Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Autorka bestsellerowej "Idealnej niani" powraca z nowym thrillerem!
Jest czwarty lipca i całe miasteczko zebrało się przy lokalnym basenie. W to skwarne popołudnie my,
samotne matki, nie mieszamy się z tamtymi kobietami – tymi, które mają idealne życia i szczęśliwe małżeństwa.
Kobietami takimi, jak Sabine Miller. Ale kiedy Sabine posyła mi pełne desperacji spojrzenie z drugiego końca basenu, krew zastyga mi w żyłach...
Gdy podbiegam do tylnej furtki, znajduję tylko srebrną bransoletkę z wisiorkiem, którą upuściła po drodze.
Przekonuję samą siebie, że wyobraziłam sobie tę sytuację aż do chwili, gdy pojawia się mąż Sabine.
Kiedy uświadamia sobie, że zniknęła, od razu dzwoni na policję. „Ktoś groził Sabine” oznajmia. „A teraz ją porwali”.
Prawda jest taka, że byłam ostatnią osobą, która widziała ją żywą. Teraz policja pojawia się przed moimi drzwiami i zadają pytania.
Jestem przerażona, że dowiedzą się, co zaszło wiele lat temu między mną a Sabine. Coś, o czym nigdy nikomu nie powiedziałam.
ALE MUSZĘ TO KOMUŚ WYZNAĆ. POTRAFISZ DOCHOWAĆ TAJEMNICY?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej mamy, taty i siostry.
Jesteśmy czworgiem Pielgrzymów
PROLOG
– Sabine! – Słyszę za sobą krzyk, groźba niosąca się wrzaskiem po lesie.
Gałęzie szarpią mnie za ramiona, ich ostre końce rozrywają mi ubranie i wyrywają włosy. Gdybym zatrzymała się, żeby spojrzeć na swoje ciało, zobaczyłabym krew.
Ale nie mogę stanąć, nie mogę martwić się o rozcięcia na skórze, bo oni się zbliżają – są za blisko. Znajdą mnie. Powalą mnie na ziemię i wtedy…
Serce tłucze mi się o żebra, zaschło mi w ustach, a jedyne, co czuję, to strach. Rzucam się do przodu, ale ciężko jest zobaczyć coś w ciemności.
Kolejna gałąź smaga moją twarz, bolesne cięcie przez policzek, odwracam się, zataczam, ziemia unosi się i opada pod moimi stopami, każdy korzeń grozi mi przewróceniem.
Uderzam w coś twardego – moja kostka roztrzaskuje się o kamień, następuje okropny chrzęst i wylatuję do przodu. Moje ciało miota się w powietrzu, aż opadam płasko na brzuch, moje dłonie ślizgają się po liściach, a ziemia wchodzi pod paznokcie. Z ust wyrywa mi się krzyk.
Ale to niejedyny odgłos. W oddali trzaskają gałęzie. Słyszę ciężkie kroki tego, kto mnie goni.
Gdzieś nad drzewami rozbłyskują fajerwerki. Kiedyś myślałam, że fajerwerki były ładne…
Podnieś się! Wstań! Krzyczę na siebie, walcząc, żeby podnieść się na nogi. Strach przejmuje nade mną władzę, zmęczenie również, a moje gorączkowe oddechy wypełniają uszy. Ale muszę biec dalej.
Znajdź pomoc. Ruszaj się. Ratuj siebie, Sabine. Te myśli powtarzają się w mojej głowie.
Kolejne spojrzenie w nocne niebo.
Nie umrzesz w ciemności.
CZĘŚĆ PIERWSZA
TERAZ
ROZDZIAŁ 1
Erica
Sobota, basen
Siedzą tam. Na brzegu basenu sąsiadów, Sabine i jej ekipa ze swoimi ręcznikami z monogramami i szklankami z inicjałami na bokach. Na jej widnieje SLM, jak Sabine Lorelei Miller, na wypadek, gdyby ktoś omyłkowo zabrał jej drinka. Wszystko opatrzone monogramem: wizytówka kobiet z południa.
Trudno jest nie zauważyć trzech kobiet, leżących ramię w ramię na leżakach, w pasujących do siebie zielonych daszkach przeciwsłonecznych i z włosami ściągniętymi w kucyki: włosy Moniki są kruczoczarne, Sabine ma miodowy blond, a Carol – naturalnie rude.
Ich ulica nosi nazwę Honors Row. Nie moja, ich. Mieszkamy w tym samym sąsiedztwie, ale poruszamy się w zupełnie innych kręgach. Te inne kobiety, jak je nazywaliśmy. Te piękne, były wszystkim, o czym marzyłam. Kiedyś chciałam być taka jak one, mieć ich pieniądze i szczęście, żyć, śmiać się i bawić, cieszyć się idealnym małżeństwem. Ale już nie teraz.
Moja córka zamyka za mną furtkę do basenu, metal głośno uderza o słupek, a ja odrywam wzrok od Sabine i wracam do teraźniejszości i przyjęcia mojej rodziny nad basenem z okazji Czwartego Lipca.
Nasza grupa wciska się na patio: ja i dwójka moich dzieci, zgrzani i spoceni od ciągnięcia toreb przez betonowy parking, a także moja najlepsza przyjaciółka Tish i jej pięcioletni syn Charlie. Ma zaróżowione i poplamione od gorąca policzki, a rączki wciśnięte w pływaczki.
– Erica, weź to, dobrze? – pyta Tish, wypakowując jeden z makaronów basenowych dzieciaków, żeby móc lepiej złapać lodówkę na kółkach. Jedno z nich jest odwrócone w przeciwną stronę do chodnika i odnotowuję w pamięci, żeby jak najszybciej wymienić lodówkę.
Wpycham makaron pod ramię, ale czuję, że wyślizguje mi się, bo jestem już obładowana trzema płóciennymi torbami, a kluczyki do samochodu zwisają mi z palca, więc popycham makaron w stronę mojej jedenastoletniej córki. Lydia bierze go bez słowa, jest zbyt zajęta przeczesywaniem wzrokiem basenu w poszukiwaniu przyjaciół.
Również się rozglądam. Na basenie jest pełno ludzi, ale kto mógłby ich winić za przyjście tutaj? Nie bez powodu lipiec w Huntsville w Alabamie jest nazywany Przedsionkiem Piekieł. Nasza okolica, położona u podnóża Appalachów, nocą skrywa się w cieniu Monte Sano, a domy rozstawione są wzdłuż wielkiej doliny. Ale w ciągu dnia, a zwłaszcza latem, nie istnieje nic tylko skwar.
Oślepiające słońce odbija się od betonu, woda błyszczy elektryzującym błękitem. Macham głową, żeby okulary zsunęły mi się z czoła i zakryły oczy. Wielki termometr wiszący na ścianie domku klubowego pokazuje temperaturę mogącą swobodnie zapewnić udar – trzydzieści pięć stopni Celsjusza. Jest piąta po południu. Jeszcze trzy godziny do zachodu słońca.
Przyjechaliśmy tutaj głównie ze względu na wieczorny pokaz fajerwerków. Czwarty Lipca, wtedy możemy spędzić czas nad basenem i podziwiać sztuczne ognie rozświetlające niebo, z twarzami skierowanymi w górę, klaszcząc i wiwatując. Co roku w naszej okolicy dają z siebie wszystko i w tym nie będzie inaczej. Mówi się, że fajerwerki będą jeszcze okazalsze niż ostatnim razem, a na przyjęcie zaproszono każdego – o ile zapłacił składkę członkowską. Tę składkę, na którą, muszę przyznać, odkładałam miesiącami.
Grupa dzieci ustawia się w kolejce, żeby pomalować sobie twarze. Mają na sobie kostiumy kąpielowe we wzór amerykańskiej flagi i trzymają w dłoniach lizaki lodowe, topniejące w słońcu. Menedżerka klubu przechodzi obok w niebiesko-białej sukni i woła: „Szczęśliwego Czwartego Lipca!”, a my odpowiadamy tym samym.
Wszyscy są tacy radośni i wiem, że zapamiętam ten moment. Zatrzymuję się akurat w chwili, gdy fajerwerki wypełniają niebo.
Tish idzie przodem, jej długie blond włosy są związane w niedbały kok, maleńkie kosmyki kręcą się na jej czole. Idziemy za nią i tak rozpoczyna się nasz proces szukania dla siebie miejsca. Stolik byłby najlepszy, leżaki nawet jeszcze lepsze, ale o tak późnej porze i z zaplanowanymi na wieczór fajerwerkami będziemy mieć szczęście, jeśli znajdziemy choć jedno krzesło.
Kiedy jesteśmy w połowie drogi, pot spływa mi za uszami, a Taylor, moja młodsza córka, która ma siedem lat, ciągnie za kucyk gładko zaczesany na czubku głowy. Nasze klapki stukają rytmicznie na betonie, gdy stopniowo przedzieramy się przez tłum.
Tish wymija płaczące dziecko, którego pielucha kąpielowa może w każdej chwili pęknąć. Mężczyzna smaruje syna kremem przeciwsłonecznym od stóp do głów, dziecko nadyma policzki, wstrzymując oddech. Muzyka dudni z klubowych głośników, odtwarzając najnowsze hity, dzieciaki mkną po zjeżdżalni, każde krzyczy głośniej niż poprzednie, a matki na dole odsuwają swoje machające rączkami pociechy.
Tish zauważa krzesło, pędzi do niego i stawia swoje torby, jakby wbijała flagę. Czym prędzej również odkładam swoje rzeczy, zanim rozejrzę się po okolicy, a dokładniej kawałku betonu, który zaanektowałyśmy. Kolejne krople potu spływają mi po czole, więc sięgam do tyłu, zawiązując mocniej supeł na karku.
Kolejne spojrzenie na kupkę ręczników leżących u naszych stóp. Jedno krzesło. Pięć osób.
Ale Tish już rusza. Zauważyła krzesło, którego jedna z rodzin widocznie już nie używa i pyta uprzejmym głosem, który słyszałam u niej podczas niezliczonych spotkań budżetowych w pracy, czy możemy je wziąć. Kobieta zgadza się, nawet nie podnosząc wzroku znad czasopisma.
Tish ciągnie krzesło do nas.
– Piwo dla mnie – mówi.
Z szerokim uśmiechem wyjmuję z lodówki dwa Blue Moon i wsuwam je do schładzaczy, wrzucając nakrętki do torby, gdy obie bierzemy długi łyk. Ale przed nami nasz przychówek zaczyna się niecierpliwić, są już gotowi, by rozpierzchnąć, więc odstawiam butelkę i podaję Tish krem z filtrem 50.
Pracujemy z zapałem, smarując nasze dzieci kremem, szczególną uwagę poświęcamy wrażliwej skórze pod oczami, a zwłaszcza piegowatemu noskowi Charliego. Lydia nalega, że chce zrobić to sama i ostrożnie rozprowadza krem po twarzy, z precyzją kogoś, kto zapewne eksperymentował z moimi kosmetykami w domu. Zatrzaskuje korek i tyle, zrobione.
Tish i moje córki są zżyte, zupełnie jak ja z jej synem, Charliem. Praktycznie jest dla nich ciocią, zna je, odkąd były małe i jest stałym elementem naszego życia. Ona i Charlie mieszkają tuż za rogiem i często do nas wpadają. Obie jesteśmy rozwiedzione, więc ten chaos również jest dla nas czymś wspólnym. Pracujemy też w tej samej branży, w przedsiębiorstwie związanym z obronnością, a stanowiska te dostałyśmy po latach pracy dla rządu, chociaż ostatnio czuję się tym wszystkim coraz bardziej znudzona. Od niedawna coś ciągle mnie rozprasza.
Taylor wierci się, żeby uciec z mojego uścisku, ma ramiona pokryte białymi smugami kremu, który próbuję wsmarować.
– Jesteś gotowa – mówię jej, więc rozluźnia ramiona, ale wtedy nakładam jeszcze jedną porcję na jej kark, co sprawia, że piszczy.
– Przestań! – Uśmiecha się bezzębnie.
Klepię córkę żartobliwie po pupie, a potem Charliego w tył nóg.
– Uciekajcie. Idźcie popływać. – Śmieję się.
Dwoje młodszych pędzi w stronę płytkiego brzegu z zabawkami wodnymi w dłoniach. Lydia biegnie poszukać przyjaciół w pobliżu trampoliny.
Siadam z powrotem, wypuszczam oddech i pragnę, by wreszcie ogarnął mnie spokój. Ale nie wiedziałam, jak krótkotrwałe to będzie.
ROZDZIAŁ 2
Sabine Miller wstaje. To nic wielkiego, wszyscy raz na jakiś czas podnoszą się z krzeseł, żeby pójść do łazienki, kupić coś w klubowej kawiarence, pochodzić i porozmawiać ze znajomymi – ale ona wychodzi przed fajerwerkami. Nakłada białą sukienkę i zsuwa ją w dół talii, wsuwa jedną stopę w klapek, a potem drugą. Zabiera swoje czasopismo, szklankę i kluczyki do samochodu, po czym powiedziała coś do Moniki i Carol. Jej przyjaciółki skinęły, żeby usiadła z powrotem.
Pokazuje w stronę parkingu, a potem na coś w oddali, może na dom. Kobiety krzywią się, ale Sabine podnosi lodówkę, jakby zapewniała je, że uzupełni tylko napoje i zaraz do nich wróci. Carol potrząsa szklanką – pustą – a Monica rzuca żart, który rozśmiesza całą trójkę.
Monica i Carol mają na sobie prawie identyczne dwuczęściowe kostiumy, takie ze skręconymi biustonoszami bez ramiączek, które uwydatniają ich umięśnione brzuchy i ramiona. Ćwiczą pilates tak często i robią tyle kilometrów pieszo po Green Cove, że zasłużyły na te ciała, Sabine również. W większość poranków widzę całą trójkę idącą w szybkim tempie w stronę rezerwatu przyrody, ich kucyki i zielone daszki podskakują w jednym rytmie, podczas gdy ja zmierzam do pracy. Mam szczęście, jeśli uda mi się wyrwać na krótki joggingw weekendy.
Odwracam wzrok i siadam obok Tish. Kładzie stopę na krzesło i marszczy brwi, patrząc na lakier do paznokci w kolorze Dark Raven, który zaczął już odpryskiwać.
Słońce pali nas w głowy, a jako że nie miałyśmy tyle szczęścia, by usiąść pod parasolem, pot spływa mi po plecach i wsiąka w materiał mojej sukienki, która przywiera do skóry. Ale wiem, że posiedzimy jeszcze trochę dłużej. Robimy tak za każdym razem – puszczamy dzieciaki do basenu, dokańczamy piwa i same wskakujemy do wody.
Głęboki śmiech dobiega do moich uszu i podnoszę wzrok. To jeden z tatusiów, Tom Humphries, skacze na bombę przy głębszym końcu. Tom sprzedaje tyle nieruchomości, że może sobie pozwolić na utrzymanie domu przy Honors Row, jego nieskazitelne podwórko otrzymało ostatnio nagrodę Ogrodu Miesiąca, a jego żona Genevieve jest odpowiedzialna za rozsyłanie z precyzją nauczycielki newslettera do mieszkańców Green Cove. W ostatnim ogłaszała wzrost opłat dla właścicieli domów, pieniądze te są prawdopodobnie niezbędne do utrzymania porządku w okolicy i bez mała dziesięciu kilometrów malowanego płotu. Ale jestem prawie pewna, że opłacany jest z tego również wodospad przy wjeździe na Honors Row. Genevieve rozciąga się na krześle, a jej idealnie pomalowane paznokcie u stóp są wycelowane w słońce.
Zauważam też Jeffa Maddoxa, sąsiada mieszkającego dwie ulice ode mnie. Klęczy przy brzegu basenu i pomaga córce z pływaczkami. Kiedy mnie dostrzega, macha niezręcznie, a ja odpowiadam w podobny sposób.
Ja i Jeff raz poszliśmy na randkę. Wyszło niespecjalnie, główną atrakcją wieczoru był wspólny talerz kurczaka w curry w lokalnej tajskiej knajpce. Rozmowa z Jeffem była jak brodzenie w błocie. Pogawędka o pogodzie byłaby łatwiejsza, a może o trawniku, bo często widzę go z kosiarką w weekendy.
Po tym powiedziałam Tish, że nigdy więcej nie pójdę na randkę z sąsiadem. Już wystarczająco kiepskie jest to, że możemy wpaść na siebie nad basenem, ale przejeżdżanie obok siebie albo spotykanie się w sklepie?
Zamiast tego zaczęłyśmy korzystać z aplikacji randkowych i efekt był dużo lepszy. Tish poznała kogoś mieszkającego jakieś dwadzieścia minut od nas, w Harvest. Jest rozwiedziony i ma dzieci w podobnym wieku, co Charlie. Ale ostatnio ją wystraszył, mówiąc o drugich szansach i ponownym ożenku Tish zapewnia mnie, że działają powoli. A ja właśnie zaczęłam spotykać się z facetem imieniem Terry. W zeszłym tygodniu trochę ze sobą pisaliśmy przed pierwszą randką. Mam nadzieję, że w przyszły weekend spotkamy się znowu. Terry jest rozwiedziony, nie ma dzieci, sprzedaje oprogramowanie dla firmy technologicznej. Przynajmniej śmieje się z moich żartów, czego Jeff Maddox nie był w stanie zrobić.
Słyszę odgłos trampoliny i tym razem to Lydia, gotowa do skoku zatyka palcami nos i unosi jedną rękę nad głowę. Wskakuje do wody z pluskiem, a kiedy wypływa na powierzchnię, odwraca się do mnie, mruga, żeby pozbyć się wody i uśmiecha się szeroko. Wiwatuję, a Tish podnosi wzrok i również zaczyna klaskać.
Ktoś krzyczy od strony głębszego końca – to Carol. Przykłada zwiniętą dłoń do ust i woła do córki:
– Skocz z łabędzia! – A potem łapie Sabine za ramię i trzyma mocno, nalegając żeby popatrzyła, zanim pójdzie.
Córka Carol wciąga się na dmuchanego łabędzia, podnosi się na nogi, przez chwilę łapie równowagę, a potem skacze do wody z przewrotem, gdy dmuchana zabawka odskakuje i sunie przez wodę. Dziewczyna wypływa na powierzchnię.
– Grzeczna dziewczynka! – krzyczy Carol, a jej młodsza córka wdrapuje się, żeby oddać skok.
Monica mówi coś do Sabine i obie uśmiechając się, patrzą na synów Moniki, dryfujących leniwie na materacu w pobliżu. Żaden z nich nie podnosi głowy, żeby spojrzeć, co się dzieje. Sabine nie ma dzieci.
Sabine poprawia na ramieniu pasek od przenośnej lodówki i posyła koleżankom całusa, na jej nadgarstku błyszczą srebrne bransoletki, jedna z jasnoniebieskim wisiorkiem. Odbija się od niego promień słońca. Koleżanki również posyłają jej całusa, ale robią to niedbale. Czym prędzej odwracają głowy, żeby obejrzeć skok drugiej z dziewczynek.
Sabine waha się przez chwilę. Chce coś powiedzieć, ma skupiony wzrok, rozchylone usta, jakby jakaś myśl przelatywała jej przez głowę. Ale moment mija, a jej twarz jest bez emocji. Przyjaciółki nie zwracają już na nią uwagi.
Patrzy w dół na swoje stopy, na wodę. Na drugą stronę basenu. Nasze spojrzenia się spotykają.
Wstrzymuję oddech, zamieram w miejscu. Ale nie odwracam wzroku.
To tylko zbieg okoliczności, nic więcej. Akurat znalazłam się na linii jej wzroku. Wpatruje się w coś w oddali, w kogoś stojącego za mną albo nowe rośliny zasadzone przy bramie.
Ale nie, nie można tego z niczym pomylić. Znajdujemy się dokładnie naprzeciwko siebie, w niewielkiej odległości – niecałe cztery metry – więc mogę z pewnością stwierdzić, że patrzy wprost na mnie. Jej uśmiech znika i zastępuje go coś twardego. Drgnięcie. Błaganie i ból.
I coś jeszcze – może to sobie wyobrażam – czy ona wygląda na przerażoną?
Czuję dreszcze na skórze głowy, ta chwila przecina czas. Spojrzenie trwa zaledwie kilka sekund, ale jest wystarczająco długie. Uczucie niepokoju spływa mi po kręgosłupie, aż jedyne, co pragnę zrobić, to wyswobodzić się od jej spojrzenia i odwrócić wzrok.
Coś właśnie zaszło między nami – nie mam pojęcia co, ale jestem pewna. Pomyślała o czymś. Przypomniała sobie coś. I tylko ja dostrzegłam ten cień na jej twarzy.
Ale co, Sabine?
Co mogłoby być nie tak z twoim życiem? I dlaczego spojrzałaś na mnie? Żyjemy w zupełnie różnych światach. Ty mieszkasz na Honors Row, a ja nie. Nie chadzamy na te same przyjęcia. Jedyne, co mamy wspólnego, to ten basen w sąsiedztwie.
Ale nie jest mi dane zapytać, bo Sabine odwraca głowę i już jej nie ma, furtka zatrzaskuje się za nią.
I prawdę mówiąc, gdybym za nią zawołała, nie jestem pewna, czy powiedziałaby mi cokolwiek. Nie jestem kimś, komu chciałaby się zwierzyć. Pomimo gorąca nagle robi mi się zimno.
*
– Drogie panie, czy ona jest tutaj? Widziałyście ją?
Jestem po drugiej stronie basenu, stoję w kolejce z dziećmi, które od godziny błagały o malowanie twarzy. Mark Miller, mąż Sabine, zmierza dokładnie do miejsca, w którym siedzą przyjaciółki jego żony, a kiedy tam dociera, nie mogę się powstrzymać i wychylam się, żeby posłuchać. Nie potrafię zapomnieć spojrzenia, które mi posłała.
Jest coś jeszcze, bransoletka, którą znalazłam niedaleko furtki. Srebrna, z jasnoniebieskim wisiorkiem, bardzo przypominająca tę, którą miała na nadgarstku. Kolejny dziwny zbieg okoliczności – akurat ja ją znalazłam, chociaż wokół furgonetki z lodami kręcił się tłum ludzi, głównie dzieci błagające rodziców o pieniądze.
Jakim cudem ta bransoletka spadła? Czy zahaczyła się o pasek lodówki, którą Sabine niosła na ramieniu i zapięcie się poluzowało? A ona w pośpiechu nie usłyszała, jak upadła na ziemię?
Teraz bransoletka leży w mojej torbie. Myślę sobie, że oddam ją Sabine, kiedy wróci. Mogę podać ją szybko albo zostawić na krześle, kiedy jej przyjaciółki nie będą patrzeć. Nie musimy rozmawiać.
Ale Mark przysiadł teraz na brzegu krzesła Sabine i wygląda kompletnie nie na miejscu, w spodniach khaki, krawacie i koszuli. Ma amerykańską flagę przypiętą do kieszonki, jak człowiek w ciągłym trybie kampanii.
Podnosi swoje buty – brązowe, skórzane mokasyny, wyglądające na drogie, ale nagle uświadamia sobie, że włożył stopy w kałużę wody. Nie spuszcza wzroku z przyjaciółek Sabine.
Mark Miller, nasz komisarz okręgowy, ubiega się o kolejną kadencję na jesieni, a bilbordy zdobią całą okolicę, jego złociste włosy i lśniące, białe zęby błyszczą z każdego rogu, a reklama radiowa obiecuje dalsze zrozumienie dla samorządu. Wybory odbywają się w listopadzie i jak dla mnie to pewniak. Wielu naszych sąsiadów głosuje na niego.
Jest poważny, ale bardzo lubiany. Błyszcząca gwiazda lokalnej polityki, która nie popełnia żadnych błędów. Stworzenie nowego oddziału chirurgii w lokalnym szpitalu to jego główne osiągnięcie, a do tego zapewnił wzrost ekonomiczny, utrzymujący się przez ostatnich kilka lat. Kilka firm ogłosiło przeniesienie kwater głównych do Północnej Alabamy, a co za tym idzie, stworzenie nowych miejsc pracy. Mark Miller jest wszystkim, a nawet więcej niż tym, czego mogłoby się chcieć od komisarza okręgowego. Nie szkodzi też, że jest zabójczo przystojny.
– Sabine? – pyta Monica, a Mark czeka na odpowiedź.
– Tak. Jest tutaj, prawda?
– Tak, ale… – Pochyla się i klepie Carol po ramieniu. – Poszła do domu, prawda, Carol? Chyba mówiła, że tam właśnie idzie?
Carol przechyla głowę na bok.
– Poszła przynieść nam napoje. – Zerka na zegarek. – Ale to było godzinę temu.
Mark przykłada telefon do ucha.
– Nie odbiera. Dzwoniłem kilka razy i nic. – Kiwa w stronę Moniki i pyta – Możesz spróbować?
Przede mną zwalniają się dwa krzesła, a Taylor i Charlie podskakują do przodu. Taylor wskazuje na jedno ze zdjęć i mówi: „A może to?” albo „A może biedronka?”, a ja tylko słabo kiwam głową, niepewna, czy pyta mnie, czy Charliego, a może nastoletnią dziewczynę, która maluje twarze, bo mam przechyloną głowę i jestem boleśnie świadoma, że wciąż podsłuchuję.
Monica marszczy brwi.
– Ode mnie też nie odbiera. Może wyciszyła dźwięki.
Carol wzrusza ramionami.
– A może poszła do sklepu i zostawiła telefon w samochodzie.
– Myślałam, że miałeś być w pracy? – mówi Monica.
– Byłem, ale skończyłem wcześniej – odpowiada. – Pomyślałem, że będzie miło, jeśli dołączę do was i zrobię Sabine niespodziankę. Przyjdę i razem obejrzymy fajerwerki.
– Jesteś taki dobry – stwierdza Monica. – Taki kochany. Franka to nie obchodzi.
– Teda też nie – dodaje Carol.
Podnosi telefon i próbuje ponownie.
– Dlaczego nie odbiera? – Długa, ciężka pauza, kiedy wpatruje się w basen. – Myślę, że coś jest nie tak.
Kobiety nie odpowiadają i jest coś upiornego w tej ciszy. Carol prostuje ramiona. Włoski na moim karku stają dęba z niepokoju.
– Ubiegłej nocy – zaczyna Mark. – Była przestraszona.
Monika kręci głową.
– Wszystkie jesteśmy przestraszone. – Pociera coś leżącego na ręczniku, a jej palce przyciskają to jeszcze mocniej. – Nic jej nie będzie.
Mark wstaje.
– Coś jest nie tak. Idę do domu. Muszę sprawdzić.
Wyciąga do niego rękę, ale on się odsuwa, wygląda na zmartwionego.
– Nie spróbują ponownie – mówi Monika.
Ale Mark nie wygląda na przekonanego. Jego zwykle pewna siebie twarz teraz wydaje się przerażona. Prawie szeptem odpowiada:
– Wiesz równie dobrze, jak ja, że nie powinna iść do domu sama.
ROZDZIAŁ 3
Głos mojej córki Lydii z tylnego siedzenia:
– Co się dzieje?
Niecały kilometr od basenu skręcamy w Honors Row, kiedy zauważamy samochody policyjne ustawione wzdłuż ulicy.
Zwykle nie jeździmy tędy do domu, dużo szybciej jest objechać tyłem osiedla. Po drugiej stronie boiska do golfa. Ale kiedy pokaz fajerwerków dobiegł końca, a tłum wzdychał na każdy błysk, świst i huk, dzieci błagały, żebyśmy pojechali obok wodospadu, w którym kaskady wody rozpryskiwały się na kamieniach. Dzieci przypomniały nam, że podświetlają ją z okazji Czwartego Lipca.
Ale wychodzi na to, że dzisiaj nie zobaczymy pokazu świateł.
Lydia pochyla się do przodu, a jej twarz pojawia się pomiędzy przednimi siedzeniami, ma szeroko otwarte oczy i bez mrugnięcia mówi:
– Czyj to dom?
Tish wygląda przez okno.
– Wydaje mi się, że Millerów.
Zwalniam, czując lekki skręt w żołądku.
Tish przyciska dłoń do piersi.
– Mam nadzieję, że wszystko jest dobrze.
Udaje mi się naliczyć osiem radiowozów, których niebiesko-czerwone światła odbijają się od białych murów domu Millerów. Tuż nad ich dachem niebo rozbłyskuje fajerwerkami sąsiadów, wybuchy i świsty sprawiają, że zaciskam dłonie na kierownicy.
Funkcjonariusz policji stoi na środku ulicy i pokazuje, żebyśmy zawrócili. Robię, co każe, ale wtedy zwalniam, naciskając delikatnie na pedał hamulca i jadę zaledwie dziesięć na godzinę. Głowy wszystkich osób znajdujących się w samochodzie przechylają się, żebyśmy mieli lepszy widok.
Frontowe drzwi domu Millerów otwierają się, ukazując żyrandol wielkości mojego stołu kuchennego, rzucający światło na foyer, wyłożone marmurem i wielką klatkę schodową, a na niej kilku policjantów. Ktoś wychodzi na werandę i zamyka drzwi, światło błyszczy za nim przez ciosane szkło. Trzyma w dłoni torbę na dowody i niesie ją chodnikiem do czekającego radiowozu. Odjeżdżają, a na ich miejsce pojawia się kolejny wóz, a potem następny.
Rozglądam się za Markiem czy jakimkolwiek śladem po Sabine, ale z tego co widzę, są tam tylko policjanci, a frontowy salon wypełniają ludzie w czarnych mundurach. Karetka stoi zaparkowana przed domem, ale drzwi są zamknięte – nic nie wskazuje, żeby miała wkrótce gnać do szpitala. Żołądek skręca mi się ponownie.
– To nie wygląda dobrze – mówi Tish, ale zaczyna przy tym lekko kaszleć, zasłaniając usta, jakby nie zamierzała powiedzieć tego na głos, nie chciała przestraszyć dzieci, ale wszyscy i tak słyszeli. Nikt inny w samochodzie nie wydaje z siebie ani jednego dźwięku.
W lusterku wstecznym zauważam, że minivan podjeżdża za mną, a kierowca również usiłuje coś dojrzeć. Również zwalnia, oboje wysilamy się i wykręcamy, żeby mieć lepszy widok, ale jest za blisko i wolałabym, żeby się cofnął. Frustracja przepływa przez moje ciało i lekko naciskam pedał gazu, żeby powoli ruszyć do przodu. Ale jedyne, czego pragnę, to jeszcze trzydzieści sekund, żeby dowiedzieć się, co tam zaszło.
Myśl przychodzi do mnie znikąd – ale wiem to, wyczuwam. Coś stało się Sabine. I ona wiedziała o tym wcześniej.
To udręczone spojrzenie z drugiego końca basenu. Sposób, w jaki wyszła, gdy furtka zatrzasnęła się za nią. Siedziałam tam długo i próbowałam wymyślić, o co mogło chodzić, choć nie zdradziłam się Tish ani słowem. Jak mogłabym wytłumaczyć to spojrzenie?
Czas minął. Dzieci wyszły z basenu, prosząc o przekąski, a Tish i ja poszłyśmy popływać. Telefony Marka do Sabine pozostały bez odpowiedzi, a potem on również zaczął się o nią martwić.
Wiedział coś… ale co?
Nie powinna iść do domu sama.
Znowu przeszedł mnie dreszcz, poczułam dziwny uścisk w piersi i przełknęłam, a prąd przebiegł przez mój brzuch.
Bransoletka Sabine nadal spoczywała na dnie mojej torby. Nie miałam szansy, żeby ją zwrócić.
Mając samochód za sobą, przyspieszyłam, aż w końcu musiałam skręcić w kolejną ulicę, a dom Millerów zniknął za nami pod woalem z niebieskich i czerwonych świateł. Van również skręcił.
Kilkoro sąsiadów wychodzi z domu i rusza w stronę Millerów, większość nadal w strojach kąpielowych i koszulkach po powrocie z basenu. Idą powoli, w zadumie, niektórzy zatrzymują się na rogu, żeby popatrzeć. Ale nie zatrzymuję się, żeby zapytać. Po wyrazach ich twarzy stwierdzam, że oni też nie mają pojęcia, co się dzieje.
Tish przekręca się do przodu i dzieci robią to samo. Pociąga za pas bezpieczeństwa, który jeszcze chwilę wcześniej naciągał się na jej obojczyku i ocierał skórę.
– Myślisz, że ktoś włamał się do domu? – pyta.
– Nie wiem.
– Ale przecież mają alarm, prawda mamo? – dopytuje Lydia.
– Z pewnością.
– A może ktoś został ranny – docieka dalej Tish. – Może pan Miller spadł ze schodów.
– Czemu ze schodów? – pyta Lydia.
– Nie wiem. Ludzie czasami spadają ze schodów.
Tish patrzy na mnie.
– Czy nie widziałyśmy Marka na basenie?
– Był tam.
– Też go widziałam – mówi Lydia. – Ściskał dłonie różnym ludziom.
– Był też podczas pokazu fajerwerków? – pyta Tish.
– Nie sądzę… – Przerywa, żeby pomyśleć. – Nie pamiętam. Było tyle ludzi.
Tish znowu zerka na mnie.
– A może chodziło o Sabine?
– To niedorzeczne – stwierdza Lydia.
– Nie chcę, żeby ktoś został ranny – wykrzykuje Charlie.
– Nikt nie został ranny – uspokaja go Tish.
– Ale mówiłyście, że pani Sabine.
– Nie o to chodziło. Nie wiemy, co się stało.
– Nie chcę, żeby ktoś spadł ze schodów.
Tish odwraca się, żeby spojrzeć na dzieci, w nadziei, że je uspokoi.
– Wszystko będzie dobrze. Policja wszystkim się zajmuje, jak zawsze. To nic poważnego. – Posyła mi uśmiech. – Poza tym, przecież mieszkamy na jednym z najbezpieczniejszych osiedli na tej planecie. Prawda, Erico? Najbezpieczniejszym?
Moje dłonie pozostają zaciśnięte na kierownicy.
– Najbezpieczniejszym – zgadzam się.
*
Nasza druga najlepsza przyjaciółka Amanda, dzwoni, kiedy wjeżdżamy do garażu. Znam Amandę Kimbrough, odkąd Tish przedstawiła nas sobie podczas przyjęcia osiedlowego, krótko po naszym wprowadzeniu się.
– Tak, słyszałyśmy – odpowiada Tish. – Właśnie przejeżdżałyśmy obok. Tak, będziemy.
Zaciągam ręczny.
– Ona coś wie?
– Przyjdzie do nas.
Wszyscy biorą swoje torby, a ja wbijam kod na klawiaturze alarmu przy drzwiach: 14‒27, urodziny moich dzieci. Dzieciaki wbiegają do domu, a uścisk w mojej piersi rozluźnia się, czuję ulgę, wiedząc, że mamy alarm i jesteśmy bezpieczni w domu. Po zobaczeniu szeregu radiowozów przed domem Millerów odczuwam spokój, że my możemy wrócić bez strachu, że ktoś na nas wyskoczy. Nie ma tu żadnych straszydeł.
Ale potem niepokój znowu rośnie mi w piersi. Czy Sabine też sądziła, że jest bezpieczna?
Dzieci wchodzą do kuchni, a Lydia zapala jedno światło, a potem drugie. Tish pomaga mi wyjąć mokre ręczniki z toreb, a potem zaciąga Charliego pod prysznic. Woła Taylor, żeby wykąpała się w mojej łazience.
W kuchni wyjmuję z przenośnej lodówki pozostałe jedzenie. Kawałki marchewek. Kartoniki soku. Przesiąknięta kanapka w woreczku strunowym, która ląduje w koszu. Niezbyt pociągający posiłek nad basenem, ale przynajmniej tańszy niż zamawianie czegoś w klubowej kawiarni.
Lydia odsuwa z blatu stertę dzieł Taylor, czyli różnych malunków, które moja młodsza córka koniecznie chce trzymać na widoku, niektóre mają zwinięte rogi, bo ktoś wylał na nie sok.
– Dlaczego ona tego nie pozbiera? – mamrocze Lydia, wiedząc równie dobrze, co ja, że nie mamy dość miejsca.
Mieszkamy w Green Cove, zupełnie jak reszta ludzi, którzy byli nad basenem, ale naszemu domowi daleko do zamożnej części z Honors Row. Chciałabym mieć większą kuchnię z wyspą ze stali nierdzewnej i marmurowymi blatami. Większą przestrzeń, żeby Taylor mogła układać swoje prace, a także ogromny blat roboczy do przygotowywania spaghetti z klopsikami na kolację. Jednak wiem, że nie powinnam narzekać. Muszę pamiętać, jakie mamy szczęście. Nasz dom jest dla nas bardziej niż wystarczający, zwłaszcza przy moim pojedynczym dochodzie. Z byłym mężem Derekiem mamy wspólną opiekę nad dziećmi i dzielimy się kosztami po połowie. Ale kredyt za dom muszę płacić sama.
Na obu końcach naszej ulicy, a zwłaszcza na końcu osiedla, nasz dom wygląda podobnie do innych, taki sam szablon z prawie identycznym układem: łukowate okna, bielone chodniki i pasujące do siebie czarne skrzynki pocztowe z numerami domów na mosiężnych tabliczkach po jednej stronie. Każdy domek na równo wytyczonej działce.
Mieszkam tu razem z dziećmi od pięciu lat, odkąd Derek znalazł mieszkanie w pobliżu pracy. To właśnie Tish powiedziała mi, jak spokojne jest Green Cove, odseparowane od reszty miasta, wtulone w dolinę. Uwielbiam to miejsce – plac zabaw dla dzieci, staw do wędkowania, gdzie nauczyłam Taylor i Charliego zarzucać przynętę, moje lata mieszkania w Luizjanie i wędkowania z dziadkiem do czegoś się przydały. Po drugiej stronie parku ścieżka, gdzie razem z Lydią możemy jeździć na rowerach.
Ale po drugiej stronie osiedla znajduje się Honors Row z wartymi wiele milionów dolarów posiadłościami, z żyrandolami tak wielkimi, jak ten, który widziałam u Millerów i wózkami golfowymi zaparkowanymi na podjazdach. Pokojami kinowymi i malowniczymi ogrodami. Pensje lekarzy i prawników oraz garaże na trzy samochody, żeby mogły pomieścić ich dopasowane do siebie range rovery. Ani śladu tego przepychu w moim skromnym zakątku. Chociaż wiele razy widziałam Sabine, korzystającą wieczorami z tych samych ścieżek rowerowych, co my, nigdy nawet sobie nie pomachałyśmy. Ledwo się znamy.
Deweloperzy zaplanowali to osiedle dwadzieścia lat temu, chcąc stworzyć miejsce, gdzie ludzie o różnym dochodzie będą mogli mieszkać obok siebie i dzielić tę samą przestrzeń: parki, szkoły i sklepy spożywcze. Wszyscy mieliśmy wspólne udogodnienia, w tym basen olimpijskich rozmiarów i lokalny kościół. Ale jedną rzecz deweloperzy pominęli: całe kilometry różnic pomiędzy mieszkańcami. Zwłaszcza poprzez umieszczenie pola golfowego tak, że przecinało osiedle przez sam środek. Linia na piasku. Dwie oddzielne połowy. My kontra Oni.
Starałam się to zignorować, naprawdę. To uczucie niedostosowania. A także moją zazdrość, nie chcąc pozwolić, żeby do mnie dotarła. Ale to trudne. Pracując na pełen etat i wychowując dzieci, podczas gdy większość ludzi na Honors Row pozostaje w małżeństwach i ma zatrudnione nianie. Nie mam tu nikogo, kto pomoże mi pozbyć się nieczystości albo naprawi zapchaną rurę. Oczywiście nie mam męża, który pomoże mi urządzić ogród, chociaż odejście od Dereka było moją decyzją. Czasami wpada sąsiad i pomaga mi wyczyścić patio myjką ciśnieniową.
Lydia wyjmuje colę z lodówki, związała włosy gumką, a na jej twarzy maluje się zmartwienie. Bawi się kluczykiem od puszki i nerwowo zerka przez okno.
– Nikt nie włamie się do naszego domu, prawda mamo? – pyta.
Wysypuję kostki lodu z przenośnej lodówki.
– Nie odważyliby się.
– Mówię poważnie. Nie zrobią tego, prawda?
– Nikt nie włamie się do naszego domu, skarbie.
– Skąd wiesz?
– Nie zrobią tego.
– Ale co z Millerami?
– Millerowie mają przynajmniej osiem tysięcy więcej rzeczy niż my.
– My też mamy różne rzeczy.
– Ale Millerowie mają ładniejsze.
– Myślałam, że mamy Straż Sąsiedzką.
– Bo mamy.
– A Millerowie na pewno mieli alarm.
– Tak, z pewnością.
– Chyba że byli w domu, kiedy coś się stało.
– Byli na basenie.
– A może kiedy wrócili?
Albo gdy Sabine poszła do domu sama…
Odpycham od siebie te myśli, w nadziei, że nie wyłapie mojego wahania.
Zamiast tego mówię jej:
– Jestem pewna, że cokolwiek się wydarzyło, miało miejsce, zanim wrócili do domu. Teraz prawdopodobnie wypełniają policyjny raport.
– Ale po co karetka?
– Takie są procedury.
Oczy jej rozbłysły.
– Czyli nikt nie został ranny, skoro nikogo nie było w karetce, zgadza się, mamo? Bo przecież była pusta. Też to widziałaś? To dobry znak?
Serce wyrywa mi się do córki. Jej przerażone myśli walczące z potrzebą przekonania, że wszystko będzie dobrze.
– Uważam, że to bardzo dobry znak – mówię jej i dodaję. – Wiesz, kiedy dzieją się takie rzeczy, potem robi się dużo bezpieczniej. Więcej policji, patroli i Straży Sąsiedzkiej. Ci ludzie nieprędko zdecydują się buszować po tym samym osiedlu.
– Jak okres prolongaty.
Kiwam głową.
– Tak, jak okres prolongaty.
Znowu bawi się otwieraczem od puszki. Znowu wygląda przez okno i nerwowo przygryza policzek.
– Powiesz mi, jeśli czegoś się dowiesz?
– Oczywiście.
Lydia była taka od małego, zawsze ta bardziej bojaźliwa z moich córek. Gdybym jej pozwoliła, siedziałaby w kuchni i czekała na Amandę, żeby wysłuchać całej naszej rozmowy, ale nie zamierzam tego robić.
– Będzie dobrze – mówię jej.
Uśmiecha się słabo i przechodzi przez pokój, teraz jej kolej, żeby wziąć prysznic. Jestem zadowolona, że wyszła poza zasięg głosu, bo akurat otwierają się drzwi do garażu. To Amanda. Jej brązowe, kręcone włosy są upchnięte pod czapką bejsbolową, ma na sobie workowatą koszulkę, wiszącą luźno na spodniach dresowych.
Rzuca na blat kuchenny paczkę chipsów ziemniaczanych i kilka opakowań M&M’s, jej ruchy są gorączkowe. Przekąski to jej sposób na przekazanie, że dzisiaj szybko nie pójdziemy spać. Jest prawie dziesiąta, ale nie ma szans, żeby ktoś szybko się położył.
Amanda sadowi się na stołku barowym, a Tish, która skończyła kąpać dzieci i namówiła je, żeby zostały w pokoju Taylor i pobawiły się, teraz zajmuje miejsce na stołku obok.
Stoję naprzeciwko nich, zaciskam palce na brzegu zlewu i czekam, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia.
– Słyszałam, że chodzi o Sabine – mówi nam Amanda. Wygląda na nakręconą. Podekscytowaną. Jej strach miesza się z adrenaliną.
Serce mi się ściska – miałam rację.
Tish wpatruje się w nią.
– Co masz na myśli, że chodzi o Sabine? Co się stało?
Amanda przegląda telefon w poszukiwaniu aktualizacji lub wiadomości, a może jednego i drugiego.
– Cokolwiek się tam wydarzyło, miało miejsce w ich domu. – Przesuwa wzrokiem po ekranie.
Tish się pochyla.
– Na co patrzysz? Aplikację Sąsiedzką?
– Tak. Wszyscy na grupie sąsiedzkiej mówią tylko o Millerach. Niektórzy piszą, że poszli tam, ale kazano im zawrócić.
Tish przytakuje.
– Nas też zawrócili.
– Mark jest w domu, ale Sabine nie. – Amanda stuka kciukiem w ekran. Klika na coś innego. – Mark jest spanikowany.
– Skąd wiesz? – pyta Tish. – Policja coś mówi?
Amanda podnosi wzrok.
– Na razie to tylko spekulacje, ale ktoś podszedł do policjanta i właśnie tego się dowiedział. Wyruszyli na poszukiwania Sabine.
Odwracam się na pięcie i otwieram lodówkę z szarpnięciem. Do diabła ze śmieciowym jedzeniem, tym razem Czwarty Lipca będzie wymagał więcej alkoholu. Wyjmuję trzy piwa i stawiam je przed dziewczynami, chociaż Tish i Amanda ledwo to zauważają.
Tish otwiera szeroko oczy.
– Szukają Sabine? Czyli nie wróciła do domu, ktoś ją porwał?
– Nie wiedzą.
– A co podejrzewają?
– Nie wiem – mówi Amanda ponownie.
Tish wyjmuje telefon i mówi, że sprawdzi Facebooka.
Biorę długi łyk piwa, bąbelki spływają mi po gardle, starając się uspokoić łomotanie w piersi.
– A co z Ring? – pyta Amanda. Ring to system video dzwonków do drzwi, połączony z aplikacją w twoim telefonie, który pozwala obserwować, kto podchodzi i wychodzi z domu.
– Ja go nie mam. – Tish zerka na mnie. – A ty?
– Nie.
– Ja mam – oznajmia Amanda. – To jedyna rzecz, jaką mój były zrobił dla mnie, zanim zerwaliśmy. Zamontował mi te kamerki teraz, kiedy mieszkam sama.
Tish wywraca oczami.
– Jestem pewna, że używa ich, żeby cię szpiegować.
Były mąż Amandy, Connor, jest jednym z informatyków pracujących w przedsiębiorstwie rządowym zajmującym się obronnością. Gdyby mógł znaleźć sposób, żeby podłączyć się do jej kamer, zrobiłby to.
– Nawet gdyby chciał, to nie może. – Amanda patrzy na nas znacząco. – Moje kamery Ring są zamontowane tylko przy frontowych i tylnych drzwiach, więc widok nie jest zbyt ekscytujący.
Tish uśmiecha się pod nosem.
– Nadal może zobaczyć, kto do ciebie przychodzi…
Amanda też się uśmiecha.
– Może nie obchodzi mnie, że zobaczy.
Moje zaniepokojenie kłębi się delikatnie pod powierzchnią – zaniepokojenie albo strach, a może jedno i drugie.
– Dobra – mówię, przerywając ich paplaninę. – Co Ring ma z tym wszystkim wspólnego? Przecież nie możemy zajrzeć w kamerki Millerów. Tylko policja będzie miała taką możliwość.
– Jest też możliwość publikowania informacji – oznajmia Amanda. – Ludzie mogą wstawiać do aplikacji ostrzeżenia albo filmiki, mówiące na przykład: uwaga na to. Albo widzieliście może tego człowieka, kradnącego przesyłki spod moich drzwi? Tego typu rzeczy. – Odwraca telefon w moją stronę. – Widzisz?
Patrzę na kilka zamazanych zrzutów ekranu z filmikami i na podpisy pod nimi. Ludzie wrzucają wiadomości o psach, szopach albo kojotach szperających w ich śmietnikach. Kamery rejestrują wszelkie ruchy na ich podjazdach.
– Nie widzę nic o Millerach.
Amanda odwraca telefon z powrotem do siebie.
– Jeszcze nie, ale mogę się założyć, że ludzie wkrótce zaczną wrzucać różne rzeczy. Obrazy sprzed domów. Przejeżdżające samochody. Ludzi wracających z basenu. Kamery pokażą każdego, kto pojawił się na ulicy. – Przegląda dalej, skupiając się na wszystkim, co może być powiązane z Honors Row.
– Sprawdzę strony z najnowszymi wiadomościami – proponuje Tish. – Widziałyśmy kilka podjeżdżających vanów, kiedy zawracałyśmy.
– Dobry pomysł – mówi Amanda.
Tish przeskakuje z jednej strony na drugą.
– Jeszcze nic. Może bliżej wiadomości o dziesiątej.
Telefon Amandy piszczy, a ona wciąga ostro powietrze.
– Znaleźli krew.
Gwałtownie odwracam głowę.
– Krew na podłodze – mówi Amanda, każda kolejna wiadomość rozbłyskuje na ekranie jej telefonu i odbija się w jej oczach.
Tish odzywa się z paniką w głosie:
– Czyją krew? Gdzie? Należała do Sabine?
Moje serce łomocze, a w piersi narasta mdlące uczucie, które rozchodzi się po całym ciele.
Amanda nie może spojrzeć nam w oczy.
– Drzwi były roztrzaskane, a na podłodze znajdowała się krew.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Missing Woman
Copyright © Georgina Cross, 2021
First published in Great Britain in 2021 by Storyfire Ltd trading as Bookouture.
Copyright for the Polish edition © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Elisabeth Ansley / Trevillion Images
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-657-1
Grupa Wydawnicza Filia Sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna strona
mrocznastrona.pl