Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Celina Nowacka wcale nie paliła się do poznania Jana Zbendy. Ba, mogłaby dalej żyć sobie spokojnie, nie wiedząc o jego istnieniu, gdyby nie to, że dalsi i bliżsi znajomi zapewniali ją, że to mężczyzna stworzony dla niej.
„Szczęśliwym” zrządzeniem losu jego narzeczona właśnie została zamordowana… I wszystko wskazuje na to, że zamordował ją właśnie Jan. Wierzy w to nawet prowadzący śledztwo podkomisarz, który nie może się tylko zdecydować, czy to Jan zabił narzeczoną, by być z Celiną, czy zrobiła to w szale zazdrości sama Celina.
Nowackiej nie pozostaje nic innego, jak wziąć śledztwo w swoje ręce… i przekonać się, czy Jan faktycznie wart jest takiego zachodu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 259
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Taki w sam raz dla ciebie – stwierdziła z przekonaniem Iwona.
Celka Nowacka, która do tej pory jednym uchem słuchała relacji z weekendowego wyjazdu przyjaciółki – rozważając w myślach, czy następnym razem nie byłoby słusznie choćby i przemocą nakłonić Bartłomieja, leniwca jednego, na udział w takim wypadzie, albo wręcz przeciwnie, zignorować jego fochy i kaprysy, pojechać samej i świetnie się bawić – zorientowała się, że całkiem zgubiła wątek.
– Co? Kto?
– No ten Jan! – wykrzyknęła Iwona, tak że para przy sąsiednim stoliku, do tej pory zajęta wyłącznie sobą, podniosła głowy.
Za to adresatka okrzyku wciąż nie poświęcała przyjaciółce pełnej uwagi, bo właśnie przemknęło jej przez głowę, że może wyjazd na weekend bez Bartka-domatora byłby optymalny, ale za to w tygodniu… Kolacja z nim, taka trochę bardziej romantyczna… Kiedy ostatnio byli razem w restauracji, tak normalnie, na randce?
– To jakiś kolega Pawła… Albo Jacka… Albo obu, zresztą mniejsza o to, któryś z nich go zaprosił. Z wyglądu ciacho, miło popatrzeć, wiadomo, że ja już nie na rynku… – Iwona westchnęła i podniosła dłoń, żeby błysnąć obrączką, jak zawsze, gdy przychodziło do komentowania przymiotów mężczyzny innego niż jej mąż. – Ale jak z nim zaczęłam gadać… Celka, ty sobie nie wyobrażasz, ty byś tam musiała być!
Celina zmarszczyła gniewnie brew. Miała tam być. Chciała tam być. Ale Bartek nie chciał, rzucał jakieś aluzje do wspólnego czasu i weekendu we dwoje, a skończyło się jak zwykle. Owszem, we dwoje – on przy komputerze, ona z czytnikiem. Do tego porywająca konwersacja… „Zalać ci kawę?” „Aha”.
– Ale mnie nie było – odparła. – Opowiedz mi, co mnie ominęło, może wrócę do domu i uduszę Bartka, że mi kłody pod nogi rzucał, bylebym z dziupli nie wyszła.
Właściwie to w tym tkwił problem, przyznała sama przed sobą. Nie chciała spędzać stu procent wolnego czasu z chłopem, wręcz przeciwnie, czasem chętnie wybywała gdzieś sama. Chętnie też wybyłaby gdzieś z nim, tak dla równowagi. Miała trzydzieści lat, dla niej było za wcześnie na gnuśnienie! Tymczasem Bartek w chwili ukonstytuowania ich związku zmienił się w borsuka ogrodnika – najchętniej spędzał czas w domu i chciał, żeby ona też tak robiła. A Celka nie miała w sobie nic, ale to nic z borsuka! Jeśli już posiadała jakieś wewnętrzne zwierzątko, to była to zapewne jakaś małpa – z gatunku tych stadnych, które lubią się poiskać w towarzystwie.
Iwona Borkowska, jej najlepsza przyjaciółka, która nie tylko była w temacie, ale i przypuszczalnie doskonale wiedziała, jakie myśli kłębią się aktualnie w Celkowej głowie, współczująco pokiwała głową raz i drugi, a potem zamarła w pół ruchu. W jej oku coś diabelsko błysnęło.
– Kurka, ciekawa jestem, jak byś wracała do Bartka z tego grilla…
– Bartek mógłby przyjść na grill ze mną…
– Bądź realistką – sprowadziła ją na ziemię przyjaciółka. – Bartek na grillu to mógłby być z laptopem, pod warunkiem że przywiozłabyś go na taczce, razem z kompem i wi-fi.
Celka z wielką niechęcią musiała jej przyznać rację. Bartłomiej z pewnością miał wiele zalet, nawet jeśli aktualnie była na niego zbyt poirytowana, żeby móc je przytoczyć, ale na pewno nie był towarzyski. Albo inaczej – nie był towarzyski w realu. W sieci za to robił za duszę towarzystwa, rozkręcacza rajdów i guru grup dyskusyjnych.
– Ale mniejsza z Bartkiem, ja ci chciałam opowiedzieć o Janie! – Iwona wyprostowała się, cała podekscytowana, a jej policzki pokryły wypieki. – Słuchaj, on na tym grillu był, i to był normalnie gość jak dla ciebie szyty! Wysoki, ciemny, kwadratowa szczęka, wiesz, i oczy takie niebieskie. Lubisz brunetów z niebieskimi oczami!
– Wizualnie są w porządku – przyznała Celka.
– Ale on był w porządku nie tylko wizualnie. Jak on mówił, jak żartował… Kobieto, ja normalnie w duszy słyszałam, jak ty się śmiejesz z tego, co on mówi, jak mu na każde zdanie odpowiadasz, taki ping-pong. Nie wiem, jak ci to opisać, ty musiałabyś tam być!
Pochłonięta własną opowieścią Borkowska wkrótce podryfowała z tematu idealnego Jana na historyjki dotyczące innych znajomych obecnych na weekendowym grillu, a Celina sięgnęła po swoją lemoniadę i zacisnęła wargi na słomce w nadziei, że ją to powstrzyma przed zgrzytaniem zębami.
Musiałaby tam być… Chciała tam być, nie ze względu na tego mrocznego macho, tylko na okazję do spędzenia czasu w dobrym towarzystwie… I chciała, żeby czasem Bartek zechciał jej towarzyszyć. Z własnej nieprzymuszonej woli, bez laptopa i wi-fi.
*
Nie chciał. Nie miał ochoty wyjechać na grilla ani nawet wyjść w sobotni wieczór ze znajomymi na miasto. Z nią, tylko we dwoje, też nie. Celka zacisnęła zęby i oznajmiła, że w takim razie ona idzie sama. I wyszła, tak jak stała.
Zbiegając po schodach, trochę pożałowała, że noszonej do pracy torby, a raczej wielkiego pojemnego wora, nie zamieniła na coś mniejszego i pozbawionego połowy zawartości, ale nie zamierzała wracać. Gdyby teraz weszła do mieszkania i zastała mężczyznę swojego życia przy komputerze, w ogóle nieprzejętego jej wyjściem, ba, wręcz uradowanego, że ma święty spokój… Trup by padł, jak nic. Co najmniej jeden.
A Celka zdecydowanie nie nadawała się na morderczynię. Była na to za delikatna, nie lubiła przemocy, nie było opcji, żeby kogoś zatłukła w afekcie. Ewentualnie mogłaby otruć… Ale czym? Z trucizn kojarzyła muchomora i środek do przetykania rur, ale one wydawały jej się takie… niesmaczne…
Wychodząc z klatki schodowej, prawie popukała się w czoło. Też sobie znalazła temat do rozmyślań, irracjonalność zbrodni. Jasne, lepsze to niż przykre rozważania o kondycji własnego związku, ale w końcu miała miło spędzić wieczór ze znajomymi, nie z potencjalną zbrodnią.
Niezdecydowana, zatrzymała się na parkingu przed blokiem. Brać auto? Bez sensu, zamierzała napić się wina. Tramwaj? Taksówka? Było jeszcze wcześnie, do centrum nie było znowu tak daleko, a jej zdecydowanie przydałaby się chwila dla oczyszczenia myśli. Poprawiła torbę i ruszyła do knajpy na piechotę.
Czterdziestominutowy spacer okazał się tym, czego potrzebowała. Z głowy wywietrzały jej Bartek, muchomory i inne życiowe sromotniki, a zostało tylko mocne postanowienie spędzenia miłego wieczoru z miłymi ludźmi na rozmowach o miłych rzeczach i popijaniu miłego wina.
Do pubu dotarła w samą porę, na miejscu kręciło się kilka znajomych osób, pierwsze kufle z piwem były już prawie puste, a tydzień pracy powoli odchodził w zapomnienie. Zamówiła wino i zajęła się rozmowami, żartami i plotkami.
Nawet nie zauważyła, kiedy minęło kilka godzin. Pierwsi znajomi – ci, którzy zostawili dzieci z opiekunką – zbierali się do wyjścia. Do stojącej przy barze Celiny dołączył Witek, kolega jeszcze ze studiów.
– Celinka! Tu jesteś! – Uściskał ją serdecznie.
– Już się ze mną witałeś – przypomniała Celka.
– Ale zawsze można się jeszcze raz przywitać! – zapewnił ją solennie znad kolorowego drinka. Rozejrzał się po pubie. – Sama jesteś?
– Sama.
Nie dodała, że Bartek nie mógł. Nie zamierzała ściemniać, zresztą wszyscy i tak wiedzieli, jak było naprawdę. Celina zawsze prowadziła ożywione życie towarzyskie, a jej partner przez pierwsze dwa lata starał się do niego dostosować. Im dalej w związek, tym szybciej chciał ze spotkań wychodzić, zaczynał marudzić w trakcie, aż w końcu przeszedł do znajdowania wymówek, żeby z nią nie chodzić. Co jeszcze byłoby do zniesienia, nikt mu przecież nie kazał się udzielać towarzysko na siłę, ale wymówki z wersji jednoosobowej ostatnio zaczęły przechodzić w opcję: „Po co my tam w ogóle mamy iść?” – a to Nowackiej zaczęło już działać na nerwy.
– Rany, Celinka, szkoda, że nie przyszłaś trochę wcześniej – powiedział. – Poznałabyś ekstragościa, serio, ja wiem, że ty i Bartek, no wiesz, nie żebym tu z butami wchodził na cudze podwórko, nie, wróć, nie żebym czyjeś buty na cudze podwórko wrzucał… czy jakoś tak… No musiałabyś gościa poznać i z nim pogadać, to by było… no epickie!
– Epickie? – Celina zerknęła nieufnie na kolegę, a potem na szklankę w jego dłoni, całkiem już pustą, jeśli nie liczyć słomki i parasolki.
– No po prostu epickie, nie wiem, jak to inaczej ująć… Po prostu… Jan i ty… pasowalibyście do siebie! O!
Celka mruknęła pod nosem coś, co równie dobrze mogło być zaprzeczeniem, jak i potwierdzeniem. Nie miała chęci rozważać swojej kompatybilności z jakimś gościem, którego na oczy nie widziała – nie, kiedy jakaś część jej umysłu wciąż była zajęta lamentowaniem nad tym, jak bardzo jest niekompatybilna z gościem, z którym chciała, cóż, życie spędzić.
– Serio szkoda – westchnął Witek. – Ale Jan przyszedł na samym początku i stwierdził, że to nie jego klimat, wiesz, dopiero się wszyscy rozkręcali. Kicha przyjść na początku, jak jeszcze jest sztywno.
– No kicha – zgodziła się z nieznanym jej Janem Celka.
Z jej punktu widzenia kichą było też zostawać zbyt długo – grunt to wyhaczyć moment, kiedy zabawa jeszcze się kręci, jedni już zaczynają się zmywać, a drudzy sięgać po jeden kufel – albo szklaneczkę z kolorowym, mocno alkoholowym drinkiem i parasolką – za daleko.
Umknęła zatem Witkowi i jego żalom, że nie poznała tego mitycznego, aczkolwiek rozsądnego Jana, pożegnała się z pozostałymi, wezwała taksówkę i wróciła do domu.
Bartek nie spał. Tkwił przy komputerze ze słuchawkami na uszach. Celina nie była pewna, czy w ogóle zarejestrował, że wróciła – ba, czy w ogóle pamiętał, że wyszła. Zatrzymała się na chwilę w drzwiach pokoju, w którym siedział, a w końcu tylko wzruszyła ramionami i poszła spać.
*
– Możemy robić rzeczy osobno, możemy robić rzeczy razem, ale takie niby-bycie razem, geograficznie, ale osobno psychicznie, jest zupełnie do kitu – poskarżyła się Celka Matyldzie.
Przyjaciółka zmarszczyła brwi i zdmuchnęła sobie z czoła błękitną grzywkę.
– Ja to już gdzieś słyszałam… A! Taki gość był na wernisażu u Sebuli, wizualnie jak dla ciebie i jeszcze gadał jak ty teraz…
– Nie mów do mnie o facetach – zażądała stanowczo Celina.
Nie życzyła sobie dyskusji o testosteronie. Życzyła sobie wsparcia, narzekania na brak zrozumienia i lekkiego upodlenia cukrowego.
– Jasne! – zgodziła się natychmiast Matylda, wchodząc w tryb totalnego wsparcia. – Dawaj, kochana, idziemy na ciacha i niech nam w zły charakter pójdzie!
*
Wrocław jest dużym miastem i oficjalnie ma ponad sześćset tysięcy mieszkańców. Nieoficjalnie pewnie jeszcze więcej. Do tego bliżej nieokreślone tysiące dojeżdżają tu codziennie do pracy. Ludzi jest pełno i fizycznie nie ma możliwości, żeby wszyscy się znali i ze sobą gadali. Teoretycznie, rozważała Celka, powinno to oznaczać, że wiadomość o jej ponownym wejściu w stan singielski obiegnie miasto trochę wolniej niż w dwa dni.
A tymczasem już w środę podczas lanczu w restauracji naprzeciwko firmy, w której pracowała, dosiadła się do niej Zośka Lęborek z finansowego, a za nią zaraz przylazły Tamara i pani Miecia, wierne roznosicielki plotek wszelakich, ale przy okazji też w miarę równe babki. Celina, mając do wyboru spożywanie tagliatelle ze skąpą liczbą krewetek przy akompaniamencie własnych ponurych myśli, zdecydowanie wolała trajkotanie trzech księgowych.
Oczywiście wszystkie trzy już wiedziały, że Celka rozstała się z partnerem, więc główny temat rozmowy stanowiły niecnoty i ogólna nieużyteczność płci męskiej.
– Rany, szkoda że nie zerwaliście wcześniej! – wykrzyknęła nietaktownie Zośka, przerywając Mieci historię o sąsiedzie jej siostry, który porzucił żonę i trójkę dzieci, drań jeden. – Znam takiego jednego, nie uwierzyłabyś, gość jak dla ciebie szyty. Idealny, no druga połówka jabłka, ziarnko w korcu maku, no kumasz. No ale teraz po ptokach.
– A co z nim teraz jest nie tak? – zainteresowała się Celina. Nie żeby miała aktualnie ochotę rzucać się w jakieś męskie ramiona, co to, to nie, ale niby dlaczego miałoby być już dla niej za późno na opcje?
– Ma kogoś. Taką Monikę, znasz? Blondynka, graficzka. Podobno bardzo utalentowana. Okładki do książek robi i jakieś takie inne… no, grafiki. Zdolna w każdym razie, i do tego jeszcze wygląda jak milion dolców, musiałabyś ją widzieć: jasne włosy, zielone oczy, nogi do nieba, figura modelki… A jak oni razem wyglądają, no jak z obrazka!
– Jak tacy piękni są razem, to raczej gość nie dla mnie – zauważyła Celka, czyniąc gest obejmujący jej całe metr sześćdziesiąt cztery, figurę typu normalnego i sięgające trochę poniżej uszu brązowe włosy. Ładna była, a co, mogła bez fałszywej skromności przyznać to przed samą sobą i nawet przed innymi, ale do miss to jej trochę brakowało. – Kolorystycznie byśmy się nie zgrywali.
– Nie no, z nią wygląda jak z katalogu, z tobą by wyglądał normalnie! – Zośka nie dała się odwieść od tematu. – Poza tym wiesz, oni na pewno są razem szczęśliwi, ale z tobą to miałby prawdziwą chemię, ja to normalnie czuję…
Celina była zdania, że z jej chemii to Zośka czuje co najwyżej płyn do płukania tkanin, ale zatrzymała to dla siebie. Nie było co robić kwasów w pracy o znany jej tylko ze słyszenia ideał. Zwłaszcza że mężczyzn jako takich zdecydowanie miała dość.
*
– Po prostu nie uwierzysz! – Iwona usiadła przy stoliku z takim impetem, że aż się zachybotał.
Celka pośpiesznie przytrzymała dłonią wysoką szklankę z okropnie słodkim napojem kawopodobnym, który zamówiła pod wpływem głupiego impulsu.
– Co ty w ogóle za paskudztwo tu masz? – Przyjaciółka przechyliła głowę, próbując dojrzeć, co jest w szkle. – Przecież ty takich rzeczy nie pijesz.
– Paskudztwo tu mam – zgodziła się Celina. – Tak mnie naszło, wiesz, spróbuj czegoś nowego, ciesz się singielstwem, wyjdź ze strefy komfortu…
– Jak ty chcesz wychodzić ze strefy komfortu, to ja cię umówię z Janem! – W oczach Iwony zapłonął ogień entuzjazmu.
W trzewiach Celiny, dla równowagi, zalęgły się skurcze nerwowości. Znała to spojrzenie, w średniowieczu Iwona mogłaby prowadzić krucjaty, ba, niechby jej ktoś powiedział, że jako baba nie może – spaliłaby go na stosie za herezję. Nowacka za nic nie chciała być obiektem takiej misji; przez lata zdążyła się napatrzeć, czym to się kończy.
– Jakim Janem?
– No tym Janem! Zbendą!
– Mendą?
– Jaką mendą, Janem Niezbędnym jak już, tobie niezbędnym! Jan Zbenda, tak się gość nazywa, mówiłam ci o nim! Ten w sam raz dla ciebie, wszyscy to mówią!
Celka postanowiła nie pytać, jacy wszyscy, bo coś jej mówiło, że zna odpowiedź. Miała wrażenie, że ostatnio co rusz słyszała o gościu idealnym, z każdej strony i na wszystkich frontach. Wrocław, kurczaczki, małe miasto, gorzej niż w jej rodzinnej Nysie! Może to znak, że powinna poszerzyć krąg znajomych? Albo przejść na pracę zdalną i wyjechać w takie Bieszczady? Ludzi co prawda mniej, ale odległości większe, plotka wolniej się niesie…
– To co to za Jan Menda?
– Zbenda! Z-benda!
– Czekaj, czekaj… – Celina odsunęła od siebie kawowy ulepek i mocno się skupiła. Coś jej świtało, coś o tym Janie ostatnio słyszała… – A on przypadkiem nie ma narzeczonej? – zapytała podchwytliwie.
– No właśnie już nie ma! – Borkowska prawie podskoczyła na krześle. Zaraz wielkim wysiłkiem opanowała się i spróbowała przywołać na twarz powagę. – To znaczy, to jest oczywiście bardzo smutne i tragiczne, wyrazy współczucia dla rodziny, ale słuchaj, gość jest teraz sam!
– Co ty do mnie mówisz?
– Nie ma już narzeczonej!
– Zerwali ze sobą?
– Nie! Albo może tak, tak permanentnie…
– Iwona, mów do mnie jak do człowieka, bo cię normalnie zamorduję – ostrzegła Celka.
– No właśnie! – Przyjaciółka znowu niemal podskoczyła na krześle i zaczęła wymachiwać palcem wskazującym, celując w rozmówczynię. – No właśnie! On ją, rozumiesz, zamordował! Nie wiem, czy normalnie.
Celinie wyświetlił się w głowie niebieski ekran zwieszonego systemu. Sięgnęła po swoją obrzydliwą kawę i upiła kilka łyków, bo coś należało zrobić. Iwona siedziała naprzeciw niej, promieniując emocjami, które nijak nie przystawały do treści komunikatu.
– Ten Jan Zbędna Menda zamordował narzeczoną?
– Tak! To znaczy nie! To znaczy, ktoś ją zamordował, ale podobno policja podejrzewa, że to on – wyjaśniła przyjaciółka, konfidencjonalnie ściszając głos, zupełnie jakby nie wykrzykiwała wcześniejszych rewelacji na pół kawiarni. – I on się Zbenda nazywa, zapamiętaj, bo to, wiesz, zraża, jak ludzie ci nazwisko przekręcają. Jak zrobisz dobre pierwsze wrażenie, to reszta już wam pójdzie jak z płatka. Właściwie… właściwie to jakbyś zrobiła złe, to też potem pójdzie, to się po prostu nie może nie udać.
Celina wstała gwałtownie, przechyliła się przez stolik i dotknęła dłonią czoła przyjaciółki.
– Gorączki nie masz, a majaczysz – stwierdziła.
– Wcale nie majaczę! Ty mnie w ogóle nie słuchasz, a to jest szansa! W tym cały jest ambaras, żeby dwoje singlowało naraz i takie tam!
– Ty tak na poważnie? – syknęła Celka, siadając z powrotem na krześle. – Wszystko wskazuje na to, że gość zamordował swoją narzeczoną, a ty mi doradzasz, żebym skorzystała z okazji i się z nim zeszła? Mam robić za kolejną żonę Sinobrodego?! Tak dobrze mi życzysz?
– Narzeczoną potencjalnego Sinobrodego – poprawiła Iwona. – Ale słuchaj, Monika do niego w ogóle nie pasowała, a wy to jesteście dla siebie stworzeni! Nawet jeśli ją zamordował, to z tobą będzie inaczej.
– Dziękuję, postoję – oznajmiła stanowczo Celina. – I żeby było jasne: nie chcę więcej słyszeć o morderczym Janie Zbędnym!
– Edyta z recepcji uważa, że przejechałaś Monikę i wrzuciłaś jej ciało do jeziora – oznajmiła znienacka Zośka Lęborek, siadając naprzeciwko wpatrzonej w ekran komórki i z zafrasowaniem przeżuwającej lancz Celiny.
Celka zadławiła się z wrażenia i zeszłaby z tego świata za sprawą kawałka kurczaka w cieście naleśnikowym, gdyby nie błyskawiczna interwencja Szymona z windykacji, który sprawie i brutalnie walnął ją w plecy.
Oczywiście zaraz przysiadł się do jej stolika, tak samo zresztą jak pani Miecia i Tamara. Wszyscy mieli głód w oczach, bynajmniej nie z powodu swoich zestawów lanczowych. Wyglądali jak banda korpokanibali, cała czwórka w garniturkowym dress codzie, z tackami i napojami dietetycznymi, ignorujący swoje posiłki i chciwie łypiący na ludzinę.
Banda kanibali była z nich całkiem zróżnicowana. Zośka Lęborek prezentowała się jak typowa biurowa sucz z amerykańskiego serialu. Miała blond włosy, zwykle związane nad karkiem w idealny kok, wyniosły wyraz twarzy, figurę wypracowaną na siłowni i nogi jak z reklamy rajstop. Na dodatek umiała nie tylko chodzić w szpilkach, ale też w nich biegać. Przy tym była ciekawska, bezpośrednia i sarkastyczna, ale nie wredna.
Dla odmiany Tamara była blada, szczupła, beżowa i sprawiała wrażenie, że dla jej własnego dobra należałoby wyciągnąć ją z oficjalnych, sztywnych ciuchów, ubrać w długie zwiewności, dać jej wianek na głowę i wysłać ekspresem do Ery Wodnika, żeby mogła wstąpić do sekty, chodzić boso i mieć dzieci o dziwnych imionach. Ale ponieważ urodziła się akurat, gdy Wodnik zmierzchał, została specjalistką od payrolli, a w wolnym czasie chodziła na randki lingwistyczne z mieszkającymi we Wrocławiu cudzoziemcami. Oni uczyli ją podstaw swoich języków, ona próbowała im wpoić tajniki polskich przypadków.
Przy dwóch chudych i wysokich koleżankach Miecia Kowalik sprawiała wrażenie jeszcze niższej i okrąglejszej, niż była w rzeczywistości. Mimo podchodów Zośki wciąż upierała się przy prostej, nieciekawej fryzurze „na pięćdziesiątkę”. Z kształtu była miękka i obła, z charakteru twarda i emanująca niezmąconym spokojem. Pół firmy ją uwielbiało, pół wolało schodzić jej z drogi.
Szymon Bierka był nowym nabytkiem w tej grupie, ledwie od kilku tygodni porzucał podczas lanczów swoich kolegów z piętra i dołączał do kliki, w której prym wiodła Zośka. Plotka firmowa głosiła, że jest pod wrażeniem urody Lęborek, ale zdaniem Celki Szymon, jak na porządnego analityka przystało, lubił przebywać przy źródłach informacji. A Zośka, pani Miecia i Tamara wiedziały wszystko i na dodatek w ogóle się z tym nie kryły. Tak jak teraz.
– Że co? – wycharczała Celina, odzyskawszy w końcu dech. Nie dość, że ktoś jej tu podejrzenia na charakter i moralność rzucał, to jeszcze była to jej podwładna, na tym łonie szkolona i zatrudniona ledwie pół roku temu!
Zośka przestała przeszywać Celkę stalowym spojrzeniem i zajęła się krojeniem swojego kurczaka, jakby zupełnie nic się nie stało i wcale nie zrzuciła koleżance bomby na głowę.
– Edyta z recepcji uważa, że zamordowałaś Monikę – powtórzyła usłużnie Tamara. – Słyszałam, jak komuś przez telefon mówiła.
Celina zdusiła w sobie irytację na wieść o tym, że któraś z jej podwładnych w godzinach pracy zamiast swoimi obowiązkami zajmuje się szerzeniem plotek o szefowej. I to Edyta jeszcze… Spodziewała się po niej więcej rozsądku.
– Jaką Monikę?
– Jak to jaką? Narzeczoną Jana! – podsunęła zaraz Zośka, wyraźnie zdegustowana poziomem niekumatości Nowackiej.
– Jakiego… – zaczęła Celka, ale urwała, bo coś jej zaświtało w głowie. – Czekaj, tego Jana Mendy?
– Zbendy, Jana Zbendy – poprawiła pani Miecia. – Napisał bardzo ciekawy artykuł do najnowszych „Aktualności” na temat interpretacji ostatnich zmian w przepisach dotyczących JotPeKów.
– Czytałam! – Tamara się ożywiła. – Serio, co oni z tymi aktualizacjami odpalają, człowiek nie nadąży…
– A ja nie czytuję prasy finansowej – wpadła jej w słowo Celina. – I aktualnie, bardziej od nowelizacji Jednolitych Plików Kontrolnych, interesuje mnie, po co miałabym mordować czyjąś narzeczoną?
– No jak to po co, stała ci na drodze!
– Na drodze do czego?
– Do Jana Zbendy!
– Nie znam Jana Zbendy – powiedziała bardzo powoli Celka, wyraźnie artykułując każde słowo. – I co za tym idzie, nijak ku niemu nie zmierzam, żadną drogą. Tej narzeczonej też nie znałam. Czy ludzi teraz logiki w szkołach nie uczą? Albo telewizja faktycznie mózg lasuje? Po co, ja się serio pytam, po co miałabym mordować obcą mi narzeczoną obcego mi faceta? Już prędzej któraś z was mogła to zrobić. – Wskazała widelcem na księgowe, które natychmiast się zapowietrzyły z oburzenia.
– No ale jak to… – wydusiła z siebie Tamara, blednąc gwałtownie.
– Zauroczyły was jego interpretacje przepisów i chciałyście mieć go dla siebie. Nie mówię, że od razu w celach romantyczno-seksualnych, ale może za dużo czasu z narzeczoną spędzał i za wolno pisał artykuły do prasy fachowej? Przepisy się co rusz zmieniają, bez sensownych interpretacji człowiek nie nadąży…
– To jest absolutnie bezsensowne pomówienie – stwierdziła twardo Zośka, zupełnie nieporuszona potwarzami.
Celina uniosła znacząco brwi i sięgnęła po swoją szklankę z dietetyczną colą.
– Co ty nie powiesz? A ten najazd na mnie to przypadkiem nie jest absolutnie bezsensowne pomówienie?
– Szach-mat, niech ci będzie – zgodziła się niechętnie, ale z nutką podziwu w głosie Lęborek. – Tylko Edytę sobie ogarnij, pani office manager.
– Mój pracownik, mój problem – powiedziała stanowczo Celina.
Przy stoliku zapadła niezręczna cisza. Zośka mrużyła oczy i najwyraźniej planowała zemstę, Tamara, wciąż bledsza niż zwykle, niepewnie grzebała widelcem w ziemniakach, zupełnie jakby chciała tam rozpocząć wykopaliska archeologiczne, ale nie była pewna, czy tak przy ludziach wypada, a pani Miecia z zapałem pałaszowała kurczaka, zerkając to na Celinę, to na Zośkę, niczym widz na meczu tenisa, i chłonęła sytuację całą sobą. Szymon miał taką minę, jakby żałował, że uratował Celinę przed zadławieniem. Ba, było prawie pewne, że następnym razem nie będzie mogła na niego liczyć.
Nowackiej zostało jeszcze pół lanczu i uznała, że jeśli będzie go konsumować w takiej atmosferze, to dostanie zgagi. Ale zmiana stolika stanowiłaby otwarty afront, więc pozostawało jej tylko wypuścić gołąbka pokoju.
– A poza tym, że nikt z nas nikogo nie zamordował, to co słychać? Pani Mieciu, ta sąsiadka pani siostry już wyszła z szoku i znalazła sobie adwokata od rozwodów?
– Jeszcze nie – podchwyciła ochoczo temat zapytana. – A mówiłam Marysi, żeby ją naprostowała, nie ma co płakać, trzeba się wkurzać!
Porzucenie sąsiadki przez niewiernego męża było wdzięcznym tematem lanczowym, więc zajęły się nim wszystkie. Szymon za to, siedzący cicho z boku i przeżuwający tagliatelle z pomidorkami koktajlowymi, najwyraźniej oddał się intensywnym przemyśleniom, bo pod sam koniec posiłku odezwał się odkrywczym tonem:
– Ale coś w tym jest… Serio byście do siebie pasowali…
Nie musiał dodawać, o kogo mu chodzi. Tamara wyprostowała się gwałtownie, jakby szykując się do ucieczki, Zośka i pani Miecia, odporniejsze, radośnie powitały powrót do tematu. Celina za to miała dość.
– I ty, Szymonie? – rzuciła ponuro.
– Jakie „i ja”, fakty stwierdzam. Przeanalizowałem sobie wszystko i serio mówię: coś w tym jest…
– Widzisz, jak ci gość z windykacji mówi, że coś w tym jest, to coś w tym jest! – Zośka wycelowała w Celinę widelcem.
Bierka z zapałem kiwał głową, chętnie przyjmując rolę eksperta. Napuszył się niczym tokujący gołąb z modnie podgoloną fryzurą.
– Szymon, o ile mi wiadomo, jest specjalistą od analiz wypłacalności, a nie biurem matrymonialnym dla pracowników sektora usług finansowych – zauważyła jadowicie Celka. – I dla dobra naszego pracodawcy i naszej przyszłości mam nadzieję, że jego opinie na temat szans na spłatę mają lepsze podstawy niż te na temat mojego życia osobistego, w przeciwnym razie wszyscy musimy pilnie zacząć pisać i wysyłać cefałki, bo firma zaraz pójdzie z torbami.
Głęboko oburzony Szymon zakrztusił się pomidorkiem. Celina nawet palcem nie ruszyła, żeby mu ratować życie, poczekała, aż pani Miecia poobija mu żebra solidnie i z wprawą.
– Ju… już – jęknął Szymon, odzyskawszy głos. – Już nie trzeba, niech pani nie wali!
Pani Miecia dla pewności przyłożyła mu jeszcze raz, z zaciśniętej pięści, i usiadła z powrotem na swoim krześle, promieniując satysfakcją z dobrze wykonanego zadania.
– Ależ pani ma krzepę. – Szymon stęknął. – Przez tydzień będę to czuł!
– Nie narzekaj, tylko podziękuj, pani Miecia życie ci uratowała – pouczyła go Zośka. – Mogłeś się na śmierć zadławić.
– Heimlicha też umiem zrobić – pochwaliła się Kowalik. – Na kursie byłam. Mogę pokazać.
– Nie trzeba… – Szymon się spłoszył. – Dziękuję, życie mi pani uratowała – wyrecytował zaraz, kątem oka zerkając lękliwie na Lęborek. – Gdyby nie pani, to Celina miałaby mnie na sumieniu!
– Ja? – oburzyła się Celka. – To ty zacząłeś, ba, wszyscy zaczęliście z tym Janem Mendą. Nie znam gościa, o tym, że istnieje, wiem tylko dlatego, że co chwila mi ktoś o nim nadaje! Szlag mógł mnie od tego trafić i wtedy wy mielibyście mnie na sumieniu!
– I nie kusiło cię, żeby go poznać? – zainteresowała się pani Miecia.
Nowacka wzruszyła ramionami. Czy ją kusiło? Szczerze mówiąc, to nie miała czasu się nad tym zastanowić. Najpierw była zajęta tragedią w jednym akcie pod tytułem „Zmierzch związku”, potem skupiła się na tym, żeby po czterech latach przypomnieć sobie, jak to jest być samej, i dobrze się z tym czuć, a na sam koniec dowiedziała się, że potencjalny ideał ma najprawdopodobniej zbrodnię w życiorysie. Mordercom Celka mówiła zdecydowane „nie”. A facetom, którzy mordowali własne narzeczone, to już w ogóle była skłonna wywrzeszczeć „nie” na środku ulicy i jeszcze z uzasadnieniem.
– W ogóle – odpowiedziała w końcu. – Monogamistką jestem, wcześniej mnie nie interesował, bo byłam w związku, teraz mnie nie interesuje, bo jestem przywiązana do własnego stanu żywotności.
– Nie wiadomo, czy ją zamordował – przypomniała pani Miecia.
– Poza tym, wiesz, oni chyba do siebie trochę nie pasowali – dodała niepewnie Tamara. – A ty i on…
– Czyli może jej nie zamordował, a nawet jeśli ją zamordował, to nie zamorduje mnie? – podsumowała z jadowitą uprzejmością Celina.
Pozostali zgodnie się skrzywili.
– Skoro tak to ujmujesz… – westchnęła pani Miecia.
– Racjonalnie to ujmuję. Za dużo tych „może”, a ja wolę góry. Więc nie, nie kusi mnie, żeby gościa poznać, wręcz przeciwnie, zamierzam go omijać z daleka.
– Nowacka, wiedziałam, że masz poukładane w głowie, ale że aż tak? Szacun – powiedziała Zośka, wznosząc do Celiny pseudotoast butelką z bezcukrowym smoothie. – Taki rozsądek to jest rzadkość. Od razu widać, że głową myślisz, a nie stringami.
Tu zdecydowanie miała rację, Celka stringów nie znosiła.
– Jakby ta sąsiadka mojej siostry miała tyle rozumu… – Pani Miecia ponownie westchnęła.
– Małe szanse – oceniła Zośka. – My to jesteśmy stracone pokolenie, a ona jest od nas starsza…
Pozostałe kobiety smętnie pokiwały głowami. Szymon, który już doszedł do siebie, patrzył na nie, nic nie rozumiejąc.
– Jakie stracone pokolenie? O czym wy mówicie?
– No wiesz, miła bądź, uprzejma bądź, portki w domu to podstawa – wyjaśniła Celina.
– Kucharka w kuchni, idealna matka w pokoju, bogini seksu w sypialni, perfekcyjny robot w pracy – dodała Tamara. – I jeszcze zakupy zrób, idź na fitnessa, posprzątaj i zadbaj o twarz. I wszystko ogarnij jednoosobowo w dwadzieścia cztery ha.
– Niewykonalne – westchnęła pani Miecia.
– Indoktrynacja totalna – podsumowała Zośka. – Mit perfekcji nie do ogarnięcia jednoosobowo. Ale jak koleżanka Nowacka właśnie zaprezentowała, da się wyłamać z programowania. My tu jej wciskamy faceta, a ona racjonalnie podchodzi do sprawy. Tak trzymać, ja cię popieram. Tylko Edytę sobie ogarnij albo pogoń ją do HR-u.
– Ogarnę – obiecała Celina. Zdecydowanie, to był pierwszy punkt na jej liście.
Tamara i pani Miecia poszły w ślady Zośki i porzuciły temat, tylko Szymon wyglądał, jakby coś mu zaległo na wątrobie. Nim analityk ubrał swój problem w dość nieskładne słowa, kobiety zdążyły dokończyć lancz.
– Ta indoktrynacja, no… Ale ty… – Nerwowo machnął widelcem, obejmując tym gestem całą Zośkę Lęborek, od koka aż po szpilki, z całym jej profesjonalizmem w domyśle. – Ten mit perfekcji, wiesz…
Zośka pochyliła się nad stołem i wyszczerzyła do niego zęby niczym żarłacz biały.
– Szymonie. Podstawa to ogarnąć, na co się chce mieć wywalone. Wtedy resztę można wymasterować do perfekcji.
*
Z chwilą gdy całą piątką wrócili do firmy, Szymon umknął do siebie do windykacji, Tamara odpłynęła do personalnego, a Zośka i pani Miecia spokojnym krokiem podążyły w stronę księgowości. Celina została w holu sama, jeśli nie liczyć siedzącej za kontuarem recepcji Edyty.
Dziewczyna jak zwykle prezentowała się nienagannie, uśmiechała życzliwie i robiła swoje. Aż do teraz Celka nie miała powodów, żeby na nią narzekać.
Z jednej strony naprawdę, ale to naprawdę nie miała ochoty dłużej wałkować tematu Jana Mendy i swojego rzekomego udziału w morderstwie jego narzeczonej, z drugiej – nie mogła zostawić odłogiem sytuacji, kiedy podwładna, w godzinach pracy, szargała jej dobre imię i rozsiewała idiotyczne plotki. Musiała z dziewczyną porozmawiać, a potem jeszcze wysłać maila do HR-u, żeby machnęli jej rozmowę o naruszaniu dóbr osobistych współpracowników. Tak nakazywała procedura, którą zresztą sama Celina, jako kierowniczka działu, opiniowała pozytywnie.
Nie było co odkładać nieprzyjemnych rozmów na później, wcale się od tego nie robiły łatwiejsze. Nowacka wyprostowała się, wzięła głęboki oddech i podeszła do recepcji krokiem, który jej przyjaciółka Matylda Pawłowska określiła kiedyś mianem „chodu agresywnie profesjonalnego”.
– Pani Edyto.
– Pani Celino! – Jej podwładna wyraźnie się ucieszyła. – Jak dobrze, że panią widzę, już się martwiłam!
– Czym?
– No jak to czym! Raczej kim! Panią! Jak tylko usłyszałam, to mówię sobie: Edzia, ty trzymaj kciuki, żeby pani Celiny nie złapali.
Nowacka przeklęła wszystkie kursy z rozwijania kompetencji interpersonalnych dla kierowników. Była na trzech, a na żadnym nie omawiano takiej sytuacji.
– Kto i dlaczego miałby mnie złapać?
Edyta rozejrzała się wokoło, upewniając się, że w pobliżu nikogo nie ma.
– No przecież policja – szepnęła konspiracyjnie. – Z powodu tej zamordowanej graficzki.
Kursy interpersonalne jednak na coś się przydały, bo Celina, zamiast zacząć tupać nogami i wykrzykiwać słowa powszechnie uważane za obelżywe, wzięła trzy głębokie oddechy, powiedziała sobie w duchu, że jest oceanem spokoju i kałużą relaksacji i zdołała zachować profesjonalnie kamienny wyraz twarzy.
– Pani Edyto – zaczęła spokojnie. – Jak się domyślam, na podstawie nieznanych mi źródeł wyciągnęła pani jakieś wnioski, ale po pierwsze, czas pracy to nie jest czas na plotki, po drugie, rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji o innych może stanowić naruszenie dóbr osobistych i jest niezgodne z kodeksem etycznym firmy…
– Wiem! Wiem, wszystko wiem, ale ja to tak przeżywam, pani Celino, ja od wczoraj spać nie mogę i nawet się zastanawiałam, czy pani nie potrzebuje alibi. Bo ja bym mogła zaświadczyć…
– Po co mi alibi? – zirytowała się Celka. – Pani Edyto, naprawdę, to jest jakiś nonsens, absurd i dom wariatów. Nie potrzebuję alibi, nie muszę się bać, że mnie złapie policja, a panią zaraz wyślę do HR-u na pogadankę na temat naruszania dóbr osobistych!
Edyta wstała i wyszła zza kontuaru, ze spuszczoną głową i splecionymi dłońmi. Nowackiej przeszło przez głowę, że tak wygląda podwładny skruszony i przepraszający oraz że całą tę koszmarną i niezręczną sytuację ma już z głowy, ale niestety, recepcjonistka się odezwała.
– Ja rozumiem, że pani musi – powiedziała dziewczyna drżącym z emocji głosem. – Pani musi trzymać fason i odsuwać od siebie podejrzenia i ja pani w tym nie pomagałam, przepraszam. Już nie będę, może pani być pewna, każdego zapewnię, że pani by w życiu nikogo nie zamordowała. Z ręką na sercu przysięgnę!
– Co? – wyrwało się Celinie.
– I że pani to musiała zrobić, to też rozumiem – zapewniła Edyta, chwytając szefową za ręce. – Ja to rozumiem, to są uniesienia, to jest miłość, pani po prostu musiała. Musiała pani walczyć o szczęście!
Celkę zamurowało do tego stopnia, że zabrakło jej słów. Stała jak to cielę, pozwalając recepcjonistce trzymać się za ręce i emanować wsparciem i solidarnością.
– Naprawdę mam nadzieję, że pani nie złapią – wyznała dziewczyna. – I będziecie sobie żyli długo i szczęśliwie. I niech pani spokojnie pisze do HR-u, pani musi. Rozumiem i pani wybaczam.
Ścisnęła jeszcze raz dłonie szefowej, ba, potrząsnęła nimi, jakby chcąc dodać jej otuchy, i wróciła na swoje miejsce, bo przez główne drzwi właśnie wszedł kurier. Na swoje szczęście Celina stała mu na drodze i musiała się przesunąć, inaczej jak nic tkwiłaby w holu wmurowana w posadzkę całą wieczność albo co najmniej do końca dnia pracy. A tak odwróciła się na pięcie i poszła do windy krokiem, który Matylda nazwałaby pewnie „chodem sztywnego szoku”.
Jakby tego było mało, torebka jej zawibrowała. Jak nic kolejnym wnerwiającym SMS-em od gościa, który naprawdę powinien mieć lepsze rzeczy do roboty niż wypisywanie do niej głupot. Od rana do niej pisał, idiota jeden. Zignorowała wibracje, miała pracę do ogarnięcia.
Wysiadła na swoim piętrze i tak samo sztywnym krokiem udała się do swojego biura. Odblokowała komputer i napisała mail do HR-u. Bardzo ogólny, bo w szczegóły za żadne skarby nie zamierzała się wgłębiać. Zresztą mocno podejrzewała, że tam już i tak wszystko wiedzą. Jeśli nawet do tej pory jakimś cudem by się uchowali w niewiedzy, to Tamara na pewno już perorowała na tematy okołolanczowe.
Robienie za obiekt plotki, niusa i sensacji było dla Celiny czymś całkowicie nowym. Ciągle trudno jej było w to uwierzyć, prędzej wzięłaby za prawdę wygraną w totka albo lądowanie kosmitów. Celina Nowacka wiodła całkiem fajne i całkiem zwyczajne życie i takie rzeczy jej się po prostu nie przydarzały.
Mamrocząc pod nosem mantrę o oceanach i kałużach, zajęła się pracą, twardo i z wprawą ignorując wszystkie rozpraszacze, od szeptów i spojrzeń, które docierały do niej przez przeszkloną ścianę, aż po te cholerne SMS-y, które nie przestawały przychodzić. Robiła swoje aż do szesnastej trzydzieści, kiedy na liście zadań na ten dzień nie pozostało już nic służbowego. Ostatnia do załatwienia była sprawa prywatna i z punktu widzenia Celki trochę niezręczna i nieprzyjemna. Przez chwilę rozważała, czy nie lepiej zająć się tym po wyjściu z biura, ale nie miała ochoty zabierać potencjalnego bagna do domu. Wolała wyczyścić listę do końca, zamknąć biuro i pójść na tramwaj z miłym poczuciem wolności, a nie wiszącym jej nad głową mieczem Damoklesa.
Zerknęła przez szybę na open space, czy przypadkiem jakiś maruder się za blisko nie kręci, upewniła się, że drzwi od biura ma zamknięte, a słuchawka od stacjonarnego jest porządnie odłożona, i z komórki zadzwoniła do Matyldy.
– Mati, jak wy się macie z Sebulą? – zapytała ostrożnie na wstępie.
Związek jej przyjaciółki Matyldy i Sebastiana, artysty sztuk wizualnych, można było opisać jako fluktuujący. Raz na wozie, raz pod wozem, raz razem, raz osobno, raz w związku otwartym, raz ze scenami zazdrości… I tak od dziesięciu lat. Wszyscy bliżsi znajomi pary przyswoili zasadę pytania o stan aktualny, a Mati i Sebula, chociaż początkowo oburzyli się na takie podejście, to w szóstym roku schodzenia i rozchodzenia się przyznali w końcu, że jest słuszne i praktyczne.
– Dobrze się mamy, jesteśmy ze sobą – odpowiedziała bez wahania Pawłowska. – A co? Od razu zaznaczam, że imprezować singielsko dla uczczenia twojego powrotu na rynek mogę, staramy się nie ograniczać swoich ekspresji.
– A bo on mi cały dzień śle jakieś dziwne wiadomości. I nie bij, ale nie wiem, czy on ma jakieś fazy artystyczne, czy do mnie startuje, czy myśli, że ja do niego startuję…
– Ach!!!
– Co „ach”?
– On się boi, że Zbenda go zamorduje – wyjaśniła Mati, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.
– Słucham?
– Tak, wiem, wiem, idiotyzm, ale Sebula robił projekt o morderstwach w afekcie, wiesz, do tej następnej wystawy, i bardzo się tym przejmował, za mało snu, za dużo internetu, i jak teraz jeszcze Monika nie żyje, wiesz, ona też miała brać udział w tej wystawie, a tu klops, narzeczony ją kropnął. Wiesz, ten Zbenda, mówiłam ci kiedyś, że gość jak dla ciebie. Wszyscy w galerii o tym gadają, rozumiesz, niby straszne, ale jednak gorący nius i plotki latają ostro. A Sebula sobie uroił, że przez to, że z tobą imprezował, pamiętasz, w zeszły weekend, na Wyspie Słodowej, to ten Zbenda jeszcze sobie pomyśli, że on mu stoi na drodze do ciebie.
Celina zawiesiła się po raz drugi w ciągu tego dnia. Nie wiedziała, co się zaczęło psuć w rzeczywistości, ale miała coraz większą ochotę złożyć komuś reklamację. Nie dość, że znowu w jej życiorys i relacje z ludźmi właził z butami Jan-Jej-Całkowicie-Zbędny z martwą narzeczoną w komplecie, to jeszcze innym zaczynało odbijać. Sama wizja tego, że miałaby z Sebulą mieć cokolwiek wspólnego w sensie romantycznym czy erotycznym, wystarczyła, by napełnić Celkę głębokim niesmakiem i wywołać u niej nieprzyjemne dreszcze. Sebula był artystą, i to takim nie przez wielkie A, ale wręcz przez Ach. Albo ACH. A także Och i Foch. Był humorzasty, histeryczny, miał ego większe niż Sky Tower i przeżywał dramaty życiowe co najmniej pięć razy w tygodniu. Do tego prezentował typ urody przegłodzonego twórcy i miał szczupłą, pociągłą twarz, która Celinie nieodmiennie kojarzyła się ze szczurzym pyszczkiem. Jego fizyczność i psychiczność razem wzięte sprawiały, że nawet gdyby nie był facetem jej przyjaciółki, to Nowacka i tak zdecydowanie obstawałaby przy opcji „Nie, dziękuję, nigdy w życiu”. Poza tym co to w ogóle za idiotyczny pomysł, czy ona była półką w supermarkecie, żeby jeden facet drugiemu zagradzał drogę do niej? Jakby chciała, toby sobie sama jednego obeszła szerokim łukiem i poszła do drugiego!
Otrząsnęła się ze straszliwej wizji jakichkolwiek stosunków z Sebulą, a także wkurzającego założenia, że jest przedmiotem, a nie podmiotem w układach damsko-męskich, i spróbowała podejść do sprawy optymistycznie.
– Przynajmniej nie myśli, że to ja Monikę zabiłam.
– Nie, no co ty! Nie ma takiej opcji, jakby z czymś takim wyjechał, tobym go za drzwi wywaliła – zapewniła stanowczo Matylda. – Celcia, ja cię przecież lata znam! Mieszkałam z tobą!
Nowacka poczuła się podniesiona na duchu. Przynajmniej jedną osobę miała w swoim narożniku.
– Ty byś nigdy nikogo tak niechlujnie nie zamordowała – kontynuowała Mati, miażdżąc przy okazji ledwie uniesionego ducha przyjaciółki. – Ty byś sobie wszystko tak zaplanowała, że policja by się w ogóle nie przyczepiła i nawet plotka by po mieście nie poszła. Celinka, ty byś popełniła zbrodnię doskonałą! I jeśli ten Zbenda tak beznadziejnie podszedł do sprawy morderstwa i teraz policja mu po piętach depcze, to wybacz, ale ja zaczynam mieć wątpliwości, czy wy rzeczywiście jesteście dla siebie stworzeni.
Celinie słów zabrakło. Oczywiście wiedziała, że jest poukładana i dobrze zorganizowana, ale w życiu by jej nie przyszło do głowy, żeby przykładać te cechy do ewentualnego popełnienia zbrodni. Wróć, w ogóle nie planowała popełniać żadnych zbrodni!
– Muszę kończyć, z pracy coś jeszcze chcą – wydusiła z siebie wreszcie, wpatrując się w puste biurka swojego działu. – Pa! – Rozłączyła się.
Mechanicznie zebrała swoje rzeczy, powyłączała sprzęty, zamknęła drzwi. W holu skinęła Edycie głową na pożegnanie, na wszelki wypadek nie podchodząc zbyt blisko kontuaru.
Wyszła z firmy i szybkim, stanowczym krokiem skierowała się na przystanek tramwajowy. Zdecydowana była zostawić cały ten porąbany dzień za sobą, w miejscu pracy, a teraz po prostu wsiąść w tramwaj i odjechać, tak żeby jej nie dogonił.
Przed powrotem do domu zrobiła jeszcze zakupy. Bez wyrzutów sumienia dorzuciła do koszyka paczkę chipsów i arbuzowego drinka. Miała w planie przyjemny samotny wieczór z książką, przekąską i odrobiną alkoholu. Kłopoty zostawiła hen, daleko, po drugiej stronie Odry.
Do swojej klatki schodowej podchodziła już krokiem niemal skocznym. W przedsionku wpadła na listonosza.
– Pan o tej porze? – zdziwiła się.
– Kolega chory, dwa rejony robię – wymamrotał mężczyzna znad awiza. Podniósł nagle głowę. – Pani może spod ósemki? Nowacka?
– Tak.
– Polecony mam. – Podsunął jej tablet. – Awizo właśnie pisałem, ale pani pokwituje, nie będzie pani musiała iść na pocztę.
Celina posłusznie podpisała się na ekranie tabletu i przyjęła korespondencję. Zwykły cienki list w białej kopercie, nadany przez wrocławską policję. Mandat dostała? Wchodząc po schodach na swoje piętro, rozerwała kopertę i wyciągnęła ze środka jedną kartkę papieru. Wezwanie do stawienia się i złożenia wyjaśnień… W jakiej sprawie? Podana była tylko jakaś sygnatura, która nic jej nie mówiła, i numer telefonu do niejakiego podkomisarza Zacharczyka. Stacjonarny, nie było sensu na niego dzwonić po siedemnastej.
Włożyła list do torebki z postanowieniem, żeby zadzwonić do komendy następnego dnia rano. Nie miała pojęcia, o co mogło chodzić, i zdecydowanie nie miała zamiaru zaprzątać sobie tym głowy. Czekały na nią książka, chipsy i butelkowany drink o smaku arbuza.
Z Tobą będzie inaczej
Copyright © by Milena Wójtowicz 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Paulina Stoparek
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Anna Strożek
Projekt typograficzny i skład – Natalia Patorska
Okładka – Agata Wawryniuk
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382107593
ISBN epub: 9788382107609
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga, Mateusz Wesołowski
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl