Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dziewięć mocnych opowieści o samotności w obliczu cierpienia. Wśród wielbicieli reportażu – książka kultowa.
Wojciech Tochman, jeden z najlepszych polskich reporterów, zwięzłym i precyzyjnym językiem opisuje ludzkie dramaty, ludzką samotność, ale i podłość, obłudę, nienawiść. Opowieść o katastrofie autobusu maturzystów pielgrzymujących do Częstochowy, historia człowieka, który powstał z torów i nie pamięta, kim jest, oraz zapis walki samotnej kobiety z księdzem molestującym dzieci, przywołują najbardziej uniwersalne pytania: o przyczyny zła, sens cierpienia i milczenie Boga.
„Elementarny odruch solidarności i współczucia stanowi zaczyn i sens tych reportaży”.
PAWEŁ HUELLE, „GAZETA WYBORCZA”
„Pies rzeczywiście kąsa tak, że boli. Ale jednocześnie te ekstremalne, choć „z życia wzięte” historie, jakby stworzone dla potrzeb tabloidów, pod piórem Tochmana tracą swą plakatową jednowymiarowość. Zamieniają się w wielowarstwowe opowieści, w których jest socjologiczne zacięcie, psychologiczna przenikliwość, metafizyka i literacka maestria, polegająca na bezbłędnym wyczuciu szczegółu”.
JULIUSZ KURKIEWICZ, „POLITYKA”
„Od przeciętnych reportaży publikowanych każdego tygodnia w prasie odróżnia te teksty także imponujący warsztat. Język, którego używa Tochman, jest mocny, klarowny, nieprzesłaniający nawet na chwilę tego, co najważniejsze”.
PIOTR CZERSKI, „TYGODNIK POWSZECHNY”
Wojciech Tochman (ur. 1969) – jeden z najważniejszych polskich reporterów i autorów literatury faktu. Jego książki, wśród nich m.in. Schodów się nie pali, Jakbyś kamień jadła, Dzisiaj narysujemy śmierć i Wściekły pies, wywołują ożywione dyskusje i niemal natychmiast wchodzą do kanonu polskiego reportażu. Dwukrotny finalista Nagrody Nike oraz Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej Angelus. Laureat Premio Kapuściński przyznawanej w Rzymie oraz „Pióra Nadziei” – wyróżnienia Amnesty International. Utwory Tochmana zdobyły uznanie za granicą i doczekały się przekładów na kilkanaście języków. W przygotowaniu książka o Kambodży pod tytułem Pianie kogutów, płacz psów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 193
Mojżeszowy krzak
Pan Bóg miał jakiś plan – zadzwoniły budziki. Wstali, umyli zęby. Wstały i niektóre matki, by dziecku na drogę przygotować prowiant. Nie wszystkie, bo bywają dzieci, które radzą sobie w kuchni same: kanapka, może trzy, jabłko, sok w kartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak wcześnie? Niech śpi spokojnie, aż jej budzik zadzwoni i każe się zbierać do pracy.
Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie, jedzenie na podróż, poprosił, by dopiła ciepłą herbatę, dał buzi, pomachał przez okno? Był na pewno i taki dom.
Aniele Boży, stróżu mój – tak się modlili, kiedy wyjeżdżali z miasta. – Ty zawsze przy mnie stój.
Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziestką, absolwentka teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy. Kogo i o co prosili? Wszystko wymazane.
Katechetka chciała kiedyś studiować psychologię. Co, jak i dlaczego ludzie czują – to ją interesuje. Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na pytanie o sens życia. A teologia tak.
Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie? – Nie wiem. Jakiś jest na pewno.
Mąż katechetki uczy historii w katolickim liceum. Teraz trzyma żonę za rękę. Będą opowiadać o tamtym dniu.
Zdążył już dotrzeć do szkoły. O tym, co się stało, usłyszał od sekretarki. Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie, zginęła. I o Bogu: cokolwiek się stało, jesteś moim Bogiem, mimo wszystko. Tak się z żoną umówił przed trzema laty, zanim wzięli ślub: cokolwiek się między nami stanie, najpierw jest Bóg.
Pierwszy, przed wszystkim.
Z taką pewnością mąż katechetki tamtego ranka wsiadł do samochodu, pojechał do domu, by z komputera wydrukować listę młodych pielgrzymów. Żona pielgrzymkę zorganizowała w zastępstwie księdza, który w tym czasie głosił gdzieś rekolekcje.
Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe ściany, świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę mieszkał tu sam, jeśli mi ją zabrałeś, to i tak jesteś moim Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał z drukarki listę żywych i umarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam, gdzie to się stało, kocha ją, i o tym myślał w samochodzie. Kocha może już od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie spostrzegł ją po raz pierwszy. Usłyszał wtedy jej niezwykłe świadectwo: pochodzi z niewierzącej rodziny, sama znalazła Chrystusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała siedemnaście lat. Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył ją w miejskim autobusie, poprosił o spotkanie. A że nie była zbyt chętna, pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej serce. Tak teraz to wspominają. I ona klęczała przed Najświętszym Sakramentem i prosiła, by jej serce drgnęło. Bo chłopak wydawał się jej w porządku, więc czemu nie.
No i Bóg zdecydował, jak widać.
Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał listę policjantowi i dostał najwspanialszą wiadomość: żona żyje. Zabrano ją do Białegostoku. Zawrócił, płakał.
Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fotelu przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik, dla którego miejsca zabrakło, usiadł więc na schodkach, u stóp nauczycielek wychowania fizycznego. One usiadły w pierwszym rzędzie, po prawej stronie.
Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz niemłoda, życzliwa, poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze ochotę na koronkę różańca.
– Pani da spokój – powiedziała do koleżanki. – Niech dzieci śpią, długa droga przed nami, jeszcze zdążymy.
Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do kierowcy: pierwszy raz w życiu siedzi w autokarze tak blisko przedniej szyby, wszystko wspaniale widać. I zasnęła.
Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że aż wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.
– Co pan robi?! – krzyknęła do kierowcy. – Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: – To koniec!
Katechetka ani drgnęła. Ani na moment nie zajrzała śmierci w twarz.
– Bóg pogrążył mnie w głębokim śnie.
Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wylatywała przez szybę. Cudownie ocalona, tak o niej teraz mówią w Białymstoku. Ocknęła się, nic ją nie bolało. Bo leciała całkiem bezwładnie. I tak uderzyła o asfalt, rękę złamała, poraniła czoło, tyle, cud. W jej głowie nie odtwarza się teraz żaden straszny film, żaden flashback: co pan robi?! niech pan nie wyprzedza! to koniec! W snach katechetki nic takiego się nie dzieje, nie ma żadnej szyby, przez którą wspaniale widać, w którą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma nic. Spokój.
– Staramy się o dziecko – mąż katechetki głaszcze żonę po dłoni. – Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie czas.
– Ono – mówi ona – upadku na asfalt by nie przeżyło.
Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może przed pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, kutię, pierogi z grzybami, wsiądzie do pociągu i pojedzie do syna. Daleko, pięćset kilometrów, do Siemianowic. Nikt w tej podróży nie będzie jej towarzyszył, nikogo na świecie poza synem nie ma. – Ty byś chyba umarła, gdyby mnie zabrakło – tak jej powiedział ostatnio. Syneczek ukochany. Do niedawna leżał tutaj, w Białymstoku, ale miejscowi lekarze uznali, że sami sobie z nim nie poradzą. I wysłali go na drugi koniec kraju. Teraz, kiedy bez syna pusto, matka sięga często do portfela. Tam nosi jego zdjęcia: czarna czupryna, uśmiech, dobre spojrzenie. Wysoki, drobny, całe życie mało jadł. Przy wzroście sto osiemdziesiąt trzy ważył pięćdziesiąt osiem, teraz jeszcze mniej. Ciągle chudnie.
Kuba, w szpitalu daleko od domu, będzie czekał na mamę. W lepszym lub gorszym nastroju. Jacyś dobrzy ludzie podeślą mu imitację choinki, żywej na oddział oparzeniowy wnosić nie wolno. Ale wigilijne potrawy pielęgniarki podgrzać matce pozwolą. Przy opłatku matka pewnie się rozpłacze, a syn jej na to powie: – Nie histeryzuj, mamo, ja żyję.
Tamtego dnia, kiedy wbiegła do szpitala i zobaczyła twarz syna we krwi, też jej tak powiedział: – Mamo, nie histeryzuj, ja żyję.
Tamtego ranka telefon zadzwonił o wpół do szóstej.
– Baśka – mówiła sąsiadka. – Asia już czeka w taksówce, a Kuby nie widzę.
– Właśnie wychodzi – odpowiedziała i popędziła syna.
Za taksówkę zapłaciła Asia. Umówili się, że Kuba zapłaci, gdy będą wracali do domu.
Ich rodzice zamieszkali po sąsiedzku, kiedy oni mieli po półtora roku. Razem chodzili do podstawówki. Potem do tego samego liceum, najlepszego w Białymstoku, do równoległych klas. Razem taksówką przyjechali pod szkołę i razem weszli do autobusu. Dochodziła szósta.
Kuba usiadł po lewej stronie. W piątym rzędzie chyba, na pewno koło okna. Obok niego inna koleżanka – Karolina. Jakiś czas potem w szpitalu odwiedzali go jej rodzice. Nie raz, nie dwa przynosili mu ciastka, mandarynki, materac przeciw odleżynom.
Pytali, o czym wtedy rozmawiał z ich córką.
Dlaczego usiadła akurat tam?
Tak się umówili. Kuba przyszedł pierwszy, usiadł przy oknie, miejsce obok trzymał dla niej. Gdyby do autobusu weszli razem, być może ona zajęłaby fotel przy szybie, a Kuba przy przejściu.
Za Kubą usiadła Asia, sąsiadka, z którą przyjechał taksówką.
Ruszyli. Katechetka zaproponowała modlitwę: strzeż duszy, ciała mojego.
Ocknął się w kapuście, usłyszał szloch, lament, podniósł głowę, zobaczył ogień, jakichś ludzi, machali rękami, znał ich, nie mógł się ruszyć, zawołać. A chciał, bo nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie widział, nie szukał, koledzy może uznali, że skoro był tam, gdzie paliło się najbardziej, to już go nie ma. Nie mieli racji, bo czasem zdarzają się cuda. Kubie się przydarzył: uderzenie rzuciło nim o szybę, on tego nie pamięta, roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, prawie go miał, ale Kuba już leciał wysoko. I daleko, w kapustę.
Poczuł pieczenie na twarzy, przyłożył sobie do policzków błoto, pochylił się nad nim jakiś rolnik: – Z tego wypadku jesteś?
– Twoje żyje – powiedziała kilka dni potem matka Asi.
– No, żyje – odpowiedziała matka Kuby, bo co miała odpowiedzieć. Że mu przykazała dzień wcześniej: w autobusie siadaj na środku, że jej nie posłuchał i usiadł bliżej przodu? Miała się skarżyć? Na te jego wszystkie poparzenia? Jego lewa ręka to żywe mięso, krew. Na złamania co dziesięć centymetrów? Dziesięciu ludzi można by nimi obdzielić. Śródstopie, kostki, łydki, podudzia, lewe przedramię, prawa łopatka, niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany. Ubytki mięśni, kości, martwica skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoździe, obręcze. Uwierają, bolą, o tym miała opowiadać? Że kiedy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy tak, że słychać go w całym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy?
Ani słowa skargi.
– Jestem wyróżniona – mówi. – Nie dostałam syna w worku.
Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za synem przyznać się nie wypada. Więc gdy nikt jej nie widzi (oprócz Boga Ojca, któremu dziękuje za cudowne ocalenie dziecka), wieczorem, przy zasłoniętych oknach, wchodzi do jego pokoju. Kładzie się w jego pustym łóżku i próbuje zasnąć. Spostrzega, że wraz z nocą przychodzi strach: lekarze mówią, że czeka nas wielka zmiana, jaka zmiana? Czy Kuba wstanie? Czy będzie chodził? Co z maturą? A studia? Chciał zdawać na ekonomię do Warszawy, nawet obliczyli, jak podzielą między siebie jej marną pensję, brał korepetycje z matematyki, mówi po angielsku, miał jechać w świat, co teraz?
Inne matki może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą się do poduszek.
Ich tęsknota jest inna. I ich Wigilia tego roku będzie inna.
Bo inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż? Jaki kamień? Jakie litery w kamieniu?
Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej stronie, usiadł Krzyś Brzeziński. Od strony przejścia, bo przy szybie siedział chłopak z technikum elektrycznego.
Dziewczyna Krzysia – inna Karolina – wbiegła do autobusu w ostatniej chwili i zajęła jedyne wolne miejsce. Tuż za kierowcą, obok nauczycielek. Ruszyli.
Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju pozamieniają się miejscami, tak aby siedzieć razem.
W klasie mówiono o nich: mąż i żona. Ona mówiła do swojej mamy: będę z Krzysiem albo krótko, albo do śmierci.
Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział, żar na policzkach, dźwięki niewyraźne, stłumione, zlane w jeden szum. Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi pośrodku autobusu? Zablokowane. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę. Dobiegł do nich i zrozumiał, że musi poczekać na swoją kolej, poczekał, wyskoczył. Stłumione dźwięki stały się nagle głośne, realne. Pojął: to, w czym bierze udział, dzieje się naprawdę.
Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twarze, smród palonego plastiku, palonego białka, rany od kawałków szyby, krzyki, telefony do rodziców.
Nie widział Karoliny.
Z Białegostoku, niedaleko przecież, nadjechali pierwsi rodzice. Biegali wokół wraku, szamotali się to tu, to tam w jakimś szaleństwie, wołali swoje dzieci po imieniu, bezradnie dzwonili na ich komórki, abonent niedostępny, wsiadali więc do samochodów, pędzili do miasta. Szukali, szpital po szpitalu, sala po sali, łóżko po łóżku.
Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać pytania: jak wyglądają ich noce, poranki? Jakie marzenia pochowali w trumnach? Czego w ich życiu już nie będzie? Na co liczyli? Dziecko chciało zostać lekarzem? Inżynierem? Wnuki miały być kiedyś na świecie? Co teraz z podręcznikami, zeszytami, komputerami? Z ubraniami? Ze złością na umarłych, którzy zawinili? Na tych, co przeżyli? Na Boga?
Czego im życzyć na Boże Narodzenie?
Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjonałach: dlaczego mojego Bóg nie ocalił? Dlaczego tak chciał?
Nie wiem – być może tak odpowiada im spowiednik.
A inny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? Cuda sprawiedliwie rozdawać? Cuda nam się w ogóle należą? Bóg ma się nam z czegokolwiek tłumaczyć? Że tak chciał? Tak, czyli jak? Żeby dzieci ginęły w ogniu? A inne na to patrzyły?
Wierzymy, że On chce dobrze, choć często Go nie rozumiemy.
Niektórzy spowiednicy odczytują Boże zamysły bez żadnych wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjonale wyjaśnił Krzysiowi jego relację z Karoliną widzianą z boskiej perspektywy: ona nie była twoją drugą połówką. Bóg zabrałby was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona. Albo razem ocalił.
Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej.
Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę rozdzielił. Karolinę wysłał do kostnicy, jego do szpitala. Przecięte czoło, lekko poparzony nos, uszy, nic wielkiego. Zdjęto mu z szyi medalik. Oddano po opatrzeniu ran.
Już go nie włożył. Nie chciał.
Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej Matki, która zna przecież to największe z cierpień, jakiego tylko matka może doświadczyć. Urodziła, żeby pochować.
Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymowali na Jasną Górę w osiemnastu autobusach. Tym, którzy dojechali na miejsce, pewien młody ksiądz powiedział: – To, co spotkało dzisiaj waszych kolegów, jest sprawdzianem naszej wiary. Jeśli czujecie złość albo strach jakiś, jeśli nie ma w was nadziei na życie po śmierci, to w Pana Boga nie wierzycie. Kto się da zdławić tej tragedii, nie jest człowiekiem wierzącym.
Ten sam ksiądz mówi dzisiaj: – Bo uważałem, że z tą rozpaczą trochę przesadzają. Jakby Boga nie było.
Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra była Karolina, ładna, prawdziwa, niczego nie udawała. Jego pierwsza dziewczyna. Włosy miała takie trochę rude, widać je dobrze na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej fotografię. Z matematyki najlepsza w klasie, pomagała innym w nauce. Dobra koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna, roztrzepana. Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. A Krzyś tak. I ona w jego dalekich planach była. Mieli razem jechać do Warszawy. Razem zdawać do Szkoły Głównej Handlowej. Chciał jej mówić dalej, co jeszcze w przyszłości będą robić razem, ale ona go hamowała: – Uważaj, bo się spłoszę.
Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większe w nim złudzenie własnej nieśmiertelności. Ono pozwala wstawać codziennie z łóżka, uczyć się, pracować, być z innymi ludźmi, cieszyć się. Jest niezbędne, by żyć.
– Życie jest już tylko czekaniem – mówi Krzyś.
Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pieniądze już nie mają znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie. Ambicje zupełnie go opuściły. Jest tylko czekanie.
– Na tamtą stronę – mówi. – Bo tam coś musi być.
Zyskał tę pewność tuż po pogrzebie Karoliny.
Był w jej domu, kiedy wrócił do niego zapomniany sen.
Kilka dni przed pielgrzymką Karolina w jego śnie umarła.
– Najgorzej byłoby myśleć – Krzysiowi błyszczą oczy – że zginęła przez przypadek, bez żadnego sensu. Mój sen mówi, że jej śmierć miała się zdarzyć, że sens jakiś ma. Codziennie go szukam.
Włożył na szyję medalik: – Bóg chce mi coś powiedzieć.
Tamtego dnia Grażyna Złocka-Korzeniewska nie zapomni nigdy, jest dyrektorką liceum, spod którego o szóstej rano wyjechał autobus. Wiadomość dotarła do szkoły błyskawicznie, dzieci z szosy dzwoniły do kolegów, którzy akurat przyszli na lekcje, do sekretariatu zadzwonił jakiś policjant i pytał, czy rano wszyscy wsiedli do autobusu, bo ja, proszę pani, tutaj się trupów nie mogę doliczyć. Młodzież cisnęła się przed kancelarią, chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Płakali uczniowie, wychowawcy, woźne, jedni tulili się do drugich, tyle mogli zrobić. Jakiś pan zatelefonował, bo nie mógł dodzwonić się do córki, która jechała autobusem, liczył, że dyrektorka przekaże mu jakąś cudowną nowinę. Odezwał się faks, to była lista: imię, nazwisko – zgon; imię, nazwisko – zgon; imię, nazwisko – zgon i tak dalej; i zastrzeżenie: wiadomość poufna, proszę nie udzielać informacji. Dlaczego? Rodzice chłopaka z listy stali w sekretariacie – i oni czekali na dobrą wiadomość; jak na nich spokojnie patrzeć? Chusteczki, więcej chusteczek, absolwent liceum przybiegł, płakał dyrektorce w ramię, bo już się dowiedział: jego siostra nie żyje. Jakiś uczeń, miał zakrwawione dłonie, już z szosy tu dotarł, wykrzykiwał imiona, nazwiska: nie uratowaliśmy Sebastiana! Pani dyrektor! On płonął na moich oczach! Przybiegli psychologowie, rozmawiali z młodzieżą po korytarzach, po klasach. Do toalet idźcie! – mówiła im dyrektorka – sprawdźcie, co się dzieje w szatniach, ja do tego nie mam teraz głowy. Nauczyciele z liceum w Tychach, którzy dwa lata wcześniej stracili uczniów w lawinie pod Rysami, dzwonili z wyrazami wsparcia, bo rozumieją kolegów z Białegostoku jak nikt inny, chcieli przyjechać, może na coś mogliby się przydać.
Kolejne telefony, kolejne nerwy: jedna dziewczyna szczęśliwie wyskoczyła z autobusu, w szpitalu udzielono jej pierwszej pomocy i wypuszczono na ulicę, teraz nie wiadomo, gdzie jest, od kilku godzin nie dotarła na stancję, zaginęła? Może pojechała do rodziców na wieś, jeden telefon w tej sprawie, drugi, piąty, znalazła się. Inna dziewczyna według informacji z faksu spłonęła na miejscu, według informacji od rodziców dotarła cała do domu i zaraz zasnęła. Taka pomyłka przyniosła wielką nadzieję: może straszna lista z faksu to jakieś kłamstwo, zły sen, mara, może ich więcej przeżyło? Ale nie: zgon, zgon, zgon, z jednej klasy pięć dziewczyn pojechało i pięć zginęło, i jeszcze trójka z innych klas, i chłopak z technikum elektrycznego, i jego rodzice tu przybiegli. Już popołudnie, dzieci w szpitalach, jedna dziewczyna ciężko poparzona już w helikopterze do Siemianowic, tylko tam mogą jej pomóc. Msza w kościele, tylko wiara w Boga może nam pomóc. Pierwsze znicze przed szkołą, wieczne odpoczywanie, flaga do połowy masztu, kwiaty, cichy tłum, coraz większy i większy, nie tylko młodzież z całego miasta, ale i młode matki z wózkami, ojcowie, dziennikarze, fotoreporterzy, kamery, dziewiąta wieczór, już jedenasta, wracajcie, dzieci, do domu, wasi rodzice się niepokoją.
– Na tej szosie – dyrektorka wali pięścią w stół – inni patrzyli, jak nasze dzieci płoną. A może dałoby się jeszcze jedno ocalić, tę szybę wcześniej wybić, choć jedno więcej by żyło.
– Pomóżcie! – nauczycielka wychowania fizycznego pamięta własny krzyk. I bierne spojrzenia kierowców. Do nich krzyczała. Ktoś zatrzymał samochód, usiadł na masce, patrzył, kolejny samochód nadjechał, kolejny kierowca wysiadł, kolejny patrzył.
Bożena Zwoleńska-Małyszko jest tą nauczycielką, która siedziała po prawej stronie, na pierwszym fotelu przy przejściu.
– Pani da spokój – powiedziała do katechetki, która siedziała tuż przy szybie i chciała odmówić koronkę.
To ona zerwała się z miejsca: – Co pan robi?! – krzyknęła. – Niech pan nie wyprzedza!
I jeszcze: – To koniec!
Nie wie, co wyprzedzali. Samochód? Mały, duży? Rower? Podobno policja do dzisiaj tego nie wie. Pamięta: pomyślała o synu, o synowej. Huk, ciemność, długi cichy tunel.
Zobaczyła jasność, leżała na poboczu, dzieci stały na jezdni pełnej szkła, łapały tych, co wyskakiwali.
Podniosła się. Spostrzegła, że jest jedyną osobą dorosłą, jedyną przytomną. Nie licząc tych, którzy miesiąc temu, może trzy, skończyli osiemnaście lat.
– Pomóżcie! – krzyknęła w stronę kierowców jeszcze raz. – Ludzie!
– Otwórzmy przednie drzwi! – zawołała do uczniów.
– Pani profesor – powiedział chłopak – ale jak? Sam ogień.
– Nie chcę takiego Boga! – ktoś krzyczał.
– Jestem cała poparzona – ktoś szlochał do słuchawki, do matki.
Spostrzegła, że przed przednią szybą autobusu leży uczennica z twarzą zalaną krwią, niemożliwą do rozpoznania, drobne ciało, nieruchome. Podniosła ją z pomocą dwóch chłopaków, nie znała ich, byli z elektryka, przenieśli ranną w bezpieczne miejsce.
– Co z dziećmi? – zapytała ranna. Był to głos katechetki.
Na łące nauczycielka nie widziała Marysi.
– Jej wypatrywałam – mówi. – Moja uczennica, w autobusie siedziała prawie obok mnie. I Niny nie było widać. Razem od lat uczyłyśmy wychowania fizycznego, nic złego nam się nigdy nie stało. Zgodziłam się pojechać pod warunkiem, że i Nina pojedzie. Razem usiadłyśmy na pierwszych fotelach. Mieliśmy wypadek, powiedziałam przez telefon jej mężowi, nie widzę Niny. Zrozumiał, że nie żyje, ja też tak wtedy myślałam. W końcu się znalazła, cała poraniona. Ale Marysia nie. I co powiem jej matce?
– Pomóżcie! – krzyknęła znowu do tych, którzy patrzyli. – Jeden miał na głowie czapkę. Pamiętam jego twarz dokładnie.
Siódma rano, jasno, ostatni dzień września, piątek, główna szosa Białystok–Warszawa, sznur samochodów z jednej strony, sznur z drugiej, ruch wstrzymany.
Nikt nie pomógł? – Ale robić zdjęcia i sprzedać je potem do brukowca, to tak.
Nauczycielka jest przekonana, że byli i tacy. Zdjęcia, które nazajutrz pojawiły się w prasie, zrobiono natychmiast po wypadku, kiedy białostoccy fotoreporterzy spali.
Przybiegł w końcu jakiś człowiek. Miał gaziki, bandaże: – Jeden jedyny. Taki krępawy.
Pierwsi rodzice: – Adam! Adam!
Wreszcie karetki. Nauczycielce kazano wsiąść do ambulansu, nie chciała: – Najpierw dzieci.
Dzieci są pod opieką, tak ją zapewniono, wsiadła. – Tam już leżał chłopak, cały poraniony, nasz Kuba.
I ona cała poraniona: uraz klatki piersiowej, rany tłuczone twarzoczaszki, wieloodłamowe złamanie szczęki, wieloodłamowe złamanie ściany lewego oczodołu.
Wybudzono ją z narkozy, nie mogła ruszyć szczęką, słowa powiedzieć. Pokazała, by dać jej kartkę, napisała: ile osób?
Dziewięć.
Spłonęło dziewięcioro maturzystów. Także kierowca autobusu, jego zmiennik (ten, co siedział na schodkach, bo zabrakło dla niego miejsca). I kierowca tira.
Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła; że kierowca autobusu był prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie; że ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny; że to, że tamto.
O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.
Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali się ciężarówka, a tych kilka osób, które widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do polnej drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory-Wojciechowięta, wjechali na wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy, widzieli ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole równe jak stół, nic im ognia nie zasłaniało, długo patrzyli, jechali powoli, polna droga biegnie niemal równolegle do szosy. Zadzwoniła komórka zakonnicy: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość powtórzono przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz spojrzeli w stronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną Górę.
Był to autobus z liceum katolickiego w Białymstoku. Pielgrzymkę prowadził młody ksiądz, Adam Kozikowski. Zadzwonił do swojego kolegi, nauczyciela historii, męża katechetki, powiedział mu, co widział. I rozpoczął modlitwę o szczęśliwe ocalenie tych, którzy zostali na drodze. I o pokój duszy dla tych, którzy zginęli.
– Po co robić z tego sensację? – pyta dzisiaj ksiądz. – Nie nadjechaliśmy na wypadek, ale na pożar.
– Ciszej nad tą trumną – mówi Urszula Jurkowska, polonistka. – Słowa są puste, nic nie znaczą.
Ale opowiada dalej, co wtedy widziała: – Dziesięć samochodów stało przed nami.
– Wysiadłem z naszym kierowcą – mówi ksiądz. – Zapytaliśmy innych kierowców, czy powiadomiono służby ratunkowe, bo karetek jeszcze nie było widać.
Wycofali się kawałeczek, bo – według relacji księdza – kierowca stwierdził, że nie ma sensu stać w korku. Skręcili w tę polną drogę i patrzyli na ogień.
– Jakby mojżeszowy krzak wyrósł na środku drogi – mówi polonistka. – Obok ognia widzieliśmy dwie, może trzy osoby. Nie było czego ratować. Co mogliśmy zrobić?
Zatrzymać się? Podejść bliżej? Sprawdzić, czy naprawdę już nic się nie da zrobić?
– Rodzice powierzyli mi swoje dzieci pod opiekę – mówi ksiądz.
Rodzicom, już po powrocie, pielgrzymi z katolickiego liceum opowiadali o tym, co się stało. Nikomu innemu. Dlaczego?
Był chłopak, który chciał biec na pomoc kolegom? Wyskoczył z autobusu? Już biegł? Ksiądz go zatrzymał?
– To nonsens – mówi polonistka.
– Nie pamiętam – mówi ksiądz.
Czy branie odpowiedzialności za osiemnastolatka oznacza podejmowanie za niego decyzji: nie idź! Czy można kogoś w takiej decyzji wyręczyć? Powiedzieć: stój, nie ratuj!
– Nonsens absolutny! – powtarza polonistka. – Dzieci wypuścić z autobusu? Żeby tam biegły? Nie!
– Nie było sensu tam iść – mówi kapłan. – Ja? Ja przede wszystkim byłem kierownikiem wycieczki.
Już po powrocie, według relacji księdza, młodzież pytała na katechezie, dlaczego się nie zatrzymali.
– Nie było w tym buntu, pretensji, raczej chęć utwierdzenia się, że postąpiliśmy dobrze.
Byli i tacy, którzy na katechezie nie pytali o nic, milczeli.
– To była pielgrzymka – mówi ksiądz. – To, co się stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.
– Na pogrzebach kolegów nasi maturzyści przyjmowali Najświętszy Sakrament – mówi polonistka. – Ale nie wszyscy. Niektórzy stali jak słup soli. Jakąś wojnę z Panem Bogiem prowadzili.
Uczciwie byłoby dzisiaj zapukać do klas i powiedzieć młodym pielgrzymom, że tamten ranek na szosie zostanie opisany w książce także z perspektywy ich autobusu. Nie nalegać na rozmowę, tylko poinformować. Kto zechce, porozmawia.
Ksiądz ma wątpliwości, polonistka też, to wymaga zgody dyrektora. I dyrektor ma wątpliwości.
– Nie wiem – mówi – czy nie dokonam przestępstwa, wpuszczając do klas dziennikarza. Dobrze, może być komunikat, proszę mi go wcześniej napisać na kartce.
Trwają lekcje, odwiedzamy cztery klasy maturalne w towarzystwie dyrektora. Maturzyści słyszą, że będzie reportaż, dostają adres mailowy, jeśli ktokolwiek chciałby się czymś podzielić, może napisać. Koniec komunikatu, do widzenia, szczęść Boże.
Tamten ranek wraca nocami? Jeść trudno? Uczyć się? Modlić? Nie wolno o tym mówić? Czuć? Nazywać spraw po imieniu?
Ani słowa. Cisza.
– Im byliśmy dalej – mówi teraz ksiądz – im bliżej Jasnej Góry, tym moje serce bardziej chciało być z tymi dziećmi na szosie. Dobre dzieci zginęły.
– Ja się cała nazywam Wątpliwość – mówi polonistka. – Kiedy człowiek doznaje takiego cierpienia, cały świat mu się wali. Wszyscy mają biec na pomoc, ale nie biegną. Świat się toczy swoimi koleinami. Świat patrzy, nie widzi wszystkiego. Tych minut, kiedy te dzieci nas potrzebowały, tych minut bez nikogo, już nam się dzisiaj nie uda zapełnić. Dzisiaj zrobiłabym inaczej? Nie wiem, ale na pewno chciałabym być przy tych dzieciach.
Polonistka chciałaby być przy Monice: – Potrzymać ją za rękę. Znam jej matkę. Jakiś czas potem szłam do niej z myślą, żeby jej powiedzieć. Powiedzieć matce, że widziałam. Ale zabrakło mi odwagi.
Szosa koło wsi Sikory-Wojciechowięta. Zielona łąka jest dzisiaj całkiem biała. Setki świec dawno pogasły, kolorowe szkiełka pełne brudnej wody. Ale ktoś jeszcze się zatrzymuje, ktoś jeszcze zapala umarłym nowe światło.
W Wigilię dopiero tu będzie jasno! Jak zaraz po tamtym dniu. Bóg się rodzi, a ludzie są wrażliwi.
Monika umarła ostatnia. Jej rodzice do nikogo nie mają pretensji. Czują jedynie wdzięczność dla ludzi i dla Boga. Bo mogli pożegnać się z córką.
Michałowi są wdzięczni. Wydostał się z autobusu jako jeden z pierwszych, przez szybę po prawej stronie, przy której akurat siedział. Jest maturzystą z technikum elektrycznego, prawie nikogo w autobusie nie znał. Poza dwoma kumplami i katechetką. Bo katechetka uczy i w elektryku. To on razem z kolegą i nieznajomą nauczycielką wychowania fizycznego przeniósł katechetkę spod wybitej przedniej szyby, dalej od ognia. Wcześniej (a może później, chronologia zdarzeń nie jest zupełnie jasna) stanął z tyłu autobusu i pomagał wyskakiwać pozostałym: – Żeby o rozbite szkło nie poranili sobie rąk.
Na krawędzi okna stanęła dziewczyna. Pamięta ją do dzisiaj, nie sposób zapomnieć jej poparzonej twarzy. Skoczyła, złapała Michała za przedramiona. Poparzyła go swoimi rękami. Teraz o niej myśli zawsze, kiedy się myje. Bo do dzisiaj ma po niej blizny. Śledził każdy następny dzień jej życia: pierwszy, piąty, dziewiąty. Miała na imię Monika. Poszedł na jej pogrzeb, choć jej nie znał: – Z całego autobusu jest mi najbliższa.
Teraz, kiedy Michał widzi w telewizji, jak ludzie giną w Iraku, Pakistanie, dziesięciu, stu – kiedyś jakaś bezimienna masa – teraz każda z tych śmierci jest dla niego osobna. Bo każdy cierpi osobno.
Rodzice Moniki są wdzięczni i Krzysiowi. Kiedy Krzyś Brzeziński wyskoczył przez rozbite okno i szukał wzrokiem swojej Karoliny, zobaczył Monikę. – Krzysiu, patrz, co mi jest – powiedziała do niego. – Moja skóra schodzi. Zimno mi.
Zadzwoniła do rodziców. Powiedziała to samo: – Moja skóra schodzi.
Położyła się na trawie.
– Przenieśmy się dalej – chciał ją podnieść. – Autobus może wybuchnąć.
– Ja sama – wstała, przeszła kilka kroków, znowu się położyła. – Podmuchaj mi, Krzysiu, strasznie piecze.
Przyszła Emilka, chuchali na nią razem.
– Bliżej – prosiła Monika. – Ręce!
Zbliżyli usta do samych jej rąk.
– A moja twarz? Poparzona? – spojrzała na Krzysia, a Krzyś na Emilkę, jakby ona miała go poratować, coś rozsądnego podpowiedzieć. Emilka lekko pokręciła głową.
– Troszeczkę – powiedział Krzyś do Moniki.
Przyleciał helikopter, zabrał ją do Białegostoku. Tam już czekali rodzice.
– Tato – płakała do ojca – Justyna nie żyje!
– Może jest tylko ranna.
Rodzice Moniki są wdzięczni pani Basi. Zupełnie nieznajomej. Kiedy przyjechali za Moniką do Siemianowic, od lekarza dostali kopertę z nazwiskiem i numerem telefonu: nieznajoma, aż z Grudziądza, zaproponowała im bezpłatne mieszkanie w niedalekich Katowicach. Cztery puste pokoje po jej teściach czekały na „rodziców poparzonej dziewczynki”. Klucze do odbioru w mieszkaniu obok. Skorzystali z zaproszenia. Wzięli od sąsiadki klucze. Zjedli, bo sąsiadka na zlecenie nieznajomej pani zapełniła dla nich lodówkę. Dziś w tym mieszkaniu nocuje Barbara Kuśmierczyk, kiedy w Siemianowicach odwiedza syna poparzonego niemal wszędzie i połamanego co dziesięć centymetrów.
– Stan córki jest ciężki – usłyszała matka Moniki – ponad połowa ciała poparzona, ale drogi oddechowe w porządku. Młoda jest, może da radę.
– Lekarze, pielęgniarki, wspaniali ludzie – mówi o nich matka.
– Mamo, kto nie żyje?
– Kierowcy.
Żadnego telewizora, radia, żeby się nie dowiedziała. Zginęły jej najbliższe przyjaciółki.
– Dużo rozmawiałyśmy – mówi matka. – Czasem myślę, że przez te dziewięć dni byłam z córką bliżej niż przez całe osiemnaście lat.
Monika poprosiła o księdza, był pierwszy piątek miesiąca.
– Bardzo panią przepraszam – po spowiedzi ksiądz poprosił matkę na stronę. – Powiedziałem pani córce, że inni nie przeżyli, a ona dzięki Bogu tak.
– We śnie dzwoniłam do Marty – powiedziała do mamy. – I Marta mówi, że Karolina nie żyje. Potem Karolina tańczyła, tutaj, mamo, nad moim łóżkiem, ktoś jeszcze z nią tańczył, Justyna? Tak do mnie machały.
Boże, zmiłuj się – pomyślała matka. – Niech one tak do niej nie machają.
Zła wiadomość: drogi oddechowe niedrożne.
– Mamo, ja już do autokaru nie wsiądę.
– Pewnie, że nie wsiądziesz, są samochody.
– Będę się bała ognia.
– Będziemy go unikać.
– Mamo, Pan Bóg ma jakiś plan?
– Ma. Zmieni się nasze życie.
– Tak myślisz?
– Z naszego cierpienia, córeczko, musi być jakieś dobro.
Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc.