Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nic nie pozwala tak dobrze poznać kultury innego państwa jak związek z jego przedstawicielem.
Lubimy fetyszyzować różnice kulturowe - są tajemnicze i pociągające. Życie z nimi na co dzień może być jednak mocno skomplikowane. Autorka książki rozmawia o tym z Polakami, którzy zdecydowali się na związek z koreańskim partnerem. Nie każda z tych relacji przetrwała próbę czasu, ale wszystkie mierzyły się z podobnymi problemami w komunikacji. Odmienne hierarchie wartości, różne wyobrażenia na temat powinności kobiety i mężczyzny, podejście do tradycji - te wywiady dobitnie uświadamiają, jak bardzo wszyscy jesteśmy zdeterminowani przez kulturę.
Pozycja obowiązkowa dla miłośników książek Katarzyny Tubylewicz i Magdaleny Żelazowskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Anna Sawińska
Saga
Za rękę z Koreańczykiem
Zdjęcie na okładce: Shutterstock
Copyright ©2014, 2023 Anna Sawińska i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727082240
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Na ulicach Korei coraz częściej wzrok przykuwa szczególny rodzaj par. Po jednej stronie spaceruje osoba o kruczoczarnych włosach i lekko skośnych, brązowych oczach, a po drugiej ktoś, kogo wygląd wskazuje na inne niż koreańskie korzenie. Widok, który na Zachodzie nie robi większego wrażenia, w Korei ciągle wywołuje pewne zaskoczenie. Pary mieszane to tutaj stosunkowo nowe zjawisko, jako że Korea pod względem etnicznym to ciągle jeden z najbardziej homogenicznych krajów na świecie. Zdarza się, że Koreańczycy – szczególnie ci starszej daty – aż przystają z wrażenia, jakby nie wierzyli własnym oczom, że tego rodzaju „mezalians” jest w ogóle możliwy. Z podobną, choć na pewno nie tak gwałtowną, reakcją można się również spotkać ze strony przebywających tutaj cudzodziemców. Obcokrajowcy po cichu zastanawiają się, jak wygląda codzienność pary mieszanej – przecież ludzie tworzący taki związek pochodzą z zupełnie innych rzeczywistości. W jaki sposób funkcjonują: na bardziej koreańskich czy zachodnich zasadach? W jakim języku rozmawiają, a w jakim się kłócą? Na śniadanie jedzą jajecznicę czy ryż z przystawkami?
Inaczej to wszystko wygląda z punktu widzenia osób, które już od dłuższego czasu żyją w związku z koreańskim partnerem. Chodząc za rękę z moim mężem Woo Youngiem, od czasu do czasu zdarza mi się widzieć zdziwione miny przechodniów. Zawsze gdy coś takiego mi się przytrafia, odruchowo zastanawiam się, czy mam coś na twarzy – może pozostałość tiramisu, które zjadłam z Woo Youngiem przed chwilą, albo może rozmazał mi się makijaż i straszę teraz ludzi wyglądem jednej z wokalistek Shakespears Sister... Tego rodzaju myśli przychodzą mi do głowy w pierwszej kolejności. Nie potrafię sobie wyobrazić, że zmieszany wyraz twarzy mijających nas ludzi to reakcja na partnerstwo Koreańczyka z osobą z Zachodu. Przecież oboje z Woo Youngiem wspaniale do siebie pasujemy, w naszym wspólnym wyglądzie zewnętrznym nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek zgrzytu.
Tak właśnie widzimy naszych partnerów – jako ludzi z określonym charakterem i bagażem życiowym, którzy są do nas bardzo podobni. Ich cechy fizyczne, rodzaj paszportu czy kultura, w której się wychowali, to dodatek, coś, co może wpływać jedynie na organizacyjne sprawy naszego wspólnego życia. Powody, dla których jesteśmy razem, są zupełnie odmienne i na pewno mają charakter ponadkulturowy. Kiedy patrzę na Woo Younga, widzę w nim przede wszystkim bliskiego mi człowieka. Cała reszta – jego cudowny, skośny kształt oczu, czarne węgliki tęczówek, które uważnie spoglądają na mnie spod grubej fałdy powiek, krzaczaste, nieujarzmione brwi czy charakterystyczny nos – to tylko rezultat życiowego przypadku.
Różnice kulturowe w związkach mieszanych na pewno dają o sobie znać. Nie da się ukryć, że koreańska kultura jest bardzo wyrazista, a przez to w wielu przypadkach kontrowersyjna, czasem z punktu widzenia cudzoziemca może okazać się nawet nie do przyjęcia. Nie każdy jest w stanie odnaleźć się w koreańskiej kulturze, szczególnie w sytuacji, kiedy niektóre jej elementy stoją w bezpośredniej sprzeczności z pieczołowicie pielęgnowanymi i fundamentalnymi dla danej osoby wartościami – tacy ludzie najczęściej po jakimś czasie wyjeżdżają z Korei. Ci, którzy pozostają, a nawet wiążą się z Koreańczykami na całe życie, twierdzą, że wystarczy znaleźć wspólną nić porozumienia opartą na wzajemnym poszanowaniu, inni w ogóle nie przywiązują do różnic kulturowych większej wagi, jeszcze inni uważają, że wspólne ich pokonywanie zbliża do siebie partnerów, jeszcze bardziej scalając ich związek. Bez względu na sposób radzenia sobie z międzykulturowością swojego związku zawsze trzeba pamiętać, że różnice kulturowe to dwustronny rodzaj komunikacji – żadna ze stron nie może narzucać swojego punktu widzenia jako jedynie słusznego. Partnerzy muszą być otwarci na rozmowę oraz umieć wyrażać i właściwie odbierać konstruktywną krytykę, muszą również zdawać sobie jasno sprawę z własnych granic akceptacji.
W mojej skrzynce pocztowej co dzień pojawiają się nowe e-maile z pytaniami o życie w Korei. Czasami chodzi o sprawy trywialne, jak zapis imienia w języku koreańskim czy regulacje wizowe. Zdarzają się jednak listy trochę poważniejsze. Piszą do mnie dziewczyny, które – tak jak ja lata temu – borykają się z niezrozumiałymi dla siebie sytuacjami w związku z koreańskim chłopakiem. Rośnie też liczba mężczyzn piszących o swoim zauroczeniu przecudowną dziewczyną z Korei, ale zupełnie nierozumiejących pewnych jej zachowań. Wielu moich korespondentów ma obawy o swoją przyszłość w Korei, w koreańskiej rodzinie, z dala od domu i tego, co znajome. Chcą dowiedzieć się, czego można się spodziewać w polsko-koreańskim związku, z doświadczeń innych osób próbują wywróżyć swoją własną przyszłość.
Książka, którą oddaję w ręce Czytelników, jest zbiorem rozmów przeprowadzonych przeze mnie z Polakami na temat ich związku z koreańskim partnerem. Mam nadzieję, że dzięki wywiadom z osobami o bardzo różnych światopoglądach, pozostającymi w odmiennych konfiguracjach partnerskich, udało mi się pokazać, jak ciekawie – ale też i normalnie – może wyglądać życie z Koreańczykiem u boku. Do rozmowy zaprosiłam pary, które w Korei mieszkają od lat, oraz takie, które przeprowadziły się do tego kraju całkiem niedawno. Dotarłam również do polsko-koreańskiego małżeństwa, którego cała historia rozgrywa się wyłącznie w Polsce. Wśród moich rozmówców są pary bezdzietne oraz takie, które zdecydowały się na rodzicielstwo. Rozmawiam z Polkami i Polakami, którzy pozostają w związkach heteroseksualnych, udało mi się też namówić na wywiad kolegę o orientacji homoseksualnej. Na koniec szczerze odpowiadam na pytania, które często zadają mi Czytelnicy dotyczące tego, jak to było naprawdę z moim mężem.
Każdy z moich rozmówców opowiada o początkach swojej relacji, o jej przebiegu, aż do momentu, w którym rozpoczęło się planowanie wspólnej przyszłości. Dzielą się oni też intymnymi szczegółami z długich lat wspólnego życia ze swoim ukochanym Koreańczykiem. Są to historie niezwykle interesujące – momentami komiczne, momentami trochę bardziej podniosłe. Z doświadczeń moich znajomych można się wiele nauczyć pod względem praktycznym, ale także dowiedzieć się, jak wygląda prawdziwe życie w koreańskiej rodzinie. Przeprowadzone przeze mnie rozmowy mają raczej luźny charakter, dzięki czemu Czytelnicy mogą również lepiej zrozumieć kulturę tego niezwykle interesującego kraju. Pod tym względem jest to książka na pewno uniwersalna.
Wszystkie zebrane przeze mnie historie to prawdziwe opowieści podane Czytelnikom bez zbytniego owijania w bawełnę. To świadectwo ludzi, którzy odważyli się uchylić rąbka tajemnicy o swoim życiu osobistym. W tym tkwi wyjątkowość prezentowanych tutaj wywiadów. Dlatego też bardzo chciałabym podziękować Monice Ko, Olkowi, Magdzie Jeong, Bartkowi oraz Beacie Kang za poświęcenie swojego czasu, niezwykłą otwartość i zaangażowanie w mój projekt. Podziękowania należą się również Mateuszowi „Gruszkowi” Dzierżyńskiemu za uwagi co do artystycznej oprawy książki.
Życzę miłej lektury i ciekawych wniosków!
Anna Sawińska styczeń 2014
Niniejszą książkę dedykuję:
Monice Ko,
Olkowi,
Magdzie Jeong,
Bartkowi
oraz Beacie Kang.
Mam nadzieję, że będzie ona dla Was
namacalnym wspomnieniem jednego
z piękniejszych okresów w Waszym życiu
Miejsce zamieszkania: Seul, Korea Południowa
Typ związku: małżeństwo od 2011 r.
Wiek: 31 i 32 lata
Dzieci: syn Milo (ur. 2012 r.)
Monika skontaktowała się ze mną po raz pierwszy, kiedy mieszkała jeszcze w Polsce. Napisała, że jest w ciąży i za kilka miesięcy planuje przylecieć do Korei. Ojcem dziecka był Koreańczyk Young Do, na którego w Polsce wszyscy wołali „Steve”. Monika i Steve pracowali wtedy razem we Wrocławiu.
Pamiętam, że po raz pierwszy spotkałyśmy się w niewielkiej kafejce w popularnej dzielnicy Hongdae. To był piękny, słoneczny dzień. Mimo że Monika mieszkała w Korei dopiero od kilkunastu dni, na spotkanie w wielomilionowym Seulu dotarła samochodem, z czteromiesięcznym Milo pod ręką. Wrzuciła brzdąca w moje ramiona i bez zbędnych wstępów wzięła mnie na spytki. Od razu oczarowała mnie swoją przedsiębiorczością i bardzo rzeczowym podejściem do otaczającej ją rzeczywistości.
Monika nie przestaje mnie zadziwiać. A to włosami ufarbowanymi na czerwono, a to króciutką fryzurą po ich ścięciu i wysłaniu do organizacji zajmującej się wyrobem peruk dla dzieci, które mają raka. Albo tym, że oddaje swoje własne mleko innej mamie, której ciało pod tym względem zawiodło. Wreszcie tym, że po odstawieniu Milo do przedszkola biegnie pod ambasadę Laosu, żeby wyrazić swoje oburzenie z powodu repatriacji dziewięciu uciekinierów z Korei Północnej. Zawsze tryskająca pozytywną energią, zawsze zadbana i śmiejąca się wniebogłosy zupełnie nie przypomina zahukanych, zmęczonych życiem mam. To kobieta, która nie boi się wycisnąć z życia ostatnich soków, a jednocześnie raduje się na samą myśl o możliwości pomocy innym. Kombinacja przepięknych cech charakteru!
Monika i Steve mieszkają w Seulu od ponad roku. Nie pamiętam, kiedy spotkałam ich po raz pierwszy jako parę, ale zawsze to Monika wysuwa się w moich wspomnieniach na pierwszy plan jako dominująca osoba w związku. Steve sprawia wrażenie bardzo spokojnego, dobrodusznego mężczyzny, którego nie imają się żadne życiowe kataklizmy. To typ stoika. Od samego początku ich relacja wydała mi się wyjątkowa, bo zaprzeczała wszelkim stereotypom koreańskiego związku. Postanowiłam przyjrzeć się ich życiu trochę bliżej.
Anna: Jaki jest twój mąż?
Monika: Mój mąż jest chyba taki mało „koreański”.
Anna: A co to znaczy „koreański” mąż?
Monika: „Koreański” mąż to osoba bardzo tradycyjna, raczej konserwatywna. Śteve’ko zupełnie taki nie jest. Jest układny, pokojowo nastawiony, nie lubi się kłócić. Przyznam się, że ze mną to nie za bardzo współgra, bo ja jestem, taka wiesz, bardziej wojownicza. A Steve’ko jest taki, że zawsze się gdzieś tam dopasuje...
Anna: Może właśnie dlatego współtworzycie tak dobraną parę?
Monika: No tak, ale zawsze dobrze, jeżeli w związku jest jakiś zadzior, a Steve jest przede wszystkim bardzo spokojny. Na pewno nie jest taki jak mężowie moich znajomych, którzy lubią nosić hanboki podczas koreańskich świąt. Steve założył hanbok tylko raz w życiu na nasz ślub i myślę, że to mu wystarczy.
Anna: Jak w takim razie Steve zwrócił twoją uwagę?
Monika: Zwróciło moją uwagę to, że na tle innych Koreańczyków, których znałam, był o wiele bardziej wyluzowany. Mimo że opinia na jego temat w naszej firmie krążyła taka, że jest bardzo apodyktyczny, w pracy zupełnie tego nie odczułam. Kiedy zaczęliśmy się spotykać, od razu wiedzieliśmy, że to jest „to”.
Anna: To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Monika: Może nie od pierwszego, bo znaliśmy się dużo wcześniej jako współpracownicy. Stosunków zawodowych nie można chyba jednak porównywać z prywatną znajomością.
Anna: Pracowaliście dla tej samej firmy?
Monika: Ja pracowałam dla LG Electronics, a on dla Samwha – firmy, która współpracuje z LG Electronics. Pracowaliśmy w tym samym budynku.
Anna: Co się takiego stało, że nagle coś między wami zaiskrzyło?
Monika: Steve spotkał mnie na korytarzu w naszej firmie. W tym czasie miał akurat lecieć do Korei na dwa tygodnie i pod wpływem niezobowiązującej rozmowy stwierdził, że przywiezie mi z Korei coś fajnego. Ja zapytałam, co takiego, na co on odpowiedział, że przywiezie mi ze swojego kraju fajnego faceta. W tamtym momencie coś między nami zaiskrzyło, mimo że wcześniej widzieliśmy się w firmie wiele razy. Za każdym razem, jak zachodził do mnie, żeby załatwić jakąś sprawę, ja go spławiałam, za co zresztą ma do mnie pretensje do dziś: „Pamiętasz, jak mi powiedziałaś, że tego mi nie załatwisz?”. No bo, kurczę, byłam strasznie zajęta! W dziale administracji zawsze coś się dzieje, a Steve przychodził do mnie z jakimiś pierdołami...
Anna: Może był zainteresowany tobą od samego początku?
Monika: Steve’ko twierdzi, że faktycznie podobałam mu się od samego początku. Natomiast ja w ogóle nie zwracałam na niego uwagi. Nie przyszło mi do głowy, że zwiążę się z Koreańczykiem, zupełnie tego nie planowałam. Tak jak mówię: Steve’owi się podobałam, ale trochę czasu minęło, zanim coś tam między nami zaskoczyło. Spotkaliśmy się na korytarzu, Steve obiecał, że przywiezie mi z Korei faceta, czemu ja dla żartu przytaknęłam. Właśnie wtedy poczuliśmy do siebie miętę. Jak już poleciał do Korei, to mimo że wcześniej nie mieliśmy kontaktu na co dzień, znaleźliśmy się na Skypie i właściwie dzień w dzień rozmawialiśmy ze sobą. Wtedy właśnie zaproponował, że po powrocie do Polski zabierze mnie na wycieczkę.
Anna: Czyli w ostatecznym rozrachunku dotrzymał słowa. Przywiózł ci tego faceta z Korei! (śmiech)
Monika: Jak przywiózł, tak się już ostał i tak jesteśmy razem.
Anna: Podejrzewam, że w LG pracowałaś z bardzo różnymi Koreańczykami?
Monika: Pracowałam z wieloma Koreańczykami, w bardzo różnym wieku, o bardzo różnych poglądach. Spektrum było bardzo szerokie.
Anna: Jaką miałaś wtedy opinię o Koreańczykach?
Monika: To jest bardzo niebezpieczne pytanie. (śmiech) Powiem tak: według mnie Koreańczycy potrafią wywoływać naprawdę skrajne emocje. Wynika to prawdopodobnie z różnic kulturowych, ale istnieją takie zachowania Koreańczyków, które są dla nas nie do zaakceptowania, przynajmniej dla mnie. Może nie są to rzeczy o ogromnym znaczeniu, ale dla mnie są ważne, typu mycie rąk po wyjściu z łazienki – to taki przykład pierwszy z brzegu.
Anna: Skąd wiedziałaś, że nie myją rąk?
Monika: No wiedziałam.
Anna: (śmiech)
Monika: Gdy pracujesz w administracji, po prostu wiesz takie rzeczy. Raz byłam zmuszona nawet oglądać Koreańczyka, który jest w toalecie i załatwia swoje potrzeby. Naprawdę coś takiego się zdarzyło, ale to temat na inny wywiad.
Anna: Wygląda na to, że poznałaś Koreańczyków od podszewki.
Monika: Naprawdę od podszewki i do tego, tak jak mówię, spektrum było bardzo szerokie. Z racji zajmowanego stanowiska zajmowałam się sprawami oficjalnymi – jak organizacja konferencji prasowych, podczas których musiałam bardzo ściśle współpracować z Koreańczykami. Jednocześnie miałam też okazję poznać ich od tej strony bardziej osobistej, kiedy na przykład szef prosił mnie o zawiezienie swojego syna do szpitala. Można byłoby napisać osobną książkę o tym, co działo się pomiędzy sferą zawodową i prywatną. Miałam styczność z Koreańczykami przez pięć lat i przez ten czas zdarzyło się tyle, że kiedy zobaczyłam, jaki jest Steve’ko, to mimo że nie znaliśmy się aż tak dobrze, mogłam z pewnością stwierdzić, że ten facet jest zupełnie inny.
Anna: Na czym ta inność polegała? Steve mył ręce po wyjściu z toalety? (śmiech)
Monika: Mył ręce, tak... (śmiech) Steve’ko mieszkał trochę w Kanadzie, był w Stanach Zjednoczonych, w Polsce mieszkał przez trzy lata. Liznął kultury zachodniej, zobaczył, jak można żyć poza koreańską enklawą. Na pewno bardziej mu pasuje system zachodni niż koreański.
Anna: A inni Koreańczycy, których poznałaś w Polsce, tacy nie byli?
Monika: Nie. Byli zupełnie inni. Koreańczycy są strasznie apodyktyczni, nie znoszą sprzeciwu i nigdy nie proszą, tylko wręcz wymagają. Coś masz dla nich zrobić, bo oni tak chcą, i nie interesuje ich, że to jest niewykonalne. Tak ma być i koniec. Jeżeli coś wygląda na niemożliwe do zrealizowania, to trzeba po prostu znaleźć sposób, żeby niemożliwego dokonać.
Anna: Nawet jeżeli chodzi o te rzeczy bardziej prywatne?
Monika: Tak. Nawet prywatne. Poza tym według mnie Koreańczycy są tacy trochę bezwstydni, brak im kultury. To oczywiście ocena z naszego punktu widzenia. Dla nich pewne rzeczy są naturalne, dla nas te same rzeczy są zupełnie z kosmosu.
Anna: Na przykład?
Monika: Na przykład mlaskanie przy jedzeniu. Dla nas jest to zupełnie nieakceptowalne, a jeżeli coś smakuje Koreańczykowi, to będzie mlaskać.
Anna: A Steve?
Monika: A Steve’ko oczywiście mlaska cały czas...
Anna: (śmiech)
Monika: ...ale rozumie już po polsku, jak mówię „nie mlaskaj”, i wtedy przestaje. Ja wiem, że jego ciągłe ciamkanie nie wynika z tego, że chce mi zrobić na złość. On jest z Korei i robi to nieświadomie, bo tak był wychowany. W Korei spędził większość swojego życia, taka jest jego kultura. Zresztą jak się spotykamy w gronie jego rodziny, to wygląda to tak, że wszyscy jedzą po swojemu... Ale ja muszę to zrozumieć. Nie mogę przecież wszystkim mówić, żeby nie mlaskali. Zawsze trzeba znaleźć ten złoty środek.
Anna: Woo Young niestety też mlaska...
Monika: To są często pierdoły, ale dla mnie akurat zachowanie przy jedzeniu jest bardzo ważne. Steve’ko próbuje zadowolić więc wszystkich na raz. Robi coś dla mnie, żebym ja była zadowolona, ale robi też coś dla rodziny, żeby i ona nie czuła się poszkodowana.
Anna: I to właśnie czyni go niezastąpionym?
Monika: Trudno oddać słowami, co czyni go niezastąpionym. Kiedy sobie jednak pomyślę, że miałabym żyć bez Steve’ka... Nawet jeżeli wściekam się na niego z powodu błahostek i w złości nachodzą mnie wątpliwości typu „po co ja w ogóle wyszłam za niego?”, to jak sobie to przemyślę na spokojnie, że przecież mogłabym wrócić do Polski i sama sobie wszystko zorganizować, to dochodzę do wniosku, że tak naprawdę tego nie chcę. Jestem już chyba tak do niego przyzwyczajona, że nie mogę bez niego żyć, jakbyśmy się perfekcyjnie zazębili. Nie wyobrażam sobie życia z kimś innym.
Anna: Za każdym razem, kiedy was obserwuję, odnoszę wrażenie, że tworzycie bardzo niestandardowy związek. Wydaje mi się, że to ty wszystko organizujesz i decydujesz o wielu sprawach. Steve sprawuje tutaj raczej rolę wykonawczą. Tak jak sama wspominałaś, Steve bezproblemowo znosi też twoje nagłe wybuchy. To chyba dosyć nietypowe dla Koreańczyka, żeby zgadzać się na taki obrót spraw. Jak to możliwe, że w pracy ludzie uważali go za apodyktycznego?
Monika: Uwierz mi, nie potrafię sobie wyobrazić Steve’ka w roli apodyktycznego Koreańczyka. Bardzo trudno go wyprowadzić z równowagi. Owszem, kiedy już tego dokonam – a trwa to bardzo długo – to też bywa wybuchowy. Z tego co słyszałam, w pracy potrafi się jednak nawet wydrzeć na ludzi, czyli zachowuje się jak standardowy Koreańczyk. Wiesz, nie miałam okażji nigdy posłuchać, co inni ludzie o nas mówią, więc twoja opinia bardzo mnie zaciekawiła. Zresztą niedawno o tym rozmawialiśmy ze Steve’em i ja mu powiedziałam, że on powinien był urodzić się kobietą.
Anna: A ty mężczyzną? (śmiech)
Monika: Tak. Może dlatego tak dobrze pasujemy do siebie. Steve’ko tak ma, że nawet jak się pokłócimy, to on bardzo szybko o tej kłótni zapomina, bardzo szybko wszystko wraca do normy. Było, minęło.
Anna: Fascynujące, bo taka postawa zupełnie zaprzecza stereotypowi Koreańczyka.
Monika: Naprawdę on nie jest typowym Koreańczykiem. Jak słucham moich koleżanek, które mają mężów Koreańczyków, to nie ma w ogóle porównania. Wydaje mi się, że Steve wybiera dobre rzeczy z każdej znanej sobie kultury, jest taką kulturową mieszanką. Oprócz mnie i ciebie nie znam żadnych innych cudzoziemek, które mają bardziej liberalnych mężów. Znam trzy dziewczyny, które nie są Polkami, a ich mężowie to Koreańczycy z krwi i kości. Uważają, że kobieta musi sprzątać i wychowywać dzieci, podczas gdy zadaniem mężczyzny jest zarabianie pieniędzy. To faceci, którzy w ogóle nie pomagają w domu... Są tacy „koreańscy” po prostu. Mnie to nie przeszkadza, bo to nie jest moja sprawa. Z drugiej strony mój teść też jest taki, że po jedzeniu nie sprzątnie po sobie, tylko czeka, aż zrobi to za niego żona. Moja teściowa więc zasuwa. Ja uważam, że tak nie powinno być – zawsze każę Steve’owi, żeby nie tylko sprzątał po sobie, ale też mył naczynia. Gdyby Steve był typowym Koreańczykiem, to nie wiem, czy byśmy się tak zgrali.
Anna: A ta gorsza strona? Co ci się nie podoba w Stevie?
Monika: Jest dużo rzeczy fajnych, ale też dużo niefajnych. Steve w pracy jest bardzo zdyscyplinowany, wszystko ma dopięte na ostatni guzik. Natomiast jeżeli chodzi o nasze życie rodzinne, staje się trochę lekkoduchem. Na przykład proszę go, żeby zarezerwował bilet na pociąg. Trzy dni później pytam, czy to zrobił, a on mówi mi, że zapomniał. Powtarzam więc, żeby się do tego wziął, a on znowu za trzy dni przeprasza, że wyleciało mu to z głowy. Albo umawiam się z nim o dziewiątej, że mnie odbierze z przedszkola. Szybciej wychodzę, żeby się nie spóźnić, czekam o tej dziewiątej pod przedszkolem, po czym on mówi mi przez telefon, że ciągle jeszcze siedzi w firmie. Każdą obietnicę i jej niespełnienie kwituje słowami „Tak tylko mówiłem”, „I just say so”. Mnie to doprowadza do białej gorączki, bo ja lubię konkretne działania. Mam wrażenie, że Steve w życiu prywatnym chce być bardziej wyluzowany. To jest chyba jednocześnie i wada, i zaleta. Na całe szczęście summa summarum wszystko i tak wychodzi na to, co powinno być. Jedynie cały proces dochodzenia do celu bardzo mnie męczy, bo ja lubię konkrety.
Anna: Jesteś taka „koreańska”! (śmiech)
Monika: Tak!
Anna: A jakie było twoje pierwsze wrażenie po spotkaniu Steve’a? Co utkwiło ci najbardziej w pamięci?
Monika: Na początku znałam Steve’a od tej strony bardziej oficjalnej. Do pracy przychodził w garniturze, co mi się zawsze bardzo podobało. Na naszą pierwszą randkę przyszłam więc odstrzelona, w szpilkach, makijażu. Steve natomiast pojawił się w spodniach hip-hopowych, wyciągniętych ciuchach i czapce z daszkiem. Nie poznałam go. Mimo tego pierwszego zgrzytu fajnie się nam rozmawiało. Umówiliśmy się na rynku we Wrocławiu, ale przed pojawieniem się Steve’a zaczepiło mnie trzech Włochów. Steve wyluzowany przystanął na uboczu i czekał, aż Włosi skończą swoje podchody. Ja go nie widziałam. To było trochę inne zachowanie, niż można było oczekiwać i to też chyba w jakiś sposób mnie ujęło. Nie lubię zazdrośników i zaborczych mężczyzn.
Anna: Ty na obcasach, on w spodniach z obniżonym krokiem. Musieliście ciekawie wyglądać...
Monika: Jak wiesz, mój mąż jest mniej więcej mojego wzrostu, więc jeszcze jak ja wystąpiłam w szpilkach... (śmiech)
Anna: (śmiech)
Monika: Poszliśmy na drinka. Na początku sytuacja była dosyć niezręczna, bo Steve’ko jest bardzo nieśmiały i raczej milczący. Ja musiałam więc przejąć pałeczkę i opowiadać o dupie Maryni, a on o tej dupie Maryni cierpliwie słuchał.
Anna: Rozmawialiście po angielsku?
Monika: Tak. Ja wtedy po koreańsku nic nie potrafiłam powiedzieć, a on po polsku znał oczywiście tylko brzydkie słowa.
Anna: (śmiech)
Monika: Nawet teraz zresztą mówimy do siebie po angielsku, przeplatając trochę językiem polskim i koreańskim. Podczas naszej pierwszej randki coś między nami drgnęło do tego stopnia, że jeszcze tego samego wieczora omawialiśmy szczegóły wspólnego wypadu. Po tym wyjeździe zostaliśmy już parą, jak stare dobre małżeństwo, a przecież byliśmy bliżej ze sobą może z miesiąc.
Anna: Wasze pierwsze randki miały miejsce w Polsce. Czy Steve stosował się do tutejszej etykiety – przepuszczał cię przodem, odsuwał krzesło, podawał płaszcz?
Monika: Dopiero tutaj, w Korei, okazało się, że ze Steve’a to raczej taki koreański dżentelmen...
Anna: (śmiech)
Monika: ... i muszę go uczyć wielu rzeczy. W Polsce chyba nie był szczególnie „dżentelmeński”, ale nie pamiętam też nic rażącego w jego zachowaniu.
Anna: Twoje spotkania ze Steve’em różniły się jakoś od tych z Polakami?
Monika: Wielkich różnic nie było. Ja też więcej doświadczeń miałam z obcokrajowcami, z Polakami spotykałam się rzadziej.
Anna: Dlaczego?
Monika: Nie wiem. Może gdzieś tam w głowie wydawało mi się, że w końcu wyjdę za obcokrajowca, i chciałam się do tego przygotować, (śmiech) Mimo że wszyscy moi poprzedni partnerzy byli Europejczykami, w randkach ze Steve’em nic mnie szczególnie nie zaskoczyło. Zdziwiło mnie jedynie to, że tak szybko się zgraliśmy. Niemalże natychmiastowo. Ja jestem taką osobą, której zawsze coś nie pasuje. Byłam raczej wybredna i niezdecydowana w stosunku do poprzednich partnerów. Ze Steve’em natomiast nasza znajomość potoczyła się bezproblemowo. Nie miałam żadnych wątpliwości i chyba to właśnie było dla mnie największym zaskoczeniem.
Anna: Gdzie pojechaliście na swój pierwszy wypad?
Monika: Pojechaliśmy do Szczecina. Ścigaliśmy się gokartami i pokonałam go chyba czteroma okrążeniami – tak wolno jeździł. Steve był pod ogromnym wrażeniem: „Wow, jak ty jeździsz!”.
Anna: (śmiech)
Monika: To była nasza kartingowa miłość.
Anna: Przygotowaliście się jakoś szczególnie do podróży do Szczecina?
Monika: To był do tego stopnia spontan, że jak Steve’ko po mnie przyjechał, to okazało się, że jedziemy z jego dwoma kolegami z pracy.
Anna: Monika i trzech Koreańczyków.
Monika: Tak. Okazało się, że to byli bardzo fajni, młodzi chłopcy po dwadzieścia parę lat. Taki właśnie jest Steve’ko – upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Wcześniej umówił się w firmie, że zabierze nowy narybek na majówkę, a że się ze mną już umówił, to ich też wziął ze sobą. Podjechał po mnie i mówi: „Wsiadaj”. Ja odpowiadam: „Ale wiesz, tam ktoś siedzi”, na co on: „Spoko, to ode mnie z pracy. Wsiadaj”. No to wsiadłam. Pojechaliśmy przez Niemcy, więc trochę też zwiedziliśmy, bo ja chciałam pokazać Steve’kowi odrobinę Europy.
Anna: Nie byłaś zawiedziona, że zabrał inne osoby?
Monika: Nie byłam, bo on ich i tak puszczał samopas; w ogóle się nimi nie przejmował. Chodził cały czas ze mną.
Anna: Jak wyglądały kolejne randki?
Monika: Chodziliśmy do kina, byliśmy na wyścigach konnych. Choć muszę powiedzieć, że to nie były prawdziwe wyścigi konne, bo jak dla mnie na takie wyścigi trzeba pójść w kapeluszu. A ja kapelusza nie miałam, więc nie mogę uznać, że w nich uczestniczyłam.
Anna: (śmiech) A w Korei byłaś na torze wyścigowym?
Monika: Nie byłam, bo nie miałam kapelusza...
Anna: (śmiech)
Monika: ... ale teraz już mam, więc możemy się razem wybrać. Anna: Dobra, tylko teraz to ja muszę sobie sprawić kapelusz. Monika: Ale wiesz, ja mam taki „ą, ę” kapelusz, więc musisz się postarać. Mam też suknię, choć Steve mówi, że będzie siara, ale według mnie na wyścigi trzeba iść jak na salony, (śmiech) Wracając do tematu, to nasze randki wyglądały bardzo różnie. Muszę też powiedzieć, że takich prawdziwych randek odbyliśmy niewiele. Dosyć szybko zdecydowaliśmy się ze sobą zamieszkać, a jak już się z kimś mieszka, to zupełnie inaczej to wygląda. Siedzieliśmy na kanapie i oglądaliśmy filmy.
Anna: A jak to się stało, że nagle zdecydowaliście się na wspólne mieszkanie? Kto pierwszy podsunął taki pomysł?
Monika: Wcześniej wyznaliśmy sobie miłość, ale prawdę mówiąc, przeprowadziliśmy się w jedno miejsce dla wygody. Ja miałam wtedy swoje mieszkanie, a Steve swoje. Cały czas jednak spędzaliśmy razem i w pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że przemieszczanie się i targanie ze sobą rzeczy z jednego miejsca na drugie nie ma większego sensu. Podeszliśmy do sprawy bardzo pragmatycznie – przeniosłam się do jego mieszkania, bo było opłacane przez firmę.
Anna: Nie obawiałaś się, że Steve będzie musiał w pewnym momencie wyjechać?
Monika: Steve od samego początku mówił, że prędzej czy później będzie musiał wrócić do Korei – wyłożył kawę na ławę. Mnie to się bardzo spodobało. Oznajmił mi, że dla niego to jest poważny związek, ale muszę się liczyć z tym, że oboje będziemy musieli wyjechać do Korei, bo on jest najstarszym synem, a najstarszy syn musi opiekować się swoimi rodzicami. Jego rodzice nie wymagają jakiejś specjalnej opieki, ale tradycji musi stać się zadość i on musi wrócić. Nasz plan był taki, żeby wyjechać do Korei jeszcze bez dziecka, ale Steve i tak mówił już o ślubie, argumentując, że wspólne życie bez ślubu nie będzie w Korei mile widziane.
Anna: Czyli podszedł do sprawy bardzo praktycznie...
Monika: Tak. Po poprzednich punktach w programie przyszedł czas na kolejny ruch. Czasem mam wrażenie, że wszystko wyliczył sobie od samego początku – nawet to, że zajdziemy w ciążę. Zrobił, jak chciał, według własnego planu.
Anna: Ile czasu zostało Steve’owi do końca kontraktu po twojej przeprowadzce do jego mieszkania?
Monika: Może ze dwa lata, ale Steve chciał wrócić jeszcze tego samego roku.
Anna: A ty nie miałaś oporów?
Monika: Wiedziałam, na czym stoję, bo Steve postawił sprawę bardzo jasno: albo się zdecyduję, albo będziemy musieli podjąć jakąś męską decyzję.
Anna: Nie bałaś się wyjazdu do Korei?
Monika: A czego miałam się bać?
Anna: Miałaś już doświadczenia z bardziej konserwatywnymi Koreańczykami w firmie...
Monika: Zobacz, jaki jest Steven... Nie miałam czego się bać... Zresztą ja wychodziłam z takiego założenia, że jeżeli coś by się nie udało, to ja zawsze mogę wrócić. Nikt mnie przecież nie przywiąże w Korei do kaloryfera. Ja wtedy nie miałam żadnych wątpliwości, nie dopuszczałam do siebie myśli, że się ze Steve’em nie dogadamy.
Anna: Mieszkałaś wcześniej za granicą?
Monika: Tak. Jako studentka mieszkałam w Belgii, pomieszkiwałam też w Portugalii, więc miałam jakieś wyobrażenie, jak się mieszka za granicą. Doświadczenie w Europie ma się jednak nijak do tego, z jakimi sytuacjami trzeba się zmierzyć w Korei, bo to prawie tak samo, jakby się mieszkało w Polsce.
Anna: Przed przyjazdem do Korei przyszedł czas na zaręczyny...
Monika: Steve strasznie mnie zaskoczył. Poprosił kilkudziesięciu znajomych w Korei, żeby przysłali mu swoje zdjęcia z wypisanymi na kartce dwoma–trzema słowami po polsku. Następnie sklecił te zdjęcia w film i podłożył muzyczkę – wyszła z tego opowieść kończąca się wyznaniem miłości. Steve planował wyświetlić ten film na jakimś ekranie, być może nawet w kinie. Ja jednak byłam już wtedy w ciąży, a że była to ciąża zagrożona, większość czasu spędzałam raczej w domu. Kiedy puścił mi filmik na telewizorze, byłam bardzo osłabiona, nie za bardzo wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Zupełnie nie zrozumiałam, o co chodzi. Steve pyta się mnie: „No i jak?”, a ja mu na to: „Ale co?”.
Anna: (śmiech)
Monika: Kazał mi oglądać film jeszcze raz, po czym wyskoczył z pierścionkiem i różą. To było takie fajne, bo w jakiś sposób do Steve’ka niepasujące. Mimo wszystko jest Koreańczykiem... Jak zaprasza mnie na piwo, to spodziewać się można piwa, a nie wcześniejszego spaceru przez łąkę połączonego ze zrywaniem kwiatków. Dlatego bardzo mi się nasze zaręczyny podobały, wiedziałam, że włożył w całą akcję sporo wysiłku.
Anna: Steve oświadczył ci się i ślub odbył się w Polsce?
Monika: Tak. Nasz pierwszy ślub miał miejsce w Polsce. Byłam wtedy w czwartym czy piątym miesiącu ciąży. Wtedy co miesiąc lądowałam w szpitalu z powodu problemów zdrowotnych, ale gdzieś tam pomiędzy udało nam się zorganizować ceremonię. Na ślubie pojawiło się sporo Koreańczyków. Rodzice Steve’a też chcieli przyjechać, ale po przemyśleniu stwierdziliśmy, że to nie ma sensu ze względu na dosyć wysoki koszt przelotu. Zresztą planowaliśmy drugi ślub w Korei dla koreańskiej części rodziny.
Anna: Jak wyglądała ceremonia?
Monika: Na ślubie mieliśmy tłumacza języka angielskiego, bo taki był wymóg. Podczas składania przysięgi urzędniczka tradycyjnie zalecała nam wspierać się nawzajem i żyć w zgodzie, po czym tłumaczka przetłumaczyła Steve’owi, że ma się mnie bezwzględnie słuchać i zawsze za mną podążać. Steve wyglądał na przerażonego...
Anna: I tak już zostało. (śmiech)
Monika: Tak, bo przysiągł. (śmiech)
Anna: A jak twoi przyjaciele reagowali na wiadomość, że jesteś z Koreańczykiem?
Monika: Najczęściej zaskoczeniem. W pracy wszyscy mnie znali, bo byłam szefem administracji, a Steve’a znała przynajmniej koreańska część naszego personelu. Dla wszystkich to był wielki szok, prawie skandal. Byliśmy chyba drugą parą polsko-koreańską w naszym środowisku, z czego o tej pierwszej parze po jakimś czasie słuch zaginął. Wszyscy nie mogli się nadziwić, jak to możliwe, że Steve’ko złapał Monikę. Na początku próbowaliśmy utrzymać w tajemnicy, że ze sobą mieszkamy, ale sprawa dosyć szybko się wydała. Ktoś nas zobaczył na rynku, ktoś w knajpie czy w kinie, ktoś przyuważył, że trzymamy się za ręce. Steve musiał stawiać czoła Koreańczykom w naszej firmie, którzy bez żenady potrafili dopytywać się o najmniejsze detale naszego związku. Do mnie również przychodzili z pytaniami, bo ja im zawsze załatwiałam najbardziej prywatne sprawy i z tego powodu czuli się ze mną komfortowo. Polacy byli nie lepsi. Potem już byłam w ciąży, a ponieważ moja ciąża była zagrożona, musiałam przynieść odpowiedni kwit do pracy, co ostatecznie potwierdziło wszystkie plotki.
Anna: Jak twoi rodzice zareagowali na związek ze Steve’em?
Monika: Słabo. Moi rodzice nie pałają zbytnią sympatią do Azjatów, być może bali się, że będę musiała tak daleko wyjechać, że to inna kultura. Na pewno nie byli zbytnio zadowoleni.
Anna: Twoje rodzice znali wcześniej Steve’a?
Monika: Ja raczej nie przedstawiałam swoich chłopaków rodzicom. Nie znali też Steve’a do momentu, kiedy było między nami już dosyć poważnie. Oczywiście oficjalnie nic nie mieli przeciwko Azjacie, ale moje odczucie było takie, że nie do końca im to pasuje.
Anna: Twoi rodzice mówią po angielsku?
Monika: Nie, ale Steve’ko mówi troszeczkę po polsku i ja mówię po angielsku, więc zawsze robiłam za tłumacza. Ze strony Steve’ka jest bardzo duża chęć, żeby wszystko się jak najlepiej układało, ale moi rodzice nie wykazują zbytnio inicjatywy. Nie drążymy więc tematu.
Anna: A jak podeszła do Steve’a twoja siostra?
Monika: Moja siostra jest zakochana w Steve’ie. Bardzo się lubią.
Anna: W takim razie jak rodzice Steve’a zareagowali na całą sytuację?
Monika: Rodzice Steve’a podeszli do sprawy bardzo życiowo. Steven też na początku nie afiszował się z tym, że jesteśmy razem. Oczywiście wspomniał, że spotyka się z obcokrajowcem, ale to też w Korei jakiś temat tabu, więc nie informował swoich bliskich o przebiegu wydarzeń na bieżąco. Następna była wiadomość o ciąży, na co jego rodzice stwierdzili, że Steve jest dorosłym mężczyzną zdolnym do podejmowania własnych decyzji. Nie było żadnego dramatu. Rodzice Steve’a są super, mam wrażenie, że nie są do końca tacy „koreańscy”, i myślę, że charakter Steve’a jest w części ich zasługą. Zresztą my wcześniej rozmawialiśmy kilka razy przez Skype’a...
Anna: Po angielsku?
Monika: Steve musiał tłumaczyć, bo oni rozmawiają po angielsku gorzej niż ja po koreańsku. Pamiętam, że kiedy przyjechałam do Korei, żeby się z nimi spotkać – Milo miał wtedy cztery miesiące – musiałam przejść przez całą litanię pytań. Czułam się jak podczas wywiadu telewizyjnego. Po tej przepytywance przyszła kolej na mnie i ja zaczęłam zadawać pytania.
Anna: O co pytałaś?
Monika: Najbardziej interesowało mnie ich zapatrywanie na to, że mają synową cudzoziemkę. Odpowiedzieli, że tego rodzaju sytuacje są nieuniknione z powodu postępującej globalizacji; że jeżeli Steve’ko tak chciał, to nie jest to dla nich żadnym problemem. Muszę powiedzieć, że są i fajnymi teściami, i przykładnymi dziadkami.
Anna: Zawitałaś do Korei w zeszłym roku. To była twoja pierwsza wizyta w tym kraju?
Monika: Nie. Odwiedziłam Koreę już wcześniej trzy razy, ale to zawsze były wyjazdy służbowe, a więc zupełnie inne doświadczenia. Mieszkanie tutaj przez miesiąc czy dwa to zgoła inna sprawa niż stały pobyt.
Anna: Z grubsza jednak wiedziałaś, jak to wszystko tutaj wygląda.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.
Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.