Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Marta staje na najwyższym stopniu podium podejrzanych w sprawie nieoczekiwanej śmierci jej współpracownika, gdy na jaw wychodzi ich niedawny zatarg. Jadowita komisarz Justyna Zaremba w obawie o własną reputację nie cofnie się przed niczym, chcąc jak najszybciej przyskrzynić sprawcę. Choć przed Martą stoi zawodniczka wagi ciężkiej, młoda kobieta decyduje się podjąć rękawicę i stanąć do walki, by uchronić się przed osadzeniem w więziennej celi. Zwłaszcza że jej znajomość z przystojnym dziennikarzem śledczym ma szanse na pomyślny rozwój jedynie na wolności. Sytuacja zaczyna komplikować się wtedy, gdy w toku prywatnego dochodzenia Marty okazuje się, że sprawa ma związek z jednym z bieżących śledztw redakcji. Lista podejrzanych sukcesywnie się wydłuża, a każdy, kto na niej figuruje, coś ukrywa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Ewa Hoffmann-Skibińska
Robert Ratajczak
Korekta
Natalia Jargieło
Fotografia autorki
Joanna Tarnawska
© Copyright by Maja Gulka
© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”
Projekt okładki, skład i łamanie
Natalia Jargieło
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
978-83-65950-97-0
Wydawca
Wydawnictwo „Vectra”
Czerwionka-Leszczyny 2022
www.arw-vectra.pl
Mojej przyjaciółce Marcie
Ku pamięci wszystkich naszych zwariowanych przygód, których nie opisałam w tej powieści.
Prolog
Od pewnego czasu kondycję naszej firmy kwestionowano. Podjęto mnóstwo prób zażegnania kryzysu, by ostatecznie wezwać na pomoc specjalistę do zadań specjalnych. Kto mógł przypuszczać, że ta, w gruncie rzeczy, drobna robótka położy faceta trupem, i to w rozumieniu ścisłym, to znaczy — nieodwracalnym!
Wiadomość o zajściu zastała mnie w wyjątkowo niefortunnym momencie: byłam akurat śmiertelnie zajęta robieniem maślanych oczu do sąsiada spod czwórki. Właśnie wtedy jego ręka, po kilku tygodniach moich usilnych, acz potajemnych starań, wreszcie ujęła moją talię. Już miałam przyssać się do jego ust, niczym glonojad syjamski do akwariowej szyby, gdy nagle — jak na złość! — wybuchła ta afera. Zmiękły mi kolana, lecz bynajmniej nie z powodu objęć przystojnego bruneta. Wiedziałam już, że to tylko kwestia czasu, kiedy i do moich drzwi zapukają śledczy.
Pierwszy o sprawie doniósł mi Krzysiek:
„Wiesz już?” — pisał w SMS-ie. „Podobno w szkolnej bibliotece znaleźli Piotra. Nie żyje”.
Również w ocenie Krzyśka transporter policyjny miał podjechać pod mój dom raczej prędzej niż później. Grunt, że Krzysiek nie próbował podsycać we mnie złudnych nadziei, jakoby dochodzeniówka nie miała powodów, by w nadchodzących dniach zechcieć zaangażować się w bliższą ze mną znajomość.
Trudno było dyskutować, że okoliczność mojej niedawnej potyczki z coach’em nie wieszczyła mi obiecującej przyszłości. Do diaska! A jeszcze tego ranka snułam wielkie plany, jak utrzeć Lemparowi nosa...! Tymczasem to on zapędził mnie w kozi róg! I to ja miałam już wkrótce znaleźć się na językach.
Ogarnięta falą bulwersacji, wyswobodziłam się z ramion Adama i wparowałam do kawalerki. Pomimo sierpniowego ukropu, który przesycał całe poddasze, zatrzymałam rzężący wentylator pokojowy. Ściszyłam też głośniki, rozbrzmiewające szorstkim głosem Ostrego w tym kawałku ze szczęściem w tytule. Szczęściem, jakiego — jeszcze przed momentem — zażywałam na romantycznym balkoniku, w towarzystwie mojego osobistego Romeo, i które raptem pierzchło, zdawać by się mogło, bezpowrotnie. Zamiast muzyki, budującej ów poufały nastrój, włączyłam stary turystyczny telewizor z trójkątną anteną u góry. Kilka tygodni wcześniej przywlokłam go na Kampinoską wraz z masą innych, mniej lub bardziej (choć głównie mniej) reprezentacyjnych klamotów, podczas mojej brawurowej ewakuacji z domu rodzinnego na Sępolnie.
Instynktownie wybrałam kanał regionalny.
...Do zdarzenia doszło w bibliotece wrocławskiej szkoły językowej „UrbanClass” — obwieszczał dramatyczny alt telewizyjnej spikerki.
W tej bibliotece zawsze coś śmierdziało — skomentował do kamery jakiś młokos.
— Co?! Kłamie...! A w ogóle to nie jest nasz uczeń!?
...Na tyłach był wucet dla personelu... Może to w nim ukrył się sprawca...?
Policja nie ujawnia szczegółów zajścia, powołując się na dobro śledztwa — relacjonowała dalej reporterka. — Nieoficjalnie mówi się, że ofiara zginęła od uderzenia w tył głowy — podała. — Jak na dobre imię firmy wpłynie fakt, że nie żyje warszawski konsultant, po wizycie którego wizerunek placówki miał ulec poprawie?
Właśnie...! Co za partanina!?
Czy facet naprawdę musiał zejść akurat podczas delegacji w naszej szkole? I to w dodatku teraz?! Mógł poczekać jeszcze ze dwa tygodnie...? Do tego czasu moja znajomość z Adamem zdążyłaby nabrać rumieńców, a tak — wszystko szlag trafi! Przeczuwałam, że cały ten audyt jeszcze odbije mi się czkawką, ale żeby aż tak!?
Choć śledczy nie wykluczają wtargnięcia na teren ośrodka osób postronnych, zgromadzone dotąd poszlaki przemawiają za tym, że w zbrodnię zamieszany może być personel placówki — zaalarmowała dziennikarka. Kto i w jaki sposób mógł skorzystać na śmierci konsultanta?
Wlepiłam wzrok w sufit.
...Czy mężczyzna dotarł do jakichś niewygodnych faktów, które grono pedagogiczne „ UrbanClass” postanowiło zatuszować?
— On dotarł?!
Kilka razy — przed kamerą znów wypowiadał się ten sam dryblas, co wcześniej — nie dostaliśmy do wglądu naszych sprawdzianów, bo ktoś dał je na makulaturę. Pewnie wyniki się nie zgadzały...
— Nie no, znowu łże...! — Gwałtownie wyrzuciłam ręce przed siebie. — ...Ktoś POMYLIŁ te testy z makulaturą, bo ktoś inny zostawił je w toa... na tyłach biblioteki! Poza tym to zdarzyło się tylko raz...!
Czy Piotr Lempar zdążył powiadomić o swoim odkryciu odpowiednie władze? — pytała reporterka.
— Tu potrzebny byłby samodonos! — Wzięłam się pod boki.
...Te pytania zadaje sobie dziś każdy wrocławianin. Tymczasem funkcjonariusze zapowiadają, że po wnikliwej analizie zgromadzonych poszlak, jeszcze w tym tygodniu wniosą do prokuratury o tymczasowy areszt dla osoby, która dysponowała najsilniejszym motywem do popełnienia tej strasznej zbrodni.
Skołowaciałam.
Byłam jak Andrzej Gołota u progu nowego milenium, powalony prawym sierpowym Tysona, nim jeszcze ich starcie na dobre się zaczęło.
Z kolei rześka jak poranek dziennikarka kontynuowała w oficjalnym tonie, zwracając się teraz najpewniej do dolnośląskich zwierzchników policji oraz szkolnictwa:
Panie komendancie, panie kuratorze: czy mieszkańcy Wrocławia i ich dzieci mogą spać spokojnie? — Leciutko nachylona, przez chwilę wpatrywała się srogim wzrokiem w obiektyw telewizyjnej kamery, zupełnie jakby czekała na odpowiedź na zadane pytanie.
Jako że ta jednak nie nadeszła, wyprostowała się, niby na znak zawieszonego przesłuchania.
O dalszym rozwoju sprawy będziemy informować państwa na bieżąco — obietnicę tę skierowała znów do widzów. — Paulina Skarżyńska dla programu „Sama Prawda”.
Rozdział 1
Sugestia, jakoby w podróż na tamten świat wyekspediował coacha któryś z lektorów naszej kadry, zaczęła zataczać w moich myślach coraz szersze kręgi. Na ekranie telewizora migały kolejne ujęcia z siedziby „UrbanClass”, a siła ich perswazji była naprawdę godna podziwu. Emitowano w kółko te same materiały.
W ciągu zaledwie kilku minut zapamiętałam ich treść w najdrobniejszym szczególe: przednia elewacja budynku szkoły (starannie wyselekcjonowana perspektywa skupiała się na fragmencie, od którego odpadło kilka płatów tynku po remoncie elewacji sąsiedniej kamienicy), opustoszałe korytarze, uchylone i oklejone policyjną taśmą drzwi biblioteki szkolnej...
Obrazom tym towarzyszył akompaniament ledwie słyszalnego poświstu, zupełnie jakby mikrofony ekipy telewizyjnej zdołały zarejestrować widmo oddechu cichego zabójcy audytora. A może był to syk powietrza, uchodzący z ciała nieboszczyka, którego duch, wydostawszy się z sieci martwych tkanek, unosił się ponad bibliotecznymi regałami w postaci niedostrzegalnej gołym okiem mgiełki?
Wzdrygnęłam się pomimo ponad trzydziestostopniowego upału.
Telewizja wyemitowała fragment konferencji prasowej, którą, w trybie pilnym, zwołano przed budynkiem szkoły. Magister Jolanta Olszak, dyrektorka „Urban-Class”, odpowiadała na pytania namolnych reporterów. A oni, najwyraźniej, już wydali werdykt w sprawie — winny był wśród nas. Na to szefowa gorąco przekonywała o moralnej nieskazitelności każdego z zatrudnionych przez nią lektorów: jak na przykładnych pracowników oświaty przystało.
Choć, właściwie, medal za nieugiętość w pierwszej kolejności należałby się właśnie jej. Przynajmniej, jeśli wziąć pod uwagę brak możliwości negocjacji wynagrodzenia oraz pozbawione wszelkich wygód warunki pracy.
Tuż za dyrektorką stała jej zastępczyni, magister Bożena Wysocka. Wicedyrektorka raz po raz poprawiała na nosie ciemne okulary. Zdecydowanie nie była w dobrej formie. Zresztą, trudno było się jej dziwić. Podobno to właśnie ona ściągnęła konsultanta do Wrocławia. Tak jak my wszyscy, musiała doznać silnego szoku na wieść o tym, że coach aktualnie stygł na posadzce biblioteki naszej szkoły, zaś służby ratunkowe właśnie wypisywały mu pilne skierowanie do jednego z miejskich prosektoriów.
— Znałaś typa? — z letargu wyrwał mnie głos Adama.
Zwróciłam się do niego twarzą, ale speszona jego spojrzeniem, szybko przysiadłam na brzegu biurka tuż za nim.
Adam przysunął sobie fotel obrotowy. Usadowił się na nim i wsparł łokcie na kolanach.
— Wbrew własnej woli — odpowiedziałam w końcu.
— To pewnie trafi ci się zaproszenie na Podwale.
— I to nie byle jakie! Coś czuję, że mogą próbować przyklepać mi wejściówkę all inclusive...! — żachnęłam się.
— Nie przesadzaj, to normalna procedura.
Przez usta dziennikarza przemknął pokrzepiający uśmiech. Wyciągnął się na krześle, a przedramiona luzacko zarzucił na podłokietniki.
— Gliny wezwą każdego potencjalnego świadka. Wszystkich którzy...
— Sęk w tym... — weszłam mu w słowo — ...że ja nie jestem potencjalnym świadkiem! Może się jeszcze okazać, że zostanę... główną podejrzaną!
Adam przybrał ciut zgrywny wyraz twarzy.
— Już jesteś główną podejrzaną, tyle że w innej sprawie...
— Niby w jakiej?
— Podobno mówią już o tym na mieście...
— Co? O czym...!?
— Że przez ciebie taki jeden zaczął rwać ludziom kwiaty z przydomowych ogródków... — Wyszczerzył się.
Wybuchnęłam śmiechem.
— A niby dlaczego policja miałaby się ciebie czepiać?
— Kiedy widziałam coacha po raz ostatni — zaczęłam niepewnie — facet złożył mi pewną... — chcąc znaleźć odpowiednie słowo, zaczęłam wędrować spojrzeniem po klepkach podłogowego parkietu — ...propozycję.
— Co takiego? — Wnikliwy dziennikarski radar zadziałał bez zarzutu. — Propozycję...? — Adam podejrzliwie uniósł brew.
Potwierdziłam ruchem głowy, choć nie zamierzałam wdawać się w szczegóły tej draki. Mój sąsiad, a przede wszystkim obiekt zadurzenia, był ostatnią osobą, z którą chciałabym omawiać tę sprawę.
Niestety Adam w mig dodał dwa do dwóch. Można się było tego spodziewać. W końcu praca w redakcji śledczej pod okiem Grzegorza Walczewskiego, powszechnie cenionego publicysty, zobowiązywała do posiadania choćby elementarnych zdolności dedukcji.
— Coś ewidentnie zaczyna tu śmierdzieć. I nie mówię o tym zapaszku z rur, bo było go czuć już wcześniej. — Dziennikarz na moment uniósł kącik ust, lecz jednocześnie otaksował mnie badawczym spojrzeniem. — Czego od ciebie chciał cały ten wasz... trener? — zapytał z naciskiem na ostatnie słowo.
A niech to. Niepotrzebnie napomknęłam o tym poniżającym incydencie.
— Szantażował mnie.
— Szantażował?! — chłopak nieznacznie podniósł głos, prostując się na krześle. — Co chcesz przez to powiedzieć?!
Głośno westchnęłam.
— Dyrekcja zleciła Lemparowi sporządzenie oceny pracy personelu. Miał to zrobić na podstawie własnych obserwacji z naszych lekcji pokazowych. Każdy z lektorów musiał przeprowadzić taką pod jego okiem. Podobno kierownictwo miało uzależniać od tego decyzję o podwyżkach dla kadry...
— I tobie ta lekcja nie poszła najlepiej, tak?
— Co...!? — oburzyłam się. — Zwariowałeś!?
— Tak tylko pytam... — Adam uniósł ręce w przepraszającym geście.
Pokręciłam karcąco głową.
— Obeszło się bez ofiar.
Adam posłał mi skonsternowane spojrzenie.
— Przynajmniej do czasu — dodałam szybko. — Ale wyobrażasz sobie? Palant sądził, że połaszę się na dodatkową kasę. — Rzuciłam Adamowi sugestywne spojrzenie. — Powiedział, że idealnie skrojoną opinią może załatwić mi pewny awans. Oczywiście nie za darmo...
— A niby czego chciał w zamian? — Dziennikarz nagle spoważniał.
— Naprawdę muszę mówić?
— Żartujesz!? — Adam zerwał się z krzesła. — Chcesz mi powiedzieć, że ten bydlak złożył ci niemoralną propozycję? — Zbliżył się do mnie, mrużąc powieki.
Poczułam na policzku ciepło jego oddechu. Że też okoliczności nie sprzyjały temu, by podnieść głowę, napotkać jego usta (zupełnie niezamierzenie przecież), a potem, wobec braku możliwości odwrotu z powodu blokującego mnie biurka, zamknąć oczy i ulegle runąć w przepaść jego pocałunku...
Nie, ta chwila miała wyglądać zupełnie inaczej! Dlatego, ze spuszczonym wzrokiem, na zadane pytanie odpowiedziałam nieznacznym skinieniem głowy i, zsunąwszy się chyłkiem z mebla, wyminęłam chłopaka, pozostawiając go za sobą.
Stanęłam po środku pokoju, z twarzą zwróconą w stronę otwartych drzwi balkonowych.
— Kiedy zrozumiałam, co trener mi sugeruje, chciałam dać dyla do gabinetu dyrektorki. Wtedy coach zagroził, że jeśli pisnę kierownictwu choć słówko, wszystko obróci przeciwko mnie!
— Pff! — Dziennikarz prychnął. — Niby w jaki sposób miałby to zrobić?
Mimowolnie skuliłam głowę w ramionach.
— Wszystko przez to, że spóźniłam się kilka minut na swoją lekcję pokazową...
Adam znów stanął obok mnie.
— ...choć mogło to być jakieś dziesięć minut — stwierdziłam po chwili namysłu. — No, może góra kwadrans.
— O-keej...? Robi się coraz ciekawiej...
Objęłam spojrzeniem widok roztaczający się za oknami kawalerki. Na tle błękitnego nieba malowały się dachy zabytkowych willi starego Borka, przeplatane czubkami koron drzew.
— Wszystko przez tę nawałnicę, która zalała mi elektronikę w aucie! — Próbowałam znaleźć coś na swoją obronę. — To było dokładnie tamtego dnia. — Skrzyżowałam ręce na piersiach i zaczęłam nerwowo krążyć po pokoju. — Nie dość, że mój staruszek poszedł na złom, to jeszcze będę miała na karku gliny!
Moje myśli natychmiast pogalopowały daleko, wyprzedzając wszelkie możliwe działania policji. Oczyma wyobraźni zobaczyłam kajdany skuwające moje nadgarstki, kluczowe miejsce na ławie oskarżonych, które miałam już wkrótce zająć, uderzenie sędziowskiego młotka, a na koniec — obskurną celę więzienną na Kleczkowskiej. I spacerniak, którego układ wymuszał mechaniczne krążenie w koło, do czego moja zapobiegliwa podświadomość najwyraźniej postanowiła zawczasu mnie przygotować. Zawzięcie maszerowałam teraz po swoim pokoju w tę i z powrotem, zupełnie tak, jakby jego ściany stanowiły barierę, której nie wolno mi było przekroczyć.
Gdy tylko zdałam sobie z tego sprawę, wstrząsnął mną wewnętrzny sprzeciw. Natychmiast się zatrzymałam. Wyszłam do przedpokoju i przysiadłam na komódce. Wiedziałam, że muszę coś wymyślić, zanim ziści się moja straszna wizja.
Adam stanął naprzeciwko mnie i wbił we mnie pytające spojrzenie.
— Lempar zagroził, że jeśli pisnę dyrekcji choćby słówko na temat naszej rozmowy — powtórzyłam — powie, że to ja go nękałam. A robiłam to po to, by zataił w raporcie moje spóźnienie.
— Ale ty i tak to zgłosiłaś?
— Tak... — bąknęłam. — Miałam zamiar to zrobić — dodałam z pełną determinacją. — Niestety nie zdążyłam, bo... — Znów ściszyłam głos.
— Jak to nie zdążyłaś?!
— Powiedzmy, że miałam na głowie inne zmartwienia.
Ruchem głowy wskazałam na jeszcze do niedawna zagubiony, a potem szczęśliwie odzyskany obraz zawieszony na ścianie tuż ponad moją głową.
— Zamierzałaś cokolwiek zrobić w kwestii tego złamasa?
— Oczywiście! — potwierdziłam, próbując podnieść swoją wiarygodność oczami rozszerzonymi do granic możliwości. — Nawet byłam dzisiaj w szkole, żeby pomówić o sprawie z dyrekcją. To znaczy... byłam już niedaleko, ale kiedy zobaczyłam tłum szturmujący budynek, stwierdziłam, że to nie jest dobry moment...
— I ten tłum cię nie zdziwił? O ile się orientuję, to w waszej szkole trwa przerwa semestralna. Co mieliby tam robić ci wszyscy ludzie?!
— Masz rację, mamy przerwę w kursach. Ale szkoła jest otwarta, szczególnie że trwa rekrutacja na kolejny semestr...
— I ty pomyślałaś, że... to są nowi klienci „UrbanClass”, tak? — Adam z trudem zachował powagę.
— A wiesz, że miałam solidne podstawy, żeby tak myśleć? — Próbowałam się bronić, choć od początku doskonale wiedziałam, że to wytłumaczenie było wyjątkowo mało prawdopodobne. — Nie dalej, jak dwa tygodnie temu, taki stan rzeczy zapowiedziała nam dyrekcja. Dzięki warsztatom z coachem mieliśmy wyprzedzić wszelką konkurencję! Pamiętam jak dziś, kiedy szefowe mówiły, że nowi kursanci już wkrótce będą walić do „UrbanClass” drzwiami i oknami.
— Chyba potraktowałaś te słowa zbyt dosłownie — skrytkował Adam, nie mogąc powstrzymać rozbawienia, w które wprawiły go moje słowa. Zdradzały go rozweselone oczy.
Cóż, prawda była taka, że każdy pretekst był dobry, by rozmowę z dyrektorką odłożyć na później. Bałam się, co może z tego wszystkiego wyniknąć, a co gorsza, nie byłam gotowa na ponowną konfrontację z trenerem.
— Czyli jeszcze nikomu o tym nie powiedziałaś, zgadza się? — zapytał znów Adam.
— No... niezupełnie. — Wnętrzem dłoni potarłam kark. — Wie o tym jeden z lektorów, Krzysiek. Wpadłam na niego niedługo potem. Krzysiek od razu zauważył, że coś mnie gnębi. Zapytał, co się stało, no to mu powiedziałam...
— Zaraz, a Krzysiek to przypadkiem nie jest ten wasz szkolny plotkarz, o którym już nieraz mi mówiłaś?
— Bez przesady, wszyscy lubimy od czasu do czasu trochę poplotkować.
— Czyli możemy śmiało zakładać, że prędzej czy później sprawa i tak wyjdzie na jaw.
Dziennikarz skrzyżował ręce na torsie. Na swoim, jak mniemam, wysportowanym torsie, którego subtelny kontur rysował się pod cienkim materiałem T-shirtu.
— No coś ty, kto jak kto, ale Krzysiek nie puści pary z ust — odparłam, z trudem oderwawszy wzrok od klatki piersiowej Adama. — Ufam mu.
— Nie musi. — Zdmuchnął z czoła opadający kosmyk włosów. — Jesteś pewna, że nikt przypadkiem niczego nie podsłuchał? A może monitoring coś zarejestrował? Zakładam, że w waszej szkole są kamery.
A niech to. Adam miał rację. To było bardziej niż pewne, że w taki czy inny sposób wkrótce wszystko się wyda!
Rozdział 2
Krzysiek zatelefonował do mnie góra kwadrans później — tuż po tym, jak komisarze opuścili jego mieszkanie.
— Marta...? Jest gorzej, niż myślałem! Właśnie wyszły ode mnie gliny!
— Od ciebie? A po co oni do ciebie przyszli?
— Też się zdziwiłem! Szczerze mówiąc, myślałem, że zainteresują się przede wszystkim tobą.
— Co...!? — Oburzyłam się.
— A ty co? Z choinki się urwałaś!? Nie wiesz, że wieści w naszej szkole szybko się rozchodzą?
To pytanie zabrzmiało niedorzecznie, zwłaszcza że, według mojej wiedzy, obciążające mnie poszlaki z całej szkoły znał dotąd jedynie Krzysiek?!
— Więc ciebie też podejrzewają, tak? — Zignorowałam jego wysublimowaną aluzję.
— Teraz już tak.
— Co to znaczy „teraz”!? Mów, coś zmalował...
— Zaczęło się od mielonki.
— Od czego? — Skrzywiłam się.
— Znaczy się, od kiełbasy. Chociaż nie. To się zaczęło dużo wcześniej... Od zakładu chłopaków...
— Jakiego zakładu? Jakich chłopaków?!
— Moich współlokatorów. Ciągle robią jakieś kretyńskie zakłady. To studenci, rozumiesz? Chcą się bawić, a poza tym jara ich rywalizacja...
— No i?
— No i chodzi o to, że... — zawahał się — ...oni... jakby ci to...? Powiedzmy, że moi kumple kolekcjonują... tego, no... oznakowanie drogowe — wypluł wreszcie. — Kumasz?
— Eee...?
Krzysiek ciężko sapnął.
— Ojeju, no kradną te znaki! Wiesz, dla fun’u...
— Co?! Kto dla fun’u kradnie znaki drogowe?!
— No przecież mówię: moi skretyniali współlokatorzy!
— Rzeczywiście dziwnych masz znajomych — chrząknęłam. — Ale co to ma do rzeczy?
— Ano ma, ma! I to bardzo wiele! Chłopaki trzymają te znaki u nas na chacie, w przedpokoju. Czaisz? No więc wyobraź sobie, że wbija do mnie policja, żeby rozeznać się, kto ja jestem i czy ze mną wszystko aby na pewno tenteges, bo jak nie, to może warto by się było mną zainteresować? A może akurat mam coś na sumieniu, na przykład przedwczesne odejście trenera?
— Chcesz mi powiedzieć, że przywłaszczenie oznakowania drogowego czyni cię podejrzanym w sprawie Lempara? Okej, może nakryli was na czymś nielegalnym, ale w świetle tego, co mają na mnie, raczej i tak możesz spać spokojnie — prychnęłam. — No a ta... czekaj... mielonka...? Co do tego wszystkiego ma jakaś mielonka!?
Krzysiek przełknął ślinę.
— Rano robiłem sobie kanapki. Chciałem obłożyć je kiełbasą, ale nóż był tak tępy, że kiedy próbowałem ją pokroić, skubana się rozpłaszczyła i wylazł z niej cały środek. I zamiast plastrów kiełbasy miałem na chlebie mielonkę...
— Serio...?
— No, poważnie ci mówię!
— Krzysiek! Co mnie obchodzi kiełbasa, z której zrobiłeś mielonkę na chleb!?
— Daj mi powiedzieć...! Po południu postanowiłem naostrzyć nóż. A że wygrzebałem osełkę, to stwierdziłem, że nie zaszkodzi zająć się też pozostałymi. Skąd miałem wiedzieć, że policja do mnie przyjdzie!? — jęknął. — Wszystko leżało na blacie, ułożone w rzędzie: trzy noże kuchenne, cztery do obierania warzyw, trzy do serów i dwie pary nożyczek! Szkoda, że nie widziałaś ich min, kiedy weszli do kuchni. Typiara chciała zawinąć mnie od razu, ale jej partner powiedział, że to za mało...
— Za mało ostrych narzędzi?!
— Jakich ostrych narzędzi...? Tępe były, przecież mówię! Ty mnie w ogóle słuchasz? Temu glinie chodziło o to, że te poszlaki o niczym nie świadczą. I miał zresztą rację...
— I co było dalej?
— Jak chłopaki przyszły do domu, to kazali im oddać te znaki.
— I co? Oddali?
— Żartujesz!?
— No to co zrobili? Powiedzieli, że to ich własność!?
— A gdzie tam! Tamci nie chcieli ich zabrać. Kazali odnieść je na miejsce. Odnieść i z powrotem zamontować. No wiesz, przywrócić zniszczone mienie do poprzedniego stanu.
— I oni poszli to zrobić?
— Jeszcze nie. Opracowują strategię, bo... to wcale nie jest taka prosta sprawa. Jakby ich teraz jakiś przypadkowy patrol przyłapał albo ktoś by na nich uprzejmie doniósł, że majstrują przy oznakowaniu, to im te ich wygłupy jeszcze pójdą w pięty...!
— A ty?
— Co ja? Ja nie mam z tym nic wspólnego!
— Chodzi mi o policję.
— Nic. Ostatecznie sobie poszli. Ale wiesz co? Jest jeden szkopuł, który zastanawia mnie w tym wszystkim. To znaczy, cała ta sprawa jest strasznie podejrzana, ale jest jedna rzecz, która szczególnie nie daje mi spokoju... Podobno trupa znaleźli w piątek — powiedział w zamyśleniu — ale z jakiegoś powodu informację o morderstwie ujawniono dopiero dzisiaj. Nie wydaje ci się, że coś musi być na rzeczy, skoro zarówno Olszakowa, jak i gliny, trzymały tę sprawę w tajemnicy blisko trzy dni?
— Szczerze mówiąc, pierwsze słyszę, że to się stało w piątek...
Czerwona lampka alarmowa zamrugała mi gdzieś z tyłu głowy (właściwie była to niebieska lampka, podobna do koguta na dachu radiowozu, który był już w drodze na Kampinoską. Wizualizacji tej towarzyszył charakterystyczny akompaniament policyjnej syreny).
— A ty skąd o tym wiesz? Chyba nie od nich? Przecież wysłałeś mi SMS-a o tym, co się stało w „Urban-Class”, jeszcze zanim do ciebie przyszli...?
Nie mam pojęcia skąd, ale Krzysiek o każdej sprawie zawsze miał najświeższe informacje z nieznanych nikomu, poza nim samym, źródeł.
— Na razie nie mogę powiedzieć — mruknął — ale to pewne.
Pożegnałam się z Krzyśkiem i odłożyłam smartfon na blat komódki.
Ze wzrokiem wbitym w podłogę mimowolnie zaczęłam rozmasowywać sobie skronie. Choć w gruncie rzeczy czułam się nie najgorzej, a pod moją czaszką nie ćmił nawet najdrobniejszy ból, to istnej migreny dostałam kilka minut później, gdy wprost do mojego ucha zawył dzwonek domofonu zawieszonego na ścianie tuż obok.
Podniosłam słuchawkę.
— Policja. — Ktoś beznamiętnym tonem głosu odezwał się po drugiej stronie. — Chcemy rozmawiać z panią Martą Jaworską.
Zalała mnie fala paniki, mimo że (przynajmniej w kwestii śmierci trenera) miałam przecież czyste sumienie.
Niezdolna do tego, by rzucić choć słowo w stronę towarzyszącego mi dziennikarza, spojrzałam w lustro wiszące przy wejściu do kawalerki. Szybkim ruchem dłoni wygładziłam pofalowane kosmyki sterczące wokół mojej twarzy. Jednocześnie pozbyłam się z ust śladu grymasu zdradzającego przerażenie, które naraz mnie ogarnęło.
Drzwi mieszkania otworzyłam z miną wystudiowaną i pozbawioną wszelkiego wyrazu, lecz ta zrzedła mi natychmiast, gdy zza zakrętu półpiętra klatki schodowej wyłoniła się postać znajomej funkcjonariuszki. W krok za nią podążał jakiś mężczyzna.
— Jak się cieszę, że znów panią widzę, pani Jaworska! — Komisarz Justyna Zaremba podniosła na mnie wzrok, a przez jej wargi przemknął jadowity uśmiech.
Stalowe tęczówki śledczej przewierciły mnie na wylot. I choć była pełnia lata, po kościach przeszedł mi siarczysty mróz.
Rozdział 3
Nozdrza i czubek nosa komisarz Justyny Zaremby kilka razy ostentacyjnie się poruszyły. Wiedziałam, że jej udział w śledztwie nie wróżył niczego dobrego. Bałam się, choć przecież policja z założenia powinna dawać obywatelom poczucie bezpieczeństwa.
— Coś mi tu śmierdzi... — stwierdziła policjantka po chwili intensywnego węszenia.
— Ale przecież pani komisarz jeszcze o nic nie zapytała, a ja niczemu nie zaprzeczyłam...! — próbowałam oponować.
— A masz czemu zaprzeczać? — Podobnie jak poprzednim razem, bez pardonu zaczęła zwracać się do mnie per ty.
— Gdzież bym śmiała!?
— Mówię o tym zapaszku... — powiedziała policjantka i znów pociągnęła nosem.
— To z rur — odezwał się stojący w progu pokoju Adam. — Urok starej willi. — Skrzyżował ręce na torsie i wysunął dolną wargę, by zdmuchnąć pukiel, który opadł mu na czoło.
— O! Sami znajomi! — Usta policjantki wykwitły lisim uśmieszkiem. — Jeszcze nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że znów spotykam was razem... — zawiesiła na moment głos — ...ale widzę, że urządziliście sobie sąsiedzką schadzkę? Jaka szkoda, że muszę ją przerwać. — Zrobiła przesadnie smutną minę, lecz po chwili jej twarz nabrała poprzedniej powagi. — Na szczęście wiesz, gdzie są drzwi — zwróciła się do Adama.
Uniesioną brodą, szybkim ruchem głowy wskazała mu wyjście, a jej włosy, związane w dorodny kucyk i zamaszyście rzucone w powietrze, omiotły mi twarz.
Kichnęłam.
— Zaczekam w redakcji — chrząknął Adam i posyłając mi pokrzepiające spojrzenie, wyszedł na klatkę schodową.
Gdy drzwi kawalerki się zamknęły, komisarz Zaremba przeszła do meritum swojej wizyty w moim, jak dotąd sądziłam, bezpiecznym azylu. Wbiła we mnie pytający wzrok, na co ja instynktownie rozszerzyłam powieki i kilkukrotnie zamrugałam.
— Jak to jest... — wreszcie się odezwała — ...że kiedy w śródmieściu pojawia się kolejny trup, dziwnym trafem akurat ty przewijasz mi się w sprawie? Przypadek...?
— Nie sądzę! — zarechotał dotąd milczący drugi z funkcjonariuszy.
Wymienili z Zarembą drwiące spojrzenia.
— Domyślasz się, co nas tu sprowadza? — policjantka znów spoważniała, zwracając się ponownie do mnie.
W odpowiedzi lekko wydęłam usta i uniosłam ramiona.
— Trener się wam przekręcił. Oczywiście nie sam z siebie. Ktoś mu uprzejmie pomógł. A my chcemy ustalić, kto i dlaczego to zrobił. To jak...? Zaprosisz nas do środka?
Nie czekając na moje przyzwolenie, minęła mnie i ciągnąc za sobą ogon zdecydowanych perfum, weszła w głąb kawalerki, zupełnie tak, jak gdyby było to jej własne mieszkanie.
Omiotła pokój czujnym spojrzeniem, wyminęła stary wentylator i wygodnie rozsiadła się na sofie.
Speszona jej śmiałym zachowaniem, skierowałam swój wzrok na drugiego z funkcjonariuszy. Ten, z twarzą pokerzysty, ruszył z miejsca i w lekkim rozkroku stanął po lewej stronie Zaremby, tarasując drzwi balkonowe, a tym samym pozbawiając mnie możliwości ewentualnej ucieczki. Kciuki zahaczył o szeroki pasek w swoich spodniach typu cargo. Grając bodyguarda Zaremby, którego w całym swoim jestestwie śledcza zupełnie nie potrzebowała, jawnie wziął jej stronę.
Zrozumiałam, że w tym rozdaniu ani myślał występować w roli dobrego gliny. Raz jeszcze spojrzałam to na Zarembę, to na jej służbowego partnera. Szybko przekalkulowałam, jaką postawę powinnam przyjąć w zaistniałej sytuacji. Ostatecznie postanowiłam skupić się na policjantce, bo to niewątpliwie ona grała w tym duecie pierwsze skrzypce.
Chciałam dać jej do zrozumienia, że — z uwagi na to, że to nie ja jestem morderczynią! — niczego się nie obawiam, toteż nonszalancko zajęłam miejsce na fotelu obrotowym stojącym przy biurku, ustawionym w pewnej odległości naprzeciwko kanapy, na której siedziała Zaremba. Dzięki temu nasze twarze znalazły się na jednym poziomie.
Niestety, tym samym zachowałam od obojga funkcjonariuszy widoczny dystans. Potem bezwiednie splotłam ręce na klatce piersiowej, a nogi ściśle skrzyżowałam. I choć nie dysponowałam żadnymi informacjami istotnymi dla śledztwa, mowa mojego ciała bez wątpienia sugerowała, że — wedle sugestii telewizyjnej reporterki — personel „UrbanClass”, w rzeczy samej, ma w tej sprawie coś do ukrycia. Ze mną na czele, ma się rozumieć.
Nieświadoma niekorzystnego światła, jakie na siebie rzuciłam, wymieniłam spojrzenia z obojgiem policjantów, wysyłając im sygnał, że czekam na pytania i na wszystkie z chęcią odpowiem.
— Proszę powiedzieć — pierwszy odezwał się mężczyzna — czy tego dnia widziała pani w „UrbanClass” coś podejrzanego?
— Rzeczywiście, była taka rzecz — odparłam po chwili namysłu. — Do budynku szkoły wchodziło dwóch uczniów.
— To faktycznie głęboko niepokojący sygnał — skomentowała Zaremba.
— Proszę wziąć pod uwagę okoliczność, że było to już po rozpoczęciu przerwy semestralnej...
— Wy, pracownicy oświaty, macie jednak specyficzne poczucie humoru — prychnęła.
— Mam podobne odczucia względem niektórych jednostek aparatu państwa...
— Nie przyszliśmy tu na prywatkę — warknęła ostrzegawczo Zaremba. — Mamy też innych klientów do obrobienia. Dlatego pozwól — zwróciła się do swojego partnera — że to ja będę zadawać pytania. — Spojrzała znów na mnie. — Mów, co robiłaś w ubiegły piątek. Interesuje nas pierwsza część dnia, powiedzmy, tak do godziny czternastej. Aha, chyba nie muszę cię pouczać, żebyś nie pomijała żadnego szczegółu?
Pozbawiona wszelkiego wyboru, zgodnie z życzeniem funkcjonariuszki zaczęłam opowiadać o tym, co pamiętałam z tamtego poranka. Zaremba, wysłuchując moich zeznań, co jakiś czas ostentacyjnie ziewała, poklepując dłonią szeroko otwarte usta. Z ogromnym zainteresowaniem lustrowała za to aksamitną tapicerkę zajmowanej sofy, usłojenie parkietu podłogowego, a także wzory, w jakie splatały się gałązki paproci na wiszących w oknie zasłonach.
Tymczasem ja robiłam wszystko, by odwrócić uwagę śledczych od poszlak, które bez dwóch zdań działały na moją niekorzyść. Pech chciał, że byłam w szkole tego feralnego dnia. Wprawdzie o tym, że dzień ten dla Piotra zakończył się tragicznie, nie miałam pojęcia — właściwie aż do teraz. Policjanci zdawali się w to jednak szczerze powątpiewać.
Dlatego w odpowiedzi na zastrzeżenie śledczej, abym nie pomijała żadnych szczegółów, niezwykle drobiazgowo (nawet jak na mnie) nakreśliłam funkcjonariuszom to, jak wyglądał mój piątkowy poranek.
Rozpoczęłam od tego, że jeszcze wtedy kompletnie nieświadoma wyroku kasacji, jaki w sprawie mojej starej toyoty kilka godzin później miał wydać mechanik, pojechałam do pracy tramwajem linii dziewięć, zaś w trakcie blisko dwudziestominutowej podróży z Borka do Rynku rozmyślałam nad swoimi bieżącymi sprawami. Nie omieszkałam wykorzystać sposobności, by nadmienić, że to właśnie wtedy szykowałam się do wizyty na komendzie, by podrzucić policji materiały, do jakich przypadkowo dotarliśmy ze znajomymi dziennikarzami przy okazji własnego śledztwa. Dokumenty te, jak się wkrótce potem okazało, stanowiły kluczowy dowód obciążający grupę przestępczą, którą rozpracowywała akurat komisarz Justyna Zaremba. Dzięki nim mogła osadzić podejrzanych w areszcie od ręki, a tym samym zamknąć dochodzenie i cieszyć się kolejnym sukcesem, umacniającym jej pozycję wśród wrocławskich gliniarzy. Teraz natomiast wyraz twarzy policjantki sugerował, że w jej pamięci pojawiła się ciemna smuga, a ta wymazała wszelki ślad przysługi, jaką przed kilkoma dniami oddaliśmy jej z Adamem. Lub jakby udział w tamtej sprawie brała jakaś inna komisarz Justyna Zaremba, nie zaś ta, której nazwisko już w czasach mojej wczesnej młodości wywoływało popłoch wśród wrocławskich bandziorów, a która — ku mojemu niedowierzaniu — obecnie zajmowała miejsce na mojej osobistej sofie i wysłuchując moich zeznań, świdrowała mnie surowym wzrokiem. Ostentacyjnie owijała wokół palca swoje lśniące włosy związane w imponujący koński ogon, zupełnie jakby występowała na planie reklamy jakiegoś cud-szamponu, nie zaś prowadziła śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci warszawskiego konsultanta oświatowego, Piotra Lempara, którego parszywą postać miałam (nie)przyjemność poznać.
Zbliżałam się już do końca swego przydługiego wywodu. Jednocześnie żywiłam nadzieję, że swoim wrodzonym gadulstwem zdołałam uśpić czujność obojga funkcjonariuszy. Finał swoich wynurzeń okrasiłam zupełnie beznamiętnym napomknięciem o tym, że gdy około południa byłam zajęta opróżnianiem mojej imiennej szafki w pokoju nauczycielskim z pewnych przedawnionych dokumentów, ktoś niespodziewanie przerwał mi tę nieodpłatną działalność z prośbą o chwilę poufnej rozmowy.
— To ci dopiero!? Wy to macie ciekawe życie w tej szkole! — sarknęła znudzona Zaremba, tym razem oceniając jakość swojego manicure’u. — Ale o tym już wiemy. Wracamy z ploteczek z twoim kolegą, Krzysztofem Braciakiem. — Od niechcenia rzuciła okiem na zapiski w swoim notatniku śledczym. — Czego Lempar od ciebie chciał?
— Krzysiek państwu nie powiedział? — Nabrałam powietrza do płuc.
— A on co? Szkolne gumowe ucho?
Gumowe, nie gumowe — tak czy siak odetchnęłam z ulgą, upewniwszy się, że Krzysiek nie wyjawił nikomu mojego sekretu.
Ja niestety nie miałam wyboru. Musiałam powiedzieć policji prawdę.
— Szantaż? — zainteresowała się wreszcie pani komisarz, a w jej oczach błysnął ognik tryumfu. — Nie można było tak od razu? — Wymieniła usatysfakcjonowane spojrzenie ze swoim partnerem. — A dlaczego tego nie zgłosiłaś? Był ku temu jakiś powód?
W żyłach zastygła mi krew. Wyglądało na to, że moje koszmarne wizje miały wkrótce się ziścić, a ja już niebawem zostanę wtrącona do wilgotnego lochu i w towarzystwie wyszczerzonego kościotrupa spędzę w nim resztę swoich dni!
Starałam się nie dać po sobie poznać zdenerwowania, pomimo dojmującego wrażenia, jakby ta rozmowa zmierzała w jednym kierunku.
Wnet wyzbyłam się wszelkich złudzeń: policjantka nie miała zamiaru dawać mi taryfy ulgowej. A fakt mojej obywatelskiej przyzwoitości, o której przed momentem subtelnie jej przypomniałam, najwyraźniej puściła w niepamięć wraz z chwilą mojego wyjścia z komendy na Podwalu, gdzie przed kilkoma dniami doszło do naszego pierwszego spotkania.
— Byłam w szoku — powiedziałam wreszcie. — Potrzebowałam chwili, żeby ochłonąć.
— A torebkę nosisz? — Zaremba nagle zmieniła temat.
— Chce pani komisarz powiedzieć, że coach zginął od uderzenia damską torbą!?
Zaremba zmrużyła powieki.
— Wprawdzie używamy w pracy stosunkowo ciężkich podręczników...
— ...które nosicie w torebkach?
— Niektóre dziewczyny, owszem. Zwłaszcza te, które z wyprzedzeniem przygotowują się do kolejnych zajęć.
— I ty też...?
— A nie, ja to akurat idę zwykle na żywioł. A książki trzymam w szafce, w pokoju nauczycielskim.
Funkcjonariuszka wypuściła powietrze nosem.
— Wie pani, boję się przepukliny. Jeszcze by się okazało, że musiałabym iść na zwolnienie i kto by wtedy uczył? Zresztą, ja też, nie powiem. Przecież potrzebuję pieniędzy na czynsz...
— O to się akurat nie martw. Przecież my chcemy dobrze — powiedziała pobłażliwie. — Pomyśl, możemy załatwić ci państwowy kwaterunek, i to z wyżywieniem! Ile tutaj płacisz? No powiedz, dwa koła?
Nie odpowiedziałam.
— To miałaś ze sobą tę torebkę, czy nie?
— Nie... — Rzuciłam skonsternowane spojrzenie drugiemu z policjantów. — Wszystkie moje rzeczy zostały w pokoju nauczycielskim... No, może poza okularami?
— Czyli nosisz okulary, tak?
— Zgadza się, zerówki.
Zaremba zamrugała.
— A w kieszeniach coś miałaś, czy goła poszłaś?
— Wypraszam sobie!
— Och, pardon! Miałam oczywiście na myśli gołe ręce i puste kieszenie.
— Nie miałam żadnych kieszeni! Byłam w sukience.
— Ktoś może to potwierdzić?
Jeszcze nie rozumiałam, do czego zmierzała, lecz mimo to czułam, że próbuje zapędzić mnie w kozi róg, zupełnie tak jak podczas naszego poprzedniego spotkania. Teraz jednak moje położenie przedstawiało się znacznie gorzej niż wtedy.
O ile w przypadku tamtej afery komisarze nic na mnie nie mieli, tak tym razem to, że Lempar szantażował mnie przed swoją śmiercią, paradoksalnie działało właśnie na moją niekorzyść. Tym, że w rzeczywistości to ja byłam ofiarą, śledczy zdawali się w ogóle nie kłopotać.
— Tego dnia w szkole widziało mnie na pewno dwoje innych lektorów, ale czy to potwierdzą? Trudno powiedzieć... Nie sądzę, żeby któreś z nich zwróciło uwagę na mój ubiór. Może koleżanka będzie pamiętać?
— Nazwiska — zażądała funkcjonariuszka.
Wyciągnęła dłoń w kierunku swojego partnera, a ten wsunął do niej długopis, który dotąd tkwił za jego uchem.
— Agnieszka Wincek i Krzysztof Braciak, o którym, zresztą, pani komisarz już wspomniała. — Ruchem ręki wskazałam notatnik śledczej, spoczywający teraz na dzielącym nas stoliku kawowym. — Ale Krzyśka raczej nie ma co pytać. Wie pani, ponoć przeprowadzono wśród mężczyzn taki eksperyment dotyczący ich spostrzegawczości. Panowie byli umawiani na randkę w ciemno. Przychodziła jakaś kobieta i po chwili rozmowy wychodziła do toalety. I oni nie zauważali, kiedy ona wracała w zupełnie innym ubraniu! Ale nie to było najlepsze! Okazało się to bez znaczenia, czy zmieniło się ubranie, czy też jego właścicielka... Oni kompletnie nie widzieli różnicy, rozumie pani?
Funkcjonariuszka z politowaniem podniosła brew, po czym rzuciła szybkie spojrzenie swojemu partnerowi, na co ten wzruszył ramionami.
— Domyślam się — Zaremba zwróciła się znów do mnie — że wzburzona z powodu oferty, jaką miała złożyć ci ofiara, po powrocie do pokoju nauczycielskiego postanowiłaś się komuś zwierzyć? — Policjantka wróciła do meritum, tym razem cynicznie udając współczucie wobec tego, co mnie spotkało, choć w rzeczywistości o mój stan emocjonalny dbała jak pies o piątą nogę. — Powiedziałaś kolegom o całym zajściu, prawda?
— Nie do końca — zaprzeczyłam. — Agnieszka poszła do domu zaraz po moim powrocie ze spotkania z trenerem. Z pewnych względów nie chciałam ujawniać jej treści naszej rozmowy. Za to Krzysiek od razu się zorientował, że musiało przytrafić mi się coś przykrego. Zapytał, co się stało, więc o wszystkim mu opowiedziałam...
— A koleżanka nie zainteresowała się, czego dotyczyło twoje spotkanie z trenerem? — Zaremba uniosła brwi w teatralnym zdumieniu. — Zdaje się, że żywiła pewne uczucia, a może nawet i nadzieje w stosunku do ofiary? To chyba logiczne, że w takiej sytuacji chciałaby wiedzieć, co było powodem tego, że tuż przed planowanym wyjazdem z Wrocławia Lempar poprosił na słówko akurat ciebie?
Zaremba była naprawdę dobra w te klocki. Choć dopiero zaczęła przesłuchiwać potencjalnych świadków zajścia, to jej dotychczasowe ustalenia w całej sprawie już teraz były szalenie szczegółowe, skoro wiedziała nawet o wyimaginowanym romansie Agi!
— To prawda — przyznałam. — Była ciekawa, czego chciał ode mnie trener. Powiedziałam, że pytał którędy na dworzec.
— Na osobności?
— Agnieszka jakoś nie dociekała.
— A dlaczego nie powiedziałaś jej prawdy?
— Jest bardzo wrażliwa. Na pewno wyrzucałaby sobie, że nie poznała się na coachu...
— Sądzisz, że Wincek przejęłaby się wiadomością o propozycji, jaką złożyła ci ofiara? — podchwyciła Zaremba.
— Mogłaby jedynie poczuć zażenowanie wobec tego, że niewłaściwie ulokowała swoje uczucia — doprecyzowałam. — Ale czy to ma jakiś związek ze sprawą?
— To ja zadaję pytania. — Policjantka przypomniała władczym tonem. — A czy istnieje możliwość, że Wincek w jakiś inny sposób dowiedziała się o propozycji, jaką złożyła ci ofiara? — drążyła.
— Nie wydaje mi się to prawdopodobne.
Byłam pewna, że Aga o niczym nie wie, a tym bardziej, że nie miała niczego wspólnego z całą sprawą!
— Rozumiem. — Zaremba pokiwała głową. — A czy nie było tak, że wraz z Krzysztofem Braciakiem chwilę po jej wyjściu wymieniliście kilka uwag na temat twojego spotkania z ofiarą?
— Tak było, ale nie sądzę, żeby to miało...
— A gdybym ci powiedziała, że ściany w waszej szkole mają uszy?
— Też mi odkrycie! Zaraz? Co pani komisarz insynuuje...?
— Czy gdyby za drzwiami ktoś stał (pytam czysto hipotetycznie), mógłby usłyszeć rozmowę toczoną wewnątrz? — konsekwentnie budowała swoją wersję zdarzeń.
— Nie mam pojęcia, rozmawialiśmy naprawdę cicho. Poza tym jakie to ma znaczenie?
— Widzisz... — Śledcza założyła nogę na nogę, a dłonie splotła na kolanie. — Już niejeden raz morderczynią okazywała się zazdrosna kobieta...
— Agnieszka morderczynią?! — wykrzyknęłam. — W życiu!? Nie byłaby w stanie zgnieść stopą najmniejszego robaczka, a co dopiero zrobić krzywdy... dorosłemu mężczyźnie!
— Hmm — sapnęła głośno Zaremba, udając zamyślenie. — Tak sądzisz?
Wreszcie podniosła się z sofy. Założyła ręce na krzyżu i zaczęła powoli krążyć wokół mnie, osnuwając obłoczkiem elektryzującego zapachu perfum, w których, przed wizytą na Kampinoskiej, niewątpliwie wzięła długą i relaksującą kąpiel.
Po chwili symulowanej zadumy policjantka podjęła na nowo:
— A jak zareagował Krzysztof Braciak na to, co wyjawiłaś mu w kwestii niemoralnej propozycji denata?
— Oburzył się. To chyba oczywiste?
— Masz rację, dla nas też jest to oczywiste — przyznała. — Podobnie jak to, że chcąc wymierzyć sprawiedliwość, w afekcie lub w drodze nieszczęśliwego wypadku, twój kolega mógł dopuścić się czynu zabronionego.
— Krzysiek?! — zapowietrzyłam się. — To nie on jest mordercą!
— Czyżby? — Zaremba nachyliła się nade mną, zmrużyła powieki, a jej oczy na moment zamieniły się w dwie wąskie kreseczki. — Skąd ta pewność?
Wzruszyłam ramionami.