Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dolina Parwati w odległym zakątku Indii jawi się jako idylliczny azyl w Himalajach. Ma też jednak ciemną stronę – zniknęły tam bez śladu dziesiątki turystów z całego świata, w większości młodych podróżników spragnionych wyzwań. Przyczyn do dziś nie udało się ustalić: czy padli ofiarą przestępstwa, nieszczęśliwego wypadku, czy postanowili zerwać z dotychczasowym życiem?
Jednym z zaginionych jest Justin Alexander, Amerykanin, który kilka lat wcześniej zrezygnował z pracy w korporacji i z plecakiem wyruszył w świat. Swoje przygody relacjonował w mediach społecznościowych, z czasem stając się zakładnikiem wykreowanego wizerunku obieżyświata. Spał po jaskiniach w poszukiwaniu sensu życia, ale jednocześnie rozpaczliwie szukał zasięgu, żeby wrzucać do sieci nie zawsze prawdziwe relacje. W jednym z postów napisał, że rusza ze swoim guru na pielgrzymkę w Himalaje, by uczyć się jogi i medytacji. Nigdy nie wrócił.
Zagubiony w Dolinie Śmierci to wciągająca opowieść o poszukiwaniu wolności, duchowości i próbie nadania życiu sensu. To także przejmująca historia Justina Alexandra i innych podróżników, którzy dotknięci „syndromem indyjskim” zatracili się w poszukiwaniu przygody.
„Harley Rustad znalazł w Justinie Alexandrze Shetlerze bohatera, który jest połączeniem Shantarama z Christopherem McCandlessem z „Wszystko za życie”, tyle że obeznanym z mediami niczym Anthony Bourdain i emanującym melancholijną charyzmą Bruce’a Chatwina. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś zdołał odmalować postać tego udręczonego, pełnego determinacji, niesłychanie skomplikowanego człowieka z takim bogactwem szczegółów i tak rzetelnie jak robi to Rustad w tej książce.” John Vaillant
„Tajemnicza historia o duchowym poszukiwaczu, survivalowcu na motocyklowej pielgrzymce przez Himalaje, który zaufał pewnemu sadhu, by „zniknąć niczym miód na ostrzu brzytwy”. Cudowna książka.” Wade Davis
„„Zagubiony w dolinie śmierci” pozostawia uczucie zachwytu i niepokoju. To książka, od której trudno się oderwać.” „New York Journal of Books”
„Fascynująca lektura. Pisząc prozą wartką jak rzeka i równie przejrzystą, Rustad postąpił jak najlepsi autorzy: poszedł tropem historii do końca, do ostatniej gałązki, a następnie usunął się na bok.” „New York Times Book Review”
„Pełna niuansów i porywająca opowieść […]. Najnowsza pozycja w bogatej kolekcji książek podróżniczych, którym udaje się uchwycić ciekawość i pychę najbardziej niespokojnych duchów naszej planety.” „Financial Times”
„Rustad przeprowadza szeroko zakrojoną kwerendę, obejmującą setki wywiadów z osobami, które znały Shetlera, i sam wybiera się w podróż do Indii, gdzie odnajduje jaskinię, w której Shetler spędził ostatnie dni. Historia, którą opowiada, to jednocześnie portret tego skomplikowanego, zdeterminowanego poszukiwacza, a także opowieść ku przestrodze o niebezpieczeństwach, jakie mogą napotkać w Indiach przyjezdni na ścieżce do duchowego oświecenia.” „San Francisco Chronicle”
„Emocjonujące śledztwo Rustada ukazuje Shetlera jako najnowszą odsłonę internetowego poszukiwacza oświecenia: powłóczyste ubrania, dużo medytacji i zdjęcia z gołą klatą podpisane natchnionymi frazesami. Jest jednak w Shetlerze coś więcej, niż mogłyby sugerować takie stereotypowe wyobrażenia – i także ta historia to coś więcej niż opowieść o nieudanej wyprawie w poszukiwaniu wizji.” „Washington Post”
„Zapadająca w pamięć i poruszająca książka. Rustad wciąga czytelników w opowieść o przygodzie i tragedii, z której, mimo mrocznego zakończenia, przebija niezwykła siła człowieczeństwa. To w równej mierze hołd, co książka podróżnicza. Z pewnością zafascynuje wszystkich ciekawych, jak wygląda życie pełnią życia posunięte do skrajności.” „Publishers Weekly”
„Rustad po mistrzowsku prowadzi narrację, łącząc suspens z patosem i przyziemnością tak misternie, że nie będziecie mogli oderwać się od tej książki.” „Toronto Star”
„Zapadająca w pamięć opowieść ku przestrodze o Justinie Alexandrze Shetlerze – który w 2016 roku zniknął w „backpackerskim indyjskim trójkącie bermudzkim” – stawia ważne pytania o granice duchowych poszukiwań.” „Shelf Awareness”
„W ujęciu Rustada Shetler jest fascynującą, skomplikowaną postacią: człowiekiem pragnącym jednocześnie samotności i potwierdzenia własnej wartości w oczach innych, człowiekiem, który wciąż poszukuje, zarówno w świecie cyfrowym, jak i realnym.” „Sharp Magazine”
„Wciągająca, pełna współczucia opowieść, pogłębiona raczej niż skandalizująca. Rustada w równej mierze jak bohater tej opowieści interesuje badanie nieprzemijającej fascynacji Zachodu Indiami, które władają naszą wyobraźnią od czasów wypraw Marco Polo, a później szlaku hipisów z lat siedemdziesiątych, aż do dziś.” „Globe and Mail”
„Rustad z niezwykłym kunsztem kreśli urzekający portret Shetlera i krainy, w której ten zakończył życie. Mocny akcent w literaturze poświęconej wyprawom i eksploracji dzikich zakątków.” „Booklist”
„Wspaniała książka, fascynująca opowieść z przesłaniem dla wszystkich odkrywców i poszukiwaczy: nie pogubcie się, szukając swojej duszy. Porywająca historia, którą czyta się jak kryminał.” „The Explorers Journal”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
W serii ukazały się ostatnio:
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)
Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)
Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)
Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)
Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti
Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)
Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce
Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)
Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)
Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym
Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)
Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki
Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)
Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec
Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)
Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)
Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)
Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)
Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)
Amos Oz Na ziemi Izraela
Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)
John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii
W serii ukaże się m.in.:
Bartek Sabela Wędrówka tusz
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Lost in the Valley of Death. A Story of Obsession and Danger in the Himalayas
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Alamy / Indigo Images
Copyright © 2022 by Harley Rustad
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Sobolewska, 2023
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Anna Minkina
Konsultacja Sylwia Gil
Korekta Anna Zygmanowska / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapa Springer Cartographics, 2021
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-683-7
Dla Élise
Śmierć nie jest wypaleniem się światła, lecz jedynie zgaszeniem lampy, ponieważ nastał świt.
Rabindranath Tagore, indyjski poeta
Zacząłem badać zniknięcie Justina Alexandra Shetlera niedługo po jego zaginięciu w indyjskich Himalajach latem 2016 roku. Natrafiłem na jeden z pierwszych napisanych o nim artykułów, opublikowany w „Times of India” w październiku1, i ta historia od razu mnie wciągnęła2. Jej bohaterem jest trzydziestopięcioletni Amerykanin, który przed przyjazdem do Indii dużo podróżował po całym świecie. Był wyszkolony w sztuce przetrwania, a jego profil w mediach społecznościowych obserwowało kilkadziesiąt tysięcy osób. Zniknął podczas pielgrzymki z hinduskim świątobliwym ascetą nad święte jezioro położone wysoko w górach, w odległym zakątku Indii zwanym doliną Parwati.
Przez następne cztery lata przeprowadziłem setki wywiadów z rodzicami Justina, jego bliskimi przyjaciółmi i znajomymi – od tych, którzy znali go jako nastolatka, po jednych z ostatnich, którzy widzieli go żywego. Chciałem wiedzieć, kim był, co go sprowadziło do Indii i czego poszukiwał. Część wykorzystanych w tej książce cytatów pochodzi z podcastów i wywiadów udzielanych przez Justina, kiedy umacniał się jego status pomniejszej gwiazdy social mediów i popularnego podróżnika. Niektóre dialogi i sceny zaczerpnąłem z nagrań wideo Justina umieszczonych online albo nakręconych przez innych podróżników czy znajomych. Pozostałe odtworzyłem na podstawie wspomnień tych osób, często potwierdzonych w innych źródłach.
Pojechałem do doliny Parwati dwukrotnie – pierwszy raz sześć miesięcy po zniknięciu Justina, a drugi w trzecią rocznicę jego zaginięcia – żeby przeprowadzić wywiady z miejscowymi policjantami, przewodnikami górskimi, właścicielami pensjonatów i kwater, świętymi mężami i pasterzami. Z każdym, kto miał związek ze ścieżką, którą kroczył Justin przez dwa ostatnie miesiące życia. Rozmawiałem z ludźmi ze Stanów Zjednoczonych, Kanady, Filipin, Tajlandii, Nepalu i Indii, którzy zjedli z nim kiedyś posiłek lub spędzili chwilę, znali go od lat albo tylko przelotnie. Odnalazłem backpackerów, którzy spotkali go na szlaku i wracali do swojego kraju na drugim końcu świata z niedającym się zatrzeć wspomnieniem tego człowieka.
Urodził się jako Justin Alexander Shetler. Takie nazwisko miał wpisane w paszporcie, z którym podróżował, dopóki nie zaginął. Jednak większość ludzi, którzy zetknęli się z nim w internecie, kojarzyła przede wszystkim nazwę jego profilu w mediach społecznościowych: Adventures of Justin (Przygody Justina). Wielu moich rozmówców, jego znajomych, ale też bliskich przyjaciół znało go tylko jako Justina Alexandra. Przez ostatnią dekadę życia wolał posługiwać się tym mianem, w kontaktach osobistych i online. Podobno zamierzał wystąpić o oficjalną zmianę i zrezygnować z nazwiska Shetler. Dla tych, którzy spotkali go w drodze – podróżników, turystów, pielgrzymów – był po prostu Justinem.
Podróżnik miał w jaskini wszystko, czego potrzebował. Nie było tego dużo, lecz wystarczało, by przeżyć. Oparł się o granitową ścianę, nagie plecy dotknęły zimnego kamienia. W lesie wokół groty zebrał wcześniej drewno, jako tako suche. Porąbał maczetą kilka kłód na podpałkę i zabrał się do rozniecania ognia. Na palenisko wybrał miejsce blisko wejścia do jaskini, by gryzący dym rozwiewał się w nocnym powietrzu, a ogień odstraszał zwierzęta. Otworzył książkę; światła było w sam raz, żeby czytać. Była to książka o poszukiwaniu szczęścia w świecie1.
Jego jaskinia leżała w lesie, głęboko w indyjskich Himalajach, o pół dnia pieszej wędrówki od najbliższej wioski i najbliższej drogi, w wyższych partiach wąskiej doliny. W tym lesie były dziesiątki jaskiń, które powstały po zawietrznej stronie głazów albo przez pękanie kamiennych ścian i tworzenie się w nich rozległych szczelin. Wiele pieczar było na tyle wysokich, że dawało się w nich stanąć, i na tyle długich, by można było się położyć. Niektóre głazy podobno zrzucili tu bogowie, bo kto inny potrafiłby ruszyć takie kamienne kolosy, inne zaś zostały pozostawione przez równie potężne siły natury, ogromne lodowce, które dawno temu wycofały się w górę doliny. Wielu ludzi mijało te jaskinie, nie poświęcając im szczególnej uwagi. Jednak z biegiem lat stały się dla pielgrzymów i pewnego typu podróżników azylem, schronieniem przed deszczem, chłodem czy upałem – albo przed światem. Ten podróżnik specjalnie szukał jaskini. Właśnie po to przyjechał do tej doliny: by znaleźć miejsce, w którym mógłby się zaszyć i zastanowić nad swoim życiem.
Liczne himalajskie szczyty mają w sobie moc. Są jakby specjalnie stworzone po to, by zapewniać ścieżki do objawienia i dawać poczucie wielkich dokonań, wymagających siły, determinacji i woli. Od dawna służą za cel pielgrzymek: na Mount Everest na nepalsko-chińskiej granicy, na Kajlas na Wyżynie Tybetańskiej czy na Meru w indyjskich Himalajach – górę zwaną często pępkiem wszechświata. Szczyty dają możliwość spojrzenia z dystansu, w dół na swoje ślady, które z wysoka widać wyraźnie. Jednak na każdą górę przypada rozciągająca się u jej podnóża dolina. Jeśli bezkres pustyni uczy pokory, a ograniczona przestrzeń lasu dezorientuje, to intymność doliny niesie pociechę – zapewnia spokój i osłonę przed zewnętrznymi siłami. W dolinach myśli nie ulatują hen nad ocean czy równinę, by nigdy nie wrócić; zostają, by po cichu dojrzewać. Na całym świecie poszukujący wspinają się na góry, by osiągnąć tę jasność spojrzenia albo być bliżej swoich bogów, ale to w dolinach umacniają się w swoich zamiarach i to stąd wyruszają, stawiając pierwsze kroki. W tych azylach pielgrzymi mogą upajać się możliwościami tego, co leży przed i ponad nimi.
W swojej jaskini w dolinie podróżnik skrzyżował nogi i grzał sobie stopy przy ognisku, jednocześnie susząc czarne skórzane buty. Z metalowego kubka, jednej z niewielu rzeczy, które ze sobą przyniósł, napił się wody zaczerpniętej z pobliskiego źródełka. Zjadł trochę orzechów, suszonych owoców i płatków owsianych kupionych na targu w dolinie i dorzucił drwa do ognia. Koło niego leżał długi bambusowy flet, na którym grał w dzień, siedząc na łące z widokiem na dolinę. Zabierał go ze sobą wszędzie w trakcie podróży po Indiach. Obok, na skalnej półce, leżał róg byka, który znalazł w lesie, a także duże czarne pióro zgubione przez sępa himalajskiego. Niewiele wcześniej podróżnik zrobił sobie na piersi tatuaż: kontury orła w locie.
W końcu położył się na posłaniu z zebranego igliwia. Wnętrze jaskini rozświetlał ciepły pomarańczowy blask trzaskającego ognia oraz pojedyncza świeca, przy której czytał, przymocowana roztopionym woskiem do skały. Na zewnątrz jednak panowała ciemność. Gęste korony sosen, orzechów i aromatycznych cedrów himalajskich zasłaniały księżyc; tylko deszcz przenikał przez gałęzie. Było późne lato, pora monsunowa, mżawka w jednej chwili przechodziła w ulewę, chłoszczącą stoki gór i spowijającą dolinę ciężką mgłą.
Co roku, z uporczywością monsunu, do tego odległego zakątka Indii ściągali pielgrzymi i podróżnicy. Przyjeżdżali, żeby znaleźć wewnętrzny spokój, to, co w hindi nazywa się śanti. Przyjeżdżali, by pooddychać górskim powietrzem, wędrować po starożytnych lasach i dolinie w najbardziej rozsławionym opowieściami i legendami pasmie górskim na świecie. Przyjeżdżali, by być bliżej bogów, w miejscu, gdzie Śiwa, najbardziej znane bóstwo hinduistycznego panteonu, wielki mistrz jogi i ascetyzmu, mający moc zmieniania świata, medytował ponoć przez trzy tysiące lat. Niektórzy z przybyszów podróżowali spokojnie i odjeżdżali usatysfakcjonowani tym, co przeżyli, gotowi skierować kroki gdzie indziej. Jednak nie wszyscy.
Dolina Parwati to pozornie idylliczny zakątek Himalajów, z panoramicznymi widokami gór, porośniętymi lasem wąwozami i przycupniętymi na zboczach uroczymi wioskami pełnymi drewnianych domów. Odchodzi od doliny Kullu, zwanej też Doliną Bogów. Nazwana imieniem bogini, ma dolina Parwati własne kompendium legend i mistycznych opowieści, w których bogowie objawiają się w postaci rwących rzek i wydobywają z głębi ziemi na powierzchnię gorące źródła. Jednak zasłużyła też sobie na przydomki: Doliny Cieni, Doliny Śmierci2. To miejsce, gdzie stale poruszamy się jak po ostrzu noża, gdzie jeden zły ruch kierownicą wystarczy, by samochód zsunął się z niezabezpieczonej barierką krawędzi urwiska, jeden nieostrożny krok – by podróżnik runął w skłębione rzeczne wiry, jeden niewłaściwy skręt – by piechur zabłąkał się w nieznane strony. Od początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku w dolinie Parwati zniknęły bez śladu dziesiątki backpackerów z całego świata, średnio jedna osoba rocznie3, przez co ten maleńki, odległy skrawek subkontynentu zyskał mroczne miano indyjskiego trójkąta bermudzkiego. Okoliczności każdego zniknięcia są inne – kraj pochodzenia turysty, odwiedzane wioski czy przebyta trasa, ostatnie znane miejsce pobytu – a jednak dziwnie do siebie podobne. Zawsze mamy pełnego werwy podróżnika, szukającego przygody poza utartym szlakiem, zbiór opowiadanych przez innych wędrowców anegdot dotyczących jego ostatnich dni, poszukiwania prowadzone przez udręczoną rodzinę oraz tysiące pytań bez odpowiedzi.
Ten podróżnik przybył do doliny Parwati tak jak wielu przed nim: z celem i wyobrażeniem tego, co może osiągnąć wśród gór i mgły. Wyobrażenie to, przynajmniej po części, ożyło w jego jaskini, kiedy ostrożnie umieścił telefon na skale, nastawił samowyzwalacz i zrobił sobie autoportret z książką przy ognisku. Była to jedna z ostatnich fotografii, które udostępnił obserwującym go w mediach społecznościowych. Niedługo później nazwisko podróżnika – Justin Alexander Shetler – dopisano do listy tych, którzy weszli do doliny Parwati i słuch po nich zaginął.
Powstańcie, czuwajcie!
Zdobywszy najlepsze, zrozumcie!
Trudne do przejścia cienkie ostrze brzytwy,
Mędrcy przeszkodą je zowią na drodze!
Upaniszada Katha, przełożył z sanskrytu Stanisław F. Michalski1
Powiedz mi o czymś, czemu jesteś w życiu oddany, a prawdziwym sprawdzianem tego oddania jest: czy byłbyś gotów za to umrzeć?
Tropiący Wilk, cytowany przez Toma Browna Jr.
Do doliny Parwati prowadzi tylko jedna droga. Wąska, miejscami byle jak utwardzona, gdzie indziej gruntowa, wymyta przez deszcze. Zdezelowane autobusy, które nią jeżdżą, hamują z piskiem na ostrych zakrętach, mijając się o centymetry. W kilku miejscach trasa, przebita w górskim zboczu, prowadzi pod skalnymi nawisami. Po jednej stronie drogi wznosi się niemożliwa do pokonania ściana z ziemi i kamienia, która wydaje się dotykać chmur. Po drugiej urwisko opada stromo ku mlecznobłękitnym wodom rzeki Parwati płynącej kilkaset metrów niżej1. To na końcu tej drogi, a na początku szlaku Justin wyruszył w swoją ostatnią podróż. Motocyklem royal enfield mógł dojechać tylko do leżącej na stoku osady Kalha. Teraz musiał iść pieszo, by dotrzeć do górnej części doliny. Widział przed sobą jak na dłoni wiodący w góry szlak: wzdłuż boskiej rzeki, która z hukiem rozbijała się o kamienie.
Był ciepły sierpniowy dzień – niebieskie niebo i słońce, miła odmiana po ulewach, które przetaczały się przez dolinę i spowijały lasy mgłą przez większość lata 2016 roku – kiedy Justin skierował się na szlak. Szedł dróżką przez Kalghę, między piętrowymi drewnianymi pensjonatami i sadami jabłoni, w stronę skraju doliny. Szczekały psy, mężczyźni i kobiety doglądali drzew owocowych w oczekiwaniu na zbiory, a na lekkim, wilgotnym wietrze powiewały różnokolorowe flagi modlitewne. Obok Justina maszerował Andriej Gapon, Rosjanin, który spędził w dolinie trzy miesiące wakacji. Poznali się kilka tygodni wcześniej. Gapon był zafascynowany trzydziestopięcioletnim Amerykaninem, który wyjawił mu, że mieszka w górskiej jaskini z minimalnym zapasem sprzętu i prowiantu.
Teraz Justin wyruszał w cztero- lub pięciodniową wędrówkę do jeziora Mantalai, skupiska stawów w najwyższej części doliny i lodowatego źródła rzeki Parwati. Dla niektórych to teren, gdzie można rozbić namiot, etap himalajskiej wyprawy. Dla innych – cel, święte miejsce związane z Śiwą. Tak jak w całych Indiach, wiele elementów krajobrazu uznaje się tu za przejaw boskości. Same góry otaczające jezioro, o wierzchołkach sięgających ponad chmury, na wysokość ponad 6000 metrów, mają być częścią uosobienia wielkiego łańcucha Himalajów – starożytnego króla Himawata. Himawat jest ojcem Gangi i Parwati, bogiń, które przybierając postać rzek, wyzwalają się ze stanu zlodowacenia i spływają z wysokich szczytów, by wykarmić tę krainę. Ganga staje się Gangesem, tą wyjątkową indyjską rzeką, którą wierzący uważają za czystą, nieważne, jak bardzo zanieczyszczone byłyby jej wody. Tu jednak płynie Parwati – bogini miłości, harmonii i boskiej siły; żona Śiwy i matka Ganeśi, uwielbianego boga z głową słonia. Kiedy rzeka Parwati jest spokojna, przynosi życie i opóźnia śmierć, żywi i poi, chłodzi i uzdrawia. Gdy jednak pokaże swoje gwałtowne oblicze, staje się śmiercionośną siłą – wzbierając, smaga górskie zbocza i pochłania ziemię. Ta dwoistość odzwierciedla boginię, której imieniem ją nazwano. W niektórych wcieleniach Parwati jest łaskawa i wspierająca – ideał życiodajnej miłości. W innym ma zawieszone na szyi odcięte ludzkie głowy i poraża dziką, niszczycielską boską mocą.
Gapon chciał odprowadzić nowego przyjaciela. Idąc krętymi ścieżkami przez wioskę, schylając się pod gałęziami jabłoni, ciężkimi od dojrzewających owoców, byli tak pogrążeni w rozmowie, że źle skręcili i, jak się okazało, zrobili kółko. Roześmiali się. „Interesujący sposób rozpoczęcia podróży” – powiedział Justin, zwracając uwagę na ten omen: oto zgubił się, jeszcze zanim zdążył wyruszyć. Kiedy znaleźli ścieżkę, która prowadziła do początku górskiego szlaku, Justin zaczął mówić o pomyśle chodzącym mu od pewnego czasu po głowie: stworzeniu w internecie rodzaju miejsca upamiętnienia poszukiwaczy przygód, którzy odeszli. Ich cyfrowe ślady mogłyby służyć za mowy pogrzebowe, peany na cześć ich życia.
Gaponowi coś nie pasowało. Widział, że Justin niepokoi się czekającą go wędrówką. Rosjanin zaproponował, że będzie mu towarzyszyć do jeziora Mantalai; znał trasę, bo właśnie wrócił z trekkingu z przewodnikiem w tamte rejony i dalej, przez wysokogórską przełęcz do sąsiedniej doliny. Wyprawa była trudna, ale ważna, głęboka i z chęcią by ją powtórzył, zwłaszcza z kimś takim jak Justin. Był rozczarowany, kiedy ten uprzejmie odmówił.
Wielu pielgrzymów i podróżników wynajmuje przewodników i tragarzy, by pomagali im w wędrówce nad jezioro, gotowali posiłki i zakładali obozy, ale Justinowi trafiła się inna okazja. Pewien sadhu, hinduski święty mąż, zaprosił go na pielgrzymkę do tego świętego miejsca, gdzie miał uczyć Justina jogi i medytacji, tak by ten doświadczył ascezy. Justin planował zostać nad jeziorem dziesięć dni. Mieli się żywić skromnymi zapasami, które z sobą zabierali, i spać pod gołym niebem albo w jaskiniach. Justin chciał odbyć tę podróż sam, tylko z sadhu, jak powiedział Gaponowi. Wyobraził już sobie, jak ta wyprawa będzie wyglądać. Trzy dni wcześniej opowiedział o swoich planach wędrówki z hinduskim ascetą w internecie. „Chcę zobaczyć świat jego oczami, które, można powiedzieć, mają pięć tysięcy lat, poznać tę starożytną ścieżkę duchową – napisał na blogu i w mediach społecznościowych. – Włożę w to serce i zobaczę, co z tego wyniknie”.
Około południa Justin i Andriej dotarli do początku szlaku na łące usianej granitowymi głazami. Stąd ścieżka skręcała w las. Wysoko nad nimi trzęsły gałęziami hulmany, szare małpy o obsydianowych twarzach. Justin podał Gaponowi swojego iPhone’a i poprosił, by zrobił mu zdjęcie na „początek duchowej podróży”. Popatrzył w obiektyw z łagodnym półuśmiechem.
Justin wykazał się wytrzymałością i determinacją, spędzając poprzednie trzy tygodnie samotnie w himalajskiej jaskini, gdzie miał niewiele więcej niż śpiwór i maczetę. Zaufał swojej więzi z sadhu, który obiecał poprowadzić go na tę pielgrzymkę. Jednak najbardziej w nowym przyjacielu Gapon podziwiał serce – pasję, z jaką ten starał się lepiej zrozumieć swoje miejsce w świecie. Mimo wszystko, chociaż Justin był wytrawnym podróżnikiem, doświadczonym w biwakowaniu, Rosjanin odczuwał niepokój. Plan był ambitny. Jezioro Mantalai leżało na wysokości 4100 metrów, na szerokim, odkrytym siodle, bez drzew, które osłaniałyby przed wiatrem i zapewniły drewno na opał, by ogrzać się, gdy temperatura spadnie poniżej zera. W małym brązowym plecaku Justin nie miał ani kuchenki, ani paliwa, więc Gapon wcisnął mu w dłoń pożegnalny prezent, w sam raz dla kogoś, kto cenił zarówno praktyczność, jak i minimalizm: czerwoną wodoodporną zapalniczkę butanową. Gapon zapalał nią świece, kiedy sam spał w górskiej jaskini, i gaz w kuchence podczas swojej wyprawy nad jezioro Mantalai. Justin schował ją do plecaka.
Uściskali się, Justin się odwrócił i ruszył ścieżką w górę. Szybko zniknął w lesie. W dole huczała rzeka Parwati2.
Justin Alexander Shetler urodził się przed świtem 11 marca 1981 roku w Sarasocie na Florydzie. Miasto leży na południe od Tampy, nad turkusową tonią Zatoki Meksykańskiej, osłonięte od otwartego morza barierą białopiaszczystych wysp. Chłopiec od początku był śmiały, wcześnie zaczął raczkować i uwielbiał wodę – w wannie, nad jeziorem, na plaży. Matka Colette Susanne, zwana Suzie, i ojciec Terry zapisali go na naukę pływania dla dzieci, kiedy miał trzy miesiące. Terry pracował jako stolarz, a później zdobył dyplom z medycyny orientalnej. Suzie była asystentką nauczycielki w szkole Montessori, do której przez kilka lat chodził Justin. Wychowując syna, Suzie zachęcała go nie tylko do wypraw na łono natury, lecz także do tego, by wtopił się w przyrodę i ją poczuł. Nauczyła go, jak odróżniać drzewo kazuaryny od palmy, dotykając pnia z zamkniętymi oczami. Kiedy kupowała mu pierwszą parę butów, wybrała maleńkie zamszowe mokasyny; chciała, by czuł ziemię pod stopami. Zbierał kamienie, a kolekcję trzymał w starej skrzynce wędkarskiej. Matka nazywała go Niedźwiadkiem1.
Justina zawsze ciągnęło do wysoko położonych miejsc. W wieku dziesięciu miesięcy przestraszył Suzie, wspinając się po regale – dotarł do połowy wysokości. Kiedy był trochę starszy, zaczął chodzić po drzewach, w tym po olbrzymim dębie rosnącym na polu w ich okolicy. Nazywali ten dąb swoim drzewem genealogicznym. W chwilach zdenerwowania i smutku właził na dach domu, żeby tam posiedzieć. To był jego sposób, by ochłonąć, oczyścić umysł – myślała Suzie – ale także by spojrzeć z dystansu na otaczający go świat, jakkolwiek na razie niewielki. Chociaż Justin był samodzielnym dzieckiem, rozpaczliwie pragnął więzi z rodzeństwem.
Kiedy miał jedenaście lat, rodzice się rozwiedli, ale dzielili się opieką nad chłopcem. Dni od poniedziałku do piątku spędzał u matki, a weekend u ojca. Na ekrany wszedł wtedy Ostatni Mohikanin, Suzie zwolniła Justina ze szkoły, żeby pójść z nim na popołudniowy seans. W końcu widzieli razem film siedem razy. Przez lata Justin wielbił bohatera Sokole Oko, adoptowanego przez wodza Mohikanów białego, który rezygnuje w znacznej części z dziedzictwa europejskiej kultury, by zbudować silniejszą więź z naturą. To taka heroiczna opowieść przygodowa, która może przyciągnąć wielu chłopców. Kolejne legendarne postacie do podziwiania Justin znalazł w książkach: pożerał serie fantasy o bohaterach i magii, zanurzając się w fikcyjne światy. Był introspektywnym dzieckiem. W notatniku z ręcznie czerpanego papieru zapisywał cytaty z takich myślicieli jak Laozi, chiński filozof tradycyjnie uważany za autora traktatu Daodejing [Księga drogi i cnoty][1], czy Budda. Na jednej ze stron zanotował „nieznane chińskie przysłowie”:
Tysiące
Tysięcy rzek
Wpada do morza,
Lecz morze nigdy
Się nie napełnia –
A gdyby człowiek mógł
Zamieniać kamień w złoto,
Jego serce nadal
Nie znałoby spełnienia.
W szkole podstawowej Justin miał trochę pozytywnych doświadczeń, ale też chwile głębokiej frustracji. Ojciec powiedział mu, że będzie go wspierać na wszelkie sposoby, starać się mu pomóc w znalezieniu satysfakcji, o ile nie zagrozi to życiu chłopca.
– Uświadomiłem sobie, że nie pomagam Justinowi w radzeniu sobie z rzeczywistością, jeśli jestem dzielącym go od niej buforem – twierdzi Terry. Nigdy nie chciał hamować czy ograniczać syna.
Dwa lata po rozwodzie Suzie przeprowadziła się z Justinem do Karoliny Południowej, a pół roku później do Montany, z nowym partnerem, za którego później wyszła. To tutaj chłopiec po raz pierwszy doświadczył dzikiej przyrody amerykańskiego Zachodu, do której wcześniej przyciągały go książki. Jedna z nich, podarowana przez matkę, miała w znacznej mierze ukształtować następną dekadę jego życia.
– Jakby roznieciła ogień – zauważa Suzie.
Grandfather. A Native American’s Lifelong Search for Truth and Harmony with Nature [Dziadek. Życie rdzennego Amerykanina w poszukiwaniu prawdy i harmonii z naturą], wspomnienia opublikowane w 1993 roku przez Toma Browna Jr., instruktora szkoły przetrwania z New Jersey, opowiadały o dorastaniu autora pod okiem i w myśl nauk Tropiącego Wilka, zwiadowcy i szamana z plemienia Apaczów Lipan. „Naprawdę był jednym ze starożytnych, po części człowiekiem, po części zwierzęciem i niemal całkowicie duchem – pisał Brown w książce. – Jego domem była dzika przyroda i w dziczy poddawał wszystko próbom”. Tropiący Wilk umiał czytać naturę, znajdować lecznicze rośliny i podchodzić tak blisko tropionych zwierząt, że mógł ich dotknąć. Potrafił cofać się po własnych śladach i właściwie zniknąć. Mógł tak lekko i zręcznie iść przez świat, że nie zostawiał po sobie niczego. Był i go nie było, zawsze obecny, a jednak, jeśli chciał, niewidzialny.
Historia Tropiącego Wilka opowiadana przez Browna nabrała niemal mitycznej aury. Urodził się w latach osiemdziesiątych XIX wieku, gdzieś na amerykańskim południowym zachodzie. W wieku dziesięciu lat wyruszył na swoje pierwsze poszukiwanie wizji (rytuał przejścia), podczas której duchy przodków ukazały mu opaskę na głowę, jaką noszą zwiadowcy, i laskę szamana. Starszyzna pokazała mu ścieżkę: „By wypełnić wizję, musi najpierw przez dziesięć zim szkolić się na zwiadowcę – to jedna z najważniejszych pozycji w plemieniu. Następnie musi porzucić tę ścieżkę na kolejnych dziesięć zim i szukać ścieżki szamana i uzdrowiciela. Aż wreszcie […] będzie musiał opuścić swój lud i wędrować samotnie przez sześćdziesiąt zim, poszukując wizji i wiedzy, aż jego wizja się urzeczywistni”. Tropiący Wilk początkowo był niechętny, wahał się, czy zostawić swoich, aż jeden ze starszyzny powiedział mu, że „człowiek, który nie żyje zgodnie ze swoją wizją, żyje śmiercią”2.
Dorastając, Justin połykał książki i przewodniki Browna po dzikiej przyrodzie, z opowieściami o życiu i osiągnięciach Tropiącego Wilka i samego Browna. Suzie, widząc iskrę, która roznieciła się w jej synu, woziła go na wzgórza przy granicy z Idaho i patrzyła, jak znika w lesie ze swoim najlepszym przyjacielem, chłopcem z rdzennego plemienia, który mieszkał na pobliskiej farmie. Chodzili na piesze wycieczki, bawili się w zaroślach i szukali tropów zwierząt. Dokładnie po trzech godzinach zbiegali do niej po stoku. Justin nigdy się nie spóźnił.
Po ośmiu miesiącach w Montanie przeprowadzili się dalej na zachód, do miasteczka Beaverton, kilka kilometrów od Portland w stanie Oregon. Suzie była przyzwyczajona do częstych przenosin, bo wychowała się w wojskowej rodzinie. Jednak jej syna przeprowadzka załamała.
– Justin czuł się przez to, jakby nie miał korzeni – wspomina Suzie.
Terry pamięta, że syn był „rozgoryczony” i „zrozpaczony” z powodu wyjazdu z Montany. O tym okresie swojego życia Justin powiedział kiedyś, nieco hiperbolicznie, że do tego momentu miał już „prawdopodobnie więcej domów niż lat”. Przenoszenie się do innych miast i zmienianie szkół, kiedy był nastolatkiem, utrudniało utrzymywanie przyjaźni, a kiedy zaczął chodzić do liceum w Beaverton, był skrytym chłopakiem, uważającym się za samotnika. Pociechę znalazł w muzyce – sam uczył się grać na harfie matki, a także na mandolinie i gitarze. Najbliższą więź potrafił nawiązać z naturą.
Latem, kiedy skończył pierwszą klasę, Suzie zobaczyła na ostatniej stronie gazety „Willamette Week” ogłoszenie o szkole przetrwania w dziczy. Zadzwoniła pod wskazany numer i rozmawiała z Chris Kenworthy, instruktorką, która w latach osiemdziesiątych uczyła się u Toma Browna Jr. Justin po kilku zajęciach z Chris zaczął rozkwitać. Poznawał na żywo to, o czym czytał w książkach Browna. Kenworthy jednak szybko zorientowała się, że zainteresowania Justina wykraczają poza to, co mogła mu zaoferować. Znała pewną szkołę pod Seattle, której program oparty był na nauczaniu przyrody. Szkoła mogła dać mu szansę dalszego rozwoju i kontaktu ze społecznością podobnie myślących ludzi. Zadzwoniła więc do Jona Younga, współzałożyciela Wilderness Awareness School i pierwszego protegowanego Toma Browna Jr., i powiedziała, że uczy pewnego młodego człowieka imieniem Justin, którego apetytu sama nie jest w stanie zaspokoić.
Kiedy kończył drugą klasę, Suzie dostrzegła, że Justin potrzebuje zmiany. Dostawał dobre stopnie, ale nie odnajdywał się w strukturze klasy, nie był szczęśliwy. Zaproponowała mu umowę: jeśli obieca, że zda kiedyś maturę (egzaminy GED), by mieć dyplom szkoły średniej, ona wypisze go teraz z liceum i pośle do Wilderness Awareness School, gdzie będzie zdobywał wiedzę pod okiem Younga. Była to łatwa decyzja. Rodzice zapłacili za zakwaterowanie i wyżywienie Justina z alimentów. Kenworthy powiedziała Suzie, że chłopakowi przyznano stypendium, które pokryje koszty czesnego. W rzeczywistości, o czym Suzie wtedy nie wiedziała, Kenworthy przez lata płaciła czesne z własnej kieszeni3.
Kiedy w czerwcu 1997 roku Suzie odwiozła syna do Wilderness Awareness School – po kilkugodzinnej podróży na północ przez lasy iglaste stanu Waszyngton – Justin był w euforii.
– Jak motyl wyfruwający z kokonu – wspomina Suzie. – Po prostu rozkwitł i poleciał. Było jasne, że znalazł się we właściwym miejscu.
W dniu przyjazdu Justina Young prowadził w lesie zajęcia o języku ptaków. Mówił grupce uczniów, że ptaki sygnalizują zbliżające się zagrożenie świergotem i trzepotem skrzydeł z dwuminutowym wyprzedzeniem. Kiedy grupa się uciszyła, żeby nasłuchiwać, przeleciała nad nimi fala rudzików i drozdów, a Young szepnął do jednej z osób, by nastawiła stoper na dwie minuty. Mijały kolejne sekundy, aż usłyszeli ciężkie kroki i trzask łamanych gałązek krzaków jeżyn. Kiedy stoper zapikał, z paproci wyłonił się Justin i zobaczył stojącą w półkolu grupę, która czekała na niego w ciszy. Chłopak miał już ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a rozjaśnione słońcem brązowe włosy do ramion związywał w kucyk. Zdziwił się, widząc, że się go spodziewali.
– Aż tak było mnie słychać? – spytał.
Tego dnia przysiągł sobie, że zostanie mistrzem cichego poruszania się w przyrodzie.
– Gdybyś mi powiedział, że muszę wejść po drabinie z ziemi na księżyc, żeby osiągnąć ten poziom wiedzy – oznajmił Justin Youngowi – zrobiłbym to natychmiast4.
Wprowadził się do rodziny Youngów, która mieszkała na ostatnim piętrze domu pewnego strażaka w miasteczku Duvall, w pobliżu siedmiohektarowej działki, na której działała szkoła. Znajomi z tamtego okresu wspominają upodobanie Justina do ubierania się w moro i kolory ziemi, a także nieschodzący mu z twarzy bezczelny uśmiech oraz nienasycony pęd do nauki. Zapisał się oficjalnie do Wilderness Awareness Community School, odnogi WAS przeznaczonej specjalnie dla nastolatków, której współzałożycielką była Anne Osbaldeston.
– Entuzjastyczny chłopak, który był superpodekscytowany wszystkim, co robiliśmy, i już bardzo dużo wiedział – tak go wspomina Osbaldeston. – Powiedziałabym, że już wtedy, w wieku piętnastu lat, wiedział o przyrodzie znacznie więcej ode mnie.
„Szkoła” składała się z kilku chat, jurt i zadaszeń z brezentowych płacht, przez co nazywano ją Tarpolonią (czyli Brezentownią). Każdy dzień przynosił nowe zadania i nauki. Język ptaków był jednym z pierwszych formatywnych zajęć – chodziło nie tylko o rozpoznawanie gatunków po charakterystycznych głosach, ale także o nauczenie się, co sygnalizują poszczególne intonacje i oscylacje. Słuchacze uczyli się, jak samodzielnie zrobić łuki ogniowe i ręczne świdry ogniowe i jak za ich pomocą rozniecić ogień, jak zbudować w lesie szałas, w którym spędzą noc, jak rozpoznawać i zbierać jadalne rośliny. Na długiej piaszczystej łasze nad pobliską rzeką ćwiczyli orientację w terenie i tropienie zwierząt. Z pozoru aktywność w szkole sprowadzała się do tego, że grupa nastolatek i nastolatków spotykała się w plenerze, by poznawać przyrodę, uczyć się i czytać o ekologii oraz zdobywać umiejętności przetrwania w dziczy. Jednak uczniowie i nauczyciele z tamtego okresu wspominają ją jako ujście dla energii i emocji, umożliwiające wyrażanie siebie. Miało to ogromne znaczenie dla części nastolatek i nastolatków, którzy w przeciwnym razie mogliby na różne sposoby wypaść z systemu społecznego. Anne Osbaldeston zasługę przypisuje w znacznej mierze Jonowi Youngowi.
– Jest trochę jak przedłużacz podłączony do gniazdka w ścianie, do którego mogą podłączyć się inni – mówi. – Kiedy ludzie przychodzili do szkoły, nagle jakby się rozświetlali, zapalali się do kontaktu z naturą, ale także zaczynali naprawdę czuć łączność z sobą i swoimi talentami.
Jason Knight, kilka lat starszy od Justina, też mieszkał u rodziny Youngów. Spał z Justinem na jednym łóżku piętrowym, na tyłach domu. Chłopcy zaczęli przyjazną rywalizację, motywowali się wzajemnie, żeby ukończyć opracowany przez Younga kurs przyrodoznawstwa: Kamana Naturalist Training Program. W ramach kursu trzeba było zapełnić rysunkami i obserwacjami pięćdziesiąt dwustronicowych dzienników gatunków z sześciu różnych kategorii, takich jak: drzewa i inne rośliny, ptaki i ssaki. Inny zestaw dzienników, w którego uzupełnianiu konkurowali, opierał się na liczącej ponad pięćset pozycji liście obserwacji z tropienia. Przypominało to zabawę w poszukiwanie skarbów – z wielkim rozmachem i w dzikiej przyrodzie. Każdy punkt z listy był bardzo konkretny: ślady stojącego kojota, ślady siedzącego kojota, ślady kojota idącego powoli, idącego szybko, galopującego; odchody kojota zawierające szczątki zwierząt, zawierające pióra, zawierające jagody lub szczątki roślin. I tak dalej.
– Nie uczyliśmy się do sprawdzianu – wspomina Knight. – Staraliśmy się nauczyć tych rzeczy tak, żeby nigdy ich nie zapomnieć.
Justin był mistrzem zwłaszcza w rozpalaniu ognia. W tylnej kieszeni spodni zawsze nosił swój świder ogniowy.
– Mnie uzyskanie pierwszego żaru zajęło dziewięć miesięcy – opowiada syn Jona Younga, Aidan, o trzy lata młodszy od Justina – a jemu nie sprawiało to żadnego problemu.
Justin postawił sobie wyzwanie, żeby rozniecać ogień tak szybko jak ktoś z zapalniczką. I udało mu się, jak zapewnia Aidan:
– Uzyskiwał żar w ciągu piętnastu sekund.
Wilderness Awareness School uczyła nie tylko umiejętności przetrwania. Często posługiwała się pewnym holistycznym modelem, który można odnieść do społeczeństwa, społeczności czy klasy. Jon Young nazywał go 8 Shields (8 Tarcz), bo opierał się na ośmiu głównych kierunkach wskazywanych przez kompas, a każdemu z nich przypisany był pewien archetyp. Justin okazał się najsilniej związany z północnym wschodem, reprezentowanym w modelu przez niebo i ptaki, i znanym jako przestrzeń wielkiej tajemnicy, duchowości i świętej mocy. W cyklu pór roku północny wschód odpowiadał późnej zimie, co łączyło się z urodzinami Justina na początku marca. Jeśli chodzi o fazy życia, kierunek ten symbolizował zarówno poczęcie, jak i śmierć, odrodzenie się i przejście z jednego stanu w inny. W fazach dnia zaś odpowiadał godzinom tuż przed świtem, a właśnie o tej porze Justin przyszedł na świat.
Jako nastolatek znalazł w tej szkole naturalny we własnym odczuciu sposób wyrażania siebie, a także społeczność podobnie myślących mentorów i rówieśników. Należała do nich Doniga Markegard, dziewczyna w wieku Justina, która przyjechała tu rok wcześniej, latem 1996 roku.
– Podniósł wszystkim poprzeczkę – wspomina.
Inni często porównywali go do Tarzana z uwagi na jego niezależność, Rambo z powodu odwagi i He-Mana ze względu na siłę. Justin był też w grupie przecherą, żartownisiem – często po cichu znikał w głębi lasu, żeby potem straszyć innych, którzy nie uważali. Markegard zauważyła jednak, że źle znosił niepowodzenia i sam siebie traktował surowo, kiedy doszedł do ściany.
Wyrobił sobie opinię śmiałego i zuchwałego, chętnego zaryzykować wszystko, by osiągnąć swoje cele. Nastolatkowie ze szkoły, ubrani na czarno albo w moro, często próbowali wymknąć się z domu i wejść do całodobowego supermarketu QFC w środku miasteczka, tak żeby nikt ich nie zauważył. Czasem „podbijali stawkę”, wzywając policję – dzwonili z fałszywą informacją, że widziano kręcących się koło sklepu podejrzanych osobników. Jeśli grupie udało się umknąć policji, uznawano to za wyjątkowe osiągnięcie.
– Chyba nigdy nas nie namierzono – mówi po latach Aidan Young.
– Justin zdecydowanie był ryzykantem – wspomina Knight. – Część nastolatków biorących udział w takich programach podchodziła do tego tak ambitnie, że łazili cały czas boso, a zimą nosili koszulki i krótkie spodenki, chociaż był mróz.
Justin należał do tej podgrupy. Kiedy usłyszał o legendarnym wyzwaniu polegającym na przebiegnięciu dwudziestu czterech kilometrów przy jednoczesnym trzymaniu wody w ustach, tak by jej nie połknąć, zaczął wstawać dobrze przed świtem, żeby ćwiczyć – o czym wiele osób wtedy nie wiedziało – aż dokonał tego wyczynu. A kiedy w szkole wykład wygłosił pewien arborysta, Justin patrzył jak zaczarowany, gdy ten zademonstrował, jak po latach treningu nauczył się spadać z drzewa i bezpiecznie lądować na ziemi, łapiąc się konarów i je puszczając, tak by stopniowo spowalniać lot w dół. Następnego dnia Justin wdrapał się na strzelisty cedr i puścił się, będąc blisko wierzchołka. Spadając przez gałęzie, nie zawsze zdołał je chwycić w odpowiedniej chwili, co najmniej sześć metrów przeleciał bezwolnie jak szmaciana lalka i walnął głową o ziemię, o włos unikając rozłupania czaszki o stos kamieni.
– Cud, że nie zginął – twierdzi Aidan Young.
Justin potrafił być zuchwały i lekkomyślny, ale zazwyczaj wychodził z takich przygód prawie bez szwanku. „Uważaj, co przy nim mówisz” – często powtarzali sobie jego instruktorzy.
Centralnym punktem Wilderness Awareness School był Linne Doran (co po gaelicku znaczy Staw Wydry). To płytki staw o przejrzystej wodzie, z widocznymi na mulistym dnie powalonymi drzewami. Wielu uczniów wybrało sobie nad nim miejsce, do którego codziennie wracali, żeby obserwować i zapisywać naturalne zmiany w otaczającej przyrodzie.
– Z pozoru to bardzo proste – opowiada Osbaldeston. – Codziennie, o różnych porach dnia, idź posiedzieć w tym samym miejscu w naturze, czasem przez krótszy, czasem dłuższy czas.
Jednak, jak wyjaśnia, dawało to uczniom zdolność poczucia bardzo głębokiej więzi z danym miejscem, co z kolei – według przyjętej tu filozofii – pozwalało miejscu zacząć przyjmować tę osobę do siebie, jakby do domu. Tę zdolność, zauważyła Osbaldeston, wielu uczniów zabrało ze sobą w świat. Knight miał swoje miejsce nad wypływającym ze stawu strumieniem. Justin – na pniaku starego cedru na cyplu wchodzącym ostrogą w wodę. Czasami przynosił ziarno dla ptaków i trzymał je na wyciągniętej dłoni. Sikorki w końcu się do niego przyzwyczaiły i ochoczo przylatywały, żeby się posilić, a po chwili śmignąć dalej.
– Justin miał wyjątkowy talent – twierdzi Aidan Young i dodaje, że wydawał się pochodzić wprost od Tropiącego Wilka. Był nawet podobny do niego fizycznie, wysoki i chudy, ale silny i w świetnej kondycji. A jego niebieskie oczy robiły na ludziach niezatarte wrażenie. – To były oczy wilka – zauważa Aidan. Jedyną znaną mu osobą, która miała takie oczy, był Tom Brown Jr. – Miały w sobie tę samą intensywność5.
Po dwóch latach Jon Young zrozumiał, że kolejnym krokiem Justina powinna być nauka w mekce edukacji dzikiej przyrody, znajdującej się na drugim końcu kraju – w Tracker School (Szkole Tropicieli). Tom Brown Jr. założył ją w 1978 roku w Pine Barrens, lasach sosnowych południowo-wschodniego New Jersey, z bazą zwaną Primitive Camp. Wyszkolił tu tysiące ludzi w sztuce przetrwania, tropieniu i przyrodoznawstwie. Przez kilkadziesiąt lat nie tylko zyskał renomę nauczyciela erudyty, ale także grono wiernych uczniów, którzy pod jego okiem doskonalili umiejętności praktyczne i chłonęli jego filozofię świadomego kontaktu z naturą. Legendarna historia Browna jako tropiciela i edukatora sztuki przetrwania, często przytaczana w jego książkach i wykładach, zaczęła się w latach pięćdziesiątych XX wieku. Kiedy miał siedem lat i szukał skamieniałości nad strumykiem, poznał chłopca w podobnym wieku o imieniu Rick. Ten przedstawił Browna swojemu dziadkowi, tropicielowi i szamanowi z plemienia Apaczów Lipan, zwanemu Tropiącym Wilkiem6. „Zadawał nam pytania, które prowadziły nas do odpowiedzi, ale sam odpowiedzi nigdy nam nie udzielał – pisał Brown. – Nauczył mnie widzieć i słyszeć, chodzić i zachowywać ciszę. Nauczył mnie, jak być cierpliwym i zaradnym, jak wiedzieć i jak rozumieć”7. W wieku osiemnastu lat Brown postanowił przetestować zdobyte umiejętności. Wyrzucił swoje rzeczy i ubranie i wszedł nago do sosnowego lasu Pine Barrens. Przetrwał tam cały rok, budując szałasy i samodzielnie zdobywając pożywienie. „Wszedłem do Barrens nagi, a wyszedłem dziesięć kilo cięższy, całkowicie zrelaksowany, dwa razy silniejszy i w znakomitej formie”8 – powiedział Brown w wywiadzie dla magazynu „National Wildlife” w 1984 roku. Dzięki takim wyczynom zrobiło się o nim głośno, a lokalne władze zaczęły korzystać z jego pomocy w tropieniu zbiegów podejrzanych o poważne przestępstwa, od napaści z bronią w ręku po gwałt. Pomógł rozwiązać kilka spraw dotyczących zaginionych osób. Kiedy „New York Times” opublikował artykuł o jednej z nich9, zaproponowano Brownowi napisanie książki, którą wydał w 1978 roku. Zatytułowana The Tracker. The True Story of Tom Brown, Jr. [Tropiciel. Prawdziwa historia Toma Browna Jr.], przemówiła do szczególnej grupy ludzi, którzy czuli, że coraz bardziej oddalają się od natury, i chcieli nauczyć się, jak na nowo stworzyć z nią więź. W tym samym roku, w którym ukazała się książka, Brown założył Tracker School.
Rok w rok słuchacze tłumnie ciągnęli na jego kursy, a Brown błyskawicznie zyskał w kręgach surwiwalowców status legendy. Jego biegłość w tropieniu i zwiadzie była niewątpliwa, ale krytycy wytykali mu zawłaszczanie kultury i teologii rdzennych Amerykanów. Niektórzy nazywali go „plastikowym szamanem”. Wielu sceptycznych czytelników kwestionowało też mit założycielski – historię o Tropiącym Wilku, który zmarł, kiedy Brown był nastolatkiem. Wątpliwości budziło to, ile Brown nauczył się od niego, a ile zaczerpnął od innych osób i z innych tradycji10. Większości jego uczniów to nie obchodziło, a opowieści Browna zainspirowały tysiące ludzi, w tym Justina.
Latem 1999 roku Jon Young przywiózł do Tracker School Justina i Markegard, dwoje swoich najzdolniejszych uczniów, i przedstawił ich jako następne pokolenie elitarnych surwiwalowców. Zostali przyjęci na kurs wprowadzający, ale mogli także brać udział w bardziej zaawansowanych zajęciach i mieszkać na terenie szkoły. Justin spędził tam półtora roku i skończył przez ten czas kilkanaście kursów. Dorośli słuchacze, a nawet niektórzy instruktorzy, byli często zdumieni umiejętnościami i zaangażowaniem osiemnastolatka11.
Wiele osób, trafiając do Tracker School, pragnęło czegoś więcej niż nauczyć się surwiwalu. Według kilkorga byłych uczniów i uczennic szkoła miała także mroczniejszą stronę. Przyciągała ludzi wyrzekających się dotychczasowego życia i szukających miejsca, które zapewniłoby im wsparcie, grunt pod nogami i poczucie przynależności. Do tej grupy zaliczał się Dan Stanchfield, który został mentorem Justina. Pochodził z Kalifornii, ale przez pewien czas mieszkał w kompleksie kościelnym w Iowa, gdzie pod wpływem indoktrynacji przyłączył się do wyznawców Church of the Living Word (Kościoła Żywego Słowa), zwanego też Living Word Fellowship (Bractwem Żywego Słowa). Jak dziś mówi, była to „ekumeniczna sekta chrześcijańska”. Porzucił ją w 1995 roku i po przeczytaniu The Tracker przyłączył się do społeczności w Tracker School.
– Nasz umysł chce ze wszystkiego wytworzyć znaczenie, nasze życie musi mieć sens – mówi Stanchfield. – A to sprawia, że ludzie często wpadają w pułapki. Życie jest znacznie prostsze, niż chcemy wierzyć, chociaż nie będziemy nic wiedzieć na pewno, dopóki nie przejdziemy na drugą stronę.
Spośród tysięcy kursantów, którzy przyjeżdżali do Tracker School w latach dziewięćdziesiątych, część chciała zdobyć konkretne umiejętności przetrwania w dziczy, by w ten sposób przybliżyć się do pierwotnych tradycji, część po prostu pragnęła ucieczki, a niektórych przyciągały oparte na naturze duchowość i filozofia.
Tracy Frey, wtedy absolwentka college’u, która w szkole została bliską przyjaciółką Justina, wspomina, że elementy duchowe zajmowały tu ważne miejsce, uczono ich obok umiejętności praktycznych.
– To światło przewodnie dla zagubionych chłopców – twierdzi Frey. – Przywodzi ich bardzo blisko znalezienia czegoś, co w istocie wypływa z wnętrza, ale nie doprowadza ich do końca. I gubią się coraz bardziej, bo to dezorientuje.
Justin przybył tu z głębokim, silnie zakorzenionym spirytualizmem, wiarą w możliwość istnienia większego prądu – „ducha, który porusza się we wszystkim”, jak mówiono w tych kręgach.
– Był zasadniczo przekonany, że na świecie jest wielu ludzi, którzy zamykają się na tę możliwość, a on nie zamierzał być jednym z nich – mówi Frey.
Justin wychował się w otwartym religijnie domu. Jego ojciec Terry pochodził z rodziny menonitów, żyjących na niewielkiej farmie w Pensylwanii, ale szybko odszedł od tej wiary i, jak wiele osób we wczesnych latach siedemdziesiątych, zainteresował się duchowością i filozofią Wschodu. Po skończeniu szkoły średniej wyjechał do południowej Kalifornii, żeby zamieszkać w hipisowskiej komunie, gdzie, jak wspomina, często zażywał pejotl, LSD i palił zioło.
– Zdecydowanie było to bardzo duchowe doświadczenie – twierdzi.
W 1972 roku, w wieku dziewiętnastu lat, został powołany do sił powietrznych amerykańskiej armii podczas wojny w Wietnamie. Naprawiał sprzęt radiowy i radarowy oraz centrale aerometryczne dla myśliwców. Dwa lata później, tuż przed przejściem do rezerwy, pojechał do Red Rocks Park, niedaleko bazy wojskowej w Kolorado, w której stacjonował. Wspiął się na gigantyczne głazy i oglądał wschód słońca.
– Kiedy siedziałem tam na szczycie, wyglądało to tak, jakby można było sięgnąć wzrokiem aż do Omahy – wspomina. – Rozciągała się przede mną cała wielka równina. A kiedy wzeszło słońce, miałem wizję.
Uświadomił sobie, że dotąd żył za zasłoną i że mógłby przez cały czas doświadczać takiego podszytego respektem zachwytu, gdyby tylko potrafił usunąć filtry.
Terry przeprowadził się do Sarasoty, przestał brać narkotyki i wszedł na ścieżkę umożliwiającą zdobycie czarnego pasa w aikido. Został też wegetarianinem, zamieszkał w aśramie i zaczął uczyć się jogi w ośrodku Light of Yoga Society, założonej w 1971 roku organizacji, która przekształciła się później w American Yoga Association. Przez cztery lata praktykował jogę po trzy godziny dziennie. Latem 1977 roku stowarzyszenie zorganizowało wyjazd do Indii, w ramach którego Terry i czterdzieścioro innych Amerykanów i Amerykanek polecieli do Delhi, a stamtąd pojechali na północ do Kaszmiru, gdzie spędzili miesiąc. Mieszkali na barkach na jeziorze Dal w Śrinagarze i zwiedzali miejsca ważne dla hinduizmu.
– Pod wieloma różnymi względami otworzyło mi to oczy – twierdzi Terry.
Podczas pobytu w Kaszmirze odwiedził poświęconą Śiwie świątynię Śankaraćarja stojącą na szczycie wzgórza niedaleko Śrinagaru. Złożył ofiarę przed półtorametrowym błyszczącym czarnym kamiennym lingamem, fallicznym obiektem symbolizującym twórczą energię Śiwy. Odprawił rytuały, a następnie usiadł w sanktuarium świątyni. To, co zdarzyło się po chwili, ukształtowało resztę jego życia.
– Było to najmocniejsze przeżycie, jakiego kiedykolwiek doświadczyłem – opowiada. – Jakby nagłe olśnienie. Przemożne, wszechogarniające doznanie, wynikające z przebywania w obecności tego kamienia. – Doznanie było zarówno fizyczne, jak i umysłowe. – Jak gdybym usłyszał głos, który mówił: „A może patrz tak, żeby zobaczyć to, co naprawdę jest? Zobacz, co tu jest, zamiast wiedzieć i próbować potwierdzić założenie”.
Terry zszedł po schodach świątyni jako wierzący i dotąd uważa ten wyjazd za kluczowy moment w swoim życiu. W rodzinnym domu Justina na Florydzie, w którym mieszkali, zanim jego rodzice się rozwiedli, pozostały ślady indyjskich wpływów: na ścianach ojciec powiesił plakaty przedstawiające hinduistycznych bogów, w tym Saraswati – boginię muzyki i wiedzy, oraz Ramę – główną postać hinduskiego eposu Ramajana, symbolizującą obowiązek, honor i odpowiedzialność jednostki – czyli dharmę, kosmiczny porządek i właściwy sposób życia. Był tu też ołtarzyk przykryty jedwabnym szalem, na którym Terry umieścił miedzianą wazę z wodą, kadzidło i figurkę Ganeśi, uwielbianego boga z głową słonia. Przed tym ołtarzykiem praktykował medytację, jogę i czytał hinduistyczne teksty.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Suresh Sharma, US Man Missing in Kullu Wanted to Live Hermit’s Life, „Times of India”, 17.10.2016.
2 Zaproponowałem obszerny artykuł na ten temat magazynowi „Outside” 1.12.2016; propozycję zaakceptowano 15.12.2016, a artykuł ukazał się 13.12.2018 pt. Lost in the Valley of Death. Fragmenty artykułu wykorzystano w tej książce.
1 Scenę w jaskini Justina w Khirgandze odtworzono na podstawie osobistych obserwacji, a także zdjęć zamieszczonych przez Justina na Instagramie 13.08.2016 i nagrania wideo pt. Himalayan Caves and the Naga Baba, które przesłał na swoje konto na YouTubie 19.08.2016 oraz zamieścił w mediach społecznościowych i nad ostatnim postem na blogu. Na filmie Justin schodzi do jednej jaskini i rozpala ogień w innej, tej głównej, z charakterystycznym wejściem w kształcie litery „V”.
2 Przydomki doliny Parwati pojawiały się przez lata w wielu publikacjach, m. in. w „The Guardian” 20.04.2002 oraz w „Lake Oswego Review” 8.10.2016.
3 Liczba pochodzi z wewnętrznego dokumentu policji w Kullu pt. Country Wise [sic] List of Missing Foreigners Since 1991, a także szeroko zakrojonej kwerendy w archiwach prasowych m. in. „Times of India”, „The Hindu” oraz „Indian Express”.
Część I. Trasa
1Upaniszady, przeł. Stanisław F. Michalski-Iwieński, Warszawa: Ultima Thule, 1924, s. 42.
1 Opis doliny Parwati opiera się głównie na moim własnym doświadczeniu, obserwacjach i reportażach z dwóch pobytów, w marcu 2017 r. oraz sierpniu i wrześniu 2019 r.
2 Scena wyruszenia Justina z Kalghi do Khirgangi, skąd rozpoczynał wędrówkę nad jezioro Mantalai – na podstawie kilku wywiadów z Andriejem Gaponem.
1 Szczegóły dzieciństwa Justina pochodzą z licznych wywiadów z Suzie Reeb i Terrym Shetlerem.
2 Tom Brown Jr. opisał życie Tropiącego Wilka w wielu książkach, najszerzej w: Tom Brown Jr., Grandfather.A Native American’s Lifelong Search for Truth and Harmony with Nature, New York: Berkley, 1993.
3 Chris Kenworthy zmarła wiele lat temu, więc opis nauczania przez nią Justina pochodzi ze wspomnień Suzie Reeb oraz męża Chris – Billa.
4 O pojawieniu się Justina w Wilderness Awareness School mówił Jon Young w przemówieniu podczas uroczystości upamiętniających Justina, San Francisco, Kalifornia, 10.03.2019; opisywał to także w: Jon Young, What the Robin Knows. How Birds Reveal the Secrets of the Natural World, New York: Houghton Mifflin Harcourt, 2012.
5 Szczegóły nauki i pobytu Justina w Wilderness Awareness School głównie na podstawie wywiadów z Jasonem Knightem, Aidanem Youngiem, Donigą Markegard, Mattem Wildem i Anne Osbaldeston.
6 Tom Dunkel, Walk Like an Apache, „New Jersey Monthly”, lipiec 1987.
7 Tom Brown Jr., The Tracker. The True Story of Tom Brown, Jr., Hoboken, NJ: Prentice-Hall, 1978.
8 Richard Wolkomir, A Natural Man, „National Wildlife Magazine”, czerwiec–lipiec 1984.
9 Robert Hanley, Woodsman’s Skill in Tracking Led to Rape-Robbery Suspect in Jersey, „New York Times”, 3.11.1977.
10 Krytyka Browna pojawiła się m. in. na forach Wildwood Survival Forums i stronie internetowej Tracker Trail (trackertrail.com), a także w: Aaron Lake Smith, Getting Back to Basics at a Primitivist School, „Vice”, 14.05.2015, oraz w: Thomas King, The Inconvenient Indian. A Curious Account of Native People in North America, Toronto: Doubleday Canada, 2017.
11 Informacje dotyczące lat spędzonych przez Justina w Tracker School pochodzą z wywiadów z byłymi instruktorami, instruktorkami, uczniami i uczennicami, w tym Donigą Markegard, Danem Stanchfieldem, Tomem McElroyem, Tracy Frey, Aidanem Youngiem, Brittany Ceres i Liamem Purvisem.
[1] Ang. Tao Te Ching (wszystkie przypisy dolne pochodzą od redakcji).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I