Z tej strony Sam (ilustrowane brzegi) - Thao Dustin - ebook + książka

Z tej strony Sam (ilustrowane brzegi) ebook

Thao Dustin

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Przed Wami nowe, kolekcjonerskie wydanie bestsellerowej powieści „Z tej strony Sam”!

A w nim:

  • Nowa okładka autorstwa polskiej graficzki Sylwii Turlejskiej
  • Eleganckie wnętrze
  • Barwione brzegi
  • Ilustrowane wyklejki
  • 5 czarno-białych ilustracji w środku
  • Bonusowy rozdział
  • Fragment drugiej powieści autora, „Kiedy był tu Haru”
  • Siedemnastoletnia Julie Clarke ma wielki apetyt na życie. Marzy, że kiedyś wyprowadzi się z małego miasteczka, zacznie studia w college’u, spędzi lato w Japonii… A to wszystko razem z jej wspaniałym chłopakiem Samem.

    Niestety los ma dla nich inne plany.

    Kiedy Sam ginie w wypadku samochodowym, życie traci dla Julie cały sens. Dziewczyna nie jest w stanie pogodzić się z tragedią – nie pojawia się na pogrzebie, pozbywa się rzeczy ukochanego i postanawia raz na zawsze o nim zapomnieć. Pewnego dnia odkrywa jednak wiadomość głosową, którą zostawił dla niej Sam. Wspomnienia wracają ze zdwojoną siłą, a wraz z nimi dojmująca potrzeba, aby ostatni raz połączyć się ze zmarłym chłopakiem. Zdesperowana Julie dzwoni do niego, aby usłyszeć jego głos nagrany na automatyczną sekretarkę.

    I wtedy zdarza cud.

    Sam odbiera telefon.

    Połączenie nie będzie trwać wiecznie. W końcu Julie będzie musiała pożegnać się z Samem, tym razem na zawsze, ale z każdą chwilą coraz trudniej jej pozwolić mu odejść. Nie tylko ona mierzy się z żałobą – rodzina i przyjaciele chłopaka tęsknią za nim równie mocno. Czy Julie zdradzi im swój bezcenny sekret? Czy uda jej się rozstać z Samem? Czy poradzi sobie z bólem i pójdzie dalej, tym razem w pojedynkę?

    A co wy byście zrobili na jej miejscu?

    Dustin Thao urodził się w Oregonie, a obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje nad doktoratem. Kocha smutne książki i filmy takie jak „Most do Terabithii” czy „Kimi no Na wa”. To one zainspirowały jego debiut wydawniczy „Z tej strony Sam”(2023), który w Polsce zyskał status bestsellera.

    Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

    Androidzie
    iOS
    czytnikach certyfikowanych
    przez Legimi
    czytnikach Kindle™
    (dla wybranych pakietów)

    Liczba stron: 302

    Oceny
    0,0
    0
    0
    0
    0
    0
    Więcej informacji
    Więcej informacji
    Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

    Popularność




    Copyright © 2021 by Dustin Thao

    All rights reserved

    Bonus chapter for

    You’ve Reached Sam and excerpt

    from When Haru Was Here

    © 2024 by Dustin Thao

    All rights reserved

    Projekt okładki, ilustracja na okładce

    Sylwia Turlejska / Studio Kreacji

    Projekt barwionych brzegów

    Sylwia Turlejska / Studio Kreacji

    Ilustracje w środku

    Sylwia Turlejska / Studio Kreacji

    Redaktor prowadzący

    Jadwiga Mik, Izabella Sieńko-Holewa

    Redakcja

    Joanna Serocka

    Korekta

    Grażyna Nawrocka

    ISBN 978-83-8391-551-7

    Warszawa 2024

    Wydawca

    Prószyński Media Sp. z o.o.

    02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

    www.proszynski.pl

    Dla moich rodziców,

    babci i Diamonda

    Fot. Mika Obayashi

    DUSTIN THAO 

    urodził się w Oregonie, a obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie pracuje nad doktoratem. Kocha smutne książki i filmy, takie jak Most do Terabithii i Kimi no Na wa. To one zainspirowały jego debiut wydawniczy Z tej strony Sam (2023), który w Polsce zyskał status bestsellera.

    PROLOG

    Ilekroć zamykam oczy, wracają wspomnienia.

    Gdy wchodzi do księgarni, kilka liści wzbija się w górę. Ma na sobie dżinsową kurtkę z podciągniętymi rękawami, pod spodem biały sweter. To jego trzecia wizyta, odkąd podjęłam tu pracę przed trzema tygodniami. Nazywa się Sam Obayashi, chodzimy razem na angielski. Wypatrywałam go od początku mojej zmiany. Nie wiedzieć czemu, nie zamieniliśmy jeszcze ani słowa, krąży tylko po sklepie, a ja dzwonię do klientów i ustawiam książki. Trudno powiedzieć, czy czegoś szuka, czy po prostu lubi chodzić do księgarni. Albo czy przyszedł mnie zobaczyć.

    Kiedy wyjmuję książkę z półki, zastanawiając się, czy wie, jak mam na imię, widzę przez szparę brązowe oko, wpatrzone we mnie z drugiej strony. Milczymy zbyt długą chwilę, po czym uśmiecha się, jakby chciał coś powiedzieć – ale wciskam książkę z powrotem, zanim zdąży. Łapię karton i biegnę na zaplecze. Odbiło mi? Dlaczego nie odwzajemniłam uśmiechu? Wyrzucam sobie, że zepsułam atmosferę, po czym zbieram się na odwagę, żeby wyjść i zagadać. Ale kiedy wracam z zaplecza, jego już nie ma.

    Na ladzie znajduję coś, czego nie było tam przedtem: papierowy kwiat wiśni. Obracam origami w rękach, podziwiając misternie złożony arkusik.

    Czy Sam go tu zostawił?

    Mogłabym go jeszcze dogonić, ale gdy wybiegam na zewnątrz, ulica znika i wchodzę do gwarnej kawiarni na rogu Trzeciej Ulicy, prawie dwa tygodnie później.

    Z drewnianej podłogi wyrastają okrągłe stoły, przy których tłoczą się nastolatki, pstrykają zdjęcia i piją z ceramicznych kubków. Mam na sobie szary sweter, trochę przyduży, brązowe włosy zaczesałam gładko do tyłu i związałam w kucyk. Słyszę głos Sama, jeszcze zanim go zobaczę, przyjmuje zamówienie. Migają ciemne włosy. Może to przez fartuch, ale za kontuarem wygląda na wyższego. Idę do stolika na końcu kawiarni, odstawiam rzeczy i niespiesznie rozkładam notatki, zbierając się w sobie, żeby do niego podejść, choćby tylko po kawę. Ale gdy podnoszę głowę, on stoi już obok mnie z parującym kubkiem.

    – Och… – Z wrażenia język staje mi kołkiem. – To nie moje.

    – Wiem, zamawiałaś ostatnio. – Sam stawia przede mną kubek. – Lawendowa latte z miodem, zgadza się?

    Patrzę na kubek, na tłok przy ladzie, potem znowu na Sama.

    – Mam zapłacić przy kasie?

    Parska śmiechem.

    – Nie. Znaczy… to na koszt firmy. Smacznego.

    – Aha.

    Cisza. Wyduś coś wreszcie, Julie!

    – Mogę zaparzyć ci inną – proponuje.

    – Nie, nie trzeba… znaczy… dziękuję.

    – Nie ma sprawy – odpowiada z uśmiechem i wsuwa ręce do kieszeni fartucha. – Masz na imię Julie, prawda? – Wskazuje identyfikator. – Jestem Sam.

    – Tak, chodzimy razem na angielski.

    – Właśnie. Przeczytałaś już lekturę?

    – Jeszcze nie.

    – Uf – wzdycha. – Ja też nie.

    Znowu milczenie, kiedy stoi nade mną. Pachnie lekko cynamonem. Żadne z nas nie wie, co powiedzieć. Rozglądam się po sali.

    – Masz przerwę?

    Sam ogląda się na kasę i drapie w podbródek.

    – Nie ma dziś kierownika, więc chyba można tak powiedzieć. – Uśmieszek.

    – Na pewno ci się należy.

    – To już dzisiaj piąta, ale kto by tam liczył?

    Oboje się śmiejemy. Trochę się rozluźniam.

    – Mogę się przysiąść?

    – Pewnie… – Zabieram rzeczy, aby mógł usiąść obok mnie.

    – Skąd jesteś? – pyta Sam.

    – Z Seattle.

    – Podobno tam często leje.

    – O tak.

    Uśmiecham się, gdy siedzimy tak razem i po raz pierwszy rozmawiamy o szkole, zajęciach, na które chodzimy, i trochę o sobie – ma młodszego brata, lubi muzyczne filmy dokumentalne i gra na gitarze. Czasem wodzi spojrzeniem, jakby też był zestresowany, lecz po kilku godzinach zaśmiewamy się jak starzy przyjaciele. Słońce chyli się coraz niżej i światło padające z okna ozłaca Samowi skórę. Trudno nie zauważyć. Dopiero przybycie jego znajomych, którzy wołają go od progu, uświadamia nam upływ czasu.

    Dziewczyna o długich, jasnych włosach zarzuca mu rękę na szyję i obejmuje go od tyłu. Zerka na mnie.

    – Kto to?

    – Julie. Niedawno się przeniosła.

    – O, a skąd?

    – Z Seattle – odpowiadam.

    Świdruje mnie wzrokiem.

    – To moja przyjaciółka Taylor – oznajmia Sam, poklepując rękę, która nadal go opasuje. – Idziemy do kina, kończę za godzinę. Może się przyłączysz?

    – Na psychologiczny dreszczowiec – dorzuca Taylor. – Wątpię, żeby ci się spodobał.

    Wymieniamy spojrzenia. Zastanawiam się, czy chce mi dopiec.

    Mój telefon wibruje na stole, sprawdzam godzinę. Czuję, jakbym właśnie zbudziła się ze snu.

    – Dzięki, ale muszę już wracać.

    Kiedy się podnoszę, Taylor natychmiast zajmuje moje miejsce i zastanawiam się, czy są parą. Macham na pożegnanie, ale przed wyjściem podchodzę do lady, gdzie korzystając z chwili nieuwagi Sama, wyciągam z torby papierowy kwiat i kładę go przy kasie. Tydzień oglądałam filmiki, jak składać origami podobne do tego, które znalazłam w księgarni. Jednak kwiat wiśni okazał się zbyt skomplikowany dla moich niewprawnych dłoni. Z lilią poszło mi łatwiej.

    Zapinam torbę i wybiegam z kawiarni, po czym nagle stoję na swoim ganku i patrzę na trawnik. Na źdźbłach wciąż błyszczy rosa. Podjeżdża Sam z opuszczoną szybą. Napisał do mnie wieczorem.

    Cześć, tu Sam. Dostałem prawko!

    Podrzucić cię rano do szkoły?

    Jak chcesz, to podjadę.

    Siadam obok niego i zatrzaskuję drzwiczki. Owiewa mnie miły zapach cytrusów i zamszu. Czy to jego perfumy? Odsuwa kurtkę, a ja zapinam pas. Kabel łączy radio z jego komórką w stojaku na kubek. Piosenka leci w tle, ale jej nie kojarzę.

    – Możesz zmienić muzykę, jak chcesz – mówi Sam. – Masz… podłącz telefon.

    W panice ściskam komórkę. Jeszcze nie chcę, aby wiedział, czego słucham. A jak mu się nie spodoba?

    – Nie trzeba.

    – O, też lubisz Radiohead?

    – A kto nie lubi? – odpowiadam. Jedziemy po opustoszałych ulicach. Niekiedy wymieniamy spojrzenia, szukam tematu do rozmowy. Oglądam się na tylne siedzenie i widzę garnitur na wieszaku. – To twój samochód?

    – Nie, mojego taty. – Sam ścisza muzykę. – W czwartki na wolne i mogę brać auto. Zbieram na własne. Dlatego pracuję w kawiarni.

    – Ja też próbuję oszczędzać.

    – Na co?

    Chwilę się zastanawiam.

    – Chyba na studia. Może na mieszkanie, kiedy się wyprowadzę.

    – Dokąd się wyprowadzasz? Przecież dopiero przyjechałaś.

    Nie wiem, co odpowiedzieć.

    Sam kiwa głową.

    – A więc to tajemnica…

    Muszę się uśmiechnąć.

    – Może powiem ci innym razem.

    – Niech będzie – mówi i patrzy na mnie. – Co powiesz na przyszły czwartek?

    Powstrzymuję śmiech, kiedy skręcamy na szkolny parking. Wprawdzie przejażdżka nie trwa długo, ale czwartek staje się moim ulubionym dniem tygodnia.

    Obraz znowu się zmienia. Światła wirują na parkiecie i ryczy muzyka, kiedy przechodzę pod arkadą ze złotych i srebrnych balonów. Trwa szkolna dyskoteka, nikogo tu nie znam. Mam na sobie nową sukienkę wybraną wspólnie z mamą, z granatowej satyny z powłóczystą spódnicą. Z upiętymi włosami prawie nie poznałam się w lustrze. Chciałam zostać w domu, ale rodzice zmusili mnie do wyjścia, żebym zawarła nowe znajomości, więc poszłam dla świętego spokoju. od godziny podpieram zimną, betonową ścianę i patrzę, jak sala zapełnia się roześmianymi, tańczącymi ludźmi. od czasu do czasu sprawdzam komórkę, udając, że na kogoś czekam, ale to jedynie pusty wyświetlacz. Może jednak niepotrzebnie przyszłam.

    Ale coś mnie tutaj trzyma. Sam wspomniał, że może się zjawi. Pisałam do niego kilka godzin temu, lecz nie odpowiedział; może jeszcze nie sprawdził wiadomości? Kiedy muzyka zwalnia i tłum się rozprasza, opuszczam posterunek przy ścianie i ruszam na poszukiwania. Chwilę to trwa, ale kiedy go widzę, serce zamiera mi w piersi. Obejmuje Taylor i kołyszą się w wolnym tańcu. Ściska mnie w brzuchu. Po co tu w ogóle przylazłam? Było zostać w domu. Niepotrzebnie do niego pisałam. Odwracam się, zanim ktoś mnie zauważy, i szybkim krokiem ruszam do wyjścia.

    Otacza mnie ciemność, muzyka cichnie i mogę swobodniej odetchnąć. W porównaniu z salą na parkingu oświetlonym przez kilka latarń panuje cisza jak makiem zasiał. Mży, powinnam wracać, zanim się rozpada. Zastanawiam się, czy nie napisać do mamy, żeby po mnie przyjechała, ale jest za wcześnie; nie chcę, żeby wypytywała, co się stało. Może wrócę pieszo i wślizgnę się do pokoju. Pięty zaczynają mnie boleć, ale nie zwracam na to uwagi. Kiedy idę przez parking, drzwi sali gimnastycznej otwierają się za moimi plecami i słyszę głos, który natychmiast rozpoznaję.

    – Julie…

    Odwracam się: to Sam, poważniejszy niż zwykle, w czarnym garniturze.

    – Dokąd idziesz? – pyta.

    – Do domu.

    – W deszczu?

    Nie wiem, co powiedzieć, czuję się jak kretynka. Zmuszam się do uśmiechu.

    – Przecież tylko kropi. Mieszkałam w Seattle, zapomniałeś?

    – Mogę cię odwieźć.

    – Nie trzeba, chętnie się przejdę. – Twarz mnie piecze.

    – Na pewno?

    – Tak, nie ma o czym mówić. – Chcę znaleźć się jak najdalej, ale Sam ani drgnie.

    Nie ustępuję.

    – Idź, twoja para pewnie na ciebie czeka.

    – Co? – jąka się z lekka. – Taylor nie jest moją parą. Tylko się przyjaźnimy.

    Mam tyle do powiedzenia, lecz ucisk w żołądku odbiera mi mowę. Nie powinnam czuć się w ten sposób, przecież nic nas nie łączy.

    – Dlaczego tak wcześnie wychodzisz?

    Widzę go pod kolorowymi światłami, obejmującego Taylor, ale przecież mu tego nie powiem.

    – Nie lubię dyskotek. I tyle.

    Sam przytakuje i wkłada ręce do kieszeni.

    – Tak, wiem, co masz na myśli. Bywają beznadziejne.

    – Czy w ogóle można się na nich dobrze bawić?

    – No, chyba nigdy nie byłaś z odpowiednią osobą.

    Tracę dech, gdy to do mnie dociera. Leci kolejny wolny kawałek.

    Sam staje w drzwiach i kołysze się na piętach w swoich eleganckich półbutach.

    – Nie lubisz… tańczyć?

    – Czy ja wiem? Chyba nie jestem w tym dobra. I nie lubię, kiedy ktoś patrzy.

    Sam rozgląda się, po czym z lekkim uśmiechem wyciąga rękę.

    – Teraz nie patrzy…

    – Sam… – rzucam.

    Pojawia się znajomy uśmieszek.

    – Tylko jeden taniec.

    Wstrzymuję oddech, kiedy podchodzi, bierze mnie za rękę i przyciąga do siebie. Nie sądziłam, że mój pierwszy taniec będzie tak wyglądał, my dwoje, na szkolnym parkingu. Ma twarz wilgotnawą od mżawki; wciągam w płuca znajomy, słodki zapach i opieram policzek na jego piersi. Kiedy kładę mu ręce na barkach, coś zauważa.

    – A to co?

    Papierowy kwiat wiśni, przywiązany wstążeczką do mojego nadgarstka.

    Twarz znowu mi płonie.

    – Nie dostałam bukiecika, więc sama zrobiłam.

    – Ja ci go dałem.

    – Przecież wiem.

    Sam się uśmiecha.

    – Chciałem zaprosić cię na dyskotekę, ale bałem się, że odmówisz.

    – Skąd ta myśl?

    – Bo nie napisałaś. Po naszym spotkaniu w księgarni.

    Mrużę oczy, wracając myślami do tamtego dnia.

    – Nie dałeś mi numeru.

    Sam spuszcza głowę i parska śmiechem.

    – Co cię tak bawi? – pytam z lekkim rozdrażnieniem, kiedy ujmuje moją rękę. Zdejmuje mi papierowy kwiat wiśni z nadgarstka i zaczyna go rozwijać. Chcę zaprotestować, lecz milknę, kiedy staje się zwykłą kartką. W środku widnieje imię Sama i jego numer.

    – Nie pomyślałam, żeby tam zajrzeć… – przyznaję.

    – Chyba sam jestem sobie winien.

    Śmiejemy się razem, po czym uśmiech znika mi z twarzy.

    – Co się stało? – pyta Sam.

    – Zniszczony.

    Papier zamókł i się podarł.

    – Nie przejmuj się – mówi Sam. – Zrobię ci drugi. Mogę zrobić ci tysiąc, jeśli chcesz.

    Obejmuję go i dalej kołyszemy się na parkingu, wsłuchani w melodię zza ściany, a mgła wiruje wokół nas jak chmury, po czym unosi się i rozprasza, a obraz ustępuje miejsca kolejnemu.

    Ubrania lecą z okna na piętrze, kiedy wybiegam na trawnik usłany rzeczami ojca. Rodzice wydzierają się od godziny, dłużej tego nie wytrzymam. Zawsze wiedziałam, że wszystko się w końcu posypie, ale nie sądziłam, że tak szybko. Dokąd mam pójść? Prosiłam Sama, żeby po mnie przyjechał, ale jeszcze go nie ma. Czuję na sobie wzrok sąsiadów. Nie mogę dłużej czekać; odwracam się i biegnę przed siebie, aż wszystko znika za moimi plecami.

    Nawet nie wiem, dokąd zmierzam. Biegnę, póki nie przestaję rozpoznawać okolicy. Dopiero na skraju miasteczka, gdzie pola ciągną się w stronę gór, spostrzegam, że nie zabrałam telefonu. Na pustej drodze świecą reflektory; gdy usuwam się na pobocze, samochód staje i widzę, że to Sam.

    – W porządku? – pyta, kiedy siadam na fotelu pasażera. – Byłem u was, ale cię nie zastałem.

    Gdybym nie zapomniała komórki, udostępniłabym mu lokalizację.

    – Skąd w ogóle wiedziałeś, jak mnie znaleźć?

    – Nie wiedziałem… po prostu szukałem.

    Długo siedzimy w aucie na włączonym silniku.

    – Mam cię odwieźć? – pyta wreszcie Sam.

    – Nie.

    – Dokąd chcesz jechać?

    – Gdziekolwiek, byle nie tam.

    Sam rusza. Jeździmy po mieście, aż tracimy poczucie czasu. Ulice ciemnieją i gasną światła w sklepach. Wreszcie zjeżdżamy na parking całodobowego supermarketu i Sam wyłącza silnik. Nie pyta, co się stało, tylko daje mi oprzeć głowę o szybę i przymknąć oczy. Pamiętam jeszcze tylko jarzeniowe światła sklepu i to, że Sam przykrywa mnie dżinsową kurtką, kiedy zasypiam.

    Budzę się na trawie o złotej godzinie. Siadam i się rozglądam, promienie ogrzewają mi policzki. Drzewa są usiane setkami origami na długich sznurkach; kołyszą się na wietrze jak wierzbowe gałązki. Wstaję i zauważam szlak płatków, które prowadzą tam, skąd dochodzą dźwięki gitary. Idę za melodią, mijam kotarę papierowych kwiatów i przypominam sobie, gdzie jestem. Nasze tajne miejsce nad jeziorem, gdzie spotykaliśmy się wielokrotnie. W chwili, gdy przedzieram się przez listowie i widzę migotliwą smugę na wodzie, znajduję go tam, czekającego na mnie.

    – Julie… – mówi Sam i odkłada gitarę. – Nie byłem pewien, czy przyjdziesz…

    – Nie byłam pewna, czy jeszcze tu będziesz – odpowiadam.

    Bierze mnie za ręce.

    – Zawsze tu będę dla ciebie, Jules.

    Nie podważam tych słów, przynajmniej na razie.

    Siadamy opodal jeziora i patrzymy na wodę. Po różowym niebie z wolna suną obłoki. Czasami chciałabym, żeby słońce nie zaszło, żebyśmy mogli tutaj zostać, tylko we dwoje, rozmawiać, jak zawsze rozmawiamy, śmiać się z żartów zrozumiałych tylko dla nas, udawać, że nic złego nie może się stać. Patrzę na Sama, na jego twarz, piękny uśmiech, czarną grzywkę i opaloną skórę, i pragnę zatrzymać tę chwilę, uczepić się jej na zawsze. Ale nie mogę. Nawet we śnie czas biegnie nieubłaganie. Chmury gęstnieją nad nami, ziemia drży dziwnie. Sam chyba też zauważył, bo wstaje.

    Łapię go za rękę.

    – Nie odchodź jeszcze.

    Patrzy na mnie.

    – Julie… gdybym mógł z tobą zostać, nigdzie bym się stąd nie ruszył.

    – Ale odszedłeś.

    – Wiem… przepraszam.

    – I się nie pożegnałeś.

    – Nie sądziłem, że będę musiał…

    Wiatr pojawia się znikąd, jakby przybył mi go odebrać. Za drzewami słońce zaczyna opadać, rzuca cienie na wodę. Nie tak ma być. To był dopiero początek. Nasza opowieść ledwo się rozpoczęła. Serce łomocze mi w piersi. Mocniej ściskam rękę Sama, żeby nie odszedł.

    – To niesprawiedliwe, Sam… – mówię, ale głos więźnie mi w gardle i łzy stają w oczach.

    Sam całuje mnie ostatni raz.

    – Wiem, że miało być inaczej, Julie, ale byliśmy ze sobą w czasie, który został nam dany, prawda? Chcę, żebyś wiedziała… zrobiłbym to wszystko jeszcze raz, gdybym mógł. Nie żałuję ani jednej sekundy.

    Jeśli zakończenie jest tak bolesne, sama nie wiem, czy było warto.

    Myślę o tym i rozluźniam palce.

    – Wybacz, Sam… – mówię i się cofam. – Ale chyba nie mogę powiedzieć tego samego…

    Sam wpatruje się we mnie, jakby chciał, żebym to odwołała. Ale nie ma czasu. Zaczyna znikać, rozwiewa się w płatki kwiatów wiśni. Patrzę, jak ulatują z wiatrem. W ostatniej chwili łapię jeden z nich i przyciskam do piersi, lecz wymyka mi się z palców i znika, jak pozostałe.

    ROZDZIAŁ 1

    TERAZ

    7 marca, 23.09: „Daruj sobie, pójdę pieszo”.

    I poszłam, całe osiem kilometrów z dworca autobusowego, w środku nocy, ciągnąc za sobą wypchaną walizkę z zepsutym kółkiem. Sam próbował się do mnie dodzwonić. Dwanaście nieprzeczytanych wiadomości, siedem nieodebranych połączeń i jedna wiadomość głosowa. Szłam, nie zważając na nic. Czytając je potem, żałowałam, że tak się na niego wściekłam. Żałowałam, że nie odebrałam telefonu. Może wszystko potoczyłoby się inaczej.

    Poranne słońce przenika przez zasłony, kiedy leżę skulona w łóżku i raz jeszcze odsłuchuję wiadomość od Sama.

    – Julie, jesteś tam? – Śmiech w tle i trzaskanie ogniska. – Bardzo cię przepraszam! Kompletnie straciłem poczucie czasu, ale już wychodzę! W porządku? Zostań tam, gdzie jesteś, za godzinę będę. Wiem, czuję się strasznie. Nie bądź zła, proszę. Oddzwoń, dobrze?

    Gdyby mnie posłuchał i został ze znajomymi. Gdyby nie zapomniał mnie odebrać. Gdyby choć raz dał mi się powściekać, zamiast próbować wszystko naprawić, nikt nie obwiniałby mnie za to, co się stało. Ja bym się nie obwiniała.

    Jeszcze kilka razy puszczam wiadomość i wszystko kasuję, po czym zwlekam się z łóżka i zaczynam przetrząsać szuflady w poszukiwaniu rzeczy, które należały do Sama lub przypominają mi o nim. Znajduję nasze zdjęcia, kartki urodzinowe, bilety do kina, origami, głupie prezenty w rodzaju pluszowej jaszczurki z wesołego miasteczka, a także wszystkie składanki, które dla mnie nagrał (kto w ogóle jeszcze wypala płyty?), i upycham wszystko w kartonie.

    Z dnia na dzień coraz trudniej patrzeć na te pamiątki. Ponoć czas leczy rany, ale wystarczy, że spojrzę na zdjęcie i dygoczą mi ręce. Myślę o nim, bez przerwy. Nie mogę cię zatrzymać, Sam. Jakbyś nadal tu był. Jakbyś miał wrócić i jakbym znów miała cię zobaczyć.

    Kiedy mam już wszystko zebrane, spoglądam na pokój. Nie zdawałam sobie sprawy, ile miałam rzeczy z nim związanych. Bez nich zrobiło się pusto, jakby nastała próżnia w powietrzu. Jakby czegoś brakowało. Biorę kilka głębokich wdechów, po czym łapię karton i wychodzę z pokoju. Po raz pierwszy w tym tygodniu udało mi się wstać przed południem. Robię dwa kroki i stwierdzam, że o czymś zapomniałam. Odstawiam pudło i zawracam. Wyciągam z szafy dżinsową kurtkę Sama, z wełnianym kołnierzem i naszywkami (znakami zespołów i flagami odwiedzonych przez niego krajów), które sam przyprasował do rękawów. Mam ją od tak dawna i tak często noszę, że wyleciało mi z głowy, do kogo należała.

    Zdejmuję kurtkę z wieszaka. Jest zimna w dotyku, prawie wilgotna, jakby nie wyschła od czasu, kiedy miałam ją na sobie ostatnio podczas deszczu. Biegniemy z Samem po kałużach, kiedy błyskawica przeszywa niebo. Leje, kiedy wracamy z koncertu Screaming Trees. Naciągam kurtkę na głowę, a Sam przyciska do piersi płytę z autografem, żeby nie zamokła. Staliśmy na zewnątrz trzy godziny w oczekiwaniu na wokalistę Marka Lanegana, który wyszedł wreszcie do taksówki.

    – Tak się cieszę, że poczekaliśmy! – krzyczy Sam.

    – Ale całkiem przemokliśmy!

    – Byle deszczyk nie zepsuje nam wieczoru!

    – Nazywasz to deszczykiem?

    Ze wszystkich rzeczy, które wyrzucam, kurtka budzi najwięcej wspomnień. Nosił ją dzień w dzień. Może mi się wydaje, ale nadal nim pachnie. Nie zdążyłam jej oddać, tak jak obiecywałam. Przyciskam do siebie kurtkę, zdjęta pokusą, aby ją zostawić. W końcu, dlaczego mam wszystko wyrzucić? Mogę wepchnąć ją na dno szafy, schować pod innymi rzeczami. Szkoda wyrzucać porządną kurtkę, bez względu na to, do kogo należała. Ale dostrzegam swoje odbicie w lustrze i przychodzi opamiętanie.

    Rozczochrana, bledsza niż zwykle, we wczorajszej koszulce, tulę kurtkę, jakby wciąż stanowiła część Sama. Speszona odwracam wzrok. Nie, to byłby błąd. Muszę wynieść wszystko bez wyjątku, w przeciwnym razie utknę w miejscu. Zatrzaskuję szafę i wychodzę z pokoju, zanim zdążę się rozmyślić.

    W kuchni mama pochyla się nad zlewem i patrzy przez okno. Jest niedzielny ranek, więc pracuje z domu. Ostatni stopień skrzypi mi pod stopą.

    – To ty, Julie? – Mama się nie odwraca.

    – Tak, bez obaw. – Miałam nadzieję wymknąć się niezauważona. Wolałabym uniknąć pytań o zawartość kartonu. – Co tam widzisz?

    – To znowu Dave – odpowiada szeptem, wyglądając przez żaluzje. – Zakłada kamery przed domem.

    – Aha.

    – Wiedziałam, że tak będzie.

    Dave to nasz sąsiad, wprowadził się pół roku temu. Nie wiedzieć czemu, matka ubzdurała sobie, że przysłano go, aby nas szpiegował. Ma paranoję, odkąd przed kilku laty dostała rządowe pismo, którego treść trzyma przede mną w tajemnicy. „Lepiej, żebyś nie wiedziała”, ucięła temat. Podejrzewam, że chodzi o wykład, którym wywołała kiedyś zamieszki: jej studenci przeszli przez miasteczko uniwersyteckie, niszcząc wszystkie napotkane zegary. Chcieli w ten sposób oprotestować koncept czasu. Mimo zapewnień matki, że „źle ją zrozumieli”, rektor uznał jej metody nauczania za zbyt radykalne i wyleciała. Jest przekonana, że doniósł na nią władzom. „To samo spotkało Heming­waya”, tłumaczyła. „Ale nikt go nie słuchał. Fascynująca sprawa. Poszukaj w necie”.

    – Podobno tydzień temu miał włamanie do garażu – mówię, żeby ją uspokoić. – Pewnie dlatego zakłada kamery.

    – Niezła wymówka – stwierdza matka. – Ile tu mieszkamy, ze trzy lata? Nikt nie ukradł nam nawet krasnala.

    Poprawiam karton, który zaczyna mi ciążyć.

    – Mamo, nigdy nie miałyśmy krasnala. – I całe szczęście. – I nie kolekcjonujemy starych, sportowych aut.

    – Przypomnij mi, po czyjej jesteś stronie?

    – Po naszej – zapewniam. – Zdradź mi tylko, jak chcemy go unieszkodliwić.

    Matka z westchnieniem puszcza żaluzje.

    – No tak… mam obsesję. – Nabiera powietrza, wypuszcza je tak, jak uczyli ją na jodze, i przenosi na mnie wzrok. – Ale cieszę się, że wstałaś – dorzuca. Patrzy na zegar nad lodówką. – Zaraz biorę się do roboty, ale mogę sklecić szybkie śniadanie. Masz ochotę na jajecznicę? – Podchodzi do kuchenki.

    Wrze woda w czajniku elektrycznym. Przy zlewie leży paczka z kawą, a obok łyżeczka.

    – Nie, nie trzeba.

    – Na pewno? – dopytuje matka z ręką zawieszoną nad patelnią. – Mogę zrobić ci coś innego. Niech pomyślę… – Sprawia wrażenie bardziej przytłoczonej niż zwykle. Zerkam na blat i widzę stos prac, których jeszcze nie zdążyła ocenić. Na miejscowym uniwersytecie, gdzie pracuje, zakończyli niedawno semestr. Jest adiunktem na wydziale filozofii. To jedna z niewielu uczelni, które zaprosiły ją na rozmowę kwalifikacyjną. Dawny współpracownik, który ma tam etat, wysunął jej kandydaturę. Jedno potknięcie i oboje mogą stracić pracę.

    – Właściwie to wychodzę. – Co rusz spoglądam na zegar, udając pośpiech. Im dłużej zostanę, tym większe ryzyko przesłuchania.

    – Z domu? – upewnia się matka. Wyłącza czajnik i wyciera ręce ścierką.

    – Na spacer.

    – Aha… w porządku. To znaczy, dobrze. – od tygodnia przynosi mi jedzenie do pokoju i zagląda do mnie kilka razy dziennie, więc jej zatroskany ton nie wzbudza mojego zdziwienia.

    – I umówiłam się z koleżanką.

    – Świetnie. – Matka kiwa głową. – Odetchniesz świeżym powietrzem, napijesz się dobrej kawy. I miło się z kimś spotkać. Właśnie, czy rozmawiałaś z panem Lee z księgarni?

    – Jeszcze nie… – W sumie to z nikim nie rozmawiałam.

    – Zajrzyj do niego, jeśli możesz. Niech chociaż wie, że nic ci nie jest. Dzwonił kilka razy.

    – Wiem…

    – Niektórzy twoi nauczyciele też.

    Biorę torbę z wieszaka na ścianie.

    – Nie martw się, mamo, jutro z nimi pogadam.

    – Chcesz powiedzieć, że wracasz do szkoły?

    – Muszę – odpowiadam. – Kolejny tydzień nieobecności i nici z zakończenia liceum. – Nie wspominając o zaległościach, które stale się nawarstwiają. Naprawdę muszę się skupić i wziąć w garść, bo cóż innego mi pozostaje? Świat idzie naprzód bez względu na to, co nas spotyka.

    – Nie zawracaj sobie tym głowy, Julie – mówi mama. – Zrozumieją, jeśli potrzebujesz więcej czasu. Zresztą… – Unosi palec. – Sama zadzwonię. – Kręci się w kółko i rozgląda. – Gdzie on się podział…

    Jej telefon leży na stole. Gdy podchodzi do niego, zastępuję jej drogę.

    – Nie trzeba, mamo, naprawdę.

    – Ale…

    – Proszę cię.

    – Na pewno?

    – Słowo honoru, dam radę. Nie musisz do nikogo dzwonić. – Nie chcę, żeby się o mnie martwiła, sama wszystko ogarnę.

    – No dobrze. – Wzdycha. – Skoro tak twierdzisz. – Ujmuje moją twarz i przesuwa kciukami po policzkach, siląc się na uśmiech. Srebrne nitki w jej włosach połyskują ślicznie. Czasem zapominam, że kiedyś była blondynką. Wymieniamy spojrzenia, ona pierwsza opuszcza wzrok. – Co tam masz?

    Liczyłam, że nie zauważy.

    – Nic takiego. Sprzątałam pokój.

    Bez pytania unosi kurtkę jak wieko i zagląda do kartonu. od razu widzi, w czym rzecz.

    – Och, Julie… jesteś pewna?

    – To nic takiego.

    – Nie musisz wszystkiego wyrzucać. – Przegląda rzeczy. – Mogłabyś przechować część z nich, jeśli chcesz…

    – Nie – ucinam stanowczo. – Nie są mi potrzebne.

    Matka odkłada kurtkę i cofa się o krok.

    – W porządku. Nie moja sprawa.

    – Muszę iść. Na razie.

    Wychodzę przez garaż. Odstawiam karton z rzeczami Sama przy krawężniku, obok skrzynki na listy i pojemnika do segregacji odpadków. Grzechocze jak worek pełen kości i drobnych monet. Rękaw kurtki zwisa z boku niczym upiorne ramię. Obciągam koszulkę i ruszam w stronę miasta, po raz pierwszy od kilku dni wygrzewając się w słońcu.

    Drogę przecinają mi liście toczone wiatrem i przystaję, uderzona dziwną myślą. Jeśli się odwrócę, czy zobaczę go z kurtką w rękach i wzrokiem utkwionym w resztę rzeczy? Wyobrażam sobie jego minę i zastanawiam się, co mógłby powiedzieć, po czym przechodzę na drugą stronę i idę dalej, nie oglądając się za siebie.

    Panuje lekki chłód; Ellensburg leży na wschód od Gór Kaskadowych i czasem docierają do nas mroźne podmuchy. To niewielkie miasto złożone ze starych, ceglanych budynków i rozległych przestrzeni. Miasto, gdzie nic się nie dzieje. Przeniosłam się tu z rodzicami przed trzema laty, kiedy mama dostała pracę na uniwersytecie publicznym Central Washington, lecz gdy zaproponowano jej pełen etat, zostałyśmy tylko we dwie. Tata wrócił do dawnej pracy w Seattle i tak już zostało. Nie miałam do niego pretensji, nie pasował do Ellensburga. Czasami myślę, że ja również. Mama określa Ellensburg mianem starej mieściny, która nie odnalazła się w czasach, kiedy wszyscy ciągną do wielkiego miasta. Też najchętniej wyrwałabym się z tej dziury, choć nie sposób odmówić jej uroku.

    Z założonymi rękami idę główną ulicą, odnotowując zmiany, które zaszły tu wraz z nadejściem wiosny. Pod latarniami kosze kwiatów w pełnym rozkwicie, a wzdłuż chodnika białe daszki cotygodniowego targowiska. Przecinam ulicę, aby uniknąć tłoku, mam nadzieję, że nie spotkam nikogo znajomego. Centrum Ellensburga jest zwykle urokliwe, zwłaszcza gdy jest ciepło, ale widok ulic nasuwa nieuchronne wspomnienia. Sam czeka, aż skończę pracę, i kupujemy falafel. Kupujemy tańsze bilety na niedzielny seans, a potem spacerujemy po mieście. Wyczuwam jego obecność i serce bije mi szybciej w piersi, chcę zawrócić, lecz nikogo tam nie ma, tylko kobieta zapatrzona w telefon. Nawet mnie nie zauważa.

    Umówiłam się z Miką Obayashi na kawę w barze na drugim końcu miasta. Wokół jest pełno kawiarni, ale napisałam wczoraj do Miki, że nie chcę na nikogo wpaść. „Ja też”, odpisała. W barze siadam przy oknie w pobliżu starszej pary zatopionej w lekturze menu. Gdy przychodzi kelnerka, zamawiam kawę bez cukru i śmietanki. Zazwyczaj piję z mlekiem, ale uczę się pić czarną. Podobno można się w niej rozsmakować jak w winie.

    Ledwo zdążę wypić kilka łyków, kiedy brzęczy dzwonek nad drzwiami i wchodzi Mika, rozglądając się za mną. Ma na sobie czarny, rozpinany sweter narzucony na ciemną sukienkę, w której widzę ją po raz pierwszy. Wygląda lepiej, niż się spodziewałam, zważywszy na okoliczności. Może wraca z jednej z ceremonii. Wiem od mamy, że przemawiała na pogrzebie. Jest kuzynką Sama, dzięki temu się poznałyśmy. Przedstawił nas, kiedy tu zamieszkałam.

    Podchodzi i siada na czerwonym siedzisku. Patrzę, jak odkłada telefon na blat i rzuca torbę pod stół. Podchodzi ta sama kelnerka, stawia kubek i nalewa kawę długim strumieniem.

    – Poproszę dodatkowy cukier i mleko – mówi Mika.

    – Jasne – odpowiada kelnerka.

    Mika unosi rękę.

    – A macie sojowe?

    – Sojowe? Nie.

    – Aha. – Mika marszczy brwi. – To niech będzie zwykłe. – Kiedy kelnerka się odwraca, Mika przenosi na mnie wzrok. – Nie odpowiadałaś na moje wiadomości. Nie wiedziałam, czy spotkanie jest aktualne.

    – Przepraszam. Ostatnio marnie u mnie z odpowiadaniem. – Właściwie nie mam innego wytłumaczenia, notorycznie wyciszam telefon. Jednak w tym tygodniu jestem szczególnie oderwana od rzeczywistości.

    – Rozumiem – kwituje, lekko marszcząc czoło. – Przeszło mi przez myśl, że może się rozmyśliłaś i nic mi nie powiedziałaś. Wiesz, jak nie lubię, kiedy ktoś mnie wystawia.

    – I dlatego przyszłam przed czasem.

    Obie się uśmiechamy. Wypijam łyk kawy.

    Dotyka mojej ręki.

    – Tęskniłam – szepcze, ściskając moje palce.

    – Ja za tobą też. – Chociaż sobie wmawiam, że samotność mi odpowiada, odczuwam ulgę na widok znajomej twarzy. Dobrze znowu zobaczyć Mikę.

    Wraca kelnerka z dzbanuszkiem mleka, wyciąga cukier w torebkach z kieszeni fartucha i znowu znika. Mika rozrywa trzy saszetki i wsypuje zawartość do kubka. Unosi dzbanek.

    – Mleko? – pyta.

    Potrząsam głową.

    – Bo nie jest sojowe?

    – Nie… staram się pić czarną.

    – Hmm, imponujące. – Mika kiwa głową. – Bardzo w stylu Seattle.

    W chwili, gdy wypowiada ostatnie słowo, na jej komórkę przychodzą powiadomienia. Telefon wibruje na stole. Mika zerka na wyświetlacz, potem znów na mnie. – Już chowam. – Wkłada komórkę do torby i sięga po kartę. – Chcesz coś zamówić?

    – Właściwie to nie jestem głodna.

    – Aha, w porządku.

    Odkłada kartę i splata palce na blacie, a ja biorę kolejny łyk kawy. Na drugim końcu sali szafa grająca błyska pomarańczowymi i niebieskimi światłami, ale nie leci żadna piosenka. Między nami zapada cisza, po czym Mika zadaje nieuniknione pytanie.

    – Chcesz o tym porozmawiać?

    – Nie bardzo.

    – Na pewno? Myślałam, że dlatego chcesz się spotkać.

    – Chciałam wyrwać się z domu.

    Przytakuje.

    – To dobrze. Ale jak sobie radzisz?

    – Chyba w miarę.

    Mika nie odpowiada. Patrzy na mnie, jakby czekała, aż coś dodam.

    – A ty? – odwracam pytanie. – Jak się miewasz?

    Z namysłem wbija wzrok w blat.

    – Sama nie wiem. Ceremonie nie są łatwe. Nie ma tu świątyni, więc robimy, co możemy. Dasz wiarę, że nie zdawałam sobie sprawy z istnienia pewnych obrzędów?

    – Wyobrażam sobie… – mówię. W przeciwieństwie do mnie zawsze byli z Samem przywiązani do tradycji. Moi rodzice pochodzą z Europy Północnej, ale rzadko się nad tym zastanawiam.

    Znowu zapada cisza. Mika długo miesza kawę, po czym zastyga, jakby coś jej się przypomniało.

    – Mieliśmy czuwanie – mówi, nie patrząc na mnie. – Na drugi dzień. Siedziałam przy nim całą noc. Znowu go zobaczyłam…

    Ściska mnie w brzuchu na samą myśl, na myśl o ujrzeniu Sama po tym, jak… Nie chcę sobie tego wyobrażać. Biorę kolejny łyk kawy, próbując odsunąć tę wizję, ale nie znika. Żałuję, że mi o tym wspomniała.

    – Wiem. Niewiele osób chciało go takiego oglądać – dorzuca Mika, nadal unikając mojego wzroku. – Mnie też było bardzo trudno. Ale wiedziałam, że to ostatnia okazja. Dlatego poszłam.

    Milczę. Piję kawę.

    – Za to na pogrzeb przyszło dużo ludzi – ciągnie. – Zabrakło miejsc. Niektórych osób ze szkoły nawet nie kojarzę. Było zatrzęsienie kwiatów.

    – To miło.

    – Pytano, gdzie jesteś – mówi Mika. – Powiedziałam, że źle się czujesz. Że wolisz przyjść sama.

    – Nie musiałaś niczego tłumaczyć.

    – Wiem. Ale niektórzy wypytywali.

    – Kto?

    – Nieważne – ucina Mika.

    Biorę ostatni łyk kawy, która wystygła, zyskując na goryczy.

    Mika patrzy na mnie.

    – Byłaś u niego?

    Zwlekam z odpowiedzią.

    – Nie… jeszcze nie.

    – A chcesz? – pyta, ponownie ujmując moją rękę. – Możemy pójść teraz. we dwie.

    Cofam rękę.

    – Teraz nie… nie mogę.

    – Dlaczego?

    – Jestem zajęta – odpowiadam wymijająco.

    – Czym?

    Nie wiem, co odpowiedzieć. Dlaczego muszę się tłumaczyć?

    Mika nachyla się nad stołem i zniża głos.

    – Wiem, że to dla ciebie straszne, Julie. Dla mnie tak samo. Ale nie możesz wiecznie tego unikać. Powinnaś pójść. Zwłaszcza teraz. Proszę, przecież to Sam… – dorzuca prawie szeptem.

    Głos jej drży, z trudem powstrzymuje się od płaczu. Serce mi pęka, kiedy widzę ją w takim stanie, słowa nie mogę wykrztusić, a zarazem nie wierzę, że mogła coś takiego powiedzieć. Mam mętlik w głowie, muszę się opanować.

    Ściskam pusty kubek.

    – Już ci mówiłam, że nie chcę o tym rozmawiać – powtarzam.

    – Na miłość boską, Julie – odpowiada z wyrzutem. – On chciałby, żebyś przyszła. od tygodnia tego unikasz. Nie byłaś nawet na pogrzebie.

    – Wiem, i na pewno wszyscy mają na ten temat dużo do powiedzenia – kwituję.

    – A kogo obchodzi, co mówią wszyscy?! – woła Mika, unosząc się z krzesła. – Liczy się tylko to, co Sam by powiedział.

    – Sam nie żyje.

    Na te słowa milkniemy obie.

    Mika długo się we mnie wpatruje. Szuka w moich oczach śladów żalu bądź poczucia winy, jakby czekała na sprostowanie, ale ja powtarzam tylko:

    – On nie żyje, Miko, nieważne, czy do niego pójdę.

    Patrzymy na siebie, w końcu Mika odwraca wzrok. Jest wstrząśnięta i rozczarowana. W tej samej chwili spostrzegam, że wokół nas też ucichło. Nasza kelnerka przechodzi obok bez słowa.

    Niebawem ponownie rozlega się szmer rozmów i odzyskuję mowę.

    – To nie moja wina. Mówiłam, żeby nie przyjeżdżał, ale nie chciał słuchać. Kazałam mu zostać, więc niech wszyscy przestaną mnie obwiniać, nie muszę za nic przepraszać…

    – Ja cię nie obwiniam – mówi Mika.

    – Wiem. Ale wszyscy inni pewnie tak.

    – Nie. Nie wszyscy, Julie. Wybacz, ale tu nie chodzi o ciebie, tylko o Sama. O to, że nie przyszłaś na pogrzeb. O to, że najbliższa mu osoba, która go najlepiej znała, nie zjawiła się, żeby coś o nim powiedzieć. Dobrze wiesz, że sobie na to nie zasłużył. Wszyscy myśleli, że będziesz, ale ty nie przyszłaś. Ani razu.

    – Masz rację. Może faktycznie znam go lepiej niż inni – kwituję. – I może jestem zdania, że ma to wszystko w nosie. Obrzędy, czuwanie, ludzi ze szkoły… litości. Nic go to nie obchodzi. Byłby zdegustowany. Pewnie się cieszy, że nie wzięłam w tym udziału!

    – Wiem, że tak nie myślisz – odpowiada Mika.

    – Nie mów mi, co myślę – burczę ostrzej, niż zamierzałam. Prawie cofam te słowa, ale tego nie robię.

    Na szczęście wraca kelnerka po zamówienie. Mika spogląda na mnie, potem na kelnerkę, następnie znów na mnie.

    – Właściwie to muszę iść – oznajmia nieoczekiwanie, po czym wstaje. Kelnerka usuwa się na bok. Mika kładzie pieniądze na blacie. – Byłabym zapomniała – dodaje. – Mam twoje zadania. Nie byłam pewna, kiedy wrócisz do szkoły. – Rozpina torbę. – I przyszły albumy pamiątkowe. Zostały już tylko nasze, więc odebrałam też twój. Proszę… – Kładzie wszystko na stole.

    – Och… dzięki.

    – To na razie.

    Bez pożegnania odprowadzam ją wzrokiem do wyjścia, brzęczy dzwonek przy drzwiach i znowu zostaję sama. Kelnerka proponuje dolewkę kawy, ale odmawiam. Nie jestem w stanie tu dłużej wytrzymać, tłok i gwar są nie do zniesienia. Muszę się stąd wydostać.

    I tyle z mojego popołudnia, nie pozostaje mi nic prócz spaceru. Próbuję nie myśleć o Mice i tym, czego nie powinnam była mówić, co się stało, to się nie odstanie. Idę przez miasto, niech kawa zacznie działać. Przynajmniej zrobiło się cieplej. Słońce odbija się od witryn, które mijam, nie wchodząc do środka. Przechodzę obok sklepu z antykami, w którym meblowaliśmy z Samem nasze wymarzone mieszkanie. Staję przed wystawą. Przez zakurzoną szybę widzę długie półki z figurkami i obrazami, podłogi usłane perskimi dywanami, stare meble i wiele innych przedmiotów. Wbrew mojej woli napływa kolejne wspomnienie…

    Sam daje mi prezent. „Mam coś dla ciebie”.

    „Z jakiej okazji?”

    „Ukończenia szkoły”.

    „Przecież my jeszcze…”

    „Otwórz i nie gadaj, Julie!”

    Zdzieram papier. W środku znajduje się srebrna podpórka do książek w kształcie rozpostartego skrzydła.

    „Czy to nie powinien być komplet?”, pytam. „Gdzie drugi?”

    „Było mnie stać tylko na jeden”, tłumaczy Sam. „Ale właśnie dostałem wypłatę, możemy go dokupić”.

    Kiedy wracamy do sklepu z antykami, drugiej połówki już nie ma.

    „Kto u licha kupuje jedną podpórkę do książek?”, pyta Sam sprzedawczynię.

    Patrzę na niego. „Ty”.

    Potem się z tego śmialiśmy. Ale to już nieważne. Wrzuciłam podpórkę do kartonu z resztą jego rzeczy.

    To miasto jest pełne wspomnień. Sklep płytowy, gdzie zawsze znajdowałam go po pracy. Czerwone drzwi są podparte krzesłem, kilka osób przegląda regały pełne starych albumów. Ktoś wymienia struny gitary elektrycznej. Ale Sam nie siedzi na blacie przy głośniku i nie podkręca basów. Nawet tu nie pracował, po prostu wszyscy go znali. Odchodzę, nim ktoś mnie zauważy i nawiąże rozmowę, na którą nie mam ochoty.

    Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam w Ellensburgu. Mam dość odtwarzania w kółko tych wspomnień. Niedługo koniec szkoły, myślę, jeszcze dwa miesiące i tyle mnie zobaczą. Jeszcze nie zdecydowałam, co dalej, ale to nieważne, byle nie musieć tu wracać.

    *

    Nie wiem, jak dotarłam nad oddalone od miasta jezioro. Nie prowadzą tam żadne ścieżki i nie ma drogowskazów, co oznacza, że trzeba je odnaleźć samemu. Spośród wielu miejsc, których chciałam dziś uniknąć, było ostatnim, gdzie zamierzałam się znaleźć.

    Kiedy ciskam rzeczy na ławkę i siadam twarzą do tafli, z drzewa opada kilka liści. Przychodziliśmy tu z Samem w cieplejsze miesiące, to była nasza mała ucieczka od świata, tajna kryjówka, kiedy nie mogliśmy wyjechać z miasta. Czasami brałam zeszyt, próbując coś napisać, a Sam pływał. Gdy przymykam oczy, słyszę, jak pruje wodę, lecz potem otwieram je, widzę nieruchomą powierzchnię i znów jestem sama jak palec.

    Przestań myśleć o Samie. Pomyśl o czymś innym.

    Pisanie często pomaga mi oderwać się od rzeczywistości. Przyniosłam zeszyt, ale jak pisać, kiedy tak trudno się skupić? Może jeśli tu dłużej posiedzę, coś przyjdzie mi do głowy. Przykładam długopis do pustej kartki w oczekiwaniu na słowa. W szkole nie ma miejsca na twórcze pisanie, więc staram się to robić w wolnym czasie, zresztą na lekcji i tak nie ma szans pisać tego, co się chce. Rozumiem, że trzeba znać zasady, żeby je łamać, ale pisanie ma sprawiać frajdę, nie? Nauczyciele chyba o tym zapominają. Mnie też się czasami zdarza. Oby na studiach było inaczej.

    Niebawem powinnam mieć wieści z uczelni. Najbardziej zależy mi na Reed College, do którego uczęszczała mama. Teoretycznie powinno mi to pomóc. „Podpadłam im, więc lepiej o mnie nie pisz”, uprzedziła. „Opowiem ci, jak będziesz starsza. Poza tym, Portland to wspaniałe miasto. Spodoba ci się tam”. Na dodatek zaledwie cztery godziny drogi stąd, mieszkałybyśmy niedaleko. Ostatnio przeglądałam ich katalog: mają dużo zajęć z pisania, prowadzonych przez uznanych pisarzy z całego świata. Myślę, że tam mogłabym być sobą, dowiedziałabym się, w czym jestem dobra. Ale za bardzo wybiegam myślami w przyszłość. Mam napisać coś na próbę, to jedno z wymagań, czyli nawet jeśli mnie przyjmą, mogę nie dostać się na kurs. Mogę wybrać coś z tekstów, które napisałam, chociaż martwię się, że są za słabe. Powinnam popracować nad czymś nowym, mocnym kawałkiem, który zrobi wrażenie na komisji rekrutacyjnej. Ale ostatni tydzień nie sprzyjał kreatywności. Za nic nie mogę przestać myśleć o Samie. Nie będzie go przy mnie, kiedy otworzę list z uczelni. Nie dowie się, czy mnie przyjęli.

    Mija godzina, a kartka nadal jest pusta. Może powinnam poczytać, a nuż coś mi zaświta. Album pamiątkowy leży obok mnie na ławce; próbowałam zostawić go w barze, ale kelnerka wybiegła za mną i prawie nim we mnie rzuciła. Na okładce widnieje kiczowaty, szaroniebieski wzorek. Przerzucam kartki. Znaczną część zajmują zdjęcia klubowe i sportowe, pomijam je całkowicie. Dalej są ulubieńcy z najstarszego rocznika, klasowy błazen i papużki nierozłączki. Nie obchodzi mnie, kto wygrał. Kilka osób z naszej klasy zabiegało o głosy, trochę obciach, prawdę powiedziawszy. Kolejny dział to portrety przyszłych absolwentów, jednak nie mam ochoty ich przeglądać. Dochodzę do końca, kilku pustych stron, gdzie można się wpisywać. Nagle zauważam, że ktoś już to zrobił, na przedostatniej stronie. Pewnie Mika zdążyła zostawić notkę, zanim dała mi album. Patrzę jednak uważniej i stwierdzam, że to nie ona się wpisała. Po chwili rozpoznaję charakter pisma. Ale to niemożliwe.

    Sam. To jego pismo, wiem na pewno. Tylko jak zdobył album? Kiedy mógł to napisać? Nic nie rozumiem. Nie powinnam tego czytać, przynajmniej nie teraz, kiedy tak usilnie próbuję zapomnieć. Ale nie mogę się powstrzymać, ręce mi dygoczą.

    Głowę wypełnia jego głos.

    Cześć,

    chciałem być pierwszy, mam nadzieję, że to kolejny dowód, jak bardzo Cię kocham. Nie do wiary, te trzy lata minęły jak z bicza strzelił, a dopiero siedziałem za Tobą w autobusie, nie wiedząc, jak zagaić. Pomyśleć, że był czas, kiedy się nie znaliśmy. Czas przed „Samem i Julie”. A może „Julie i Samem”? Zdecyduj sama.

    Wiem, że nie możesz się doczekać, aż się stąd wyrwiesz, ale ja będę tęsknił za tym miejscem. Jasne, rozumiem: zawsze wykraczałaś poza ramy małego miasta i wszyscy tu o tym wiedzą. Ale ja się cieszę, że los sprowadził Cię do Ellensburga, żebyśmy mogli się poznać. Może tak miało być? Czuję, jakby moje życie rozpoczęło się w dniu, kiedy Cię spotkałem, Julie. Jesteś najlepszym, co mogło się przytrafić temu miasteczku. I mnie. Nieważne, dokąd nas zawieje, dopóki jesteśmy razem.

    Będę szczery, kiedyś bałem się opuścić rodzinne strony. Dziś nie mogę się doczekać nowych wyzwań i nowych wspomnień, z Tobą. Tylko nie zapomnij o tych, które tu stworzyliśmy, zwłaszcza jeśli daleko zajedziesz. I cokolwiek się zdarzy, nie zapomnij o mnie, dobrze?

    Kocham Cię, Julie, i zawsze będę.

    Twój na zawsze,

    Sam

    Na zawsze…

    Zamykam album i patrzę na wodę, żeby ochłonąć.

    Na drugim brzegu pojawia się rodzina kaczek. Obserwuję, jak tworzą maleńkie kręgi na wodzie, i słucham, jak wiatr trąca liśćmi na gałęziach za moimi plecami, a w myślach rozbrzmiewa echo słów Sama.

    Od jego śmierci minął tydzień, a ja próbuję wymazać go z mojego życia niczym straszne wspomnienie. Po wszystkim, co razem przeszliśmy. Wyrzuciłam wszystkie jego rzeczy. Nie byłam na pogrzebie. Nawet się nie pożegnałam. Prosił tylko o jedno, żebyśmy o sobie nie zapomnieli, tymczasem ja usilnie staram się wyrzucić go z pamięci.

    Pojawiają się pierwsze chmury i przechodzi mnie dreszcz. Powraca poranny chłód, kiedy siedzę bez ruchu na ławce, wpatrzona w podłużne cienie na powierzchni wody, i dopada mnie nagłe poczucie winy. Po chwili jednak zrywam się na równe nogi i pędzę z powrotem w stronę miasta.

    Targ już się zwija, widzę w przelocie rozsypane warzywa i przewrócone bochenki chleba, brzęczą klatki z kurami. Nie dbam o to, na kogo wpadnę, kiedy biegnę do domu przez sąsiednią dzielnicę. Sądząc z położenia słońca i ciszy na ulicach, jest późne popołudnie. Śmieciarka była pewnie przed paroma godzinami. Ale rozkład często się zmienia, bywają opóźnienia i karton z rzeczami Sama tkwi może tam, gdzie go zostawiłam.

    Kiedy wbiegam na ulicę, szukam go wzrokiem i stwierdzam, że znikł, razem ze wszystkim. Mało się nie potykam, gdy świadomość tego mnie obezwładnia i zapiera dech w piersi, aż zapominam, jak się oddycha.

    Wpadam do domu i sprawdzam w kuchni. Blaty świecą pustką. Przeszukuję duży pokój, może matka uchroniła mnie przed straszną decyzją i przyniosła część rzeczy Sama do domu. Ale nic tam nie ma.

    Wyciągam komórkę. Mama wyszła, lecz odbiera po czwartym sygnale.

    – Mamo? Gdzie jesteś?

    – Dlaczego? Coś się stało, Julie?

    Spostrzegam, jaka jestem zdyszana, ale nie mogę się opanować.

    – Karton z rzeczami Sama. Ten, który wystawiłam przed domem. Przyniosłaś go z powrotem?

    – Co ty wygadujesz, Julie? Oczywiście, że nie.

    – Czyli nie wiesz, gdzie jest? – pytam desperacko.

    – Przykro mi, ale nie – mówi. – Wszystko w porządku? Dlaczego masz taki głos?

    – Nic mi nie jest. Ja tylko… muszę kończyć.

    Rozłączam się, zanim zdąży coś dodać. Z nerwów boli mnie brzuch. Za późno. Wszystko, co zostało mi po Samie, przepadło.

    Nagle przypominam sobie, że nie poszłam na żadną ceremonię w jego intencji, wyrzekłam się wspomnień. Nie odwiedziłam nawet jego grobu. Nie mogę ustać w miejscu, kręcę się po pustym domu, kiedy nagłe emocje, które powstrzymywałam, ścinają mi krew w żyłach, aż dygoczą ręce. Mika się nie myliła. Co pomyślałby o mnie Sam, gdyby wiedział, jak go potraktowałam?

    Kiedy odgrywam w myślach ostatnie kilka dni, dociera do mnie coś, czego wcześniej nie rozumiałam. Cały nagromadzony gniew nie był niczym innym jak murem mającym ukryć moje poczucie winy.

    To nie Sam opuścił mnie tamtego wieczoru. To ja go porzuciłam. W chwili, kiedy to sobie uświadamiam, ponownie wypadam na ulicę i biegnę na oślep.

    Niebo zdążyło zasnuć się chmurami, malując cienie w całej okolicy. Ellensburg nie jest najmniejszym miastem w środkowym Waszyngtonie, ale przecina je główna ulica, która biegnie od początku do końca. Kilka przecznic przed uniwersytetem znajduje się nieoznakowana ścieżka przecinająca całą część północną. Podążam nią w stronę wzgórza, kiedy napływają kolejne chmury i czuję pierwsze krople deszczu.

    Osiedla dzieli od cmentarza godzina drogi, lecz ścieżka skraca ją prawie o jedną trzecią, a ponieważ ani na chwilę nie przestaję biec, niebawem docieram na miejsce.

    Mży, ale deszcz przechodzi w mgłę. Niewiele widzę. Mam na wpół przemoczone ubranie, jednak prawie tego nie zauważam, kierując się w stronę bramy cmentarza.

    Sam jest gdzieś tutaj pochowany. Muszę pójść do niego choć raz i przeprosić za to, że byłam taka okropna i tak długo zwlekałam. Niech wie, że o nim nie zapomniałam.

    Przed oczami staje mi obraz, jak urywek z filmu. Widzę go siedzącego na swoim nagrobku, w dżinsowej kurtce. Czeka na mnie od tygodnia. Odgrywam w myślach możliwe scenariusze, głowiąc się, co mu powiem, jak wyjaśnię tak długą nieobecność. Ale przystaję tuż przed bramą.

    Zgaszona lampa nad wejściem skrzypi w deszczu.

    Co ja tu robię? Przecież to ponad sto sześćdziesiąt hektarów. Patrzę na setki grobów, ciągnące się jak okiem sięgnąć. Nie mam pojęcia, ile potrwałyby poszukiwania ani od czego zacząć. Stoję jak wrośnięta w mokry beton. Nie mogę tam pójść. Nie zmuszę się do tego. Sama tam nie ma, jest tylko świeży grób, w którym go pochowano. Ale nie chcę go tak zapamiętać. Nie chcę takiego wspomnienia. Nie chcę myśleć o tym, że spędzi resztę wieczności tu pogrzebany.

    Odchodzę kawałek od bramy, zachodząc w głowę, po co tu w ogóle przyszłam. To pomyłka. Sama tu nie ma. Nie chcę, żeby tu był.

    Niewiele myśląc, zawracam, mało nie upadam, i znów biegnę przed siebie.

    Kiedy ceglany mur cmentarza znika za mną, mżawka przechodzi w ulewę. Tym razem nie wiem, dokąd biegnę, pragnę tylko znaleźć się jak najdalej. W strugach deszczu wbiegam do lasu. Gnam, póki nie tracę z oczu ulic i domów.

    W rozmiękłej ziemi roi się od kałuż. Biegnąc, wyobrażam sobie, jak przechodzę do świata, w którym nadal wszystko jest w porządku, i chciałabym cofnąć się w czasie, żeby wszystko odwrócić. Ale czas i przestrzeń są nieugięte, na dobre w nich ugrzęzłam.

    Nagle zahaczam o coś stopą i padam na ziemię. Boli mnie wszędzie, po czym popadam w odrętwienie i przestaję czuć cokolwiek. Próbuję wstać, ale mięśnie odmawiają mi posłuszeństwa, więc nie wstaję. Leżę na posłaniu z liści i kamieni, a deszcz wciąż leje.

    Tęsknię za Samem. Za jego głosem. Za świadomością, że zawsze odbierze, kiedy zadzwonię. Nie wiem nawet, gdzie jestem ani z kim mogę pogadać. To jedna z najgorszych chwil mojego życia i jutro będę żałować, że się tu znalazłam, lecz teraz czuję się tak samotna i zdesperowana, że wyciągam telefon i go włączam. Światło oślepia mnie na kilka sekund. Kompletnie wyleciało mi z głowy, że rano wszystko wykasowałam: wszystkie wiadomości, zdjęcia i aplikacje, więc nic tam nie ma. Przeglądam kontakty w poszukiwaniu osoby, do której mogę zadzwonić, ale nie mam wielkiego wyboru. Na liście brak imienia Sama i przypominam sobie, że jego też skasowałam. Nie jestem pewna, czy w ogóle jeszcze pamiętam numer. Wstukuję go bezwiednie w nadziei, że raz jeszcze usłyszę jego głos na automatycznej sekretarce. Może zostawię wiadomość, przeproszę.

    Wzdrygam się na dźwięk sygnału, dziwnie usłyszeć go w pustym lesie. Przymykam oczy i drżę z chłodu. Telefon długo dzwoni, powoli wypierając myśli, i mam wrażenie, że odgłos będzie trwał w nieskończoność, aż nagle cichnie.

    Ktoś odbiera.

    Zapada długa cisza, po czym słyszę głos w słuchawce.

    – Julie…

    Krople padają mi na uszy. Słyszę, jak serce łomocze mi o ziemię, na której leżę. Lekko odwracam twarz ku niebu i słucham.

    – …jesteś tam?

    Ten głos. Cichy i stłumiony, jak szept oceanu w muszli. Znam go. Słyszałam go tysiące razy, poznałam na równi z własnym. Ten głos. Ale to niemożliwe.

    Sam…

    CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI