowa, męska szczęka nie tylko dodawała jej lat, ale też sprawiała, że w jakiś mało określony sposób stawała się odpychająca. Przy pierwszym wrażeniu wydawała się agresywna, złowrogo nastawiona, może nawet wulgarna. Jednak to tylko pierwsze wrażenie. Za tą aparycją, za twarzą naturalnie wykrzywioną nieokreślonym grymasem, kryła się wesoła i towarzyska dusza. Była w pełni świadoma, że w genetycznej ruletce nie tyle przegrała, co trafiła jedno z najbardziej zabawnych i dziwacznych zestawień. Twarz, która z powodzeniem pasowałaby do doświadczonej kibolki, chodzącej z brudnym szalikiem na szyi i kurtuazyjnie pytającej przypadkowych przechodniów: „Masz jakiś problem, kurwa?”. I ciało – kompletnie do tego niepasujące – dość smukłe, proporcjonalne, zazwyczaj otulone dobrze dobranymi ubraniami. Zupełnie tak, jakby ktoś życzliwy projektował jej ciało od stóp w górę, ale przy twarzy wyszedł sobie na przerwę i wówczas zastąpił go sfrustrowany i przepracowany dziad, który z radością spieprzył dzieło poprzednika.
Przed wyjściem z domu użyła ulubionych perfum, które dodały jej pewności siebie. Wchodząc w delikatną mgiełkę, którą utworzyła za pomocą atomizera, poczuła w ustach nieprzyjemny posmak. Przypomniała sobie o wypitym wczoraj alkoholu i szybko oceniła, czy sześć godzin snu to czas wystarczający do tego, by organizm strawił truciznę. Uznała, że tak.
Chwyciła pęk kluczy wiszący tuż przy drzwiach wyjściowych. Wśród nich znajdowały się nie tylko klucze do mieszkania, lecz także klucz do charakterystycznego samochodu marki Mini, który przyciągał spojrzenia wymalowaną na całej powierzchni dachu brytyjską flagą.
Dzień był bardzo ładny. Słońce ochoczo przypominało o swoim istnieniu po tym, jak schowało się za jedną, wielką, ciężką chmurą, jaka zwykła wisieć nad Europą Centralną od początku listopada do końca lutego. Niebo w odcieniach błękitu, suche chodniki i dostrzegalne już pierwsze pąki na drzewach w kwietniowym wydaniu. Niedługo miały się zamienić w oszałamiająco zielone liście, które na kilka kolejnych miesięcy przykryją i odrobinę złagodzą szarobury charakter niewielkiego miasta powiatowego. Ucieszyła się z pięknej aury i po wyjściu z klatki schodowej wolnym krokiem pomaszerowała w stronę swojego samochodu.
3.
Drobne dłonie Marysi Żytko zaciskały się na szelkach plecaka. Mimo że było dość wcześnie, kwietniowe słońce przyjemnie już grzało. Dziewczynka przystanęła na chwilę na chodniku, by z zamkniętymi oczami wystawić buzię w stronę słonecznych promieni. Podsunęła nieco wyżej białą czapkę, w całości futrzaną, z dwoma zabawnymi warkoczykami, które zwisały poniżej uszu. Rozsunęła zamek zielonej parki, żeby twarz otoczyło rześkie, ale przyjemne powietrze. Kochała wiosnę i lubiła się nią napawać w każdej sytuacji. Lekko piegowata cera nie stanowiła tu przeszkody, bo Maria Żytko nie przejmowała się takimi błahostkami jak kilka piegów na nosie. Tata od zawsze jej powtarzał, że każdy pieg to szczęście. Uśmiechnęła się na tę myśl i otworzyła oczy. W jej stronę zmierzała już Michalina, koleżanka ze szkolnej ławki. Dziewczynka z przerażeniem zauważyła, że szkolna przyjaciółka niesie zwinięty pod pachą wielki kawał brystolu. Brązowooka szatynka w kolorowej czapce pomachała do niej radośnie.
– Zapomniałam! – jęknęła Marysia na widok przyjaciółki.
– Brystolu? Dzisiaj plastyka…
Marysia zmarszczyła usta w charakterystyczny dla siebie sposób. Robiła tak zawsze wtedy, gdy w małej głowie rodził się pomysł wyjścia z jakichś tarapatów. Zdjęła plecak i zerknęła do małej kieszonki, która była wszyta po wewnętrznej stronie. W środku znajdował się starannie i równo złożony banknot dziesięciozłotowy.
– Pójdziemy jeszcze do papierniaka? – spytała Michalinę, pokazując jej znalezione pieniądze. – Kupię sobie, bo nie chcę zawracać tacie głowy.
Lubiła, kiedy tata uważał, że jest zaradna. Wiedziała, że bez najmniejszego słowa sprzeciwu dostarczyłby jej do szkoły potrzebne materiały, ale wtedy nadal mógłby myśleć o niej jak o małym dziecku. A czytała przecież, że dojrzałość psychiczna dzieci wcale nie musi być mocno powiązana z ich wiekiem. Wiedziała, że to prawda, bo sama czuła się o wiele dojrzalsza, niż wskazywałaby na to data urodzenia w szkolnej legitymacji. Samodzielne załatwienie szkolnych zakupów to z pewnością wyraz tej dojrzałości.
Michalina ochoczo przystała na propozycję przyjaciółki, po czym obie dziewczynki ruszyły w stronę niewielkiego pasażu sklepów, wśród których znajdował się również całkiem nieźle zaopatrzony sklep papierniczy. Marysia Żytko wraz z przyjaciółką maszerowały szybkim krokiem, by zdążyć na pierwsze tego dnia zajęcia w szkole.
4.
Rytmiczna muzyka bębniła w głośnikach czarnego mini, który pędził właśnie po ulicach Strzelina. Znana piosenka puszczana była w radiu ze dwadzieścia razy dziennie, ale wciąż dawała takiego samego kopa. Nie pamiętała, który z modnych artystów nagrał ten utwór, może David Guetta? Kto by to nie był, chwała mu za tę piosenkę, bo pozwalała jej rozruszać się w cholerny, ciężki od samego rana poniedziałek. Nie zwracając uwagi na zdziwione spojrzenia przechodniów i kierowców z sąsiednich samochodów, śpiewała na całe gardło, żywo przy tym gestykulując.
Rozbudziła się nieco i myślała już o tym, co czeka ją dzisiaj w pracy. Ile ton papierów do przewalenia z kupki na kupkę. Ile głupich rozmów i spotkań, które będzie musiała odbębnić, żeby szefowa nie łypała na nią groźnym okiem? I w końcu ile zerknięć na zegarek, by wytłumaczyć przed sobą prawo do przerwy, prawo do kawy, prawo do wyjścia do domu. Na nabycie ostatniego prawa czekała z utęsknieniem już teraz. Lubiła swoją pracę, jednak małomiasteczkowy sklep meblowy, który usilnie próbowano stylizować na Ikeę, dawał jej czasem w kość. Spotykała tam ludzi zaangażowanych albo za bardzo, albo prawie wcale. Nigdy w sposób racjonalny, nigdy w taki, który mogłaby zaakceptować.
Pomyślała, że da sobie spokój z narzekaniem na pracę jeszcze przed przestąpieniem progu. Uśmiechnęła się pod nosem. Spojrzała w lusterko wsteczne i zobaczyła lekko zmęczoną, ale przyzwoicie pomalowaną twarz, na której tańczyły delikatnie promienie wczesnowiosennego słońca. Puściła sobie oczko.
Huk był o wiele większy, niż mogłaby się spodziewać, jeśli tylko kiedykolwiek rozważałaby dźwięk, z jakim ludzkie ciało ląduje na masce jadącego samochodu. Zadudniło w kabinie samochodu, ale też zadudniło jej w uszach. W sekundę poczuła, jak krew uderza jej do twarzy, a każdy mięsień na ciele spina się nieprzyjemnie, powodując bolesne pieczenie. Żołądek zastygł w mocnym uścisku, a jej otwarte usta przez chwilę kompletnie zapomniały o nabieraniu powietrza i dostarczaniu go do płuc. Palce miała tak mocno zaciśnięte na kierownicy, że końce niemal całkowicie zbielały. Długie paznokcie wbijały się we wnętrza dłoni.
Przed oczami wolno wyświetlała się jej sytuacja sprzed kilku sekund. Człowiek w zielonej kurtce odbija się od szyby czołowej jej samochodu. Głowa otulona białą czapką uderza z głuchym łoskotem, a potem odbija się jak piłka i razem z resztą ciała odkleja od zewnętrznej strony auta. Potem nagle znika.
Nie miała pojęcia, ile czasu upłynęło do momentu, w którym była już w stanie się poruszyć. Automatycznym ruchem dłoni pociągnęła za klamkę, by otworzyć drzwi samochodu. Nie tyle z niego wysiadła, co zsunęła się z fotela, obie nogi opierając mocno na ziemi. Kurczowo trzymała się otwartych drzwi, by nie przewrócić się po tym, jak trochę automatycznie i nie całkiem pod własną kontrolą podniosła ciało z pozycji siedzącej. Stawiając stopę obok stopy, przesuwała się wzdłuż pojazdu, by dotrzeć na jego przód i zobaczyć to, co właśnie stało się jej udziałem. Przerażenie sprawiało, że jej oddech był płytki, musiała walczyć o każdy haust powietrza.
Spodziewała się krwi i widoku ludzkiej miazgi. Była przekonana, że za chwilę spojrzy w czyjeś otwarte oczy, w których nie będzie już w stanie dostrzec życia, a z ust człowieka będzie wypływać strużka czerwonego płynu. Chciała się na ten widok przygotować, ale nie wiedziała, czy to w ogóle możliwe.
Pierwsze zerknięcie w miejsce katastrofy mocno ją zaskoczyło. Niewielka postać siedziała na brukowej kostce, lekko odchylona do tyłu, oparta na własnych rękach. Siedziała! Miała szeroko rozstawione nogi, wyglądała przy tym, jakby podczas upadku obie kończyny wylądowały na jezdni w taki właśnie sposób i tak już zostały. Z przerażeniem zauważyła, że człowiek, który siedzi tuż obok zderzaka jej samochodu, jest wyjątkowo mały. Nogi ugięły się pod nią jeszcze bardziej, kiedy zdała sobie sprawę, że piłeczką, która przed chwilą odbiła się od szyby mini, jest dziecko.
– Boże… – wymamrotała. – Wszystko w porządku? – Nawet nie dotarł do niej bezsens tego pytania, skierowanego do kogoś, kto przed kilkoma sekundami mógł stać się kupką potłuczonych kości i mięsa.
Dziecko, na oko dziesięcioletnia dziewczynka, spojrzała na nią przerażona. Miała otwarte usta i nieobecny wzrok. Biała czapka zsunęła się z jej głowy i opadła bezładnie na ramię, zostawiając na głowie dziecka poturbowaną burzę ciemnych włosów.
– Ja… – Dziewczynka mruknęła pod nosem kilka niezrozumiałych słów. Sprawiała wrażenie kompletnie przerażonej i zdezorientowanej.
Jednym zdecydowanym ruchem doskoczyła do dziecka i położyła jej dłoń na policzku.
– Czy coś ci się stało?! – wykrzyczała. – Słyszysz mnie?
Przerażone oczy przez moment wpatrywały się w nią w bezruchu, a następnie dziewczynka pokiwała głową.
Kobieta fizycznie poczuła, jak z serca spada jej wielki kamień, a potem z głuchym łoskotem ląduje w żołądku.
– Możesz wstać? – Położyła obie dłonie na barkach dziewczynki, jakby chciała w ten sposób ją podnieść.
Zdezorientowane dziecko zgięło jedną nogę w kolanie, po chwili drugą. Wyraźnie szykowało się do tego, by spróbować wstać. Sprawczyni wypadku patrzyła na nią z nadzieją, jakby od tego momentu miało zależeć całe jej dalsze życie. Dziewczynka wsparła się ponownie na rękach i podniosła z jezdni. Po kilku sekundach stała na lekko chwiejnych nogach, wciąż z czapką smętnie wiszącą na ramieniu.
– Jesteś cała? Nic cię nie boli? – pytała, a nadzieja na to, że całe wydarzenie zakończy się bez większych konsekwencji, rosła z każdą sekundą.
– Nie boli – odparło cicho dziecko. Wydawało się, że już wszystko rozumie, jednak nadal była roztrzęsiona.
Odetchnęła. Powoli osunęła się po masce swojego samochodu, oparła się łokciem o zderzak, a potem usiadła na zimnej kostce, chowając twarz w jednym z barków. Dziewczynka przyglądała się jej z wyrazem twarzy, z którego już nic nie dało się wyczytać. W tej chwili nie było to jednak ważne. Liczyło się tylko to, że przeżyła.
5.
Ogromne kawałki białych arkuszy zaszeleściły głośno w niewielkiej klasie. Drewniane blaty ławek pokryły się niemal całkowicie papierem, na którym miały za chwilę powstawać prace plastyczne trzecioklasistów. Pierwsza ławka stojąca od strony okna również była całkowicie biała. Marysia z radością spojrzała na ładny kawałek brystolu, który udało się jej kupić tuż przed przyjściem do szkoły. Cieszyła się, że sobie o nim przypomniała. Lubiła plastykę.
Na polecenie nauczycielki chwyciła w dłoń ołówek, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie jest w stanie trzymać go tak mocno jak zawsze. Ze wszystkich sił starała się złapać go w dłoń pewnie, by rysowało się jak najwygodniej, ale uchwyt był o wiele słabszy, a kawałek drewna ślizgał się w mocno spoconej ręce.
– Chłopcy, przestańcie rozmawiać i posłuchajcie mnie przez chwilę. – Głos wychowawczyni, pani Mielczarek, rozniósł się po całej klasie. – Najładniejsze prace zostaną zgłoszone na konkurs, dlatego postarajcie się wszyscy.
Marysia uśmiechnęła się pod nosem. Przynajmniej chciała się uśmiechnąć, ale poczuła, że trudno poruszyć jej ustami. Dziwne mrowienie rozchodziło się po jej twarzy coraz większymi falami. Poczuła to już wcześniej i cierpliwie czekała, aż znowu przejdzie samo. Zaczęła rysować, całą uwagę skupiając na tym, by utrzymać w ręce śliskie drewienko, które nie dawało za wygraną i nie chciało się ułożyć w nieco zbyt sztywnej dłoni. Marysia zmrużyła oczy i zacisnęła pięść z całej siły. To jednak sprawiło tylko, że ołówek wyśliznął się z jej ręki. Usłyszała, jak cicho uderza o podłogę.
– Marysiu, dziecko, dobrze się czujesz? – Dziewczynka poczuła na twarzy chłodne dłonie pani Mielczarek. Kobieta ułożyła je na jej obu policzkach i delikatnie uniosła jej głowę, by móc się jej przyjrzeć.
Marysia chciała odpowiedzieć, że nic jej nie jest, tylko ołówek ślizga się jej w rączce, ale nie była w stanie. Czuła, jak ciało przestaje jej słuchać, a głowa robi się coraz cięższa. Wychowawczyni wyglądała na przerażoną, ale Marysia nie miała siły jej powiedzieć, żeby się nie martwiła. Próbowała, lecz wszystko stawało się coraz ciemniejsze. Tak bardzo ciemne, że aż przerażające.
6.
Bronisław Żytko z daleka słyszał dźwięki syreny pogotowia. Nie zwolnił ani na sekundę. Odruchowo przytrzymywał krawat, który próbował łopotać podczas szaleńczego biegu w stronę ulicy Sienkiewicza, gdzie znajdowała się szkoła podstawowa. Czuł, że serce próbuje uwolnić się z jego piersi, biło tak mocno, że odczuwał przy tym ból. Brakowało mu tchu, dlatego rozpaczliwie starał się chwytać każdy haust powietrza, który zadowoliłby płuca.
Telefon ze szkoły dostał w trakcie pracy. Trudno mu było poskładać w całość wszystkie przekazane przez nauczycielkę informacje, ale wystarczyło, że padło kilka kluczowych słów. Wśród nich imię jego córki, „pogotowie” i „zemdlała”. W sekundę wybiegł ze swojego biura, zostawiając w nim zdezorientowanych współpracowników. W tak małym mieście, jakim był Strzelin, większość mieszkańców przemieszczała się na piechotę, Bronisław również do nich należał. Miało być inaczej, miał odwieźć małą do szkoły, ale ona chciała pójść z koleżanką. Zostawił więc cholernego grata w garażu i postanowił cieszyć się urokami wiosny. Dlatego tracił teraz oddech podczas nieplanowanego biegu w stronę szkoły. Sił mu jednak przybyło, kiedy przed głównym wejściem do budynku zobaczył stojącą na sygnale karetkę pogotowia, a przed nią niewielkie zbiegowisko.
– Pani Patrycjo! – wydyszał do wychowawczyni, kiedy tylko znalazł się kilka metrów od niej.
– Panie Bronisławie, dzięki Bogu, że pan jest! – wykrzyknęła nauczycielka na jego widok, a potem przyłożyła obie dłonie do ust, jakby nie wiedziała, co powinna powiedzieć. – Panie Bronisławie, ja naprawdę nie wiem, co się stało. Marysia od początku lekcji była lekko przygaszona, nieswoja. Myślałam, że może jest przeziębiona…
Bronisław Żytko kiwnął tylko głową na znak, że usłyszał, jednak nie chciał teraz kontynuować rozmowy z wychowawczynią. Szybkim krokiem ruszył przed siebie i niemo wpatrywał się w samochód pogotowia, który stał kilkanaście metrów dalej. Nie dostrzegał, że tłum rozstępował się przed nim, a wszyscy obecni odprowadzali go wzrokiem w stronę ambulansu. Drzwi do karetki były zamknięte, ale Bronisław stanowczo w nie zastukał.
– Błagam! Tam jest moja córka! – krzyknął rozpaczliwie i po chwilowej ciszy drzwi delikatnie drgnęły.
– Nie mogę pana wpuścić, przykro mi. Jedziemy z nią do Wrocławia.
Bronisław nie zdążył zadać żadnego pytania, zanim drzwi ponownie się zasunęły. Lekki szmer rozmów zgromadzonego tłumu przeszył po chwili dźwięk syreny. Błysnęły koguty, a koła samochodu zaczęły się delikatnie toczyć. Bronisław stał jak wmurowany, a jego ciało opanowywał ciężki do określenia ból. Czuł, jak zaczyna panoszyć się w nim strach, który oplata swoimi mackami każdą tkankę. Powoli i dokładnie.
– Panie Żytko, wsiadaj pan! – usłyszał znajomy głos. Odwrócił głowę w stronę ulicy i tuż za tłumem dostrzegł tatę Adasia, kolegi Marysi. – Pojedziemy za karetką!
Kolejny wyrzut adrenaliny ruszył Bronisława z miejsca. Natychmiast podbiegł do auta i usiadł na fotelu pasażera. Spod kół starej vitary wydobył się delikatny pisk i samochód ruszył. Bronisław nie był w stanie wydobyć z siebie słowa, ale kierowca raczej nie oczekiwał rozmowy. Obaj wsłuchiwali się w dźwięki, które wydawała karetka. Syreny milkły poza terenem zabudowanym i głośno wyły znowu, kiedy tylko wjeżdżali do kolejnych wsi leżących na trasie do Wrocławia. Bronisław wiedział o tym, że musi zadzwonić do żony, jednak trzymał tylko wygaszony telefon w spoconej dłoni.
Poinformuje ją, ale za chwilę. Jak już wszystko się wyjaśni. Jak już wszystko będzie dobrze.
Lądek- Zdrój, rok 2022
1.
Z każdym kolejnym krokiem jej oddech stawał się coraz płytszy. Nie czuła już bólu nóg, tylko piekielnie zmęczone mięśnie, które jednak pracowały w biegowym odruchu. Klatka piersiowa paliła, a płuca zdawały się zawzięcie walczyć o każdy haust powietrza. Głowa wiedziała, że zbliża się koniec, dlatego pozwalała na zmęczenie totalne. Po nim zawsze następuje przecież ten przedziwny wyrzut szczęścia, który trudno porównać z czymkolwiek innym.
Widziała już cel swojego biegu. Poczuła delikatne wibrowanie na nadgarstku, które oznaczało, że właśnie pokonała piętnasty i ostatni kilometr treningu. Uśmiechnęła się delikatnie, jednak nie zwolniła. Wbiegła po niskich schodkach, które wiodły na usypaną piaskiem ścieżkę. Dopiero teraz zwolniła. Nie zatrzymała się od razu, tylko zmieniła sprint na trucht i pozwoliła mięśniom przyzwyczaić się do zmiany tempa. Po kilku kroczkach pokonanych niemal w miejscu sięgnęła do lewego nadgarstka i wyłączyła tryb treningu w sportowym zegarku. Potem pochyliła się do przodu i w pozycji stojącej oparła dłonie na udach, pozwalając sobie na kilka głębokich wdechów. Czuła, jak mocne bicie serca wprawia w falowanie jej klatkę piersiową. Tak, właśnie o to chodziło.
Ruszyła przed siebie, już spokojnie, powoli. Zmęczone mięśnie łydek i ud sprawiały, że czuła, jakby nogi miała wypełnione watą. Stawiała kolejne kroki na szerokiej na półtora metra ścieżce, która wiodła do bardzo znanej na tym terenie konstrukcji. Była to zapora wodna, wybudowana już ponad sto lat temu, jednak dopiero w dwa tysiące czternastym roku otwarto tu ładną i dobrze zabezpieczoną ścieżkę, po której codziennie przechadzali się zarówno mieszkańcy, jak i coraz liczniej przybywający w te rejony turyści. Zapora była przez mieszkańców nazywana po prostu „tamą” i było to jedno z tych miejsc, które odgrywało główną rolę w opowieściach o słynnej, choć tragicznej powodzi w dziewięćdziesiątym siódmym.
Doszła w końcu do mostu, oparła się o jedną z barierek i pozwoliła sobie na głęboki, prawdziwie kojący zmęczone płuca oddech. Rozejrzała się wokół. O tej porze było tu całkowicie pusto. Kochała to miejsce za bliskość gór – na tyle wysokich, by zmęczyć się podczas wchodzenia na szczyt, i na tyle niskich, by nie tonąć w tłumie turystów. Kilkanaście metrów w dół pod jej stopami płynęła niewielka rzeka o nazwie Morawka. Teraz grzeczna, spokojna, wręcz skromna. Kiedyś, w czasie powodzi, niepohamowany żywioł. Kamila była jednak zbyt młoda, by to pamiętać.
Wiatr nieco bardziej stanowczo omiótł jej szyję, dlatego odruchowo poprawiła zamek w sportowej kurtce, a potem opaskę na głowę, która chroniła uszy. Postanowiła wracać do domu, bo chłodzące się po treningu ciało wkrótce odczuje ostre, marcowe powietrze, które powoli powinno już zwiastować wiosnę, ale wciąż jeszcze nie dawało zapomnieć o zimie. Sięgnęła do kieszeni kurtki, by wyjąć telefon i zmienić muzykę wybrzmiewającą w bezprzewodowych słuchawkach. Szybki, rytmiczny i dodający energii utwór chciała zastąpić czymś lekkim, co pozwoli jej celebrować stan po przebiegnięciu kolejnych piętnastu kilometrów. Spojrzała na ekran smartfona, kilkoma uderzeniami palca w szkiełko ustawiła inny utwór i już chciała odwrócić się, by zejść z tamy, kiedy jej wzrok padł na oddalony o kilkanaście metrów w dół brzeg rzeki. Zatrzymała swój oddech w połowie, nabierając jedynie część potrzebnego płucom powietrza, ale zapomniała o tym i stała tak w chwilowym bezdechu, wytężając wzrok. Poczuła mocniejsze i zdecydowanie nieprzyjemne bicie serca, które nie miało nic wspólnego z uszczęśliwiającymi ją po treningu endorfinami. To było bicie serca, któremu towarzyszył strach.
Patrzyła w bezruchu na dziwnie ułożoną stertę ciemnego materiału. Już po krótko rzuconym spojrzeniu można było tam zauważyć czarny dżins spodni i ciemnobrązowy materiał kurtki. Wpatrywała się w ten dziwny obiekt, chcąc dostrzec każdy szczegół.
Chciała wierzyć, że to coś innego, jednak była pewna, że właśnie wpatruje się w ciało jakiegoś człowieka.
2.
Aspirant Anita Starska kończyła właśnie spisywanie protokołu z przesłuchania świadka, delikatnie stukając opuszkami palców w podstarzałą klawiaturę. Literka „p” była wysłużona już tak bardzo, że za każdym razem trzeba było stuknąć w nią nieco mocniej, żeby „rzesłuchiwany” stał się „przesłuchiwanym”. Złościło ją to dokumentnie. Protokół dotyczył sprawy przemocy domowej, do której doszło, kiedy to bezsilna i rozzłoszczona żona huknęła pijanego męża awanturnika w głowę. Posłużył do tego niezbyt drogi i niezbyt ozdobny wazon z jakiejś sieciówki, co miało w tej sytuacji niebagatelne znaczenie. Wazon roztrzaskał się na jego głowie w drobny mak, powodując tym samym mnóstwo rozcięć i strefę okaleczeń o kilkunastocentymetrowej średnicy. Karetka, szpital, uszczerbek na zdrowiu powyżej siedmiu dni. Prokurator zapewne namęczy się z wyborem odpowiedniej kwalifikacji czynu: obrona konieczna, afekt, może działanie celowe z zamiarem bezpośrednim? Anita Starska cieszyła się, że to nie do jej obowiązków należy ocena tego, jak ukarać sprawcę takiego zdarzenia. Miała jedynie przesłuchać niemal dorosłe dzieci skonfliktowanego małżeństwa, co też zrobiła. Już dawno mogłaby wziąć się do kolejnej sprawy i zmniejszyć stosik papierów na biurku, który podczas kilkudniowej nieobecności urósł do całkiem pokaźnego stosu i niebezpiecznie się chwiał. Mogłaby, gdyby nie to cholerne „p”, które chyba robiło sobie z niej żarty, tym częściej, im mocniej i bardziej zawzięcie trzaskała w nie swoim środkowym palcem. Po kolejnej nieudanej próbie, kiedy na monitorze wyświetliło się słowo „olicja”, zaklęła pod nosem i z trudem powstrzymała się, by nie trzasnąć otwartymi dłońmi w przeklętą klawiaturę. Następnie westchnęła głośno i wstała. Bez herbaty nie da rady.
Podeszła do czajnika i pstryknęła przycisk. Owo podejście trwało trzy sekundy, bo jej pokój w Komendzie Powiatowej Policji w Lądku- Zdroju nie należał do największych. Niewielki również był czajnik elektryczny, dzięki któremu kilka razy dziennie parzyła sobie herbatę. Gardziła kawą i nie rozumiała jej fenomenu, za to jedną z szuflad swojego służbowego biurka miała wypełnioną saszetkami wyśmienitej liściastej herbaty: zielonej, czarnej i białej.
Przyłożyła ręce do swoich skroni i rozmasowała je delikatnie. Czuła zmęczenie, chociaż była to dopiero czwarta godzina jej pracy. Zaplanowała sobie spokojny dzień z zaległymi papierami, jednak musiała przyznać przed samą sobą, że godziny za biurkiem męczyły ją bardziej niż praca w terenie. Nie spodziewała się, że szybko przyjdzie jej pożałować tej myśli. Drzwi jej pokoju otworzyły się z impetem, a ona podskoczyła na ten dźwięk i odruchowo położyła dłoń na klatce piersiowej, jakby chciała przytrzymać swoje serce na wypadek, gdyby próbowało się z tej klatki ewakuować.
– Anitka! Co się boisz? – Przybyły mężczyzna miał głośny, lekko skrzeczący i niezwykle irytujący głos, o czym zdawał się nie wiedzieć lub nie obchodziło go to, jak wkurzał nim innych. – Coś na sumieniu chyba masz? – dodał żartobliwym tonem, a ona na jego jakże wyszukany dowcip nie poruszyła choćby kącikami ust.
Podkomisarz Mieczysław Pisarczyk. Stary glina z równie starymi nawykami, noszący głowę wyżej niż inni głównie dlatego, że w lądeckim komisariacie reprezentował jednostkę policji kryminalnej. Już dawno z prawem do emerytury, zawzięcie na nią nie przechodził, licząc chyba na medal za zasiedzenie. Miał posiwiałe włosy, które rosły na nienaturalnie okrągłej głowie. Podczas rozmów z nim Anita jednak najbardziej zwracała uwagę na długi i haczykowaty nos, który zresztą miał w zwyczaju wciskać w nie swoje sprawy. Był wysoki, szczupły, kiedyś może nawet przystojny, jednak nie potrafiła w nim tego dostrzec, bo wzbudzał w niej zbyt dużą irytację swoimi w większości prostackimi zachowaniami.
– Co jest, Mietek? – zapytała grzecznie, starając się ukryć rozdrażnienie w głosie.
– Sprawa jest, słoneczko. Idealna dla ciebie.
Wiedziała, czym są sprawy „idealne dla niej”. Pierdoły, do których nie chciało się jechać żadnemu z wielkich panów oficerów, więc wysługiwali się najmłodszą stopniem koleżanką. Jeszcze to „słoneczko”… Co za typ.
– Niech zgadnę… Ktoś wcisnął na kasie samoobsługowej w Biedronce ziemniaki zamiast batatów i okradł portugalskie korpo na trzy pięćdziesiąt?
Mietek patrzył na nią przez trzy długie sekundy, jakby dopiero przetwarzał w głowie treść jej komunikatu. Potem roześmiał się serdecznie i pogroził jej palcem.
– Nie wymyślaj! Wiesz, że twoja wiedza i intuicja są dla nas bezcenne i nie będziemy cię na bataty marnować!
Świetnie, zatem pewnie jacyś gówniarze pobili się o gram marihuany.
– Więc co? – zapytała już lekko zniecierpliwiona.
– Chłopa jakiegoś znaleźli w Stroniu, telefon był właśnie. Stary, siny i zimny, koło tamy.
– Ale trup? – Jej pytanie miało tyle nadziei w głosie, że natychmiast skarciła się w myślach. Co za bzdura, czekać na czyjąś śmierć, żeby wziąć udział w ciekawym śledztwie. Skrzywiła się delikatnie, zdając sobie sprawę ze swojej gafy.
– Yyyy, no prawie… – odpowiedział podkomisarz i również dodał do tego lekko skrzywioną minę.
– Co znaczy „prawie”?
– No bo myśleli, że trup, a on się jednak rusza. Telefon był, to trzeba pojechać i sprawdzić.
Nie, nie czuła zawodu. Za wszelką cenę musi sama sobie uwierzyć, że to opadające w niej z wielkim hukiem podniecenie to wcale nie rozczarowanie.
– I nie możesz jechać sam?
– Oj, Anitka, słone…
– Nie pierdol mi tu o słoneczkach, Mietek. Robotę mam. – Wskazała ręką na stertę dokumentów na swoim biurku.
– Ten twój język, Anitka! – Podkomisarz znowu się roześmiał i pogroził jej palcem. Było w tym coś, co budziło w niej obrzydzenie. – No chodź, pojedziesz jako druga razem ze mną.
Głośno westchnęła. Zerknęła, już teraz tęsknie, w stronę sterty papierów, która jeszcze przed chwilą budziła w niej frustrację. Potem z rezygnacją spojrzała na czajnik, który pstryknięciem dał znać, że woda jest gotowa. W końcu chwyciła służbową kurtkę i kierując się w stronę drzwi, obiecała sobie w duchu, że napije się swojej ulubionej herbaty z mango i brzoskwinią, jak tylko wróci z terenu.
3.
Stronie Śląskie
Policyjny radiowóz wlókł się drogą numer trzysta dziewięćdziesiąt dwa, która fragmentami prezentowała się całkiem nieźle, jednak zdarzały się również miejsca, w których dziury i pęknięcia asfaltu nakładały się na siebie, tworząc prawdziwe tory przeszkód dla każdego pojazdu. Stronie Śląskie było oddalone od Lądka o około piętnaście minut jazdy samochodem i mimo niespodziewanie pobudzających od czasu do czasu dziur w jezdni trzeba było przyznać, że podróż ta była przyjemna. Niewielkie miasteczko było ulokowane pomiędzy górami, a wprawniejsze oko w ładną pogodę mogło rozpoznać poszczególne szczyty. Do tego miejscowość jakimś cudem uchroniła się od mordującej klimat komercji i próżno było tu szukać deptaków oblepionych reklamami, na których jak grzyby po deszczu wyrastały stragany z chińskim asortymentem w nowojorskich cenach. Wciąż było tu spokojnie, cicho i kameralnie, choć pod względem turystycznym w tym miejscu niewątpliwie tkwił ogromny potencjał.
Anita Starska rzadko odwiedzała Stronie, chociaż darzyła to miejsce sympatią. Kiedy pięć lat wcześniej przeprowadziła się do Kotliny Kłodzkiej i odwiedziła miasto po raz pierwszy, była zachwycona tym, jak jest autentyczne. Nie chodziło nawet o to, że z każdego kąta nie wyglądały magnesy po dwadzieścia złotych, pluszowe owce i ciupagi, jak to zwykle miało miejsce w każdych polskich górach. Nieważne, że większość z nich z tradycją Podhala nie miała nic wspólnego. Chodziło o to, że w tej ciszy i spokoju była jakaś tajemnica i jakaś magia, które bardzo polubiła.
Ta mała mieścina na Dolnym Śląsku najbardziej znana była z dwóch rzeczy: pobliskiego ośrodka narciarskiego, do którego w sezonie zjeżdżało się pół Polski, i szpitala psychiatrycznego, który wrósł w krajobraz miasta tak mocno, że umykał spojrzeniom i miejscowych, i przyjezdnych. Na kilku zdjęciach w telefonie Anita miała nawet uwiecznione stare budynki, które kiedyś stanowiły części psychiatryka. Dzisiaj opuszczone, obdrapane, pozarastane wysoką trawą – przerażały i fascynowały jednocześnie. Miasto sukcesywnie je remontowało, a potem udostępniało jako budynki mieszkalne, jednak całkiem sporo można było oglądać jeszcze w pierwotnym stanie. Anita lubiła sobie wyobrażać, że każdy z tych budynków, przypominających niewielkie bloki mieszkalne, ma do opowiedzenia inną historię: o szczęściu, nieszczęściu, życiowych zmianach, traumach i nadziejach. Obecnie Stronie Śląskie miało już nowoczesny szpital, pewnie wygodniejszy i bezpieczniejszy, ale w znacznie mniejszym stopniu pobudzający wyobraźnię fanki kryminałów.
Potrząsnęła delikatnie głową, chcąc wyrwać się w ten sposób z chwilowego zamyślenia. Rozmowa z Mieczysławem Pisarczykiem specjalnie się nie kleiła. Chyba zbyt mocno dała mu do zrozumienia, że nie ma zamiaru rozprawiać o czymkolwiek tylko po to, by zabić niezręczną ciszę. Tuż po tym, jak usadowiła się na fotelu pasażera, włączyła radio i głośność ustawiła tak, by wystarczyło to za wszelkie tłumaczenia. Zbliżali się właśnie do celu, mijając po swojej prawej stronie niewielki, dobrze utrzymany park. Po chwili ich oczom ukazała się zapora wodna i dość rozległe tereny wokół niej. Od razu było widać, że coś się tu wydarzyło. W niewielkiej zatoczce stała karetka, przed nią jeden z ratowników i kilka innych osób. Anita już z daleka dostrzegła młodą dziewczynę w sportowych ubraniach, która rozmawiała z mężczyzną wyróżniającym się medycznym uniformem. Gdy tylko ich radiowóz zaparkował kilka metrów za karetką, ratownik wskazał dłonią w stronę policjantów. Być może coś w tej niewielkiej aferze znaczyła.
Anita i Mietek wysiedli z samochodu. Aspirantka odruchowo ścisnęła w kieszeni kurtki swoją legitymację policyjną i choć wielokrotnie przekonywała samą siebie, że jest inaczej, w rzeczywistości bardzo lubiła ten moment, kiedy przedstawiała się w takich sytuacjach stopniem i nazwiskiem.
– Aspirant Anita Starska, Komenda Powiatowa Policji w Lądku – powiedziała, podchodząc do grupki, choć nie skierowała swoich słów do żadnej konkretnej osoby. – Co tu się wydarzyło?
Podkomisarz Pisarczyk trzymał się nieco z tyłu, zapewne uważając, że tego typu wyprawa godzi w jego stopień służbowy.
– Z tą panią pani porozmawia – odpowiedział ratownik medyczny, wskazując ręką na dziewczynę w sportowym ubraniu.
Anita spojrzała na nią pytająco. Uderzyło ją, jak piękną ma twarz. Mocne rysy, ale idealnie płynące po każdej kości, układające się w doskonale symetryczny obrazek. Duże oczy w intensywnie niebieskim kolorze i przepięknie wyrysowane usta, które z sukcesem mogłyby wystąpić w reklamie najmodniejszej szminki. Długie blond włosy ozdobiła, zapewne dla wygody, kwiecistą sportową opaską.
– Dzień dobry, Kamila Zarzycka. – Dziewczyna przedstawiła się śpiewnym, doskonale współgrającym z jej urodą głosem. – To ja znalazłam tego pana.
– Opowie pani coś więcej? – Anita zadała pytanie, dając jej jednocześnie znać głową, by odeszły kilka metrów na bok.
Obie zaczęły iść w stronę wejścia na tamę. Dziewczyna początkowo niepewnie spoglądała na policjantkę, ale zachęcona spojrzeniem zaczęła mówić:
– Skończyłam biegać i chwilę odpoczywałam na tamie. Wie pani, chciałam złapać oddech. Miałam już wracać, ale wtedy go zauważyłam. Początkowo myślałam, że to kupka jakichś szmat, nie wiem, starych ubrań. Ale wystawały jakby kawałki skóry i pomyślałam, że to jednak człowiek. Bałam się podejść, bo myślałam, że nie żyje.
– Ale podeszła pani w końcu?
– I tak, i nie. Zadzwoniłam od razu do znajomego, mieszka tu niedaleko. W ciągu pięciu minut przyszedł i podeszliśmy do tego człowieka razem. Był bardzo siny i zimny, myśleliśmy, że nie oddycha. Dlatego od razu zadzwoniliśmy na policję. Ale wtedy Michał powiedział, że chyba czuje puls.
Mimo widocznego przerażenia dziewczyny Anita słuchała jej z coraz słabszym zainteresowaniem. Zapewne kolejny lokalny pijak zgubił drogę do domu i trzeźwiał nad brzegiem rzeki, narażając życie, a przy okazji marnując jej służbowe godziny. Uśmiechnęła się do młodej biegaczki, kiedy ta relacjonowała, że kolega szybko przyniósł folię, którą okryli znalezionego mężczyznę, i że po tym już razem czekali na przyjazd służb. Anita podziękowała za rozmowę i skierowała się z powrotem w stronę karetki, przeklinając w myślach, że mogła właśnie raczyć się brzoskwiniowym cudem z domieszką mango przy swoim biurku i zapalczywie trzaskać palcem w literkę „p” na służbowej klawiaturze.
4.
Stronie Śląskie
Podkomisarz Mieczysław Pisarczyk trzymał się z dala od kilkunastoosobowej grupy gapiów, którzy zainteresowali się przyjazdem karetki pogotowia i policji. Nie sądził, żeby przy tego typu sprawie konieczna była jego interwencja, i uważał, że Anita tym razem ma rację, niestety. Sprawa z pewnością dotyczy lokalnego entuzjasty trunków tanich i słodkich, przy których jedyne kryterium wyboru to: byle trzepało. Cała afera za chwilę się skończy, a następnie nadszarpnie delikatnie budżet podatników, bo ten wytrawny smakosz z pewnością nie ma ubezpieczenia. Pisarczyk zaklął w myślach, kiedy dotarło do niego, że przyjechali tu na darmo, a z powrotem będzie wracał znowu w towarzystwie gówniary, która stroi fochy i nie odzywa się do niego nawet słowem.
– Jak tam? – Starska przydreptała w jego stronę, starając się ukryć znudzoną minę. Obrzucił ją spojrzeniem i przeszło mu przez myśl, że służbowa kurtka dodaje jej co najmniej kilka kilogramów, ale policjantka i tak wygląda całkiem nieźle.
– Noo, nijak – odpowiedział sennie. – Pogadałem z medykami. Delikwent mocno wyziębiony, nie odzyskał jeszcze przytomności.
– Widziałeś go?
– Nie miałem przyjemności – odparł z udawanym uśmiechem dostojnego arystokraty.
Cmoknęła z niezadowoleniem i skierowała się w stronę karetki. Denerwowało go to jej panoszenie się w każdej sytuacji, dlatego postanowił nieco ją przytemperować.
– Poczekaj! – zawołał za nią nieco głośniej, niż zamierzał.
Odwróciła się i spojrzała na niego pytająco, choć od razu zauważył, że z dużym zniecierpliwieniem. Ledwo to od ziemi odrosło i będzie mu dyktować, jak powinien zachowywać się podczas takich sytuacji. Wolnym krokiem ruszył w stronę karetki, mijając ją bez słowa. Wiedział, że nie zareaguje, bo będzie to bardzo widoczne i co najmniej kilkanaście osób stanie się świadkami sytuacji, w której policjanci z jednej komendy nie potrafią się ze sobą dogadać. Podszedł do ratownika medycznego i popatrzył na niego dumnie, chcąc ująć w tym spojrzeniu odrobinę wyższości. Z pewnością był starszy od młokosa o wątłej posturze i ciemnych włosach.
– Tylko zerknę – powiedział tonem, w którym za cholerę nie dało się wyczuć prośby.
– Tam chyba nie ma na co zerkać – odpowiedział ratownik, któremu wyraźnie nie w smak było to, że policjant próbuje coś na nim wymusić.
– Człowieku… – zaczął spokojnie Pisarczyk, chcąc dobitnie zaprezentować swoje opanowanie, za którym stały całe lata doświadczenia policyjnej służby. – Tarabanię się tu z Lądka, chociaż w cieplutkim pokoiku czeka na mnie kawa i pięknie zapakowany obiadek. Przyjeżdżam, jak się okazuje, do kilku gapiów i chłopa, który gulnął wczoraj za dużo. Cała ta wyprawa będzie mnie kosztować co najmniej kilkadziesiąt minut pracy przy jakimś cholernym protokole, w którym wyspowiadam się z tego, co tu zrobiłem. Obiadek będzie musiał poczekać. Więc z łaski swojej przesuń się o tutaj – palcem wskazał puste miejsce na trawie, tuż obok – i pozwól mi obejrzeć śliczną, siną buzię naszego bohatera. Sprawdzę, czy ma przy sobie dokumenty i czy możemy poinformować stęsknioną małżonkę, że jej ukochany, nie bacząc na trudności, starał się wrócić na domową libację z pełnym flakonem, ale po ciężkiej walce pokonała go grawitacja. Ja będę zadowolony i napiszę swój raporcik, ty będziesz zadowolony, bo nie wspomnę w nim o kiepskiej współpracy ze służbami medycznymi na miejscu. A może cię nawet pochwalę i kilka dodatkowych osób dowie się o twoim otwartym serduszku i chęci pomocy innym. To co, pomożecie?
Ratownika zaskoczył wywód Pisarczyka, bo przez chwilę patrzył mu prosto w oczy, ale zdecydowanie nie wiedział, co powiedzieć. W końcu machnął obiema rękami, dając do zrozumienia, że już mu wszystko jedno. Zrobił jednak krok naprzód, a podkomisarz wiedział, że to tylko dlatego, by nie stanąć w miejscu, które sam mu przed chwilą wskazał. Pisarczyk uśmiechnął się z udawaną wdzięcznością i otworzył drzwi karetki.
W środku było niespodziewanie jasno. Ratownik medyczny uwijał się przy kilku ampułkach i strzykawce. Spojrzał na policjanta lekko zdziwiony, ale nic nie powiedział.
– Jak tam nasz fan krioterapii? – zapytał beznamiętnie Mietek.
– Zabieramy go do szpitala – odpowiedział ratownik. – Na pewno hipotermia.
– Aż tak?
– Co „aż tak”? – odburknął medyk. – Pan władza myśli, że trzeba spędzić noc w strefie śmierci na K2, żeby doznać hipotermii? Jak się pan postara, to i przy piętnastu stopniach Celsjusza może ją sobie zafundować.
Pisarczyk wygiął usta w geście, który miał dowodzić, że właśnie dowiedział się czegoś nowego. Był on jednak dość mocno lekceważący, bo oto kolejny chłystek prawi mu tu kazania.
– Zerknę na niego i lecimy. Proszę też o informację, kiedy trafi do szpitala.
Młody, szczupły i całkowicie łysy ratownik pokiwał głową na znak, że prośbę zrozumiał. Pisarczyk zrobił krok w stronę mężczyzny, który leżał na noszach. Zdawał się odzyskiwać przytomność, ale jego świadomość z pewnością była jeszcze ograniczona. Podkomisarz spojrzał na jego twarz i poczuł, jak gwałtownie rośnie mu ciśnienie. Natychmiast zalała go fala gorąca, a serce zaczęło bić zdecydowanie szybciej, niżby sobie życzył. Dyskretnie zaczerpnął więcej powietrza, czując, że nogi się pod nim ugięły.
Wrocław, rok 2022
1.
Prokurator Feliks Niemiłko siedział sam, w kompletnej ciszy, która przerywana była co kilka sekund pstryknięciem długopisu. Niewinny dźwięk chowającego się i wychodzącego z plastikowej obudowy wkładu zdawał się tę ciszę rozdzierać, jednak błądzącym myślom prokuratora wcale to nie przeszkadzało. Kolejny kwadrans wpatrywał się w zapisaną do połowy kartkę na ekranie komputera i starał się zebrać myśli, by skończyć to, co zaczął. W planach miał napisanie aktu oskarżenia przeciwko kibolowi w szaliku Śląska Wrocław, który został zatrzymany tuż po meczu w centrum miasta, kiedy po pijaku wygrażał sprzedawczyni kwiatów na placu Solnym, chcąc w ten romantyczny sposób zdobyć kilka róż dla swojej partnerki. Wróć, konkubiny.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że zdążyło dojść do rękoczynów. O dziwo, to nie kibol zaatakował pierwszy. Zamiast tego został zdzielony po twarzy kilkoma łodygami, na których znalazło się również parę ostrych kolców. Bolesne ślady romantycznej walki o kilka róż. Nie poddał się jednak od razu. Z wściekłością doskoczył do pięćdziesięciopięcioletniej sprzedawczyni i uderzył ją pięścią w twarz. Pomocni przechodnie znaleźli się na miejscu natychmiast, obezwładnili agresywnego romantyka i wezwali policję. Nikt nie skupił się na kwiaciarce, której bronią stały się kłujące łodygi, bo przy delikwencie znaleziono nóż, kastet i kilka gram mefedronu. Sprzedawczyni została opatrzona, odnotowano napad, jednak to posiadanie narkotyków dało możliwość postawienia zarzutów chłopcu, który walczył o róże.
Sprawa była prosta, jednak wykończony całodzienną pracą mózg prokuratora chyba nie chciał dokończyć sporządzania aktu oskarżenia. Mężczyzna intensywnie wpatrywał się w ekran, jednak nie docierało do niego to, co sam napisał. Westchnął głęboko i wstał. Podszedł do okna.
Dochodziła godzina szesnasta, jednak we Wrocławiu wciąż było jasno, prawdziwe oznaki zmierzającej wielkimi krokami wiosny. Omiótł spojrzeniem niezbyt urodziwe budynki mieszkalne po przeciwnej stronie ulicy Powstańców Śląskich, na której się znajdował. Odremontowana jakiś czas temu kamienica, w której siedzibę miała prokuratura rejonowa, była jednym z ładniejszych budynków w obrębie kilkuset metrów. Blok z naprzeciwka nie robił na nim wrażenia, ale Niemiłko cieszył się, że z okien nie widzi tego paskudztwa, które stoi tuż obok prokuratury. Niechętnie zaglądał do starego, odrapanego i niemożliwie brzydkiego budynku raz na jakiś czas, żeby zrobić zakupy w dyskoncie. Na szczęście zdarzało się to rzadko.
Postanowił zrobić sobie dziesięć minut przerwy i sumiennie zmarnować ten czas na przeglądaniu wiadomości ze świata i kraju. Był przekonany, że za chwilę dowie się, że się pali, wali, gospodarka wisi na włosku, podobnie zresztą jak klimatyczna przyszłość planety, w rządzie kłótnie i przepychanki, a jakaś początkująca gwiazda muzyki rozrywkowej włożyła na imprezę buty w kolorze sukienki, a to już przecież niemodne. Trudno, był na ten szok przygotowany. Z radością opadł na krzesło i przypomniał sobie, że w szufladzie czeka na niego jeszcze jedno prince polo. Niewielkie batoniki znikały z pudełka w zastraszającym tempie, ale że z nikim nie dzielił swojego pokoiku w prokuraturze, nie mógł o to znikanie nikogo posądzić. Chrzanić to, pójdzie wieczorem na siłownię. Foliowy papierek zaszeleścił przyjemnie w dłoni, kiedy próbował dobrać się do środka, jednak wtedy usłyszał delikatne pukanie do drzwi. Zaklął w myślach.
– Tak? – powiedział, siląc się na nutkę uprzejmości w głosie.
Drzwi otworzyły się, a w progu stanął szczupły, wysoki mężczyzna o zmęczonej twarzy. Był poorany zmarszczkami, a Niemiłce od razu skojarzył się z popękaną korą starego drzewa. Rzadkie włosy tkwiły na głowie w nieładzie, zapewne przez czapkę, którą teraz przybysz kurczowo zaciskał w dłoni. Prokurator jęknął w duchu, bo zmęczenie dawało mu się we znaki, a kilka radosnych minut w towarzystwie prince polo właśnie schowało się za dalekim horyzontem.
– Dzień dobry, czym mogę służyć? – Feliks wstał, zapiął górny guzik marynarki i uśmiechnął się przyjaźnie.
– Dobry… – odpowiedział mężczyzna, ale tak cicho, że ledwo dało się go słyszeć. Potem obejrzał się za siebie, jakby się zastanawiał, czy gdyby chciał uciekać, to ma jeszcze taką możliwość.
– Zapraszam pana – ponaglił Niemiłko trochę bardziej stanowczo, niż miał w zamiarach.
Przybysz w końcu zdecydował się zrobić krok do przodu, a Feliks na chwilę zatrzymał spojrzenie na jego zużytych, wyblakłych butach z zamszu, które wyglądały tak, jakby przebyły glob co najmniej dwa razy. Cały czas piechotą. Zdał sobie sprawę, że patrzy na buty trochę za długo, co wprawiło gościa w delikatne zakłopotanie. Prokurator natychmiast się uśmiechnął i wykonał zachęcający gest ręką, wskazując krzesło naprzeciwko swojego biurka. Mężczyzna postawił dwa kolejne kroki, a że pokój Niemiłki nie był spektakularnie duży, stał już przy krześle. Usiadł na nie tak, jakby siadał na chmurze – lekko i niepewnie. Prokurator nie mógł oprzeć się wrażeniu, że siedzi tylko częścią swojej wagi, a resztę próbuje utrzymać siłą mięśni nóg. Jakby się bał, że ktoś to krzesło spod niego wyciągnie.
– W jakiej sprawie pan przychodzi? – zapytał ponownie Niemiłko i poczuł wewnętrzną irytację, że musi zachęcać kogoś, kto przyszedł sobie pomilczeć i jeszcze zabrał mu przerwę.
– Bo widzi pan… – zaczął mężczyzna, a jego głos wydawał się tak samo zmęczony i stary jak jego twarz. – Mówią, że jak jakieś przestępstwo jest, to do prokuratora się idzie. – Drugą część zdania wypowiedział ponownie tak cicho, że Feliks musiał nadstawić uszu, żeby cokolwiek zrozumieć.
– Owszem, prokuratura odpowiada za ściganie sprawców przestępstw – wyrecytował, choć bez większego zapału. – Czy był pan świadkiem przestępstwa?
– Tak jakby. – Mężczyzna spuścił głowę i podziwiał swoje zamszowe cuda, w których przebył glob. Niemiłko skarcił się w myślach, bo kolejne wspomnienie o tym sprawiło, że miał ochotę się roześmiać.
– Coś więcej? – Prokurator sięgnął do stojącej na biurku kuwetki na dokumenty i wyjął z jednej z biurowych koszulek protokół zawiadomienia o popełnieniu czynu zabronionego. Potem sięgnął po długopis. Te dwa gesty jeszcze bardziej przestraszyły przybysza, bo zamilkł na dłużej, wpatrując się w zadrukowaną kartkę.
– Bo widzi pan… – zaczął znowu tak samo, jakby budowanie zdania z innym początkiem sprawiało mu jakieś problemy – o córkę moją chodzi.
Feliks wyprostował się na krześle.
– Córka padła ofiarą przestępstwa? – Próbował wydobyć od mężczyzny cokolwiek, co pociągnęłoby rozmowę.
Przybysz pokręcił głową. Prokurator westchnął głęboko, ale postanowił schować irytację do kieszeni. Do niczego go ona nie zaprowadzi.
– Szanowny panie – zaczął łagodnie. – Jestem tu do pańskiej dyspozycji i cieszę się, że przyszedł pan do prokuratury, jeśli potrzebna jest nasza pomoc. Żebym jednak mógł zrobić cokolwiek, muszę cokolwiek wiedzieć. Nie musi się pan tutaj niczego obawiać i śmiało może pan mówić.
„No mów pan, kurwa, bo będziemy tak siedzieć do jutra i ani przerwy, ani aktu oskarżenia dla tego romantyka od kwiatków”.
Przyjazny wywód jednak zadziałał, a na twarzy mężczyzny wymalowało się odrobinę więcej spokoju.
– Może po prostu zacznijmy od tego, jak się pan nazywa?
– Tadeusz Troczyński – odpowiedział mężczyzna już nieco głośniej.
Niemiłko pstryknął długopisem i już miał zacząć wpisywać dane do protokołu, jednak mina przybysza, jak się okazało – Tadeusza, znowu zrzedła. Prokurator, patrząc mu w oczy, pstryknął długopisem raz jeszcze i delikatnie odłożył go na biurko. Wycofał się, oparł na swoim fotelu i nieznacznie kiwnął głową, żeby zachęcić do mówienia.
– Bo o córkę moją chodzi – powtórzył Tadeusz i zaczął bawić się czapką, która chyba była w podróży razem z butami, bo również wyglądała na wiekową. – To ona jest niebezpieczna i to z nią należy coś zrobić.
Feliks uniósł brwi, ale miał nadzieję, że zrobił to na tyle delikatnie, by Tadeusz tego nie zauważył.
– Czy zechce pan powiedzieć coś więcej? Córka zrobiła coś, co mogło komuś zagrażać? Panu?
Kolejne zaprzeczenie ruchem głowy. Niemiłko tracił nadzieję, że coś z tej rozmowy będzie.
– Bo widzi pan…
Feliks miał ochotę odpowiedzieć, że właśnie nie widzi, ale się powstrzymał. Tadeusz chyba wszystkimi siłami zbierał się w sobie, a prokurator postanowił, że nie będzie mu w tym przeszkadzał.
– Trudno tak na własne dziecko donosić – wydukał w końcu Tadeusz Troczyński, a Niemiłko odetchnął, że nie każe mu znowu czegoś widzieć. – Ona ma Kasia na imię. Dziewiętnaście lat ma. Dobra dziewczyna, ale nie wiem, co jej się w głowie poprzestawiało, że ostatnio jest… taka.
Znowu chwila ciszy. Niemiłko nie przerywał żadnym komentarzem, skoro już doszli do etapu, w którym Tadeusz Troczyński zdecydował się wypowiedzieć trzy zdania z rzędu.
– Normalnie bym nie przyszedł, bo to się ciężko przyznać do porażki – ciągnął Tadeusz, ale nadal mówił do swojej czapki, którą miętolił w rękach. – Co ze mnie za ojciec, skoro do prokuratora donoszę na własne dziecko…
Pytanie nie mogło pozostać bez odpowiedzi.
– Panie Tadeuszu, brak reakcji nigdy nie jest rozwiązaniem. Jeśli dzieje się coś złego, obowiązkiem każdego… – Niemiłko zawahał się, sam nie miał dzieci – …również rodzica, jest podjąć działanie.
Tadeusz Troczyński spojrzał na niego tak, jakby wcale mu nie uwierzył. Zdecydował się jednak mówić dalej:
– Ona Jadzi ostatnio groziła…
– Jadzi?
– Żonie mojej, jej przybranej matce. – Troczyński delikatnie się skulił, jakby sprawiło mu fizyczny ból to, że powiedział to na głos.
– W jaki sposób groziła?
– Krzyczała do niej, wymachiwała rękami. Kanapki przy tym robiła, w jednej ręce trzymała nóż. Krzyczała tak głośno, że ma Jadzi dość, że ma wypierdalać, że nie jest jej matką i nie potrzebuje w domu jakiegoś obcego babsztyla, który będzie się rządził. – Troczyński powiedział wszystko bardzo cicho i na jednym wydechu. Niemiłko nie przerywał. – Widzi pan… Ona się jakaś dziwna zrobiła. W sensie Kasia. Znika na całe noce, wraca pijana, może na jakichś narkotykach. Zamyka się na całe dnie w pokoju, prawie nie wychodzi. Nie rozmawia z nami, nie odpowiada na pytania. A Jadzia to dobrze dla niej chce i zależy jej. A Kasia jej grozi…