Bóg zapłać - Wojciech Tochman - ebook

Bóg zapłać ebook

Wojciech Tochman

4,7

Opis

[PK]

 

 

Bóg zapłać to kolekcja znanych reportaży Wojciecha Tochmana, w nowym układzie, tworzącym klarowną, spójną całość. Czas stał się ich sprzymierzeńcem, a zmieniony kontekst społeczny zaskakująco uwypuklił opisywane zjawiska. Opowieści dokumentalne Tochmana nabrały dodatkowej wyrazistości - w jej jaskrawym świetle solidarność i empatia przeplata się z bezkompromisową uczciwością. Bóg zapłać to nie tylko złożony obraz polskiej religijności, ale przede sonda zapuszczona w głąb naszej mentalności.

 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.

Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.

 

Książka dostępna w zasobach:

Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (2)

Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim (2)
Biblioteka Publiczna im. Pawła z Zatora w Zatorze

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bubbleduble

Nie oderwiesz się od lektury

Wielowymiarowe opowieści spod pióra Tochmana, które z powodzeniem przedzierały się przez wrażliwość moją, mojej przyszłości. To drugie spotkanie, z pewnością nie będzie ostatnie.
00

Popularność




© Michał Prawda

 

Wojciech Tochman (ur. w 1969 roku w Krakowie), reporter. Od 1990 roku publikuje w „Gazecie Wyborczej”. Dotychczas wydał trzy tomy reportaży: Schodów się nie pali, Jakbyś kamień jadła, Wściekły pies i opowieść reporterską Córeńka. Jego książki były tłumaczone m.in. na angielski, francuski, niderlandzki, fiński, rosyjski, ukraiński i bośniacki. Jest współzałożycielem Instytutu Reportażu.

www.tochman.eu czarne.com.pl

Seria reportaż

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie

Mariusz Szczygieł Gottland

Włodzimierz Nowak Obwód głowy

Maciej Zaremba Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji

Renata Radłowska Nowohucka telenowela

Martin Pollack Dlaczego rozstrzelali Stanisławów

Jacek Hugo-Bader Biała gorączka

Klaus Brinkbaumer Afrykańska odyseja

Jean Hatzfeld Strategia antylop

Włodzimierz Nowak Serce narodu koło przystanku

20. 20 lat nowej Polski w reportażach według Mariusza Szczygła

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska

W serii ukażą się m.in.:

Wojciech Górecki Toast za przodków

Witold Szabłowski Zabójca z miasta moreli

Peter Fröberg Idling Uśmiech Pol Pota

Wojciech Górecki Planeta Kaukaz

Chloe Hooper Wysoki

Świetlana Aleksijewicz Wojna nie ma twarzy kobiety

Wojciech Tochman

Bóg zapłać

Projekt okładki agnieszka pasierska / pracownia papierówka

Fotografia na okładce © by alfredo jaar

Fotografia Autora © by michał prawda

Copyright © by wojciech tochman, 2010

Teksty zawarte w tym tomie - z wyjątkiem reportażu Bóg zapłać - zostały opublikowane w książkach Schodów się nie pali, Kraków 2000 i 2006, oraz Wściekły pies, Kraków 2007.

Redakcja magdalena petryńska

Korekta małgorzata uzarowicz / d2d.pl

zuzanna szatanik / d2d.pl

Projekt typograficzny i redakcja techniczna robert oleś/D2D.pl

Składzuzanna szatanik / d2d.pl

ISBN 978-83-7536-178-0

Bóg zapłać

On: Już kiedy miałem sześć lat, wiedziałem, że istnieje rzeczywistość mistyczna i że tutaj świata nie ma sensu sobie układać. Tam czeka na mnie inna rzeczywistość, tam się spełniają marzenia. Kiedy miałem trzynaście. Postanowiłem zostać księdzem. Rozmyślałem o tym, jak to będzie być misjonarzem w Afryce. Tam chciałem służyć Panu. Skończyłem szesnaście lat i dostrzegłem niepowtarzalność drugiego człowieka. Piękno objawione. Miałem dwadzieścia kilka i poznałem ją, urodziło się nam pierwsze dziecko, wzięliśmy ślub. Moja żona? Zawsze żyła w kłamstwie.

Ona: Przyznam się panu, prosiłam Matkę Boską Dobrego Macierzyństwa, ocal mnie od dzieci, których jeszcze nie mam, oszczędź mi tego, co mnie zabija, powiem panu, jak jest, mam trzydzieści pięć lat, wykształcenie wyższe humanistyczne, żadnych relacji z ludźmi ze studiów, kontaktuję się raczej tylko z mężem, ślub kościelny wzięliśmy jeszcze przed konkordatem, cywilnego nie, mąż mówił, że nie chce przed urzędnikiem, dziś dla władzy jestem samotną matką, mąż pracuje na czarno, bez ubezpieczenia.

Kontaktuję się również z lekarzami, męża to denerwuje, bo mówią mi, że każda kolejna ciąża to samobójstwo, może i mają rację, mój mózg powoli umiera, najpierw zaczęła umierać ta jego strona, która odpowiada za nogi i ręce, nie chodzę, nie naleję sobie herbaty, umiera i ta odpowiedzialna za oczy, mam oczopląs, niczego już nie przeczytam, będzie umierać i ta, która włada mową, więc powiem, jak jest, póki mogę.

Ta część mojego mózgu, która odpowiada za płodność - działa bez zastrzeżeń.

Jestem codziennie w naszym kościele, ksiądz ogłosił, żeby mnie parafianie zabierali z domu i zawozili na mszę, dużo jest chętnych, obcy ludzie, codziennie punkt szósta piętnaście ktoś puka gotowy do pomocy, w naszym kościele mam mnóstwo przyjaciół, jak mi spod klatki ukradli elektryczny wózek, ksiądz ogłosił, parafianie się złożyli, mąż nie chodzi do parafii, woli do bardziej profesjonalnego kościoła, do jezuitów, dominikanów, tam się lepiej czuje, tam są kazania na jego miarę.

On: W akademiku przychodziła do mnie i prosiła, żebym zagrał coś na gitarze. Chciała słuchać, spędzała ze mną czas, to było miłe. Była to znajomość bez specjalnej fascynacji, ale nie fascynacja jest ważna, tylko spokój. Pojechaliśmy na jakieś wesele, choć wciąż nie byliśmy parą. Znajomość na dystans. Za jakiś czas zastałem ją w łóżku z moim współlokatorem. Po kilku miesiącach okazało się, że jest w ciąży. Nie miałem oczywiście wątpliwości, że dziecko jest moje. Pojechaliśmy do jej rodziców, by powiedzieć im, co się stało. Wyjaśniliśmy, że ślub będzie po narodzinach, bo welon i tak byłby kłamstwem, więc nie ma co się spieszyć. Na to jej matka położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała: - Ty już jesteś nasz.

Przeszyło mnie to do szpiku kości.

Postawiła butelkę: - Ty się możesz napić - pozwoliła mi. Swojemu mężowi przykazała: - Ty, Zenek, tylko kieliszek!

Nie byłem pewny, czy chcę brać ślub z ich córką. Mówiłem do niej: - Ja się ciebie boję, będziesz taka jak matka. Nie zgadzamy się w najprostszych rzeczach. Ja śpię przy otwartym oknie, ty lubisz nastawić kaloryfer na trzydzieści stopni. Ja nie lubię telewizji, ty nie możesz bez niej żyć.

Zaczął się poród. Powiedziała: - Pojadę na rowerze, przypnę go pod szpitalem, potem go odbierzesz.

Pomyślałem, jakie to piękne. Tak niewiele jej trzeba. I wątpliwości mnie opuściły. Ale postawiłem dwa warunki: albo pięcioro dzieci i mieszkanie na wsi, albo nic z tego.

Zgodziła się, choć planowała inaczej. Wzięliśmy ślub kościelny. Załatwiłem z księdzem, żeby nam dał bez cywilnego, choć wtedy był wymagany. Chciałem, żeby nigdy nie mogła się ze mną rozwieść. W żaden sposób. Zamieszkaliśmy pod miastem, na wynajętym poddaszu nad rzeką. Ona pracowała w szkole, ja zajmowałem się dzieckiem, potem drugim, ona wracała z pracy, ja jechałem do miasta i tam w domach uczniów dawałem korepetycje. Wszystko szło zgodnie z planem. Aż do momentu, kiedy jej rodzice oświadczyli, że dość tego naszego mieszkania na wsi. Sami urodzili się na wsi, wprowadzili się do bloku w powiecie, ta nasza wieś była dla nich degradacją. Teściowa wyjechała za granicę dorobić na zakup naszego mieszkania. Nikt mnie o zdanie nie pytał. Kupili nam dwa pokoje w wielkim mieście. Żona oświadczyła, że się wyprowadza, zabiera dzieci i że mogę do nich dołączyć.

Nastąpił we mnie efekt zamknięcia.

Ona: Ostatnio modliliśmy się o uzdrowienie, do Jana Pawła, ksiądz mnie zapytał, o jakie uzdrowienie mi chodzi, pomyślałam, te moje nogi to małe piwo, niech będą, jakie są, niech raczej uzdrowi się moja rodzina, chodzi o to, że mój mąż to dobry człowiek, tylko ta sytuacja go przerasta, on daje korepetycje od rana do nocy, i sam mi o tym powiedział przy świecach, mam kogoś, mówił do mnie, kto docenił to, czego ty nie chciałaś, powiedziałam kiedyś w nerwach, jesteś obleśny, to były tylko słowa, mąż wie, że to nie miało znaczenia, że ja tak nie myślę, jest przecież moim mężem.

To nowe uczucie, mówił mi potem przy świecach, jest piękne, nie mogę takiej miłości odrzucić, to było jakieś dwa lata temu.

W drugą ciążę zaszłam dwanaście lat temu, jeszcze jak karmiłam po pierwszej, urodziłam, karmiłam znowu i wtedy mnie sparaliżowało, postawili diagnozę bez żadnych wątpliwości, dali sterydy i kazali prowadzić oszczędny tryb życia, tak napisali w wypisie, lekarz dodał, ma pani już dwoje dzieci, niejeden by chciał mieć dwoje, proszę pani, żadnej ciąży więcej.

Wróciłam do sił, poszłam z pielgrzymką do Częstochowy, mąż mnie namówił, sam ze mną nie poszedł, miał jakieś inne sprawy, trzy razy po diagnozie jeszcze zdążyłam pójść do Czarnej Madonny, zawsze sama, zawsze wdzięczna, bo żyłam wtedy w przeświadczeniu, że nic mi nie jest, żadnego oszczędnego trybu życia nie prowadziłam, zaszłam w trzecią ciążę, rozpłakałam się, mąż nie widział powodu, by mnie pocieszać, skakał z radości, zawsze chciałem mieć dużą rodzinę, Panie Boże, Bóg zapłać.

Karmiłam trzecie dziecko, zaszłam po raz czwarty, znowu płakałam, on znowu się cieszył, urodziłam syna, nastąpił ostry rzut choroby, lewa noga, ręka bez władzy, łatwiej mi było jeździć na rowerze, niż chodzić, przyszły kolejne kłopoty, najmłodszy syn stracił oddech, stracił przytomność, Panie Boże, weź sobie te moje nogi, zabierz mi wszystko, co mam, ale moje dziecko musi żyć, powiedzieli, że epilepsja, dali lekarstwa, eeg głowy wyszło ok, powiedzieli, że wygląda na wyleczone.

Zapisałam starszą córkę do szkoły baletowej, niech tańczy, pomyślałam, mąż zapytał, czy balet jest jej potrzebny do zbawienia, uznaliśmy, że nie.

Mąż nie skończył studiów, ale jest zdolny, daje korepetycje z matematyki, od rana do nocy, jak powiedziałam wcześniej, ja też uczyłam, w szkole, coraz gorzej się czułam, wybrałam nieznajomego księdza, żeby nie było, że po znajomości coś z Panem Bogiem załatwiam, przyklękłam z trudem, spowiadam się po raz ostatni, nie mogę być po raz piąty w ciąży, proszę księdza, będę brała tabletki, mężowi słowa nie powiem, on nigdy by się na to nie zgodził, on by mówił, Bogu nie ufasz, ale ksiądz się zgodził, nie dla swojej wygody chce pani brać te środki, nie dla przyjemności, tylko ze wskazania lekarskiego, ja pani rozgrzeszenie dam.

Wzięłam tabletki, paliły mnie od środka, którejś niedzieli nie przystąpiłam do komunii świętej, mąż się zdziwił, wtedy jeszcze chodziliśmy razem do jezuitów, pokazał księdza w konfesjonale, spowiadaj się natychmiast, ksiądz w konfesjonale powiedział choroba chorobą, pani musi wrócić do metod naturalnych, poszłam się spowiadać jeszcze raz do naszej parafii, wybrałam proboszcza, a niech tam, zna mnie, może będzie bardziej wyrozumiały, posłuchał, wstał i zaprosił mnie do zakrystii, by tam o moim życiu intymnym porozmawiać, nie chcę, by wiązała mnie tajemnica spowiedzi, tłumaczył mi, będę się chciał poradzić, pani sprawa jest skomplikowana.

Moi rodzice nie są gorliwymi katolikami, niedzielna msza święta, spowiedź wielkanocna i tyle, to mąż mnie uczył, jak wierzyć, jemu zawdzięczam moją miłość do Pana Boga, od męża wiem, co dobre, co złe, no i od księży.

Przed Bożym Narodzeniem wezwał mnie proboszcz, zgłębiłem pani problem, radziłem się, nie może pani brać tych tabletek, choroba pani nie usprawiedliwia, no dobra, pomyślałam, ma proboszcz rację, pacierz poranny, termometr, trzy podwyższone temperatury, kończą się dni płodne, mąż już czekał gotowy, ja czekałam na okres, nie przychodził, poszłam do Matki Boskiej Dobrego Macierzyństwa, mamy ją tutaj niedaleko, modliłam się żarliwie, spraw, żeby to nie było to, boję się, zrozum, pięcioro dzieci to nie to samo co jedno, i to na dodatek niepokalanie poczęte, no postaw się na moim miejscu, przepraszam, wiem, wybacz, ale miej litość, w Twoich czasach nie było takich chorób, tabletek też nie było, takich dylematów nie było.

Ale jak mi każesz wypić ten kielich, ja go wypiję.

Byłam pyszna, przekonana, że Pan Bóg mi tego oszczędzi, że Matka Boska Dobrego Macierzyństwa jakoś mi to u Niego załatwi, powiedziała do mnie, wracaj do domu i okres zaraz do ciebie wróci, zadzwoniła koleżanka, zapytała, i jak, powiedziałam, słuchaj, nie będę kupowała tego testu, skoro Matka Boska mi oświadczyła, że nie jestem w ciąży, to nie ma sensu pieniędzy w aptece wydawać.

Mijał kolejny dzień, Panie Boże, ufam Ci, ale test muszę zrobić, wyszły dwie kreseczki, akurat któreś dziecko wróciło ze szkoły, a ja chodziłam po domu, wtedy jeszcze chodziłam, płakałam, dwie kreseczki, powtarzałam, dwie kreseczki, na drugi dzień zadzwoniła koleżanka, są już teraz takie metody, dziwiła się, że z testu wiesz, czy urodzisz bliźniaki, naprawdę super, gratuluję, co ty mówisz, skąd ci to przyszło do głowy, twój starszy syn przyszedł do szkoły i opowiadał kolegom, że mama urodzi bliźniaki, słuchaj, krzyczałam na syna, nie opowiada się w szkole takich głupot, to nie jest sprawa dla twoich kolegów, no i dwie kreseczki wcale nie znaczą bliźniaków, mąż był szczęśliwy, zawsze chciałem mieć piątkę dzieci, mój plan się spełni, w piątym miesiącu zrobiłam usg, doktor był niepocieszony, ta pani choroba, będzie pani miała bliźniaki, cudownie, mąż na to, szóste dostałem gratis!

Urodziłam i przestałam chodzić, niczego nie żałuję, za każde dziecko oddałabym życie, nie będę się zastanawiać, co by było, gdybym się oszczędzała, gdybym brała te przeklęte tabletki, znów zaczęłam je brać, jaki on jest beztroski, myślałam sobie, kiedy byliśmy blisko, na co on liczy, czego się spodziewa, nie zawsze byłam dyspozycyjna, udawałam, że prowadzę kalendarzyk, żeby się nie domyślił, on tych przerw nie lubił, zresztą to było ponad moje siły, wiem, jakie są obowiązki żony, chorowałam coraz bardziej, nie chcę już, nie mogę ciągle rodzić, gdyby to od ciebie zależało, krzyczał, mielibyśmy jedno dziecko, tak, ty każdą ciążę opłakiwałaś, nie dotykaj mnie, powiedziałam, od tamtej pory śpimy osobno, ta jego uczennica ma dwadzieścia jeden lat i go docenia.

On: Tak, jest zamieszany w nasze małżeństwo ktoś trzeci. Ale ja nie szukałem tej sytuacji, proszę pana, ta sytuacja odnalazła mnie. Ja zawsze żonie mówię prawdę, powiedziałem i o tym.

Żyję w prawdzie. A prawda jest taka, że nasze małżeństwo nigdy nie zaistniało. Nie ma go. Tak naucza Kościół. Dziecko nie jest żadnym dowodem potwierdzającym małżeństwo. Ślub? Co to za przysięga powzięta w kłamstwie? Jak ja się dałem nabrać. Przysięgała, że jej życie należy do mnie, a nie należało nawet przez minutę. Podarowałem jej swoje, nie chciała go ani na moment.

To, co człowiek może dać drugiemu człowiekowi najpiękniejszego, to jest dziecko. Dziecko jest nieprawdopodobnym dobrem. Gdybym miał wybrać, czy stracić mam rękę, czy nie mieć kolejnego dziecka, wołałbym mieć kikut.

Ona ten mój wspaniały dar za każdym razem odrzucała.

Przy każdej ciąży płakała, bo jej lekarze naopowiadali, że kolejne dziecko ją zabija. Że to samobójstwo na raty. A inni lekarze, sam to słyszałem w tvn, mówią, że ciąża tę chorobę powstrzymuje. I kto ma rację?

Zresztą co to za choroba? Ja bym się chętnie zamienił, spędzał czas z dziećmi, zamiast pracować od świtu do nocy. Ona nawet tego nie robi, bo dwa razy dziennie lata do kościoła. Dla koleżanek przez telefon ma czas, a dla dzieci nie. One stoją przed drzwiami, czekają na mnie i płaczą, że nie chcą już mieszkać z mamą. Dlaczego? Bo mama kłamie!

Powinno się coś zdarzyć, powinna wstać, wyzdrowieć. Wtedy zobaczyłaby, w jakim komforcie żyła, kiedy była chora.

Ona: Dlaczego ja się w nim wtedy zakochałam, mieszkaliśmy w akademiku, robiłyśmy z koleżankami kisiel w kuchni, on przychodził i grał nam na gitarze, jego współlokator podobał mi się bardziej, ale miał już dziewczynę, co było robić, miałam słabość do chłopaków z gitarą, pomyślałam, może być, on nie od razu się we mnie zakochał, spotykaliśmy się często, coraz częściej, ta gitara mnie zwiodła, zaszłam w ciążę, urodziłam i obroniłam magisterkę, życie mu zmarnowałam, trafił na mnie, wszystko mu się posypało, nie jestem żadną ofiarą, jestem sprawcą tych wszystkich złych rzeczy, które od samego początku spotykają moją rodzinę, to mi na koniec zostanie pokazane, tak Pan Bóg mnie może osądzi, ja to przyjmę z pokorą, Bóg zawsze ma rację.

Mąż uważa, że dzieci powinny być z matką w domu, więc na przedszkole najmłodszych nie daje grosza, na rachunki też nie, czynsz opłaca nam gmina, a telefon ja, bo to ja z niego korzystam, nie on, nie dostaję od niego na zakupy, bo zakupów nie robię, na prąd dał mi ostatnio sto złotych, już marchewki nie obiorę, jak powiedziałam wcześniej, ani ziemniaka, dzieci w szkole jedzą za pieniądze z opieki społecznej, mnie przynoszą cały obiad do domu, widelca nie utrzymam, jem rękami, w niedzielę mąż przygotowuje obiad dla całej rodziny, siadamy przy stole, on się do mnie nie odzywa, i ja tylko do dzieci, karmi mnie syn, i po rodzinnym obiedzie, chciałabym, aby mąż się wyprowadził, poczułabym ulgę, niech weźmie te, które pójdą za nim, niech mają wybór, ciekawe, jak szybko do mnie wrócą, on odmawia.

Siedzę kiedyś na wózku, tutaj przed blokiem, rozmawiam z koleżanką, podjeżdża policja, pytają o męża, gdzie jest, kłamię, że nie wiem, choć on siedzi w domu, ale właśnie wychodzi z klatki wprost na dzielnicowego, zabierają go, wraca po dwóch godzinach, pytam, co się stało, wiesz, mówi do mnie, a raczej do koleżanki, bo ze mną nie rozmawia, jechałem wczoraj rowerem, pomyślałem, to wszystko nie ma sensu, i wjechałem wprost pod rozpędzony samochód, czułam, że to przeze mnie, że jestem temu winna, dzieci się śmiały, bo nie miał żadnych obrażeń, mój mąż mówi prawdę, nigdy mnie nie okłamał, ale to samobójstwo rzeczywiście grubymi nićmi szył, o co chodziło dzielnicowemu, nie wiem, może o to zamykanie dzieci w piwnicy, on ich nie bije, ale jak nie posprzątają, a on lubi czystość, wtedy zamyka je w piwnicy, czasem o północy je z łóżek wyrywa, bo o północy wraca z pracy dopiero, nieporządek, ubierać się i do ciemnej piwnicy, one się boją ojca.

Nie chciałabym być dla dzieci ciężarem, przeszkadzać im w dalszym życiu, one są takie biedne, coraz większe, nie lubią mnie, mają coraz więcej siły, syn mnie ostatnio popchnął, wylądowałam na komputerze, chciałabym to zostawić, czasem myślę o innym zakończeniu, niż jest mi zaplanowane, zaraz z tych złych myśli się spowiadam, przed każdą spowiedzią idę do męża i go przepraszam za wszystkie złe rzeczy, które mu uczyniłam, bez tego mój sakrament pokuty byłby nieważny, mąż nigdy moich przeprosin nie odrzuca, tak będzie i tym razem, przed Bożym Narodzeniem.

Boże Narodzenie, zły czas, zjemy wigilię razem, bez opłatka, bez rozmowy, on na drugi dzień zabierze dzieci do teściów, ja z nimi nie pojadę, on sobie tego nie życzy, teściowie nie zadzwonią, nie zapytają, co ze mną, nie mam pretensji do Pana Boga, jak mogłabym, jestem wdzięczna za to, co mam, za moją chorobę przede wszystkim, kim byłabym bez niej, zapracowaną matką z szóstką dzieci, może już z ósemką, kto wie, i nie miałabym czasu dla Pana Boga, na codzienną mszę, a tak jestem blisko Niego, dziękuję Ci, Boże, bo myślę, że wiesz, co robisz, ufam Ci i wierzę, że wszystko się dobrze skończy, mój mąż nie będzie żył w grzechu śmiertelnym, to jest dla niego dramat, wielkie cierpienie, ani tygodnia mi nie pozwolił przeżyć bez Najświętszego Sakramentu, a teraz sam nie przystępuje do komunii, bardzo się boję tych słów w Biblii, tylko nieliczni będą zbawieni, boję się piekła, boję się szatana w domu moim, on wszystko tutaj nakręca, ja wchodzę z nim w dyskusję, a powinnam jedynie krzyczeć, odejdź, precz, precz, ale i tak ostatnie słowo należy nie do diabła, tylko do Boga, mój mąż wyjdzie z grzechu, Bóg nas ocali, jest wszechmogący, to będzie prawdziwy cud Jana Pawła, prawdziwe uzdrowienie mojej rodziny, Jezu cichy i pokornego serca, uczyń serce moje według serca Twego, czekam cierpliwie.

Skończy się zły czas, mąż do mnie wróci, proszę pana, nie myślałam o tym, głupia jestem, jesteśmy młodzi, kolejna ciąża, myślę sobie, Panie Boże, nie jesteś przecież tak wyrachowany, będę stosowała znowu metody naturalne, człowiek dostaje od Ciebie tyle, ile jest w stanie udźwignąć, nie więcej, kalendarzyk nic nie jest wart, lekarz powiedział mi ostatnio, żebym uważała, bo urodzę dziecko kalekie i umrę, no dobra, przeceniasz mnie, Boże, ale pozwól mi chociaż tak Tobie zaufać, abym z radością przyjęła kolejne życie, pozwól mi zaufać prawdziwie, jak ufa mój mąż, ja nie ufam, Panie, ja nie ufam, dziecko bez rączek, może ślepe, dobrze, jeśli taka będzie wola Twoja, powinnam zaufać, wiara przenosi góry, takiej wiary mi trzeba, święty Piotr szedł po wodzie, dopóki nie zwątpił, i ja się staram żyć bez wątpliwości, za cud uzdrowienia mojej rodziny niech będzie i taka cena, bez nóżek, może głuche, spraw, abym Cię nie zawiodła, Boże, niech cud się stanie, Bóg zapłać.

On: Nie wyprowadzę się, bo tutaj mieszkają moje dzieci.

Ona: Jakie zadałabym mężowi pytanie, gdyby ze mną rozmawiał, wszystko o nim wiem, nie mam do niego żadnych pytań.

On: Jaką widzę przyszłość? Tutaj? Żadnej. Świat był zaplanowany, nie wyszedł.

Mojżeszowy krzak

Pan Bóg miał jakiś plan - zadzwoniły budziki. Wstali, umyli zęby. Wstały i niektóre matki, by dziecku na drogę przygotować prowiant. Nie wszystkie, bo bywają dzieci, które radzą sobie w kuchni same: kanapka, może trzy, jabłko, sok w kartoniku, nic trudnego, po co matkę zrywać tak wcześnie? Niech śpi spokojnie, aż jej budzik zadzwoni i każę zbierać się do pracy.

Może gdzieś ojciec wstał pierwszy? Zrobił córce śniadanie, jedzenie na podróż, poprosił, by dopiła ciepłą herbatę, dał buzi, pomachał przez okno? Był na pewno i taki dom.

Aniele Boży, stróżu mój - tak się modlili, kiedy wyjeżdżali z miasta. - Ty zawsze przy mnie stój.

Świtało. Aleksandra Dawidziuk, przed trzydziestką, absolwentka teologii, pamięta, że odmawiali i inne modlitwy. Kogo i o co prosili? Wszystko wymazane.

Katechetka chciała kiedyś studiować psychologię. Co, jak i dlaczego ludzie czują - to ją interesuje. Psychologia, tak twierdzi, nie odpowiada na pytanie o sens życia. A teologia tak.

Jaki jest sens tego, co zdarzyło się na warszawskiej szosie? - Nie wiem. Jakiś jest na pewno.

Mąż katechetki uczy historii w katolickim liceum. Teraz trzyma żonę za rękę. Będą opowiadać o tamtym dniu.

Zdążył już dotrzeć do szkoły. O tym, co się stało, usłyszał od sekretarki. Pomyślał o żonie: siedziała na samym przodzie, zginęła. I o Bogu: cokolwiek się stało, jesteś moim Bogiem, mimo wszystko. Tak się z żoną umówił przed trzema laty, zanim wzięli ślub: cokolwiek się między nami stanie, najpierw jest Bóg.

Pierwszy, przed wszystkim.

Z taką pewnością mąż katechetki tamtego ranka wsiadł do samochodu, pojechał do domu, by z komputera wydrukować listę młodych pielgrzymów. Żona pielgrzymkę zorganizowała w zastępstwie księdza, który w tym czasie głosił gdzieś rekolekcje.

Mąż katechetki wpadł do mieszkania, spojrzał na pastelowe ściany, świeżo odmalowane, na nowe meble, jeśli będę mieszkał tu sam, jeśli mi ją zabrałeś, to i tak jesteś moim Bogiem, powtarzał to sobie na okrągło, złapał z drukarki listę żywych i umarłych, zbiegł po schodach, ruszył pędem tam, gdzie to się stało, kocha ją, i o tym myślał w samochodzie. Kocha może już od chwili, gdy w parafialnej wspólnocie spostrzegł ją po raz pierwszy. Usłyszał wtedy jej niezwykłe świadectwo: pochodzi z niewierzącej rodziny, sama znalazła Chrystusa, sama poprosiła o chrzest, gdy miała siedemnaście lat. Poruszyło go to niebywale. Po jakimś czasie zobaczył ją w miejskim autobusie, poprosił o spotkanie. A że nie była zbyt chętna, pobiegł do kościoła i prosił Boga, by otworzył jej serce. Tak teraz to wspominają. I ona klęczała przed Najświętszym Sakramentem i prosiła, by jej serce drgnęło. Bo chłopak wydawał się jej w porządku, więc czemu nie.

No i Bóg zdecydował, jak widać.

Mąż katechetki dojechał prawie na miejsce, oddał listę policjantowi i dostał najwspanialszą wiadomość: żona żyje. Zabrano ją do Białegostoku. Zawrócił, płakał.

Było tak: katechetka usiadła obok kierowcy na fotelu przeznaczonym dla pilota. Był też kierowca zmiennik, dla którego miejsca zabrakło, usiadł więc na schodkach, pod nogami nauczycielek wychowania fizycznego. One usiadły w pierwszym rzędzie, po prawej stronie.

Nauczycielka wychowania fizycznego (twarz niemłoda, życzliwa, poraniona) pamięta, że katechetka miała jeszcze ochotę na koronkę różańca.

- Pani da spokój - powiedziała do koleżanki. - Niech dzieci śpią, długa droga przed nami, jeszcze zdążymy.

Katechetka nic nie pamięta. Tylko że uśmiechnęła się do kierowcy: pierwszy raz w życiu siedzi w autokarze tak blisko przedniej szyby, wszystko wspaniale widać. I zasnęła.

Nauczycielka wychowania fizycznego pamięta, że aż wstała z miejsca, gdy zobaczyła, co się dzieje.

- Co pan robi? - krzyknęła do kierowcy. - Niech pan nie wyprzedza!

I jeszcze: - To koniec!

Katechetka ani drgnęła, ani na moment nie zajrzała śmierci w twarz.

- Bóg pogrążył mnie w głębokim śnie.

Nie widziała, nie słyszała, nie czuła. Spała, gdy wylatywała przez szybę. Cudownie ocalona, tak o niej teraz mówią w Białymstoku. Ocknęła się, nic ją nie bolało. Bo leciała całkiem bezwładnie. I tak uderzyła o asfalt, rękę złamała, poraniła czoło, tyle, cud. W jej głowie nie odtwarza się teraz żaden straszny film, żaden flashback: co pan robi?! niech pan nie wyprzedza! to koniec! W snach katechetki nic takiego się nie dzieje, nie ma żadnej szyby, przez którą wspaniale widać, w którą wjeżdża tir, uderzenia, ognia, nie ma nic. Spokój.

- Staramy się o dziecko - mąż katechetki głaszcze żonę po dłoni. - Dziękujemy Bogu, bo wiedział, że na nie jeszcze nie czas.

- Ono - mówi ona - upadku na asfalt by nie przeżyło.

Idą święta. Barbara Kuśmierczyk (szara, zmęczona, może przed pięćdziesiątką, może po) spakuje rybę, kutię, pierogi z grzybami, wsiądzie do pociągu i pojedzie do syna. Daleko, pięćset kilometrów, do Siemianowic. Nikt w tej podróży nie będzie jej towarzyszył, nikogo na świecie poza synem nie ma. - Ty byś chyba umarła, gdyby mnie zabrakło - tak jej powiedział ostatnio. Syneczek ukochany. Do niedawna leżał tutaj, w Białymstoku, ale miejscowi lekarze uznali, że sami sobie z nim nie poradzą. I wysłali go na drugi koniec kraju. Teraz, kiedy bez syna pusto, matka sięga często do portfela. Tam nosi jego zdjęcia: czarna czupryna, uśmiech, dobre spojrzenie. Wysoki, drobny, całe życie mało jadł. Przy wzroście sto osiemdziesiąt trzy ważył pięćdziesiąt osiem, teraz jeszcze mniej. Ciągle chudnie.

Kuba, w szpitalu daleko od domu, będzie czekał na mamę. W lepszym lub gorszym nastroju. Jacyś dobrzy ludzie podeślą mu imitację choinki, żywej na oddział oparzeniowy wnosić nie wolno. Ale wigilijne potrawy pielęgniarki podgrzać matce pozwolą. Przy opłatku matka pewnie się rozpłacze, a syn jej na to powie: - Nie histeryzuj, mamo, ja żyję.

Tamtego dnia, kiedy wbiegła do szpitala i zobaczyła twarz syna we krwi, też jej tak powiedział: - Mamo, nie histeryzuj, ja żyję.

Tamtego ranka telefon zadzwonił o wpół do szóstej.

- Baśka - mówiła sąsiadka. - Asia już czeka w taksówce, a Kuby nie widzę.
- Właśnie wychodzi - odpowiedziała i popędziła syna.

Za taksówkę zapłaciła Asia. Umówili się, że Kuba zapłaci, gdy będą wracali do domu.

Ich rodzice zamieszkali po sąsiedzku, kiedy oni mieli po półtora roku. Razem chodzili do podstawówki. Potem do tego samego liceum, najlepszego w Białymstoku, do równoległych klas. Razem taksówką przyjechali pod szkołę i razem weszli do autobusu. Dochodziła szósta.

Kuba usiadł po lewej stronie. W piątym rzędzie chyba, na pewno koło okna. Obok niego inna koleżanka - Karolina. Jakiś czas potem w szpitalu odwiedzili go jej rodzice. Nie raz, nie dwa przynosili mu ciastka, mandarynki, materac przeciw odleżynom.

Pytali, o czym wtedy rozmawiał z ich córką.

Dlaczego usiadła akurat tam?

Tak się umówili. Kuba przyszedł pierwszy, usiadł przy oknie, miejsce obok trzymał dla niej. Gdyby do autobusu weszli razem, być może ona zajęłaby fotel przy szybie, a Kuba przy przejściu.

Za Kubą usiadła Asia, sąsiadka, z którą przyjechał taksówką.

Ruszyli. Katechetka zaproponowała modlitwę: strzeż duszy, ciała mojego.

Ocknął się w kapuście, usłyszał szloch, lament, podniósł głowę, zobaczył ogień, jakichś ludzi, machali rękami, znał ich, nie mógł się ruszyć, zawołać. A chciał, bo nikt na niego nie zwracał uwagi, nikt go nie widział, nie szukał, koledzy może uznali, że skoro był tam, gdzie paliło się najbardziej, to już go nie ma. Nie mieli racji, bo czasem zdarzają się cuda. Kubie się przydarzył: uderzenie rzuciło nim o szybę, on tego nie pamięta, roztrzaskał szkło własnym ciałem, ogień był tuż-tuż, dosięgał go, prawie go miał, ale Kuba już leciał wysoko. I daleko, w kapustę.

Poczuł pieczenie na twarzy, przyłożył sobie do policzków błoto, pochylił się nad nim jakiś rolnik: - Z tego wypadku jesteś?

- Twoje żyje - kilka dni potem powiedziała matka Asi.

- No żyje - odpowiedziała matka Kuby, bo co miała odpowiedzieć. Że mu przykazała dzień wcześniej: w autobusie siadaj na środku, że jej nie posłuchał i usiadł bliżej przodu? Miała się skarżyć? Na te jego wszystkie poparzenia? Jego lewa ręka to żywe mięso, krew. Na złamania co dziesięć centymetrów? Dziesięciu ludzi można by nimi obdzielić. Śródstopie, kostki, łydki, podudzia, lewe przedramię, prawa łopatka, niczego nie można włożyć w gips, bo na wierzchu rany. Ubytki mięśni, kości, martwica skóry od kostki po pachwinę. Śruby, gwoździe, obręcze. Uwierają, bolą, o tym miała opowiadać? Że kiedy synowi zmieniają opatrunki, on krzyczy tak, że słychać go w całym szpitalu? Co dla matki taki krzyk znaczy?

Ani słowa skargi.

- Jestem wyróżniona - mówi. - Nie dostałam syna w worku.

Żadnej łzy, strachu, nawet chyba do tęsknoty za synem przyznać się nie wypada. Więc gdy nikt jej nie widzi (oprócz Boga Ojca, któremu dziękuje za cudowne ocalenie dziecka), wieczorem, przy zasłoniętych oknach, wchodzi do jego pokoju. Kładzie się w jego pustym łóżku i próbuje zasnąć. Spostrzega, że wraz z nocą przychodzi strach: lekarze mówią, że czeka nas wielka zmiana, jaka zmiana? czy Kuba wstanie? czy będzie chodził? co z maturą? a studia? chciał zdawać na ekonomię do Warszawy, nawet obliczyli, jak podzielą między siebie jej marną pensję, brał korepetycje z matematyki, mówi po angielsku, miał jechać w świat, co teraz?

Inne matki może też kładą się w pościeli swych dzieci. Tulą się do poduszek.

Ich tęsknota jest inna. I ich Wigilia tego roku będzie inna.

Bo inne dzisiaj zadają pytania: jaki krzyż? jaki kamień? jakie litery w kamieniu?

Obok Kuby i Karoliny, w tym samym rzędzie, ale po prawej stronie, usiadł Krzyś Brzeziński. Od strony przejścia, bo przy szybie siedział chłopak z liceum elektrycznego.

Dziewczyna Krzysia - inna Karolina - wbiegła do autobusu w ostatniej chwili i zajęła jedyne wolne miejsce. Tuż za kierowcą, obok nauczycielek. Ruszyli.

Krzyś pomyślał, że na najbliższym postoju pozamieniają się miejscami, tak aby siedzieć razem.

W klasie mówiono o nich: mąż i żona. Ona mówiła do swojej mamy: będę z Krzysiem albo krótko, albo do śmierci.

Ocknął się w autobusie, nic i nikogo przed sobą nie widział, żar na policzkach, dźwięki niewyraźne, stłumione, zlane w jeden szum. Spojrzenie za siebie. Cel: muszę wyjść! Drzwi pośrodku autobusu? Zablokowane. Ale na końcu koledzy zdążyli wykopać szybę. Dobiegł do nich i zrozumiał, że musi poczekać na swoją kolej, poczekał, wyskoczył. Stłumione dźwięki stały się nagle głośne, realne. Pojął: to, w czym bierze udział, dzieje się naprawdę.

Rozglądał się po łące obok szosy. Osmolone twarze, smród palonego plastiku, palonego białka, rany od kawałków szyby, krzyki, telefony do rodziców.

Nie widział Karoliny.

Z Białegostoku, niedaleko przecież, nadjechali pierwsi rodzice. Biegali wokół wraku, szamotali się to tu, to tam w jakimś szaleństwie, wołali swoje dzieci po imieniu, bezradnie dzwonili na ich komórki, abonent niedostępny, wsiadali więc do samochodów, pędzili do miasta. Szukali, szpital po szpitalu, sala po sali, łóżko po łóżku.

Tym, którzy dziecka nie znaleźli, można by dzisiaj zadać pytania: jak wyglądają ich noce, poranki? jakie marzenia pochowali w trumnach? czego w ich życiu już nie będzie, a miało być? na co liczyli? dziecko miało zostać lekarzem? inżynierem? wnuki miały być kiedyś na świecie? co teraz z podręcznikami, zeszytami, komputerami? z ubraniami? ze złością na umarłych, którzy zawinili? na tych, co przeżyli? na Boga?

Czego im życzyć na Boże Narodzenie?

Nie trzeba pytać. Sami siebie pytają. I w konfesjonałach: dlaczego mojego Bóg nie ocalił? dlaczego tak chciał?

Nie wiem - być może tak odpowiada im spowiednik.

A inny może mówi dłużej, sam stawia pytania: gdzie jest powiedziane, że Bóg ma sprawiedliwie ocalać? cuda sprawiedliwie rozdawać? cuda nam się w ogóle należą? Bóg ma się nam z czegokolwiek tłumaczyć? że tak chciał? tak, czyli jak? żeby dzieci ginęły w ogniu? a inne na to patrzyły?

Wierzymy, że On chce dobrze, choć często Go nie rozumiemy.

Niektórzy spowiednicy odczytują Boże zamysły bez żadnych wątpliwości. Ostatnio ksiądz w konfesjonale wyjaśnił Krzysiowi jego relację z Karoliną widzianą z boskiej perspektywy: ona nie była twoją drugą połówką. Bóg zabrałby was na pewno razem, gdyby była ci przeznaczona. Albo razem ocalił.

Nie rozpaczaj, nie czuj, żyj dalej.

Krzyś czuje. Tamtego ranka Bóg ich w sekundę rozdzielił. Karolinę wysłał do kostnicy, jego do szpitala. Przecięte czoło, lekko poparzony nos, uszy, nic wielkiego. Zdjęto mu z szyi medalik. Oddano po opatrzeniu ran.

Już go nie włożył. Nie chciał.

Czuł złość. Bo do Niego jechali. Do Jego Boskiej Matki, która zna przecież to największe z cierpień, jakiego tylko matka może doświadczyć. Urodziła, żeby pochować.

Tamtego dnia białostoccy maturzyści pielgrzymowali na Jasną Górę w osiemnastu autobusach. Tym, którzy tam dojechali, pewien młody ksiądz powiedział: - To, co spotkało dzisiaj waszych kolegów, jest sprawdzianem naszej wiary. Jeśli czujecie złość albo strach jakiś, jeśli nie ma w was nadziei na życie po śmierci, to w Pana Boga nie wierzycie. Kto się da zdławić tej tragedii, nie jest człowiekiem wierzącym.

Ten sam ksiądz mówi dzisiaj: - Bo uważałem, że z tą rozpaczą trochę przesadzają. Jakby Boga nie było.

Krzyś po cichu opłakuje swoje marzenie: mądra była Karolina, ładna, prawdziwa, niczego nie udawała. Jego pierwsza dziewczyna. Włosy miała takie trochę rude, widać je dobrze na zdjęciu, Krzyś nosi w kieszeni jej fotografię. Z matematyki najlepsza w klasie, pomagała innym w nauce. Dobra koleżanka, życzliwa, skryta, ale nie cicha. Energiczna, roztrzepana. Żyła chwilą, nie lubiła daleko planować. A Krzyś tak. I ona w jego dalekich planach była. Mieli razem jechać do Warszawy. Razem zdawać do Szkoły Głównej Handlowej. Chciał jej mówić dalej, co jeszcze w przyszłości będą robić razem, ale ona go hamowała: - Uważaj, bo się spłoszę.

Co teraz? Im człowiek młodszy, tym większa w nim iluzja własnej nieśmiertelności. Ona pozwala wstawać człowiekowi codziennie z łóżka, uczyć się, pracować, być z innymi ludźmi, cieszyć się. Jest niezbędna, by żyć.

- Życie jest już tylko czekaniem - mówi Krzyś.

Nie pójdzie na ekonomię, finansistą nie będzie, pieniądze już nie mają znaczenia. Może zda na filozofię, jeszcze nie wie. Ambicje zupełnie go opuściły. Jest tylko czekanie.

- Na tamtą stronę - mówi. - Bo tam coś musi być.

Zyskał tę pewność tuż po pogrzebie Karoliny.

Był w jej domu, kiedy wrócił do niego zapomniany sen. Kilka dni przed pielgrzymką Karolina w jego śnie umarła. - Najgorzej byłoby myśleć - błyszczą Krzysiowi oczy - że zginęła przez przypadek, bez żadnego sensu. Mój sen mówi, że jej śmierć miała się zdarzyć, że sens jakiś ma. Codziennie go szukam.

Włożył na szyję medalik: - Bóg chce mi coś powiedzieć.

Tamtego dnia Grażyna Złocka-Korzeniewska nie zapomni nigdy, jest dyrektorką liceum, spod którego o szóstej rano wyjechał autobus. Wiadomość dotarła do szkoły błyskawicznie, dzieci z szosy dzwoniły do kolegów, którzy akurat przyszli na lekcje, do sekretariatu zadzwonił jakiś policjant i pytał, czy rano wszyscy wsiedli do autobusu, bo ja, proszę pani, tutaj się trupów nie mogę doliczyć. Młodzież cisnęła się przed kancelarią, chcieli wiedzieć, co dokładnie się stało. Płakali uczniowie, wychowawcy, woźne, jedni tulili się do drugich, tyle mogli zrobić. Jakiś pan zatelefonował, bo nie mógł dodzwonić się do córki, która jechała autobusem, liczył, że dyrektorka przekaże mu jakąś cudowną nowinę. Odezwał się faks, to była lista: imię, nazwisko - zgon; imię, nazwisko - zgon; imię, nazwisko - zgon i tak dalej; i zastrzeżenie: wiadomość poufna, proszę nie udzielać informacji. Dlaczego? Rodzice chłopaka z listy stali w sekretariacie - i oni czekali na dobrą wiadomość, jak na nich spokojnie patrzeć? Chusteczki, więcej chusteczek, absolwent liceum przybiegł, płakał dyrektorce w ramię, bo już się dowiedział: jego siostra nie żyje. Jakiś uczeń, miał zakrwawione dłonie, już z szosy tu dotarł, krzyczał imiona, nazwiska: nie uratowaliśmy Sebastiana! pani dyrektor! on płonął na moich oczach! Przybiegli psychologowie, rozmawiali z młodzieżą po korytarzach, po klasach, do toalet idźcie! - mówiła im dyrektorka - sprawdźcie, co się dzieje w szatniach, ja do tego nie mam teraz głowy. Nauczyciele z liceum w Tychach, którzy dwa lata wcześniej stracili uczniów w lawinie pod Rysami, dzwonili z wyrazami wsparcia, bo rozumieją kolegów z Białegostoku jak nikt inny, chcieli przyjechać, może na coś mogliby się przydać.

Kolejne telefony, kolejne nerwy: jedna dziewczyna szczęśliwie wyskoczyła z autobusu, w szpitalu udzielono jej pierwszej pomocy i wypuszczono na ulicę, teraz nie wiadomo, gdzie jest, od kilku godzin nie dotarła na stancję, zaginęła? Może pojechała do rodziców na wieś, jeden telefon w tej sprawie, drugi, piąty, znalazła się. Inna dziewczyna według informacji z faksu spłonęła na miejscu, według informacji od rodziców dotarła cała do domu i zaraz zasnęła, taka pomyłka przyniosła wielką nadzieję: może straszna lista z faksu to jakieś kłamstwo, zły sen, mara, może ich więcej przeżyło? Ale nie: zgon, zgon, zgon, z jednej klasy pięć dziewczyn pojechało i pięć zginęło, i jeszcze trójka z innych klas, i chłopak z technikum elektrycznego, i jego rodzice tu przybiegli. Już popołudnie, dzieci w szpitalach, jedna dziewczyna ciężko poparzona już w helikopterze do Siemianowic, tylko tam mogą jej pomóc. Msza w kościele, tylko wiara w Boga może nam pomóc. Pierwsze znicze przed szkołą, wieczne odpoczywanie, flaga do połowy masztu, kwiaty, cichy tłum, coraz większy i większy, nie tylko młodzież z całego miasta, ale i młode matki z wózkami, ojcowie, dziennikarze, fotoreporterzy, kamery, dziewiąta wieczór, już jedenasta, wracajcie, dzieci, do domu, wasi rodzice się niepokoją.

- Na tej szosie - dyrektorka wali pięścią w stół - inni patrzyli, jak nasze dzieci płoną. A może dałoby się jeszcze jedno ocalić, tę szybę wcześniej wybić, choć jedno więcej by żyło.

- Pomóżcie! - nauczycielka wychowania fizycznego pamięta swój własny krzyk. I bierne spojrzenia kierowców. Do nich krzyczała. Ktoś zatrzymał samochód, usiadł na masce, patrzył, kolejny samochód nadjechał, kolejny kierowca wysiadł, kolejny patrzył.

Bożena Zwoleńska-Małyszko jest tą nauczycielką, która siedziała po prawej stronie, na pierwszym fotelu przy przejściu.

- Pani da spokój - powiedziała do katechetki, która siedziała tuż przy szybie i chciała odmówić koronkę.

I to ona zerwała się z miejsca: - Co pan robi? - krzyknęła. - Niech pan nie wyprzedza!

I jeszcze: - To koniec!

Nie wie, co wyprzedzali. Samochód? Mały, duży? Rower? Podobno policja do dzisiaj tego nie wie. Pamięta: pomyślała o synu, o synowej. Huk, ciemność, długi cichy tunel.

Zobaczyła jasność, leżała na poboczu, ogień, dzieci, stały na jezdni pełnej szkła, łapały tych, co wyskakiwali.

Podniosła się. Spostrzegła, że jest jedyną osobą dorosłą, jedyną przytomną. Nie licząc tych, którzy miesiąc temu, może trzy, skończyli osiemnaście lat.

- Pomóżcie! - krzyknęła w stronę kierowców jeszcze raz. - Ludzie!

- Otwórzmy przednie drzwi! - zawołała do uczniów.

- Pani profesor - powiedział chłopak - ale jak? Sam ogień.

- Nie chcę takiego Boga! - ktoś krzyczał.

- Jestem cała poparzona - ktoś szlochał do słuchawki, do matki.

Spostrzegła, że przed przednią szybą autobusu leży uczennica z twarzą zalaną krwią, niemożliwą do rozpoznania, drobne ciało, nieruchome. Podniosła ją z pomocą dwóch chłopaków, nie znała ich, byli z elektryka, przenieśli ranną w bezpieczne miejsce.

- Co z dziećmi? - zapytała ranna. Był to głos katechetki.

Na łące nauczycielka nie widziała Marysi.

- Jej wypatrywałam - mówi. - Moja uczennica, w autobusie siedziała prawie obok mnie. I Niny nie było widać. Razem od lat uczyłyśmy wychowania fizycznego, nic złego nam się nigdy nie stało. Zgodziłam się pojechać pod warunkiem, że i Nina pojedzie. Razem usiadłyśmy na pierwszych fotelach. Mieliśmy wypadek, powiedziałam przez telefon jej mężowi, nie widzę Niny. Zrozumiał, że nie żyje, ja też tak wtedy myślałam. W końcu się znalazła, cała poraniona. Ale Marysia nie. I co powiem jej matce?

- Pomóżcie! - krzyknęła znowu do tych, którzy patrzyli. - Jeden miał na głowie czapkę bejsbolówkę. Pamiętam jego twarz dokładnie.

Siódma rano,

jasno,

ostatni dzień września,

piątek,

główna szosa Białystok-Warszawa,

sznur samochodów z jednej strony,

sznur z drugiej,

ruch wstrzymany.

Nikt nie pomógł? - Ale robić zdjęcia i sprzedać je potem do brukowca, to tak - nauczycielka jest przekonana, że byli i tacy. Zdjęcia, które nazajutrz pojawiły się w prasie, zrobiono natychmiast po wypadku, kiedy białostoccy fotoreporterzy spali.

Przybiegł w końcu jakiś człowiek. Miał gaziki, bandaże: - Jeden jedyny. Taki krępawy.

Pierwsi rodzice: - Adam! Adam!

Wreszcie karetki. Nauczycielce kazano wsiąść do ambulansu, nie chciała: - Najpierw dzieci.

Dzieci są pod opieką, tak ją zapewniono, wsiadła. - Tam już leżał chłopak, cały poraniony, nasz Kuba.

I ona cała poraniona: uraz klatki piersiowej, rany tłuczone twarzoczaszki, wieloodłamowe złamanie szczęki, wieloodłamowe złamanie ściany lewego oczodołu.

Wybudzono ją z narkozy, nie mogła ruszyć szczęką, słowa powiedzieć. Pokazała, by dać jej kartkę, napisała: ile osób?

Dziewięć.

Spłonęło dziewięciu maturzystów. Także kierowca autobusu, jego zmiennik (ten, co siedział na schodkach, bo zabrakło dla niego miejsca). I kierowca tira.

Różnie dzisiaj plotkuje się w Białymstoku: że jakiś ojciec przymusił córkę do pielgrzymki, a ona zginęła, że kierowca autobusu był prawosławny, jakby to miało jakieś znaczenie, że ktoś szuka zemsty, bo ludzie już sami osądzili, kto jest winny, że to, że tamto.

O jednym się nie mówi wcale: na płonący autobus patrzyli maturzyści z innego autobusu.

Też jechali z pielgrzymką, najpierw zobaczyli czarny dym, potem ogień, wysoki, sięgał podobno drzew, pomyśleli, że pali się ciężarówka, a tych kilka osób, które widzieli wokół, to na pewno gapie. Zawrócili do polnej drogi, która od głównej szosy skręca do wsi Sikory-Wojciechowięta, wjechali w wyboisty gościniec, miejsce wypadku omijali łukiem, z prawej strony szosy, widzieli ogień z odległości trzystu metrów, przed nim pole równe jak stół, nic im ognia nie zasłaniało, długo patrzyli, jechali powoli, polna droga biegnie niemal równolegle do szosy. U zakonnicy zadzwoniła komórka: płonie autokar z pierwszego liceum, wiadomość powtórzono przez głośnik, wszyscy słyszeli, jeszcze jechali gościńcem, jeszcze raz spojrzeli w stronę ognia, jeszcze drugi, wrócili na szosę, odjechali na Jasną Górę.

Był to autobus z Liceum Katolickiego w Białymstoku. Pielgrzymkę prowadził młody ksiądz Adam Kozikowski. Zadzwonił do swojego kolegi, nauczyciela historii, męża katechetki, powiedział mu, co widział. I rozpoczął modlitwę o szczęśliwe ocalenie tych, którzy zostali na drodze. I o pokój duszy dla tych, którzy zginęli.

- Po co robić z tego sensację? - mówi dzisiaj ksiądz. - Nie nadjechaliśmy na wypadek, ale na pożar.

- Ciszej nad tą trumną - mówi Urszula Jurkowska, polonistka. - Słowa są puste, nic nie znaczą. - Ale opowiada dalej, co wtedy widziała: - Dziesięć samochodów stało przed nami.

- Wysiadłem z naszym kierowcą - mówi ksiądz. - Zapytaliśmy innych kierowców, czy powiadomiono służby ratunkowe, bo karetek jeszcze nie było widać.

Wycofali się kawałeczek, bo - według relacji księdza - kierowca stwierdził, że nie ma sensu stać w korku. Skręcili w tę polną drogę i patrzyli na ogień.

- Jakby mojżeszowy krzak wyrósł na środku drogi - mówi polonistka. - Obok ognia widzieliśmy dwie, może trzy osoby. Nie było czego ratować. Co mogliśmy zrobić?

Zatrzymać się? Podejść bliżej? Sprawdzić, czy naprawdę już nic się nie da zrobić?

- Rodzice powierzyli mi swoje dzieci pod opiekę - mówi ksiądz.

Rodzicom, już po powrocie, pielgrzymi z katolickiego liceum opowiadali o tym, co się stało. Nikomu innemu. Dlaczego?

Był chłopak, który chciał biec na pomoc kolegom? wyskoczył z autobusu? już biegł? ksiądz go zatrzymał?

- To nonsens - mówi polonistka.

- Nie pamiętam - mówi ksiądz.

Czy branie odpowiedzialności za osiemnastolatka oznacza podejmowanie za niego decyzji: nie idź! czy można kogoś w takiej decyzji wyręczyć? powiedzieć: stój, nie ratuj!

- Nonsens absolutny! - powtarza polonistka. - Dzieci wypuścić z autobusu? Żeby tam biegły? Nie!

- Nie było sensu tam iść - mówi kapłan. - Ja? Ja przede wszystkim byłem kierownikiem wycieczki.

Już po powrocie, według relacji księdza, młodzież pytała na katechezie, dlaczego się nie zatrzymali.

- Nie było w tym buntu, pretensji, raczej chęć utwierdzenia się, że postąpiliśmy dobrze.

Byli i tacy, którzy na katechezie nie pytali o nic, milczeli.

- To była pielgrzymka - mówi ksiądz. - To, co się stało, trzeba rozpatrywać w kategoriach wiary.

- Na pogrzebach kolegów nasi maturzyści przyjmowali Najświętszy Sakrament - mówi polonistka. - Ale nie wszyscy. Niektórzy stali jak słup soli. Jakąś wojnę z Panem Bogiem prowadzili.

Uczciwie byłoby dzisiaj zapukać do klas i powiedzieć młodym pielgrzymom, że tamten ranek na szosie będzie opisany w książce także z perspektywy ich autobusu. Nie nalegać na rozmowę, tylko poinformować. Kto zechce, porozmawia.

Ksiądz ma wątpliwości, polonistka też, to wymaga zgody dyrektora. I dyrektor ma wątpliwości.

- Nie wiem - mówi - czy nie dokonam przestępstwa, wpuszczając do klas dziennikarza. Dobrze, może być komunikat, proszę mi go wcześniej napisać na kartce.

Trwają lekcje, odwiedzamy cztery maturalne klasy w towarzystwie dyrektora. Maturzyści słyszą, że będzie reportaż, dostają adres mailowy, jeśli ktokolwiek chciałby się czymś podzielić, może napisać. Koniec komunikatu, do widzenia, szczęść Boże.

Tamten ranek wraca nocami? jeść trudno? uczyć się? modlić? nie wolno o tym mówić? czuć? nazywać spraw po imieniu?

Ani słowa. Cisza.

- Im byliśmy dalej - mówi teraz ksiądz - im bliżej Jasnej Góry, tym moje serce bardziej chciało być z tymi dziećmi na szosie. Dobre dzieci zginęły.

- Ja się cała nazywam Wątpliwość - mówi polonistka. - Kiedy człowiek doznaje takiego cierpienia, cały świat mu się wali. Wszyscy mają biec na pomoc, ale nie biegną. Świat się toczy swoimi koleinami. Świat patrzy, nie widzi wszystkiego. Tych minut, kiedy te dzieci nas potrzebowały, tych minut bez nikogo, już nam się dzisiaj nie uda zapełnić. Dzisiaj zrobiłabym inaczej? Nie wiem, ale na pewno chciałabym być przy tych dzieciach.

Polonistka chciałaby być przy Monice: - Potrzymać ją za rękę. Znam jej matkę. Jakiś czas potem szłam do niej z myślą, żeby jej powiedzieć. Powiedzieć matce, że widziałam. Ale zabrakło mi odwagi.

Szosa koło wsi Sikory-Wojciechowięta. Zielona łąka jest dzisiaj całkiem biała. Setki świec dawno pogasły, kolorowe szkiełka pełne brudnej wody. Ale ktoś jeszcze się zatrzymuje, ktoś jeszcze zapala umarłym nowe światło.

W Wigilię dopiero tu będzie jasno! Jak zaraz po tamtym dniu. Bóg się rodzi, a ludzie są wrażliwi.

Monika umarła ostatnia. Jej rodzice do nikogo nie mają pretensji. Czują jedynie wdzięczność do ludzi i do Boga. Bo mogli pożegnać się z córką.

Michałowi są wdzięczni. Wydostał się z autobusu jako jeden z pierwszych przez szybę po prawej stronie, przy której akurat siedział. Jest maturzystą z liceum elektrycznego, prawie nikogo w autobusie nie znał. Poza dwoma kumplami i katechetką. Bo katechetka uczy i w elektryku. To on razem z kolegą i nieznajomą nauczycielką wychowania fizycznego przeniósł katechetkę spod wybitej przedniej szyby, dalej od ognia. Wcześniej (a może później, chronologia zdarzeń nie jest zupełnie jasna) stanął z tyłu autobusu i pomagał wyskakiwać pozostałym: - Żeby o rozbite szkło nie poranili sobie rąk.

Na krawędzi okna stanęła dziewczyna. Pamięta ją do dzisiaj, nie sposób zapomnieć jej poparzonej twarzy. Skoczyła, złapała Michała za przedramiona. Poparzyła go swoimi rękami. Teraz o niej myśli zawsze, kiedy się myje. Bo do dzisiaj na rękach ma po niej blizny. Śledził każdy następny dzień jej życia: pierwszy, piąty, dziewiąty. Miała na imię Monika. Poszedł na jej pogrzeb, choć jej nie znał: - Z całego autobusu jest mi najbliższa.

Teraz kiedy Michał widzi w telewizji, jak ludzie giną w Iraku, Pakistanie, dziesięciu, stu - kiedyś jakaś bezimienna masa - teraz każda z tych śmierci jest dla niego osobna. Bo każdy cierpi osobno.

Rodzice Moniki są wdzięczni i Krzysiowi. Kiedy Krzyś Brzeziński wyskoczył przez rozbite okno i szukał wzrokiem swojej Karoliny, zobaczył Monikę. - Krzysiu, patrz, co mi jest - powiedziała do niego. - Moja skóra schodzi. Zimno mi.

Zadzwoniła do rodziców. Powiedziała to samo: - Moja skóra schodzi.

Położyła się na trawie. - Przenieśmy się dalej - chciał ją podnieść. - Autobus może wybuchnąć.

- Ja sama - wstała, przeszła kilka kroków, znowu się położyła. - Podmuchaj mi, Krzysiu, strasznie piecze.

Przyszła Emilka, chuchali na nią razem.

- Bliżej - prosiła Monika. - Ręce!

Zbliżyli usta do samych jej rąk.

- A moja twarz? Poparzona? - spojrzała na Krzysia, a Krzyś na Emilkę, jakby ona miała go poratować, coś rozsądnego podpowiedzieć. Emilka lekko pokręciła głową.

- Troszeczkę - powiedział Krzyś do Moniki.

Przyleciał helikopter, zabrał ją do Białegostoku. Tam już czekali rodzice.

- Tato - płakała do ojca - Justyna nie żyje!

- Może jest tylko ranna.

Rodzice Moniki są wdzięczni pani Basi. Zupełnie nieznajomej. Kiedy przyjechali za Moniką do Siemianowic, od lekarza dostali kopertę z nazwiskiem i numerem telefonu: nieznajoma, aż z Grudziądza, zaproponowała im bezpłatne mieszkanie w niedalekich Katowicach. Cztery puste pokoje po jej teściach czekały na „rodziców poparzonej dziewczynki”. Klucze do odbioru w mieszkaniu obok. Skorzystali z zaproszenia. Wzięli od sąsiadki klucze. Zjedli, bo sąsiadka na zlecenie nieznajomej pani zapełniła dla nich lodówkę. (Dziś w tym mieszkaniu nocuje Barbara Kuśmierczyk, kiedy w Siemianowicach odwiedza syna poparzonego niemal wszędzie i połamanego co dziesięć centymetrów).

- Stan córki jest ciężki - usłyszała matka Moniki - ponad połowa ciała poparzona, ale drogi oddechowe w porządku. Młoda jest, może da radę.

- Lekarze, pielęgniarki, wspaniali ludzie - mówi o nich matka.

- Mamo, kto nie żyje?

- Kierowcy.

Żadnego telewizora, radia, żeby się nie dowiedziała. Zginęły jej najbliższe przyjaciółki.

- Dużo rozmawiałyśmy - mówi matka. - Czasem myślę, że przez te dziewięć dni byłam z córką bliżej niż przez całe osiemnaście lat.

Monika poprosiła o księdza, był pierwszy piątek miesiąca.

- Bardzo panią przepraszam - po spowiedzi ksiądz poprosił matkę na stronę. - Powiedziałem pani córce, że inni nie przeżyli, a ona dzięki Bogu tak.

- We śnie dzwoniłam do Marty - powiedziała do mamy. - I Marta mówi, że Karolina nie żyje. Potem Karolina tańczyła, tutaj, mamo, nad moim łóżkiem, ktoś jeszcze z nią tańczył, Justyna? Tak do mnie machały.

Boże, zmiłuj się - pomyślała matka. - Niech one tak do niej nie machają.

Zła wiadomość: drogi oddechowe niedrożne.

- Mamo, ja już do autokaru nie wsiądę.

- Pewnie, że nie wsiądziesz, są samochody.

- Będę się bała ognia.
- Będziemy go unikać.
- Mamo, Pan Bóg ma jakiś plan?
- Ma. Zmieni się nasze życie.
- Tak myślisz?
- Z naszego cierpienia, córeczko, musi być jakieś dobro.

Zatrzymanie akcji serca. Koniec. Cicha noc.

Bracia i siostry

Mgły trzymają się w Wojciechach często cały dzień, zwłaszcza jesienią. A tutaj, na kolonii, jest najgorzej. Przez te bagna dookoła. Z górki Postków, zwanej Łysą Górą, niewiele wtedy widać: ani zagrody Drabiszczaków, ani stodoły Korpusika, ani nawet lasku, który dzieci nazywają Naszym Laskiem. Ale dzisiaj (25 października 1982) od rana z pogodą jest inaczej. Mgła opadła szybko, poszła w stronę Szwedykowego Lasu, zaraz po tym jak ojciec zebrał się do roboty (robi w nadleśnictwie, jest drwalem). Od Bartoszyc powiał wiatr i przegonił chmury na północ, w stronę niedalekiej sowieckiej granicy.

Trójka dzieci wzięła tornistry i pobiegła do wsi. Na pożegnanie wszyscy krzyknęli do Czarka: - Zrób nam dobrej zupy! Czarek, najstarszy, ma trzynaście lat, jest chudy i nieduży. Zna swoje obowiązki. Nie poszedł do szkoły, siedzi na progu: obiera marchew, pietruszkę i ziemniaki. Całe lato pracowali w ogródku, żeby teraz było co jeść. Ojciec mało zarabia, trochę przepija, zresztą w sklepach i tak niczego nie ma. Ogródek jest niewielki, tyle co przy domu. Postkowie nie mają ziemi. Dawniej ojciec pracował jako mechanik w pegeerze w Borkach, niedaleko. Ale pracę rzucił i z całą rodziną sprowadził się do Wojciech. Dom był opuszczony i rozkradziony. Trochę udało się go już odremontować.

Na progu koło Czarka - Dorota. Blondyneczka, jedyna w rodzinie. Ma już dwa lata, ale niewiele mówi, bo jeszcze nie potrafi. Uśmiecha się szeroko i z blaszanego wiadra podaje bratu jarzyny. Mama jest w domu, razem z Anią, niedawno urodzoną. I z pięcioletnią Tusią. Nie wiemy, co tam się dzieje. Pewnie dokładają drwa do kuchni, bo już południe i trzeba stawiać garnek z zupą.

Z progu (teraz, gdy na drzewach dookoła podwórka nie ma liści) widać w dole Wojciechy. Stamtąd idzie droga aż pod dom. Ale do samego domu nikt nią nie podjedzie, bo rozmokła (jak zawsze jesienią, zimą i wiosną).

Jest i druga droga: od Rodnowskiego Lasu. Ale żeby ją zobaczyć, Czarek musiałby wstać z progu i pójść za dom. Piękny tam widok. Przestrzeń: na pierwszym planie zaorane pola, potem kapusta jeszcze niezebrana, dalej łąki i znowu zaorane pola. Żadnych drzew aż po horyzont, do samego wielkiego Rodnowskiego Lasu. Samochód marki Nysa wjeżdża na podwórko właśnie stamtąd.

Wysiada (dokładniej: wyskakuje) dzielnicowy Trochta, za nim dwóch innych facetów (milicjanci po cywilnemu), jakieś dwie kobiety.

- Do domu! - krzyczy dzielnicowy, który zna Czarka, bo nie raz, nie dwa nachodził dom rodziny Postków.

- Jedziemy na wycieczkę - mówi drugi milicjant, z uśmiechem.

- Matka? - pyta pierwsza kobieta. - Gdzie jest matka?

A druga, ruda, wchodzi do środka. Mama jest już na progu, razem z Tusią. Milicjanci pokazują jakieś papiery, każą brać najpotrzebniejsze rzeczy, krzyczą, machają rękami, kopią wszystko, co stoi na ich drodze. Rozglądają się.

Dzieci nie pojmują, co się dzieje, ale czują, że nie jest to nic dobrego. Dorota nieporadnie biega dookoła nyski, Czarek przewraca się o wiadro, Tusia na bosaka pędzi w stronę młodych brzóz.

- Ratunku! - wrzeszczy, jakby przeczuwała, że to wszystko zadecyduje o dalszym życiu jej i całej rodziny.

- Nie dam! - krzyczy matka. - Nie dam dzieci nikomu!

Muszka, Janek i pierwszoklasistka Kasia są już w Naszym Lasku. Nie byli w szkole, bo szkoły nie lubią. Teraz ich nikt nie widzi, są bezpieczni. Ale oni widzą i słyszą świetnie: dzielnicowy Trochta krzyczy na Czarka, że i on ma się zbierać. Wysoki milicjant pobiegł w brzozy i już prowadzi Tusię. Trzyma ją mocno za rękę, ona się szamocze, próbuje ugryźć. Niższy łapie Dorotę i wpycha do nyski. Dorota krzyczy na całe gardło (- Mama! - jedyne słowo, jakie potrafi powiedzieć). Ruda kobieta, która kilka minut temu weszła do domu, wynosi do samochodu małą Anię w beciku.

- Idziemy - zarządza Muszka. Nie zostawi rodzeństwa samego. Choć ma dziesięć lat, jest już dorosła, rozsądna i stanowcza. Razem z nią z Naszego Lasku wychodzą Janek i Kasia. Prosto do samochodu, ku radości funkcjonariuszy.

Jest cała siódemka:

Czarek - rocznik 1969,

Janek -1971,

Muszka -1972,

Kasia -1975,

Tusia -1977,

Dorota -1980,

Ania - 1982.

- Pani nie jedzie - któryś z milicjantów mówi ostro do matki.

- Jadę! - krzyczy kobieta i już siedzi w samochodzie.

Nyska rusza, ledwo toczy się po polnej drodze, tyle ludzi jest w środku. Dzielnicowy Bernard Trochta wysiada w Wojciechach, reszta jedzie dalej, do Bartoszyc. Zajeżdżają pod szkołę.

- Zjecie rosołu - wysoki milicjant wydaje komendę.

Wysiada najpierw Czarek, później Janek, za nimi Muszka, Kasia i Tusia. Mama bierze na ręce Anię, a za rękę Dorotę.

- One są za małe na rosół - mówi wysoki milicjant.

- Dobrze - matka znowu siada w samochodzie. - Ja zostanę z najmłodszymi.

- Zostanie pielęgniarka! - milicjant podnosi głos, chwyta matkę za rękaw i prowadzi za starszymi dziećmi.

Rosół jest zimny, ale niższy milicjant pilnuje, by wszyscy zjedli do spodu. Wreszcie pozwala dzieciom wstać i wyjść przez szkołę.

Tam nyski z Dorotą i Anią już nie ma.

Zimna wiosna tego roku (1983), mato liści na drzewach. Szkoda, bo liście chronią, maskują. Ale za to dużo mgły w Wojciechach. Mgła jest sprzymierzeńcem uciekinierów: Czarka, Janka i Muszki.

Uciekają z sierocińca w Bartoszycach już nie po raz pierwszy. Nie ma z nimi Kasi i Tusi - mieszkają w innym budynku, w domu małego dziecka. Są za małe na uciekanie.

Dom dużego dziecka: ponure niemieckie koszary, zakaz wstępu do sypialni w ciągu dnia, spacer wzdłuż boiska i z powrotem - wszystkiego pięć minut dziennie.

Ciągłe siedzenie przy stole w świetlicy:

Chcesz siusiu? Podnieś rękę i zapytaj, czy możesz siusiu.

Chcesz pić? Trzeba było pić przy obiedzie, teraz czekaj do kolacji.

Chcesz pisać? Teraz będziesz czytał.

Nie chcesz jeść? Jedz!

Coś ci się nie podoba? Hej, chłopaki, zróbcie z nim porządek!

Płaczesz? Patrzcie, jaka beksa!

Małe Postki nie mogą wrócić do domu, bo zaraz je tam nakryje dzielnicowy Trochta. A jeśli akurat na Łysą Górę będzie mu za daleko, może liczyć na pomoc ojca: tato sam odwiezie dzieci do sierocińca, tak się boi milicji.

Więc najpierw uciekinierzy mieszkali niedaleko Łysej Góry, w bunkrze na polu Synowca. Bunkra prawie nie widać, cały wkopany jest w ziemię. To, co wystaje, porosły krzaki i drzewa. Pod ziemią (trzeba zeskoczyć w głęboką kamienną dziurę) są dwie betonowe komory: przez większą przechodzi się do mniejszej. Mniejszą łatwiej ogrzać, więc tu nocowali (i teraz czasem nocują). Podłogę wyłożyli snopkami lnu, które w stogach przezimowały na polach. Chłodne ściany obłożyli kostkami słomy, a od większej komory oddzielili się ciężką kotarą wziętą z domowego strychu. Piec zbudowali z kilku cegieł. Wodę przynosili ze źródła, które bije aż kilometr dalej. Gotowali ją w wielkiej kolorowej puszce po landrynkach. Mokre gałęzie strasznie kopciły, więc Czarek przytaszczył skądś kawałek metalowej rury. Rura wychodzi przez szczelinę w murze, z której kiedyś strzelali niemieccy żołnierze.

Obowiązują zasady:

• ogień palimy tylko w nocy albo przy dużej mgle,
• najpierw ostrożnie obserwujemy otoczenie, potem wychodzimy, najlepiej we mgle albo nocą,
• nigdy nie idziemy na przełaj przez pola, zawsze lasem, pola przecinamy w ostateczności, biegiem,
• nigdy nie idziemy grupą,
• nikomu niczego nie kradniemy, bo wieś będzie przeciw nam,
• ojcu można coś ukraść,
• jeśli kogoś złapią, nie zdradza pozostałych.

Mimo zasad - wpadli. Najpierw zobaczyli ojca: wychodził do roboty. Potem przybiegli do domu, żeby pogadać z mamą i ogrzać się przy prawdziwym piecu. Mama dała pomidorówki.

- Jeździłam kilka razy do Mrągowa - opowiadała - tam zawieźli Dorotkę. W domu dziecka pierwszym razem dali mi ją na ręce. Cała drżała, potem głaskała mnie po buzi i mocno trzymała za szyję. Drugim razem pozwolili mi na nią popatrzeć tylko przez szybę. Była taka blada, ostrzyżona króciutko. Za trzecim razem już w ogóle dziecka mi nie pokazali. Pani nie ma prawa do Dorotki - mówili.

Mama ostatnio coś źle kojarzy. Zapomniała, że do Mrągowa kilkakrotnie jeździły z nią Muszka, Kasia i Tusia (wydano je matce - na przepustkę). Cała rodzina wie, co się działo w Mrągowie. Za każdym razem dziewczynkom łzy płynęły z oczu jak z kranu, gdy patrzyły na Dorotę. Ale było trochę inaczej, niż mama opowiada. Po pierwszym widzeniu (rzeczywiście Dorota trzymała mamę mocno za szyję) było drugie. Dorotę wprowadzili na salę, a ona się rozglądała, jakby tam nikogo nie było. Mama wołała ją po imieniu, ale ona nie reagowała. Siostry chciały się z nią bawić - nie chciała. Wreszcie po kilku minutach zauważyła gości. Nic nie mówiła, ostrożnie siadła mamie na kolanach, płakała. Wtedy siostry widziały ją po raz ostatni.

Mama widziała Dorotę jeszcze raz. Przez szybę, to się zgadza. Powiedziano wtedy: - Niech pani tu już nie przyjeżdża, bo to budzi w dziecku złe wspomnienia.

Dzieci skończyły pomidorówkę.

- Napisałam do sądu, do Kawczaka - opowiadała dalej. - On mi was wszystkich odebrał. O Anię pytałam, bo przecież nikt nie wie, gdzie teraz jest. Nie widziałam jej, jak wy, od tamtej chwili, kiedy kazali jeść rosół. Dziś Ania ma już osiem miesięcy, dziewięć prawie. Ale sędzia jest z kamienia, do tej pory nic nie odpowiedział.

Mama mało płacze. Jak się nagada, to nagle cichnie i twarz odwraca do ściany. I nic - milczy. I wtedy właśnie odwracała głowę, gdy do domu wszedł ojciec. (- Warta! - krzyczał później Czarek. - Zaniedbaliśmy wartę). Jeszcze tego samego dnia odwiózł dzieci do sierocińca. W drodze na przystanek - żeby mu się nie rozpierzchły po polach - Czarka i Janka prowadził na powrozie. Po powrocie uciekinierów wychowawcy nazwali Postków: partyzanci.

Znowu uciekli. Ktoś ich przyuważył, jak zbierają chrust na skraju lasu i taszczą w stronę bunkra na polu Synowca. (- Zasady! - napominał Czarek. - Złamaliśmy nasze zasady).

Dyrekcja sierocińca szukała sposobu na to, by Postki nie uciekały. Kasię i Tusię przeniesiono więc z domu małego dziecka do starszego rodzeństwa.

Nic to nie dało. Od dwóch tygodni wszyscy (poza Tusią, wciąż za małą na uciekanie) są na ucieczce. Bunkier - miejsce na jakiś czas spalone. Więc najpierw nocowali w starej oborze (bydło nie stało w niej zapewne od wojny). A gdy zaprzyjaźniony sąsiad doniósł im, że we wsi głośno o Postkach w oborze - przenieśli się dalej: w Szwedykowym Lesie postawili szałas.

Dzisiaj - za dnia - widzieli tu lochę z młodymi: szła od wiatrołomów, sosnowym wąwozem, koło stawu prosto na szałas. Spojrzała na ludzkie dzieci, zamruczała coś do swoich prosiąt i zawróciła, widać wystraszył ją ogień.

- Ogień - mówił Czarek - ochroni nas przed zwierzyną, ale nie przed człowiekiem. Ogień trzeba palić cały czas. Ale tak, żeby dzik widział, a Trochta nie.

Nie boją się ani ciemności, ani leśnych duchów (choć kiedyś się nimi wzajemnie straszyli), ani lochy z młodymi, ani wilków (bywają tu rzadko), ani mrozu, ani deszczu, ani głodu. Boją się obławy, łapanki.