Zagubione Ulice. Spisek Czarnologów - Piotrowski Remigiusz - ebook

Zagubione Ulice. Spisek Czarnologów ebook

Piotrowski Remigiusz

2,0

Opis

W każdej miejskiej legendzie tkwi ziarno prawdy

Czy wiecie, że w Łodzi żyją czarodzieje? Zresztą, żeby tylko oni…

Gdzieś tam, na Zagubionych Ulicach, w oderwanej od miasta cząstce świata, kryją się duchy przeszłości i ścierają szemrane interesy. Gildia młodych szpiegów, parających się magią, od lat próbuje zapanować nad sytuacją. Ale sprawy mają się coraz gorzej. Ktoś porywa młodego członka gildii i sieje chaos, pogrążając Zagubione Ulice w coraz większym mroku.

To wszystko spada na głowę szesnastoletniego Tadka. Nieśmiały chłopak przypadkiem trafia do tego niezwykłego świata i musi szybko nadrobić stracony czas. Już wkrótce, motywowany chęcią wytropienia porywaczy, natrafi na ślad groźnego spisku, spróbuje odkryć prawdę o przeszłości swojej rodziny, a także odpowiedzieć na pytanie: czy na pewno warto ratować coś, co dawno temu zostało skażone złem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 543

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Remigiusz Piotrowski

Zagubione Ulice

Spisek Czarnologów

Rozdział I

Mały Artur

Zdarzyło się to w Łodzi. Chyba tylko jej przytrafiają się takie rzeczy.

Z Małym Arturem wyraźnie coś nie grało. I mniejsza o to dziwne imię, w końcu żadna w tym jego wina. Stara Dołęcka z parteru uważała, że Mały Artur para się czarną magią, ale z nią to w ogóle utrapienie, bo odkąd jej starszy syn przepadł jak kamień w wodę gdzieś na krańcu świata, a na domiar złego kilka tygodni później zniknął ulubiony kocur, kobiecina wykazywała brak piątej klepki i nikt nie traktował jej poważnie.

Arturowi niewiele to zresztą pomogło. Sąsiedzi łypali na niego spode łba, traktując jak zło konieczne, a on – takie odnieśli wrażenie – nie pozostawał im dłużny.

Zupełnie jak wtedy, gdy pan Karambczak, motorniczy tramwaju linii piętnaście, przydybał go pewnego razu, zwracając niewielkich rozmiarów paczuszkę, omyłkowo rzuconą pod drzwi przez kuriera gapę. Mężczyzna zapukał raz, drugi, trzeci i kiedy miał już machnąć ręką, usłyszał odgłos kroków. Zamek zgrzytnął, po chwili w wąskiej szparze dojrzał szczupłą twarz o pociągłych policzkach i zachodzącą na wąskie czoło ciemną czuprynę. Syknęło toto krótkim „dziękuję”, chwyciło paczkę i drzwi się zatrzasnęły, co wprawiło Karambczaka, człowieka z gruntu zasadniczego, w niemałe osłupienie.

– Więcej dziwakowi nie pomogę – oświadczył tego samego wieczoru swojej korpulentnej żonie z taką pretensją w głosie, jakby zwrot przesyłki kosztował wiele zachodu.

– Ja tam zawsze czułam pod skórą, że gagatek ma coś za uszami. Pewnie student, he? Albo, co gorsza, z sekty?…

– Możliwe – przytaknął skwapliwie mężczyzna. – Żebyś widziała jego oczy… Na sam widok człowieka przechodzą ciarki.

– Pomyśleć, że z kimś takim pod jednym dachem…

On wymykał się każdemu. Dla starej Dołęckiej i Karambczaków, dla dozorcy, pana Kalemby, i blondwłosej studentki z pierwszego piętra nie był nawet Małym Arturem. Znali go pod jakimś zmyślonym nazwiskiem, tak pospolitym, że szybko wyleciało im z głowy. Z czasem stał się po prostu „gagatkiem”, kimś obcym i podejrzanym, komu przypisuje się w myślach złe intencje i równie złe czyny.

Czym się zajmuje? Z czego żyje? Co, u licha, kryje się za jego wiecznie zamyślonym spojrzeniem? Oczywiście szybko doszli do wniosku, że nic dobrego, cała zaś reszta stanowiła zagadkę. Ta tajemnica niespecjalnie im służyła, trochę irytowała, trochę drażniła, wpędzając przy tym w dziwne poczucie winy. Ponieważ jednak cudak żył sobie na uboczu, nie wadząc nikomu, ograniczyli się do plotek. Zresztą na swoje szczęście. Inaczej pomieszałoby się w głowie nie tylko starej Dołęckiej.

Tymczasem Mały Artur wcale nie zadzierał nosa. Nie był ani przybyszem z obcej planety, ani – co sugerowała uparcie Dołęcka – szarlatanem rzucającym zły urok, chociaż o magii faktycznie coś niecoś wiedział, nawet jeśli używał jej ostatnio bardzo rzadko, korzystając z najprostszych zaklęć, zwanych szczątkowymi, jedynie po to, by całkiem nie wyjść z wprawy.

Nie okazały się potrzebne. Od wielu miesięcy tkwił bezczynnie w mieszkaniu, czuwając nad miejscem emanującym osobliwym rodzajem energii. Wtajemniczeni w sprawę, a takich na świecie była ledwie garstka, nazywali je dziuplami. Prowadziły do miejsc, z którymi splot nieszczęśliwych zdarzeń, niejasnych i niewytłumaczalnych, pod samym nosem niczego nieświadomych lokatorów kamienicy przy ulicy Andrzeja w Łodzi zrobił przed wieloma laty niezły bałagan, więc nie należało ich spuszczać z oka. Ale zwykle nie spuszczał ich z oka ktoś inny, ot, chociażby zmęczeni życiem czarodzieje-emeryci, zbyt starzy, aby pałętać się po ulicach, nie narażając kamratów na dekonspirację. I to od początku wydało mu się trochę podejrzane.

– Nie wiem, dlaczego akurat ty. Dobra, Artur, co mam powiedzieć… rób swoje – poradził mu jego starszawy mentor, który raz w tygodniu zachodził do niego pod osłoną nocy. – Cierpliwości, niedługo zastąpi cię jakiś stary pryk trzeciej klasy – zapewnił, mrugając niemrawo martwą powieką.

Strzeżona przez Małego Artura dziupla mieściła się pod podłogą przy niewielkim wgłębieniu ściany smutnego mieszkania, zakupionego przez Ratusz, pod przykrywką jakiejś fikcyjnej firmy, na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Nie miał zielonego pojęcia, jak trafiano na ich ślad i kto odkrywał drzemiącą w nich moc, bo tym zajmowała się specjalna komórka Ratusza, o której tacy jak on wiedzieli niewiele, a cała reszta świata nie wiedziała absolutnie nic. W każdym razie z chwilą odkrycia nowej dziupli ta stawała się problemem podległych Ratuszowi Larysów i lądowała w oficjalnym rejestrze. Każdy Larys potrafił wyrecytować jego treść z pamięci, choćby w samym środku nocy.

Mały Artur był jednym z Larysów. Czyli czarodziejem i szpiegiem zarazem. Żadnym tam orłem. Raczej przeciętniakiem.

Tacy jak on z rozkazami nie dyskutowali. Kazali, więc pilnował ciasnego mieszkania, dla niepoznaki urządzonego tak, aby wyglądało na wynajęte przez studenta jednego z niepraktycznych kierunków, wypluwających każdego roku kilkuset nieprzygotowanych do życia ludzi. Na biurku stał komputer, wokół walały się sterty książek, odbitych nierówno kserówek, kilka niby osobistych szpargałów, porozrzucane na krześle ubrania, puste pudełko po pizzy i plastikowe kubki po kawie.

A dziupla? Ta nasycona dziwną elektrycznością przestrzeń? Sprawczyni całego zamieszania?

Przez wiele miesięcy nie dawała o sobie znać. Sprawiała wrażenie wygasłej, więc Mały Artur zaczął się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie straciła swojej szczególnej właściwości. Na wszelki wypadek zasłonił wąski fragment mieszkania starą kotarką i z czasem przestał zwracać na niego uwagę.

Ten wieczór też zapowiadał się zwyczajnie. Artur usiadł za biurkiem, przejrzał Facebooka, ziewnął przeciągle i upił z kubka łyk wystygłej herbaty, po czym wziął do ręki stare wydanie Czarodziejskiej góry.

Gdy nad krawędzią książki dojrzał ciemnobladą poświatę, pierwszym, o czym pomyślał, był zepsuty telewizor. Ostatnio włączał się i wyłączał, jak mu się podobało. Dopiero gdy pod podłogą coś chrupnęło, a potem ciemność przecięła seria krótkich błysków, chłopak mocno się zaniepokoił.

Wszystko wydarzyło się tak szybko, niemal w okamgnieniu. Rzucił książkę w kąt, nerwowo przełknął ślinę i szarpnął za kotarkę. Wtedy ujrzał go po raz pierwszy. Bladolicy wyłonił się z elektryzującej pustki, omiatając go przerażająco trzeźwym wzrokiem. Nie wyglądał na przestraszonego.

– Zabłądziłeś? – spytał chłopak z duszą na ramieniu.

– Witaj, Mały Arturze. Co powiesz na krótki spacer? – rzekł bladolicy, zaciskając palce w żelaznym uścisku.

Rozdział II

Przejażdżka na gapę

Tadek był bardzo nieśmiały. Do tego stopnia, że gdy w trzeciej klasie, w dniu urodzin, ciotka w przypływie rzadko u niej spotykanej szczodrości kupiła mu paczkę cukierków, oczywiście wypominając potem przez tydzień, ile kosztował ją ten gest, Tadek nie zdobył się na odwagę. Tamtego dnia nie rozdał cukierków przed lekcją, nie wysłuchał gromkiego Sto lat na swoją cześć i nie przyjął życzeń od kolegów, którzy – i żadna w tym ich wina – o jego urodzinach nie mogli przecież pamiętać.

Paczka twardych karmelków przeleżała w dziurawym tornistrze trzy tygodnie, bo chociaż Tadek wielokrotnie miał na nie ochotę, czuł pod skórą, że zawiódł na całej linii i na nagrodę w postaci urodzinowego cukierka zwyczajnie nie zasłużył. Ciotka znalazła potem te karmelki zupełnym przypadkiem i zamiast, jak zwykle, urządzić mu karczemną awanturę, pokręciła tylko z rezygnacją głową, dając tym do zrozumienia, że nawet tego nie potrafił zrobić. Następnie, co zabolało go nie mniej od samych słów, pożarła na jego oczach całą paczkę, rozrzucając po podłodze papierki. Tyle miał z urodzin.

Podobne sytuacje zdarzały się częściej. Na przykład wtedy, gdy wysłała go na dół, żeby kupił szybko kilka rzeczy, a on wrócił po czterdziestu pięciu minutach. Miał pecha, utknął w długim ogonku, na domiar złego w sklepie co chwila pojawiał się ktoś, kto z błagalną miną wyjaśniał, jak bardzo się spieszy, a przecież taki młody człowiek na pewno ma czas i korona nie spadnie mu z głowy, jeśli przepuści spóźnialskiego w kolejce. Na jego nieszczęście tego dnia zaspało całe osiedle, więc zrobił zakupy jako ostatni, gdy już nikogo nie było w sklepie i chwilę po tym, jak złośliwy ekspedient, pan Moczarski, zrobił sobie krótką przerwę na papierosa. W domu dostał burę za spóźnienie, a skończyłoby się także dotkliwą karą, lecz ciotka przypomniała sobie w porę, że dwa dni wcześniej dała mu tygodniowy szlaban, bo sprzątając po kolacji, potknął się o stertę jej rozrzuconych po pokoju butów i stłukł cztery talerze.

– Cóż, chyba nie jesteś stworzony do wielkich rzeczy – mówiła mu zawsze w przypływie szczerości, zgarniając czubkiem języka kolejną plamkę lukru, która została na tłustej wardze po spałaszowaniu kolejnego pączka z marmoladą.

Ciotka uwielbiała słodycze, zajadała się nimi pasjami i trochę jej to wyszło bokiem. Pewnego dnia mocno zaniemogła i chociaż Tadek tym razem nie zawiódł, błyskawicznie wykręcając numer pogotowia ratunkowego i dukając do słuchawki dokładny adres, lekarze nie mieli dobrych wieści. Czekała ją przymusowa kuracja w szpitalu i kilkutygodniowy pobyt w sanatorium, więc z ciężkim sercem i z tym samym lukrem na wardze co zwykle wyjaśniła mu pewnego wieczora, że teraz zajmie się nim ktoś inny.

Tadek miał przy tym naprawdę dużo szczęścia. Przypomniał sobie o nim dziadek, który już w drzwiach z hardym uśmiechem zapewnił go o swojej trosce, przepraszając jednocześnie, że zostawił go na pastwę „tłustej wiedźmy”. Pozwolił na to – jak wyjaśnił – ponieważ wcześniej zajmował się czymś szalenie ważnym i dotąd nie miał czasu na nic poza swoją pracą. Teraz postanowił odkupić winy, obdarzając bezinteresowną miłością nie tylko Tadka, ale i pozostawione przez rodziców chłopca oszczędności, zgodnie z treścią testamentu wypłacane przez bank w półrocznych transzach opiekunowi chłopca.

Z dziadkiem nie było wcale źle. Tadek mieszkał w niewielkim domu na przedmieściach, nieopodal małego stawu, poza tym mimo sędziwego wieku jego opiekun rzadko pojawiał się w domu, więc chłopiec miał dużo czasu dla siebie.

– Mój milczku kochany, sporo mi zawdzięczasz – mówił z zadowoleniem dziadek, gdy już zjawiał się po kilku dniach w nowiutkim garniturze i z ukrytą w spodniach paczką gumy rozpuszczalnej.

Tadek nie lubił smaku tej gumy, nie chcąc jednak robić przykrości dziadkowi, przeżuwał kolejne kawałki, tak jak przeżuwał kolejne dni, zazwyczaj w błogiej samotności, a nazajutrz po dziadku nie było już śladu, nie licząc wypełnionej po brzegi popielniczki i sterty przepoconych koszul, pachnących dziwnymi perfumami. I kto wie, jak długo kwaśnawy posmak gumy do żucia krążyłby po jego podniebieniu, gdyby pewnego ranka dziadka nie spotkało w końcu nieszczęście w postaci dwóch smętnych panów w tweedowych marynarkach i dwóch kolejnych w niebieskich mundurach.

– Trzymaj się, milczku – pożegnał go dziadek z tym samym niesfornym uśmiechem, którym powitał go rok wcześniej, a potem z rękoma schowanymi za plecami pomaszerował wprost do policyjnego radiowozu.

Dobra passa Tadka w tym momencie się skończyła, bo zdaniem pewnej bardzo przejętej swoją rolą kobiety, ubranej w koszmarną garsonkę, która pojawiła się, gdy tylko dziadek odjechał w siną dal, na świecie nie było już nikogo, kto mógłby się nim zająć.

– Domy dziecka wyglądają inaczej niż kiedyś. Może ci się spodobać – powiedziała z zakłopotaną miną.

Tadek wtedy jeszcze nie lubił źle myśleć o ludziach, zawsze znajdując wytłumaczenie dla ich pozbawionego sensu zachowania, lecz to, co powiedziała kobieta, wydało mu się bezdennie głupie. Podobnie jak mina, którą przybrała, gdy chcąc ratować sytuację, obracała swoje słowa w żart, przez co zabrnęła w ślepy zaułek i pogrążyła się zupełnie, tak że w trakcie podróży do domu dziecka, odbytej zdezelowanym autem w zupełnej ciszy, zrobiło mu się jej żal.

– Dzień dobry, Tadeuszu. Nazywam się P-A-N Stawski i będę twoim opiekunem – przywitał go w drzwiach świeżo odmalowanego domu mężczyzna z krótkim wąsem, tak mocno akcentując tego „pana” przy swoim nazwisku, jakby nie posiadał własnego imienia. – Zobaczymy, jak długo z nami będziesz – dodał.

Jeszcze tego samego wieczora Tadek przewracał się z boku na bok, leżąc w wąskim łóżku, w ciasnym pokoiku z popękanymi ścianami, za którymi z boku na bok przewracało się w swoich łóżkach kilkunastu takich jak on. I oni również, o czym dowiedział się w ciągu kolejnych spędzonych tutaj lat, nie pamiętali swoich rodziców, a jeśli nawet, to woleli ich nie pamiętać, tak jak cioć z lukrem na wargach i dziadków z niesfornym uśmiechem, którzy pewnego dnia pojawiali się w ich życiu, potem znikali z niego na zawsze, a ich miejsce zajmowały głupie kobiety w koszmarnych garsonkach i opiekunowie pozbawieni imienia.

Z Tadkiem sprawy miały się o tyle inaczej, że w przeciwieństwie do kolegów on za rodzicami, a zwłaszcza za ojcem, bardzo tęsknił, chociaż nigdy ich nie poznał. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo odczuwał jego brak, ale za każdym razem, gdy patrzył na jedyną fotografię, schowany w kieszeni staroświecki zegarek na łańcuszku, stary długopis albo tarczę z emblematem z trzema czerwonymi przeplatającymi się literami Ł, K i S, kłuło go gdzieś pod sercem. Te rzeczy były jedynymi namacalnymi dowodami istnienia ojca, zawsze trzymał je przy sobie.

Jeśli chodzi o sierociniec, Tadek miał złe przeczucie, z czasem przekonał się jednak, że da się tutaj wytrzymać. Rzadko mu dokuczano, jedzenie było znośne, pozwolono mu trzymać w szafce jego ulubione komiksy, czasami mógł pójść na mecz, a Pan Stawski, chociaż uśmiechał się najczęściej tak, jakby ten uśmiech stanowił karę wymierzaną samemu sobie za jakieś popełnione w poprzednim życiu grzeszki, okazywał mu więcej zainteresowania niż ciotka i dziadek razem wzięci. A potem wokół niego zaczęło się robić tłoczno – oprócz Pana Stawskiego pojawiła się pewna kobieta.

Ponoć była lekarzem. Tadek za nimi nie przepadał, ale ona od razu przypadła mu do gustu. Nie ubierała się w biały fartuch, nie cuchnęła szpitalem, miała za to ładne, opadające na czoło kręcone włosy, od czasu do czasu przynosiła mu w prezencie komiksy, a gdy się do niego uśmiechała, nigdy nie miał wrażenia, że robi to z przymusu. Co ważniejsze, nie czepiała się go, gdy skrępowany, długo milczał, więc Tadek postanowił być dla niej w porządku i robił wszystko, o co go poprosiła, nawet kiedy łączenie kropek i malowanie kwiatków wydawało mu się zabawą dla znacznie młodszych dzieci. W trakcie ich spotkań – odbywały się zawsze w piątki w niewielkiej salce na piętrze z oknem wychodzącym na plac zabaw – wpatrywała się w niego ze spokojem, odgarniając co rusz kosmyki włosów z czoła i z rzadka tylko notując coś w swoim popielatym notatniku oprawionym w skórzaną okładkę, pojawiającym się zawsze na początku ich spotkań i znikającym, gdy się kończyły.

Tadek mówił mało, bo mówić nie lubił, do tego bardzo się wstydził swojego głosu, co przeszło mu trochę z wiekiem, choć niezupełnie. Z tego swojego milczenia nie robił nigdy problemu, zresztą opowiadał bardzo dużo, tyle tylko że po cichu, w myślach, zwracając się zazwyczaj do samego siebie.

Albo do Ocha.

Z tym Ochem to dziwna sprawa. Tadek lubił jego towarzystwo i chyba jemu jednemu na całym świecie, nie licząc ślicznej lekarki, ufał w pełni. Nigdy jednak nie mógł sobie przypomnieć, gdzie go poznał i kiedy rozmawiali po raz pierwszy. Z tego, co pamiętał, wpadał na niego czasami wieczorami, jeszcze kiedy mieszkał z ciotką i potem także u dziadka, najczęściej nad stawem za domem, gdzie razem łowili ryby.

Och był inny niż wszyscy. Uwielbiał spać i to robił najczęściej. Miał nie więcej niż dwadzieścia centymetrów wysokości, lekko wystający, obły brzuszek i wyłupiaste oczka kryjące się pod krzaczastymi brwiami, zajmującymi większą część połatanego czoła. Cały wyglądał jak zszyty z kilku kawałków skóry – jednych jaśniejszych, innych ciemniejszych i popielatych, przykrytych na dodatek kędzierzawą sierścią. Mieszkał w przepastnej kieszeni czarnego płaszcza, noszonego przez chłopaka przez niemal cały rok, często mylił słowa i nigdy nie gryzł się w język.

– Nie będziemy w bidulu gnić wiecznie, co? – odezwał się do niego pewnej nocy, rozsiadając się wygodnie na skraju łóżka.

– Bardzo nie lubię tego słowa.

– Którego?

– Tego na literę B. Jest bardzo smutne.

– Na stare śledzie, bidul to bidul. Wszyscy tak mówią. Robisz z igły sidły – mruknął Och, machając krótkimi nóżkami.

– Chyba z igły widły… Poza tym tu nie jest wcale tak źle. Na pewno lepiej niż u ciotki.

– Też mi coś. – Och pokręcił z dezaprobatą główką. – Lepiej niż u szanownej ciotuni byłoby nam nawet w dworcowej toalecie. Jasne, da się żyć w bidulu. Zastanówmy się, co dalej. Chcesz tu zostać na zawsze?

– W domach dziecka nie zostaje się na zawsze.

– Tkwimy tutaj już dwa lata. Dla mnie to jak wieczność. – Istotka skrzyżowała ramiona i założyła nogę na nogę. – Mam dopiero dwieście lat, a już zrobiły mi się zmarszczki na pysku. Tu mnie przygnębia każda rzecz. Nawet szklanka kakao. Nie powinno tak być. Kakao to dobra rzecz. Normalnie robi się od niego ciepło.

– Ochu… Nie mogę tak po prostu odejść sobie z tego miejsca. U nas tak to nie działa.

– U was nie działa wiele rzeczy – mruknął Och z nadąsaną miną. – A gdybyś mógł? – zapytał i w tym samym momencie oczy mu się zaświeciły. – Może odszukamy wreszcie tamto miejsce. Opowiadałem ci o nim. Tam jest inaczej… W sumie co nas tu trzyma? Tadek, na stare śledzie, spróbujmy przedostać się na drugą stronę.

– Do miejsca, z którego pochodzisz?

– Tam przynajmniej coś się dzieje…

– Ale ja nawet nie wiem, jak tam dotrzeć. Nie powiedziałeś mi, jak je znaleźć.

– Bo nie pamiętam… Na stare śledzie, zgubiłem drogę dawno temu. – Och zmarkotniał. – Chciałbym już wrócić do domu.

– Zrozumiem, jeśli odejdziesz… Przecież wiesz… – powiedział Tadek i wyobraził sobie chwilę pożegnania z przyjacielem.

Posmutniał od tego tak, że nawet nadąsanego Ocha chwyciło to za serce.

– Ej, kolego, o czym ty mówisz? Mamy tylko siebie. Trzymamy się razem. Coś nas kiedyś ze sobą złączyło i widać tak miało być. Poza tym czuję pod stopą, że tylko dzięki tobie odnajdę drogę do domu. Nikt poza tobą nie może mnie zauważyć. To coś chyba znaczy, he?

– Chyba tak – odparł Tadek, przymykając oczy. Był zmęczony. Przez szpary odrapanych okien wdarła się posępna ciemność.

– Jutro na obiad będą kluski z serem – odezwał się po chwili ciszy Och. – Żeby tylko ten lebiega nie rozgotował makaronu. Ech, jadłem kiedyś takie kluski. Delikatne jak kawałki chmurek. Pachniały masłem – rozmarzył się stworek. – No rozpływało się toto w ustach.

Tadek już nie odpowiedział. Zanim zasnął, zastanawiał się przez krótką chwilę, czy w miejscu z opowieści Ocha kluski z serem faktycznie smakują inaczej. I stwierdził, że nawet jeśli smakowały dokładnie tak samo albo nawet i gorzej, to chciałby się o tym przekonać. Och miał rację. Nic go tu nie trzymało, tylko kompletnie nie wiedział, co z tym zrobić. I zastanawiał się nad tym przez kolejnych pięć lat.

***

Ostrożnie wychylił się zza winkla i spojrzał w głąb podwórza. Dwadzieścia metrów to całkiem sporo, zwłaszcza jeśli zapadł wieczór, a ty zaszyłeś się w najciemniejszym kącie mrocznego podwórza, mając za towarzysza jedynie cuchnący kubeł ze śmieciami.

Ale z tego miejsca dobrze wszystko widział, poza tym ciemność od dawna nie znajdowała się na szczycie listy najbardziej przerażających rzeczy. Ledwie mieściła się w pierwszej dwudziestce. Daleko za telefonicznymi rozmowami z nieznajomymi i zabieraniem głosu w gronie liczącym więcej niż dwie osoby.

Wytężył wzrok. Zarys krępej sylwetki urywał się przy ziemi, ukryty za fałdą długiego płaszcza. Przez chwilę nieznajomy stał nieruchomo, potem się poruszył i wtedy jego nalana twarz wyłoniła się na sekundę z mroku. Tadek znów mógł się jej przyjrzeć.

Czy ja jej gdzieś nie widziałem?

Od dwóch godzin nie odstępował mężczyzny na krok. Koszulka przylegała do wilgotnej skóry, a przez jego głowę przepływały różne myśli. Tak naprawdę nie wiedział, dlaczego to robi. Działał pod wpływem impulsu. I nie potrafił przestać.

Miał pamięć do twarzy. Ta była w dodatku charakterystyczna. Grubo ciosana, trochę obrzękła.

Taką trudno zapomnieć: opadająca na prawe oko powieka, zaciśnięte usta, łysina na czubku głowy, a wokół niej rzadka czuprynka przypominająca niedbale uwite gniazdo. Nie sposób pomylić jej z żadną inną. Pałętała się gdzieś w zakamarkach jego świadomości, niepokojąco bliska czemuś, co – jak mu się zdawało – powinien znać.

Na pewno nie szkoła i nie sierociniec. Raczej też nie stadion ŁKS-u, chociaż mógł mu mignąć w tłumie. Pobliskie podwórza, bieda-sklepiki i podłe spelunki? Możliwe, w końcu tam roiło się zawsze od różnych podejrzanych typków. Tylko z jakiegoś powodu facet w ogóle tam nie pasował.

No więc skąd?

Mężczyzna pochylił się nad bagażnikiem starego opla, zamknął klapę, trzasnął drzwiami i odszedł w kierunku kamienicy. Tadkowi wydawało się, że obok nieznajomego poruszyło się powietrze, ale mogło to być złudzenie. Nieznajomy na moment przepadł w mroku klatki schodowej, a potem chłopak zobaczył w oknach zarys jego lekko przygarbionej sylwetki. Wspięła się na ostatnie piętro i zniknęła z zasięgu wzroku.

Och kręcił się niespokojnie w kieszeni płaszcza. Zawsze tak robił, gdy czegoś się bał. I nic dziwnego. Tadek też miał złe przeczucie. Jedno z tych najpaskudniejszych. Co on w ogóle wyprawia?! Powinien odpuścić. Zapomnieć o wszystkim. Przecież to pewnie nic takiego. Może fotografia znalazła się w książce przez przypadek. Może ten facet w ogóle nie ma z tym nic wspólnego…

Już miał zrezygnować, gdy jakaś siła pchnęła go do przodu, w stronę zaparkowanego pod kamienicą auta. Zanim zdążył dobrze przemyśleć kolejny ruch, stał już przy drzwiczkach. Na prawym boku samochodu dojrzał parę wgnieceń. Na podwórzu panowała cisza, przerywana jedynie mrukliwym zawodzeniem wron, które obsiadłszy jeden z parapetów, bezczelnie wlepiły w niego oczyska.

Przykucnął przy wozie, a potem przemknął na wysokość fotela kierowcy. Rozgrzana słońcem blacha nadal była ciepła. Auto musiało stać tutaj cały dzień. Wychylił głowę i zerknął przez szybę. Zauważył jedynie wytartą tapicerkę, przeciętą w dwóch miejscach szerokimi bliznami. W tym momencie rozbłysła uliczna latarnia.

W szybie Tadek spostrzegł własne odbicie. Nic specjalnego. Szczupła, zwyczajna sylwetka. Zupełnie jakby natura poszła mu na rękę, obdarzając średnim wzrostem, tak na wszelki wypadek, żeby czasami nie rzucił się komuś w oczy. Zwykłe, trochę opadłe ramiona, zwykłe nogi, przeciętny rozmiar stopy. Jeśli czymś przykuwał uwagę, to chyba tylko swoim czarnym płaszczem z wysokim kołnierzem. Rówieśnicy takich nie nosili. A na nim leżał świetnie. Ani za gruby, ani za cienki. Pasował i do dżinsów, i do T-shirta, i do wyciągniętej bluzy.

Odwrócił głowę od szyby, uzmysławiając sobie, jak może teraz wyglądać: przyczajony nad szybą auta, w ciemnym pustym zaułku i z mokrym od potu czołem. Zupełnie jak złodziej, pomyślał. Taki, który połaszczy się nawet na stare radio ze zdezelowanego gruchota. Dopiero potem przyszło mu do głowy, że w takich autach nie ma ani radia, ani alarmów. Właścicielowi obie te rzeczy wydały się chyba zbędne, co zresztą miało sens, biorąc pod uwagę opłakany stan pojazdu.

Skoro tak, czas na kolejny krok. Wycofał się rakiem pod klapę bagażnika, rozejrzał nerwowo na boki, wsunął palce pod krawędź i kiedy wymacał zaczep, szarpnął zań mocno.

Nic z tego. Klapa nawet nie drgnęła.

Cóż, przynajmniej spróbował. Czyli – tłumaczył się sam przed sobą – wyczerpał wszystkie opcje. Teraz grzecznie zawróci i zapomni o całej sprawie, o facecie z opadłą powieką i o fotografii. Nadal tkwiła w kieszeni płaszcza, gdzieś pod nosem zeźlonego Ocha, niczym wyrzut sumienia, który postanowił stłumić.

I gdy już zdążył pogodzić się z myślą, że cała niedorzeczna przygoda zakończy się właśnie tu, na tym ciemnym podwórzu, jego wzrok padł na krawędź tylnych drzwi. Nie przylegała idealnie do ściany wozu, odstając o centymetr, może o dwa. Mężczyzna musiał trzasnąć drzwiami w pośpiechu. Najwyraźniej nie zauważył, że się nie domknęły.

Nacisnął klamkę – tym razem uśmiechnęło się do niego szczęście.

Jeśli można to w ogóle nazwać szczęściem.

Drzwi się uchyliły.

Rzuci tylko okiem. Kilka sekund i po sprawie. Potem w nogi. A nuż coś znajdzie.

Po chwili był już w środku. Skórzane siedzenia pachniały starością. Powiódł wzrokiem dookoła w poszukiwaniu czegokolwiek, co usprawiedliwiłoby włamanie do auta. Przez szparę sięgnął ręką do bagażnika, potem za fotel i do skrytki, w akcie desperacji zajrzał nawet pod zabłocone dywaniki. Poza nabitą tytoniem fajką niczego nie znalazł. Nie tylko wskazówki, na którą skrycie liczył, ale nawet żadnego starego biletu parkingowego, żadnego rachunku czy choćby plastikowego kubka po kawie wciśniętego w kieszeń. Widocznie samochodem podróżował duch.

Nic tu nie ma, stwierdził trochę z żalem, a trochę z ulgą, gdy wtem w bocznym lusterku mignęła mu zwalista sylwetka mężczyzny i dopiero wtedy czas naprawdę przyspieszył.

Wyłoniła się niespodziewanie, nie wiadomo w sumie skąd, i sunęła ociężale w stronę auta, kołysząc się groźnie na boki.

Przez głowę przemknęła Tadkowi myśl o ucieczce, ale w tej samej chwili przyssał się do niego strach, zawsze gotów zajrzeć w oczy w najmniej odpowiednim momencie. Zamarł w bezruchu, czując, jak z każdą upływającą sekundą sztywnieją mu nogi. Trzęsły się tylko dłonie. Nie potrafił zapanować nad ich drżeniem.

Został w aucie, a sił starczyło mu na tyle tylko, by wsunąć się pod zwinięty na siedzeniu wełniany koc, wstrzymać oddech i zacisnąć mocno powieki. Po chwili usłyszał metaliczny chrobot kluczyka w zamku, a potem okropnie zatrzeszczało siedzenie. Pod ciężarem opadającego cielska autem lekko zakołysało.

Chyba mnie nie zauważył, pomyślał Tadek, lecz nie było się z czego cieszyć, zwłaszcza że po upływie kolejnych kilku sekund metal zaskrobał o metal, silnik zachrapał z pretensją, zarzęził raz, potem drugi i w końcu zaskoczył, wprawiając w ruch stare bebechy. Wóz ruszył, chybocząc się na kocich łbach.

Grat najlepsze lata miał za sobą, i całe szczęście. Trzeszczało w nim tak okrutnie, jakby miał rozsypać się zaraz na tysiąc kawałków. Jechał jednak dalej, zagłuszając nerwowy oddech chłopaka. Ten dalej leżał zwinięty w kłębek, z zaciśniętymi powiekami. Dopiero gdy poczuł, że wyjechali na ulicę i wóz przestał się chybotać na wszystkie strony, ostrożnie zsunął z twarzy koc. Nad wezgłowiem fotela spostrzegł czubek łysawego czerepu.

Powinien uciekać. Dwie minuty temu. Albo dwie godziny temu. Teraz było za późno.

W co ja się wpakowałem…

To wszystko nie jest w porządku.

Zaczęło się niewinnie. Po południu natknął się na niego w starym antykwariacie. Stał oparty o ścianę, przeglądając niewielkich rozmiarów książeczkę w jaskrawej czerwonej okładce. Upłynął może kwadrans, w międzyczasie Tadek stracił go z oczu, sam pokręcił się po zapuszczonym pomieszczeniu i gdy zamierzał skierować się do wyjścia, jego wzrok padł na tę samą książkę raz jeszcze. Leżała na zakurzonej podłodze.

Czemu się po nią schylił? Chyba z czystej ciekawości. Dopiero gdy zaczął się jej przeglądać, coś go zaniepokoiło.

Nie miała ilustracji, tytułu ani nazwiska autora, nie opatrzono jej logo wydawnictwa, notką o autorze ani czymkolwiek, co znajduje się zwykle w starych, porzuconych, dawno zapomnianych książkach. Jeszcze dziwniejsze wydało się to, co znalazł, a w zasadzie czego nie znalazł w środku. Każda z blisko dwustu stron była pusta. Przekartkował książkę najpierw w jedną stronę, następnie w drugą, lecz jedynym, na co trafił, okazała się wciśnięta w środek fotografia – czarno-biała, miejscami pożółkła, z zagiętymi rogami i postrzępionymi krawędziami.

Ledwie ujrzał zdjęcie, zdał sobie sprawę z jego wagi.

Z fotografii śmiała się do niego siedmioosobowa grupka. Na oko mieli nie więcej niż po trzydzieści lat. Stali w nierównym szeregu na tle ciasnego pokoiku. Trzy młode kobiety, czterech młodych mężczyzn. Z byle jak podwiniętymi rękawami, w powyciąganych koszulach luźno rozpiętych przy kołnierzyku, w sukienkach wiszących na cienkich tasiemkach. Wyglądali na rozbawionych i trochę zmęczonych jak na koniec upalnego dnia w biurze, gdy człowiekowi jest wszystko jedno i nie przejmuje się niedbale zawiązanym krawatem.

W pewnym momencie wyłowił wzrokiem jedną postać i aż wstrzymał oddech. Poczuł skurcz w brzuchu, a potem lodowata fala zimna rozniosła się po całym jego ciele, wywołując atak dreszczy.

Ten mężczyzna ze zdjęcia… drugi od lewej, w rozchełstanej koszuli, obok wiszącej mu na ramieniu blondynki. Tadek poznał od razu. Zdradziły go okulary w cienkiej oprawce, ten sam błysk w oku i ten sam zadumany wyraz twarzy. Przecież miał jego fotografię. Inną. Równie starą. Rodzinna pamiątka. Jedna z czterech. Ona, długopis, zegarek oraz niewielki emblemat. Tylko to mu po nim pozostało. Trzy ostatnie miał zawsze przy sobie. Nie potrafił się z nimi rozstać. Fotografia była z nim u grubej ciotki i u dziadka cinkciarza. Teraz zalegały na dnie spróchniałej szuflady w sierocińcu.

Nie mylił się. To nie mógł być tylko ktoś bardzo podobny. To musiał być jego ojciec.

Przez dłuższą chwilę Tadek stał nieruchomo, wpatrując się w fotografię, w zaniedbanym antykwariacie pana Jaworskiego, który każdej jesieni odgrażał się, gwiżdżąc na uczucia stałych klientów, że rzuci niebawem w diabły cały ten interes.

Teraz jednak pan Jaworski wciąż trwał na posterunku, porządkując właśnie stos papierów na swoim wąskim biurku. Był mocno pochłonięty robotą, więc na grad pytań, które nieoczekiwanie, nawet dla samego Tadka, wystrzeliły z ust chłopaka, zareagował z początku, rozdziawiając szeroko usta. Dopiero kiedy Tadek zamachał mu przed nosem książką, niechętnie rzucił na nią okiem, przerzucając leniwie kilka stron. Po tych wyniosłych oględzinach oświadczył, krzywiąc się z niesmakiem, że książkę widzi pierwszy raz w życiu, nigdy czegoś podobnego ani nie zamawiał, ani od nikogo nie odkupił, bo nie ma czasu i pieniędzy na podobne eksperymenty, a tak w ogóle – jeśli to żart, to kiepski.

Tadek pospiesznie wsunął fotografię do kieszeni i czym prędzej wybiegł przez drzwi, rozglądając się nerwowo po ulicy. Dojrzał mężczyznę kilkadziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie, w cieniu zachodzącego nad Piotrkowską słońca.

Nieznajomy stał przez jakiś czas odwrócony do sklepowej witryny, po czym ruszył niespiesznym krokiem w stronę ulicy Jaracza. Tadek podążył za nim i kiedy znalazł się wystarczająco blisko, by krzyknąć w jego stronę, by zamachać mu nad uchem fotografią i zapytać, co to wszystko ma znaczyć, tamten przyspieszył, a jemu serce zaczęło tłuc się w piersi, tak jak zawsze, gdy musiał odezwać się do kogoś obcego. Przed chwilą z Jaworskim poszło mu łatwiej. Działał pod wpływem impulsu, a teraz, gdy odrobinę ochłonął, ścisnęło go w gardle. Nie potrafił wydusić z siebie słowa.

Mężczyzna nie zamierzał ułatwiać mu sprawy, przemykając po bruku ciężkim, a przy tym nadspodziewanie raźnym krokiem. Jego krągły brzuch i potężne barki skrywał wykonany z chromowej skóry płaszcz z poszarpanym końcem, smagającym przy każdym kroku cholewki skórzanych butów, i postawionym na sztorc kołnierzem, zakrywającym z przodu podwójny podbródek, a z tyłu wygolony kark. Największe wrażenie robiła jednak nalana twarz z lekko zadartym krótkim nosem starego boksera i opadłą na oko powieką. To przez nią wydawał się ulepiony z zupełnie innej gliny.

Tadek ruszył jego śladem, kompletnie tracąc poczucie czasu, a tamten ani myślał się zatrzymywać. Nie przejmował się światłami. Nie zachodził do sklepów. Zignorował nawet pytającego o drogę studenciaka, odpędzając go gestem dłoni niby brzęczącą nad uchem muchę. Parł przed siebie z zawziętością. Ktoś taki, pomyślał chłopak, nie spaceruje sobie, ot tak, po mieście.

Jaracza, Uniwersytecką, Narutowicza. Przez plac Dąbrowskiego, tuż obok bezwstydnej fontanny, i dalej obok pustego o tej porze dworca Łódź Fabryczna. I w Sterlinga, i w Rewolucji 1905 roku, i w Pomorską, i znowu w stronę Jaracza. Bez przystanku. Jak nakręcony. A on za nim.

Zwolnił dopiero po dwóch z okładem godzinach, gdy sklepikarze zakładali kraty na witryny swoich spożywczaków, a słońce, korzystając z chwili ich nieuwagi, czmychnęło za szkielet szarych kamienic. Skręcił w podwórze osłonięte z trzech stron szarymi domami, przystając obok zblazowanego opla. Tego samego, w którym Tadek siedział teraz z duszą na ramieniu i mnóstwem złych myśli w głowie.

Pomyślał, że nic w całej tej sytuacji nie było w porządku. I to zdjęcie, które przecież niewiele musiało mieć wspólnego z nieznajomym. I ta dziwna wędrówka bez celu. I przede wszystkim sam pomysł przejażdżki na gapę starym rozklekotanym gruchotem z tymże podejrzanym typkiem w roli szofera. Dziwny impuls, który go skłonił do zrobienia tych wszystkich głupstw, też nie był w porządku.

Co robić?

Uciekać, gdy auto choć trochę zwolni? Może nieznajomy w ogóle go nie zauważy? A może będzie inaczej. Może facet przystanie za miastem, gdzieś na leśnym poboczu, odwróci się, niby to przypadkiem, i wtedy…

– Lepiej zostać – odezwał się chrapliwy głos.

Tadka zmroziło. Wstrzymał oddech. W piersiach poczuł nieznośne mrowienie. Przez bardzo krótką chwilę miał nadzieję, że tamten chwycił właśnie za telefon, a on, zdenerwowany swoim położeniem, po prostu tego nie zauważył. Nadzieja jednak zgasła bardzo szybko.

– Lepiej zostać i posłuchać – odezwał się ponownie mężczyzna. – Bracie, dość się wyleżałeś. Usiądź wygodnie. Mamy do pogadania.

Tadek nie odważył się odezwać. Zimny pot zrosił mu całe czoło.

– No, dawaj, młody, nie będziemy się przecież bawić w kotka i myszkę całą noc – rzucił nieznajomy.

Wóz się zatrzymał. Szeroki kark uniósł się nieznacznie i skręciwszy z niemałym trudem w prawo, odsłonił twarz. Mężczyzna obdarzył go błyskiem jednego zdrowego oka, podczas gdy drugie tkwiło uparcie pod spuszczoną powieką.

Zaczął się przyglądać Tadkowi w milczeniu, nieznacznie się przy tym uśmiechając. Widocznie to, co nieznajomy spostrzegł na jego delikatnej twarzy z niewielkimi rysami i kilkoma nieśmiałymi piegami, to, co zobaczył w wąskich, lekko zaciśniętych z przerażenia ustach oraz dużych brązowych oczach, z jakiegoś powodu wprawiło go w dobry humor.

– Kropla w kroplę. Tylko oczy masz po matce – zaszwargotał mężczyzna bardziej do siebie niż do pasażera. – Tadek, jesteś ty tam?

Tadek był i w tym tkwił problem. Był, a wcale nie miał na to ochoty. Czuł, jak zapada się pod ziemię, i nie wiedział, czy bardziej ze strachu, czy ze wstydu. Podniósł się z siedzenia i wbił plecami w oparcie, zwiększając o kilkanaście centymetrów dystans od kierowcy.

– Tadku… – ponaglił tym samym, chrapliwym, chociaż tym razem ciut cieplejszym tonem głosu, którym chyba próbował go ośmielić, mężczyzna.

– Ja chciałem… – wyjąkał w końcu chłopak.

– Tylko się nie tłumacz – przerwał mu natychmiast tamten. – Nie twoja wina. Cała ta sytuacja… W ogóle nie zaprzątaj sobie tym głowy.

Tadek zastanawiał się, czy przypadkiem nie postradał zmysłów.

– Skąd pan mnie zna? – wycedził z trudem.

– Skąd cię znam? Głównie ze słyszenia, a od dziś także z autopsji, jeśli można się tak wyrazić.

Mężczyzna przechylił się na bok, wyciągając prawe ramię w stronę schowka. Coś z niego wyjął, zapewne fajkę, bo po chwili pierwsza chmura dymu rozbiła się o podsufitkę, a wraz z tym w powietrzu rozniósł się wiśniowy aromat tytoniu.

– Nie będzie ci przeszkadzało, prawda? – zapytał mężczyzna, pociągając ponownie z fajeczki. – Dobrze ci dzisiaj poszło. Naprawdę całkiem nieźle. Kilka rzeczy należałoby doszlifować, ale generalnie – cymes. Pamiętaj tylko, cholercia, o zachowaniu dystansu. Kilka razy czułem twój oddech na karku. To do poprawy, reszta rokuje naprawdę solidnie. Jest cierpliwość. Jest zapał. To bez dwóch zdań.

Tadek nie był pewien, czy mężczyzna mówi serio, czy tylko kpi sobie z niego, w każdym razie jedno nie ulegało wątpliwości – nie wydawał się zbity z tropu, zupełnie jakby spodziewał się pasażera na gapę i jakby jego obecność w ogóle go nie dziwiła. Przemawiał spokojnym głosem, nie za głośno, nie spiesząc się i robiąc krótkie pauzy, podczas których zaciągał się dymem.

– Nic z tego nie rozumiem – wyjąkał chłopak.

– No jasne, że nie rozumiesz… – sapnął mężczyzna. – Wybacz. Zabawiłem się twoim kosztem. Ten nasz rajd przez pół miasta… – Zmrużył znacząco oko. – Przednia zabawa, serio. Przy starej budzie dla piwożłopów… wiesz, o której mówię, prawda? O tej przy Rewolucji, tej ze starym szyldem. No więc myślałem, że tam zgubiłem ogon, ale mnie przechytrzyłeś. Widać znasz rewir jak własną kieszeń. To się chwali.

– Zawsze pan tak spędza popołudnia? – zapytał, zebrawszy się na odwagę, chłopak, co nie uszło uwadze tamtego i chyba nawet sprawiło mu frajdę, bo przez jego twarz przebiegł nikły grymas uśmiechu.

– Kiedyś? Bywało. Dziś już rzadko. I tylko gdy sprawa jest bardzo ważna. Ty, mój przyjacielu, jesteś bardzo ważną sprawą. – Po tych słowach zasępił się na chwilę, a Tadek nie odważył się przerwać ciszy, chociaż na usta cisnęło mu się wiele pytań. – Wiem, nie byłem w porządku – odezwał się w końcu.

– Nie w porządku było to… – rzekł Tadek. Ostrożnie, drżącą dłonią wysunął fotografię w stronę kierowcy.

Mężczyzna rzucił na nią okiem, odchrząknął i po wypuszczeniu z ust kolejnej strużki dymu, która zakołysała się w powietrzu, odwrócił twarz w stronę chłopaka, a następnie przeciągnął dłonią po podsufitce, zatrzymując ją na przycisku. Niewielka żaróweczka zajarzyła się żółtym światłem i Tadek mógł wreszcie wyraźniej przyjrzeć mu się z bliska. Teraz nie wyglądał już tak groźnie, chociaż poza zachodzącą na oko powieką i porytą zmarszczkami nalaną twarzą dostrzegł niewielką bliznę ukrytą pod szczeciną kilkudniowego zarostu.

– Fotografia nie była fair – przyznał nieznajomy ze skruchą w głosie. – Za to cię przepraszam.

– Nigdy nie widziałem tego zdjęcia.

– Nie mogłeś widzieć. I może nadal nie powinieneś. – Mężczyzna zamyślił się na chwilę. – Wiesz, sporo ryzykowałem i nawet nie chcę myśleć, co by się stało, gdyby wpadła w niepowołane ręce. Cóż, w tym fachu trzeba niekiedy zaryzykować.

– Opłaciło się?

– Myślę, że tak – powiedział mężczyzna, przyglądając mu się z powagą.

– Nadal nic z tego nie rozumiem.

– Cierpliwości. Nie wszystko od razu… To byłoby dla ciebie za trudne. Bladych należy wpierw przygotować, inaczej wpadają w histerię.

– Bladych?

– Bladych, czyli normalsów. No, zwykłych ludzi. Takich, co nie mają zielonego pojęcia o tym… wszystkim – rzekł, dziwnie akcentując ostatnie słowo. Cokolwiek oznaczało, musiało być dla mężczyzny ważne. Po nim przycichł na sekundę. – Mniejsza z tym. Pojedziesz ze mną gdzieś? Dodam, że to ważne. Ważniejsze od wszystkiego, co dotąd przytrafiło się w twoim życiu.

Mężczyzna posiadał rzadką umiejętność mówienia bardzo dziwnych rzeczy w bardzo naturalny sposób, więc równie dobrze mógł mu teraz opowiadać o czymś tak prozaicznym jak wyniki rozegranych przedwczoraj meczów piłkarskich. Tadek nie miał zielonego pojęcia, do czego tamten zmierza i dlaczego ktoś miałby zadawać sobie tyle trudu tylko po to, by uciąć sobie z nim pogawędkę. I w tej samej chwili nie tylko poczuł, że ogarnia go spokój, ale i zapragnął się tego dowiedzieć.

– Mam pojechać z panem w nieznane w środku nocy?

– Wiem, kiepsko to brzmi. Nie pozostaje mi nic innego, jak zaufać twojej intuicji i przemówić do wyobraźni, bo gdy już dotrzemy do celu…

– Jedźmy – przerwał mu chłopak.

Nieznajomy miał coś powiedzieć, ale gdy usłyszał słowa Tadka, kiwnął tylko z aprobatą głową, odłożył fajeczkę do schowka i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik najpierw się zakrztusił, następnie zakaszlał jak stary astmatyk i za trzecim razem odpalił.

– Kropla w kroplę. Nie ma co – zaśmiał się mężczyzna, a po chwili dodał: – Jestem Maks.

Rozdział III

W kwaterze Larysów

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział I. Mały Artur
Rozdział II. Przejażdżka na gapę
Rozdział III. W kwaterze Larysów
Rozdział IV. Czary na śniadanie
Rozdział V. Trop
Rozdział VI. Marika
Rozdział VII. Na piechotę
Rozdział VIII. Pierwszy pojedynek
Rozdział IX. Osuwisko
Rozdział X. Egzekucja
Rozdział XI. Deszczowa
Rozdział XII. Kamienica na Południowej
Rozdział XIII. Ślepiec

Zagubione Ulice. Spisek Czarnologów

ISBN: 978-83-8313-975-3

© Remigiusz Piotrowski i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol

KOREKTA: Angelika Kotowska

OKŁADKA: Julia Filip

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek