Zakładnik - Clare Mackintosh, Clare Mackintosh - ebook + audiobook + książka

Zakładnik ebook

Clare Mackintosh

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Możesz ocalić setki żyć… albo te, które znaczą najwięcej.Lot Londyn - Sydney. Na pokładzie stewardesa Mina próbuje zapomnieć o problemach z pięcioletnią córką i rozpadającym się małżeństwie. Krótko po starcie otrzymuje jednak bardzo niepokojący list od anonimowego pasażera - ktoś informuje ją, że samolot nigdy nie dotrze do celu… Problem w tym, że tajemniczy autor notki, żeby doprowadzić do katastrofy, potrzebuje pomocy samej Miny. Niestety wie też, jak ją do tego skłonić. Kobieta staje się zakładniczką. Tymczasem samolot ma lądować w Sydney za dwadzieścia godzin, podczas których wiele może się jeszcze zdarzyć... Najnowsza powieść Mackintosh to klaustrofobiczny thriller, który zabiera czytelników na pokład, gdzie emocje sięgają zenitu…Hipnotyzująco dobra!Lee ChildClare Mackintosh stworzyła najbardziej wciągają intrygę tego roku."Daily Express"Byłby z tego kinowy hit! Nie można się oderwać, siedzi się jak na szpilkach. Fabuła pędzi, wciąga i ekscytuje. Kunszt w każdym calu.Lisa Jewell

Clare Mackintoshto autorka wielokrotnie nagradzanych powieści, które zostały przetłumaczone na czterdzieści języków i sprzedały się na całym świecie w ponad dwóch milionach egzemplarzy. Mieszka w północnej Walii z mężem i trójką dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 470

Oceny
4,0 (80 ocen)
38
19
14
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
machinka

Nie polecam

Za panią która nie powinna czytać książek bo niepotrafi🙈 Nie dałam rady tego słuchać !!!!
Marysia87122

Z braku laku…

Może być Trochę nudna, lektorka niezbyt dobrze czyta. Książka rozkręca się dopiero po 4 godzinach audiobooka…
10
e-wunia

Nie polecam

Ależ to było durne!
00
Herbuchna

Dobrze spędzony czas

Dość naciągana, ale bardzo miło się czytało.
00
maxlisa

Dobrze spędzony czas

Lektorka koszmarna. Bardzo denerwowala mnie główna bohaterka,ale historie czyta sie szybko, mniej wiecej od polowy robi sie interesująco.
00

Popularność




Tytuł oryginału

HOSTAGE

Copyright © 2021 by Clare Mackintosh

All rights reserved

Projekt okładki

Siobhan Hooper – LBBG

Zdjęcie na okładce

© Magdalena Russocka/Arcangel,

RobDun/Shutterstock

Redaktorka inicjująca

Magdalena Gołdanowska

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8295-662-7

Warszawa 2022

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

ul. Rzymowskiego 28, 02-697 Warszawa

www.proszynski.pl

Dla Sheili Crowley

OPERATOR:

W czym mogę pomóc?

KOBIECY GŁOS:

Jestem w pobliżu lotniska… Widzę… O Boże!

OPERATOR:

Mogę prosić o potwierdzenie lokalizacji?

KOBIECY GŁOS:

Lotnisko. Samolot leci… obrócony… Spada z taką prędkością… O Boże! O Boże!

OPERATOR:

Służby ratunkowe są już w drodze.

KOBIECY GŁOS:

Nie zdążą… To [coś niesłyszalnego]. Rozbije się. Rozbije się!

OPERATOR:

Proszę o potwierdzenie, że nie grozi pani niebezpieczeństwo.

KOBIECY GŁOS

[coś niesłyszalnego]

OPERATOR:

Proszę pani, czy wszystko w porządku?

KOBIECY GŁOS:

Rozbił się, on się naprawdę rozbił. Boże, pali się!

OPERATOR:

Strażacy będą na miejscu w ciągu minuty. Karetka również. Czy ktoś z panią jest?

KOBIECY GŁOS:

Samolot cały się dymi… To [coś niesłyszalnego]. O Boże. Coś wybuchło. Zrobiła się wielka kula ognia.

OPERATOR:

Strażacy są już na miejscu.

KOBIECY GŁOS:

Już prawie nie widać samolotu. Wszędzie tylko dym i płomienie. Za późno. Za późno. Nikogo nie da się uratować.

PROLOG

Nie biegnij. Żebyś się nie przewróciła.

Mijasz park, wspinasz się pod górę. Poczekaj na zielonego ludzika. Jeszcze nie!

Teraz!

Kot w oknie. Wygląda jak rzeźba. Tylko końcóweczka ogonka mu się porusza. Stuk, stuk, stuk.

Znów przejście przez jezdnię. Nie ma zielonego ludzika. Nie ma pani z lizakiem. A przecież powinna być.

Popatrz w lewo i w prawo. Jeszcze nie, jeszcze nie…

Teraz!

Nie biegnij. Żebyś się nie przewróciła.

Skrzynka pocztowa, latarnia uliczna, przystanek autobusowy, ławka.

Duża szkoła. Ja tam nie chodzę. Jeszcze nie.

Księgarnia, pusty sklep i biuro pośrednika, w którym sprzedają domy.

Dalej rzeźnik, w oknie ptaki powieszone za szyję. Zaciskam mocno powieki, żeby nie widzieć ich oczu.

Nie żyją. Wszystkie nie żyją.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

Godzina 8.30. Mina

Przestań, przewrócisz się.

Na lodzie zalega tygodniowa warstwa śniegu. W nocy napadało go jeszcze więcej. Co kilka kroków but zapada się zaskakująco głęboko, a wtedy żołądek ściska mi się gwałtownie, jakby spodziewając się upadku. Idziemy powoli, żałuję, że nie zabrałam sanek dla Sophii.

Ona niechętnie otwiera oczy i sowim ruchem obraca głowę. Odwraca wzrok od sklepowych witryn, chowa twarz w moim rękawie. Ściskam jej dłoń ukrytą w rękawiczce. Sophia nie lubi patrzeć na te ptaki wywieszone u rzeźnika. Te ich opalizujące pióra na szyi tak upiornie kontrastują z martwym spojrzeniem oczu.

Ja też ich nie lubię.

Adam twierdzi, że ona ma tę fobię po mnie, że się nią zaraziła jak przeziębieniem albo odziedziczyła ją jak niechcianą biżuterię.

– A niby skąd by jej się to wzięło? – zapytał, gdy ośmieliłam się sprzeciwić. Wyciągnął rękę przed siebie, jakby zwracał się do niewidzialnej publiczności i jakby mój brak odpowiedzi niezbicie dowodził jego racji. – Po mnie przecież tego nie ma.

Oczywiście, że nie. Adam nie ma żadnych słabości.

– Sainsbury’s – mówi Sophia, znów kierując wzrok w stronę sklepów.

Ptaki już minęliśmy, a ona tak uroczo zniekształca nazwę supermarketu, że natychmiast się rozczulam. Uwielbiam takie momenty. Moim zdaniem właśnie dla takich chwil się żyje.

Jej oddech skrapla się i tworzy w powietrzu delikatną mgiełkę.

– A teraz obuwniczy. A teeeeraaaaz… – przeciąga słowo, jakby czekała na odpowiedni moment, by wypowiedzieć kolejne – warzywniak – oznajmia, gdy znajdujemy się na odpowiedniej wysokości. „Wazywniak”. Uwielbiam tę małą. Po prostu uwielbiam!

Ten nasz rytuał narodził się latem, gdy na myśl o rozpoczęciu szkoły Sophia zaczęła się ekscytować i denerwować jednocześnie. Buzia jej się nie zamykała, tyle miała pytań. Jaka będzie jej nauczycielka? Gdzie będą odwieszać kurtki? Czy jeśli sobie zedrze kolano, to ktoś przyklei jej plaster? „A opowiedz mi jeszcze raz o tym, jaką drogą będziemy chodzić?” Wtedy opowiadałam po raz kolejny, że trzeba się będzie wspiąć na wzgórze, przejść przez jedną jezdnię, a potem przez drugą, aż dojdziemy do głównej ulicy. Miniemy wówczas przystanek autobusowy przy gimnazjum, a potem pawilon handlowy, w którym są księgarnia, agencja pośrednictwa w handlu nieruchomościami i rzeźnik. Skręcimy w stronę Sainsbury’s, a potem przejdziemy obok obuwniczego, warzywniaka i posterunku policji. Wejdziemy na wzgórze, miniemy kościół i będziemy na miejscu. Tak jej mówiłam.

Przy Sophii trzeba się wykazywać cierpliwością, Adamowi nie zawsze to wychodzi. Trzeba jej pewne rzeczy powtarzać i powtarzać. Trzeba ją zapewniać, że nic się nie zmieniło – i że nic się nie zmieni.

Pierwszego września odprowadziliśmy ją razem z Adamem. Wzięliśmy córkę za ręce i huśtaliśmy między sobą, jakbyśmy nadal byli prawdziwą rodziną. Na szczęście nie musiałam się tłumaczyć, skąd się wzięły łzy w moich oczach.

– Ona pójdzie i nawet się nie obróci, zobaczysz – powiedziała ciocia Mo, widząc moją minę tamtego dnia, zanim wyszliśmy z domu.

To tak naprawdę nie jest moja ciocia, ale „pani Watt” brzmi stanowczo zbyt oficjalnie jak na określenie sąsiadki, która częstuje nas gorącą czekoladą i pamięta o urodzinach.

Zmusiłam się, by odwzajemnić uśmiech.

– Wiem, głupie to…

Głupie to jest to, że Adam już z nami nie mieszka. Głupio jest mi z myślą, że tamtego dnia po prostu udawaliśmy, aby Sophii było łatwiej.

Mo nachyliła się do małej.

– Dobrego dnia, kwiatuszku.

– Sukienka mnie drapie. – Mówiąc to, Sophia zrobiła naburmuszoną minę, ale Mo nie zwróciła na to uwagi.

– Wspaniale, kochanie.

Mo nosi aparat słuchowy, lecz go nie włącza, żeby się baterie nie zużywały. Gdy do niej zaglądam, muszę wejść na rabatkę pod oknem w salonie i machać do niej, aż mnie zobaczy. „Trzeba było zadzwonić do drzwi!”, mówi wtedy. Tak jakbym nie próbowała przez dziesięć minut…

– Co dalej? – zapytałam córkę tamtego pierwszego dnia, gdy mijałyśmy warzywniak, nerwowo ściskając się za ręce.

– Posterunek! – oznajmiła triumfalnie. – Posterunek taty.

Adam tam nie pracuje, ale dla niej to nie ma znaczenia. Każdy radiowóz jest „samochodem taty”, a każdy mundurowy to „kolega taty”.

– No a potem na wzgórze.

Wszystko zapamiętała, a następnego dnia dorzuciła sporo szczegółów, takich, na które ja nie zwracałam uwagi. Kot na parapecie, budka telefoniczna, kosz na śmieci. Ten komentarz stał się stałym elementem jej dnia, tak samo istotnym jak to, żeby założyć poszczególne elementy szkolnego mundurka we właściwej kolejności (od góry do dołu) i żeby stać na jednej nodze podczas mycia zębów (noga się zmieniała po przełożeniu szczoteczki na drugą stronę ust). W zależności od dnia te jej rytuały mnie wzruszały lub doprowadzały do szewskiej pasji. Ot, rodzicielstwo w pigułce.

Początek szkoły stanowił symboliczne zakończenie jednego rozdziału i rozpoczęcie kolejnego. Aby się na to przygotować, Sophia przez ostatni rok przez trzy dni w tygodniu chodziła do przedszkola. Resztę czasu spędzała ze mną, z Adamem albo z Katią, śliczną, ale nieśmiałą au pair, która zjawiła się u nas z kompletem walizek, za to bez znajomości angielskiego. W środowe popołudnia uczyła się języka, a w weekendy dorabiała sobie, układając w sklepie towar na półkach. Po pół roku oznajmiła, że jesteśmy „najmilszą rodziną na świecie”, i zapytała, czy mogłaby u nas zostać jeszcze rok. Zaczęłam domniemywać na głos, że pewnie ma chłopaka. Ona się wtedy zarumieniła, niejako potwierdzając moje przypuszczenia, ale nie miała odwagi nic powiedzieć.

Zgodziłam się z radością – i z ulgą. Oboje z Adamem pracowaliśmy w takich godzinach, że nie mog­liśmy oddać małej do żłobka, a na nianię nie byłoby nas stać. Martwiłam się, jak to będzie, gdy ktoś obcy zamieszka z nami na dłużej, lecz Katia większość czasu spędzała w swoim pokoju, rozmawiając na Skypie ze znajomymi z domu. Niezmiennie zapraszaliśmy ją do stołu, lecz wolała jeść sama, no i raz na jakiś czas w czymś pomagała – a to przetarła podłogi, a to złożyła pranie – mimo moich zapewnień, że nie należy to do jej obowiązków.

– Przyjechałaś pomagać przy Sophii i uczyć się angielskiego.

– Nie ma sprawy – odpowiadała. – Lubię pomagać.

Któregoś dnia po powrocie do domu znalazłam na łóżku kilka par skarpetek Adama, idealnie zacerowanych na piętach.

– Gdzie się tego nauczyłaś?

Ja potrafiłabym co najwyżej przyszyć guzik i może ewentualnie coś sfastrygować, ale tak na słowo honoru. Cerowanie wydawało mi się domeną gospodyń domowych, a ona nie miała przecież jeszcze nawet dwudziestu pięciu lat.

Katia wzruszyła ramionami, jakby to nie było nic wielkiego.

– Moja matka mnie nauczyła.

– Naprawdę nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.

Założyłam, że Katia będzie odbierać Sophię ze szkoły, mogłam więc wziąć dodatkowe godziny w pracy. Mała oczywiście ją uwielbiała – bez tego nic by się nie udało. Katia potrafiła godzinami bawić się z nią w chowanego, a Sophia z tygodnia na tydzień wymyślała coraz lepsze kryjówki.

– Gotowa czy nie, szukam! – wołała opiekunka, starannie wypowiadając każde słówko, którego się niedawno nauczyła, a potem wyruszała na poszukiwania. – Może w szafie na buty? Nie… No to może za drzwiami do łazienki?

– To chyba nie było bezpieczne – powiedziałam, gdy Sophia sfrunęła do mnie po schodach, żeby się pochwalić, że Katia nie znalazła jej na półce w szafie na pranie. – Nie chciałabym, żebyś gdzieś utknęła.

Sophia spojrzała na mnie gniewnie, a potem pobieg­ła do Katii, żeby bawić się dalej. Postanowiłam odpuścić. Mój ojciec zawsze mnie i Adamowi wytykał, że za bardzo chuchamy i dmuchamy na dziecko. Ja tymczasem nieraz go prosiłam, żeby jej tak na wszystko nie pozwalał.

– Wpadnie do wody – mówiłam, nie mogąc patrzeć na to, jak on zachęca ją do przejścia po chwiejących się kamieniach w strumieniu. – Spadnie – martwiłam się, gdy ją namawiał do wspinania się na drzewo.

– Tylko tak można się nauczyć latać.

Wiedziałam, że ma rację, i starałam się nie traktować Sophii jak małego dziecka. Było dla mnie oczywiste, że jej się te przygody podobają i że lubi się czuć „dużą dziewczynką”. Katia też od razu to dostrzegła, dlatego szybko zadzierzgnęła się między nimi więź. Mała ciągle jeszcze uczyła się radzić sobie z tym, że coś się wokół niej zmienia, zwłaszcza ludzie, więc ulżyło mi, gdy opiekunka zdecydowała się zostać. Wcześniej zdarzało mi się z obawą myśleć o tym, jaki dramat wywoła jej wyjazd.

Czerwiec tymczasem przyniósł mi niemiłą niespodziankę. To było zaledwie kilka tygodni po tym, jak Katia przedłużyła swój pobyt u nas, a ja w końcu zaczęłam się odprężać. Nasza au pair miała zapuchniętą, zapłakaną twarz. Spakowała się w pośpiechu, wrzucając do walizki ubrania dopiero co wyjęte z suszarki i ciągle jeszcze lekko wilgotne. Czyżby chodziło o jej chłopaka? Nie chciała na mnie spojrzeć. Czy ja coś zrobiłam nie tak?

– Wyjadę. – Tylko tyle mi powiedziała.

– Katia, posłuchaj. Nie wiem, o co chodzi, ale może porozmawiajmy.

Ona się zawahała, a potem zerknęła na Adama. Dostrzegłam w jej oczach pretensję i złość, a gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że on kiwa głową, gestem wydając jej polecenia.

– Co się dzieje? – Spoglądałam na zmianę to na nią, to na niego.

Adam kiedyś zażartował, że gdybyśmy się kiedyś z Katią pokłóciły, to on nie miałby innego wyjścia, jak stanąć po stronie młodszej kobiety.

– Nową au pair niełatwo byłoby znaleźć – skwitował.

– Zabawny jesteś.

– Powiedz, że sama byś tak nie zrobiła na moim miejscu.

Skrzywiłam się wtedy, jakbym mu chciała powiedzieć: „No i tu mnie masz”.

– O co chodzi? – zapytałam.

Było dla mnie jasne, że się pokłócili. Tylko o co? Jedynym wspólnym elementem dla nich dwojga była Sophie. No i może seriale kryminalne, które mąż uwielbiał, a których ja nie znosiłam – tylko one były w stanie wyciągnąć Katię z jej pokoju w sobotni wieczór. Jeśli akurat nie byłam w pracy, szłam wtedy pobiegać. Przemierzywszy dziesięć kilometrów, wracałam akurat wtedy, gdy na ekranie wyświetlała się mroczna plansza z napisami końcowymi, a oni wymieniali się uwagami na temat fabuły.

Tylko że o seriale kryminalne nikt się przecież nie kłóci.

– Jego zapytaj – rzuciła Katia. Dotąd zawsze była radosna, teraz nagle zobaczyłam jej pochmurne oblicze. Na zewnątrz rozbrzmiał klakson, przyjechała taksówka z lotniska. Wtedy ona w końcu na mnie spojrzała. – Miła z pani kobieta. Nie zasługuje pani na taki syf.

Coś we mnie w tym momencie pękło, jakby tafla zmrożonego jeziora lekko ugięła się przy brzegu. Miałam ochotę zrobić krok w tył, żeby nie naruszać pięknego lodu, ale było już za późno.

Już popękał.

Po wyjściu Katii spojrzałam na Adama.

– To o co chodzi?

– Nie rozumiem – warknął na mnie, jakby moje pytanie, a wręcz sama moja obecność mu przeszkadzała i wprawiała go w irytację. Jak gdyby to wszystko była moja wina.

Przypomniałam sobie spojrzenia, jakie między sobą wymienili. Przed oczami stanęły mi jej zaczerwienione oczy, w uszach rozbrzmiały słowa przestrogi: „Nie zasługuje pani na taki syf”.

– Nie jestem idiotką, Adam. O co chodzi?

– Ale z czym? – Pytanie zostało poprzedzone lekkim cmoknięciem, jakby mąż chciał mi dać do zrozumienia, że przeniósł już uwagę na inne, ważniejsze sprawy, a ja zmuszam go do myślenia o błahostkach.

– Z Katią!– Mówiłam teraz takim tonem, jaki niektórzy ludzie przybierają, gdy rzecz dotyczy obcokrajowców. Coś mi podpowiadało, że włażę z butami w cudze życie. Nigdy wcześniej nie musiałam przeprowadzać takiej rozmowy. Nigdy sobie nawet nie wyobrażałam, że to kiedykolwiek będzie konieczne.

On się odwrócił, żeby zająć się czymś, co w tamtym momencie absolutnie nie było pilne, a ja dostrzegłam na jego karku wyraźne zarumienienie. Objaw wyrzutów sumienia. Doznałam nagłego olśnienia. Poczułam się trochę tak, jakbym wymyśliła hasło do krzyżówki na długo po tym, jak już wyrzuciłam gazetę. Z moich ust wypłynęły słowa, których nie miałam ochoty wypowiadać.

– Spałeś z nią.

– Nie! Boże! Nie! Chryste Panie, Mina! Co ty sobie wyobrażasz?!

Tak bardzo chciałam mu wierzyć. On nigdy wcześ­niej nie dał mi choćby cienia powodu, aby w niego zwątpić. Kochał mnie, a ja kochałam jego. Musiałam się bardzo postarać, żeby zapanować nad swoim głosem.

– A co niby mam myśleć? Przecież to oczywiste, że coś się między wami wydarzyło.

– Zostawiła ciastolinę porozrzucaną po całej kuchni. Wkurzyłem się na nią, a ona wzięła to do siebie.

Gapiłam się na męża, nie mogąc oderwać wzroku od kłamliwego pąsu na jego twarzy.

– Mógłbyś chociaż wymyślić jakąś wiarygodną wymówkę. – To, że się nawet nie wysilił, ubodło mnie niemal równie mocno jak samo kłamstwo. Naprawdę aż tak niewiele dla niego znaczyłam?

Wyjazd Katii mocno dał się we znaki naszej rodzinie. Sophia się wściekła, bo nagle straciła przyjaciółkę. Jej oburzenie znalazło wyraz w postaci zniszczonych zabawek i podartych obrazków. Pretensje miała do mnie, zapewne dlatego, że to ode mnie się dowiedziała – przyznam, że musiałam wspiąć się na wyżyny przyzwoitości, żeby jej nie powiedzieć, że to wszystko wina Adama. On i ja obchodziliśmy się nawzajem szerokim łukiem – ja cała najeżona i zgorzkniała, on milczący i na pozór oburzony, jakby chciał obudzić we mnie wątpliwości. Nie dałam się zbić z pantałyku. Jakby to faktycznie była krzyżówka, z każdym dniem po odgadnięciu hasła uświadamiałam sobie coraz bardziej, że napotykałam po drodze różne elementy, które powinny mnie naprowadzić na to odkrycie. Adam już od kilku miesięcy jakoś tak wymijająco odpowiadał mi na pytania o swoje dni wolne i z jakiegoś powodu zaczął zabierać ze sobą telefon do łazienki, nawet gdy szedł pod prysznic. Głupia byłam, że się wcześniej nie zorientowałam.

– Wspinamy się – mówi Sophia. – A teraz mijamy kościół i…

Zaciskam dłoń za późno, by uchwycić jej wysmykujące się paluszki. Zaraz potem córka uderza tyłem głowy o ziemię. Oczy otwierają jej się szeroko w wyrazie niedowierzania, a potem zwężają się na moment, gdy stara się ocenić, na ile ją boli, na ile się przestraszyła, a na ile jej głupio. Uprzedzając wszelkie wnioski, rzucam plecak na ziemię i podnoszę ją z chodnika, w pośpiechu niechcący wpadając na mężczyznę idącego z przeciwnej strony.

– No i już! – mówię rzeczowym tonem surowej niani.

Ona spogląda na mnie badawczo. Dolna warga wściekle jej drży, a ciemne oczy świdrują mnie wzrokiem, jakby chciała się ode mnie dowiedzieć, czy stało się coś poważnego. Uśmiecham się, żeby dać jej do zrozumienia, że nie, a potem unoszę głowę i szukam na niebie jakiegoś charakterystycznego kształtu.

– Widzisz psa? Takiego, co wstaje? Głowę ma tam. A tam ogon.

Sophia się nie rozpłacze. Ona nigdy nie płacze. Za to się wścieka i wrzeszczy, jakby wszystko było moją winą. Zawsze ma pretensje do mnie. Ewentualnie mog­łaby wbiec na drogę, żeby udowodnić nie wiadomo właściwie co… Żeby udowodnić samej sobie, że ją kocham? A może że jej nie kocham?

Podąża wzrokiem za moim spojrzeniem. Na niebie pojawia się samolot. Wlatuje w chmury, które są tak gęste, że wyglądają, jakby go mogły zatrzymać.

– To 747 – mówi córka.

Wzdycham z ulgą. Udało mi się odwrócić jej uwagę.

– Nie, to A380. Nie wybrzusza się z przodu. Widzisz?

Odstawiam ją ostrożnie na ziemię, a ona pokazuje mi przemoczone od śniegu rękawiczki.

– Biedna Sophia… Ale zobacz… Jest kościół. A co jest potem?

– Po… Potem szkoła.

– Już prawie jesteśmy – mówię, uśmiechając się szeroko, żeby odwrócić jej uwagę od bałaganu, który się zrobił na ziemi.

Plecak się przewrócił i wszystko się z niego wysypało. Pospiesznie pakuję jej ubrania na zmianę z powrotem do środka, łapię też bidon, który turla się, jakby próbował uciec, i raz po raz odsłania imię mojej córki, jakby bawił się ze mną w „a kuku”.

– To twoje? – Mężczyzna, na którego wpadłam, podaje coś Sophii. To Słonik, który trąbę ma już zgniecioną i wytartą od pięcioletniej miłości.

– Oddawaj to! – wrzeszczy Sophia, choć jednocześ­nie robi krok w tył i chowa się za mną.

– Bardzo przepraszam.

– Nic nie szkodzi.

Niegrzeczne zachowanie mojej córki najwyraźniej wcale go nie oburzyło. W zasadzie nie powinnam za nią przepraszać, bo to w pewnym sensie stanowi zaprzeczenie jej uczuć, a ona w tym momencie potrzebuje przede wszystkim wsparcia. Trudno jednak zachować milczenie, gdy się widzi uniesione brwi i słyszy krytyczne uwagi na temat zaniedbań w wychowaniu dziecka. Biorę od niego Słonika, a Sophia mi go wyrywa i wtula w niego twarz.

Słonik towarzyszył jej już w domu, w którym spędziła pierwsze cztery miesiące swojego życia. To jedyna rzecz, która jej pozostała po tamtym okresie – choć nikt tak do końca nie wie, czy należał do niej, czy też po prostu go sobie przywłaszczyła, gdy trafiła do opieki interwencyjnej. Tak czy owak, od tamtej pory są nierozłączni.

Ona trzyma go za trąbę w dalszej drodze do szkoły. Na miejscu pokazuje pani Jessop swoje przemoczone rękawiczki, a ja odwieszam jej kurtkę i chowam czapkę i szalik do plecaka. Jest siedemnasty grudnia i wokół panuje atmosfera wyczekiwania. Bałwanki z waty tańczą po kartkach rozwieszonych na tablicy z pracami plastycznymi. Kilka nauczycielek ma w uszach strojne kolczyki, które jednych wprawiają w świąteczny nastrój, u innych zaś budzą niepokój. Podłoga wyłożona płytkami jest mokra, na ścieżce prowadzącej od wejścia do wieszaków gdzieniegdzie leżą grudki śniegu.

Wyjmuję śniadaniówkę Sophii i podaję pani Jessop, po czym wracam do przetrząsania zawartości plecaka. Katia zawsze go opróżniała po powrocie ze szkoły, wycierała ślady po lepkich paluszkach i dyskretnie utylizowała co mniej chlubne dokonania artystyczne. Ja sobie zawsze obiecywałam, że też tak będę robić, ale dzień w dzień rzucam plecak w kąt i wracam do niego myślami dopiero następnego ranka.

– Przygotowania do Bożego Narodzenia zakończone?

Nauczycielka Sophii to drobniutka kobieta o gładkiej skórze dwudziestoparolatki (albo zadbanej trzydziestolatki). Wracam myślami do tych wszystkich buteleczek z napisem Clarins, które przez lata zwoziłam ze sklepów wolnocłowych. Zawsze miałam szczery zamiar bardziej zadbać o cerę, ale ostatecznie i tak polegałam na chusteczkach do demakijażu. Założę się, że pani Jessop oczyszcza skórę, tonizuje ją i nawilża.

– Tak jakby…

Do zapasowego sweterka Sophii przyczepił się kawałek lodu, wokół którego powstała zimna i mokra plama. Strzepuję go, a potem wracam do bezowocnych poszukiwań. Przetrząsam fragmenty wytłaczanek na jajka i pustych kartoników po napojach.

– Nie mogę znaleźć EpiPena. Czy ma pani tamten poprzedni, który pani dałam?

– Tak, proszę się nie martwić. Jest w szafce z lekami, opisany imieniem i nazwiskiem Sophii.

– Gumki mam dziś nie w tym kolorze, co trzeba – oznajmia Sophia.

Pani Jessop nachyla się, żeby obejrzeć jej warkocze: jeden przewiązany czerwoną gumką, drugi spięty niebieską.

– Bardzo ładne są te twoje gumki.

– Ale do szkoły zawsze noszę dwie niebieskie.

– No cóż. Te mi się bardzo podobają – mówi wychowawczyni, po czym zwraca się do mnie. Nie mogę wyjść z podziwu, że ona każdą rozmowę potrafi tak łatwo zakończyć. Moja dyskusja z Sophią na temat „afery gumkowej” trwała przez całe śniadanie i większość drogi do szkoły. – Proszę nie zapomnieć, że jutro mamy lunch świąteczny. Śniadaniówka nie będzie potrzebna.

– Jasne. Dziś Sophię odbierze opiekunka, Becca. Chyba już ją pani poznała?

– Pan Holbrook nie przyjdzie?

Przyglądam jej się przez chwilę, zastanawiając się, czy za tym uśmiechem nie kryje się coś dziwnego, rozczarowanie albo może poczucie winy? Szybko jednak dochodzę do wniosku, że nie, odwracam więc wzrok i staram się złożyć wilgotny sweterek Sophii. Niech szlag trafi Adama, że zrobił ze mnie żonę paranoiczkę. Jedną z tych, których zawsze mi było tak bardzo żal.

– Nie wiedział, czy zdąży skończyć pracę, uznaliśmy więc, że bezpieczniej będzie przysłać opiekunkę.

– A pani dokąd wylatuje?

– Do Sydney.

– Boeingiem 777 – dodaje Sophia. – Na pokład wejdzie trzystu pięćdziesięciu trzech pasażerów. Lot będzie trwał dwadzieścia godzin, a potem dojdzie jeszcze dwadzieścia godzin na powrót. W przerwie między lotami mama zamieszka w hotelu.

– Wow, niesamowite. Długo pani nie będzie?

– Pięć dni. Wrócę na święta.

– Musi być aż czterech pilotów, bo to taka długa droga. Tylko że oni nie lecą wszyscy naraz, zmieniają się.

Sophia zna na wylot wszystkie maszyny, którymi latam. Na YouTubie jest filmik o boeingach 747. Widziała go chyba ze sto razy. Zna go na pamięć i nawet porusza ustami, gdy narrator wypowiada kolejne kwestie. Podczas spotkań towarzyskich zawsze robi wrażenie na gościach.

– Czasem mi się wydaje, że to jest dziwne – powiedziałam ojcu, po czym uśmiechnęłam się, żeby to nie zabrzmiało tak poważnie. Było to krótko po tym, jak odkryliśmy z Adamem, że ona jednak nie recytuje treści swoich ulubionych książeczek z pamięci, tylko je czyta. A przecież miała trzy lata.

Mój ojciec się roześmiał. Zdjął okulary i wytarł szkła rąbkiem koszuli.

– Nie wygłupiaj się. To bystra dziewczynka, i tyle. Jest stworzona do wielkich rzeczy.

W oczach stanęły mu łzy, co wprawiło mnie w zdumienie. Wiedziałam na pewno, że tęskni za mamą, tak samo zresztą jak ja, teraz jednak przyszło mi do głowy, że być może z rozrzewnieniem wspomina też czasy, gdy to samo mówił o mnie.

Psycholog rozpoznał u Sophii hiperleksję. Była to dla nas pierwsza pozytywna diagnoza po całej liście groźnych skrótów i negatywnych etykietek. Zaburzenie przywiązania. ADD. Zespół unikania patologicznego. O tym jakoś nikt nie wspomina w broszurkach dotyczących adopcji.

Staraliśmy się z Adamem o dziecko przez parę lat. Mogliśmy próbować dalej, ale stres zaczął mi się mocno dawać we znaki. Gotowa byłam uznać, że zostanę jedną z TYCH kobiet – miałam na myśli kobiety, które potrafią precyzyjnie rozpoznać u siebie owulację, nie chodzą na baby showers i każdy wolny grosz odkładają na in vitro.

– Ile to kosztuje?

Rozmowa toczyła się gdzieś nad Atlantykiem. Zwierzałam się ze wszystkich smutków – no, może nie do końca wszystkich – koleżance, z którą akurat tego dnia pracowałam. Sian miała w sobie coś z dobrodusznej matki, więc gdy tylko koła oderwały się od asfaltu, zaczęłyśmy opowiadać sobie nawzajem o swoim życiu.

– Grube tysiące.

– A twoi rodzice nie mogliby trochę pomóc?

Nie powiedziałam jej o mamie, sprawa ciągle była jeszcze zbyt świeża. A myśl, by pożyczać pieniądze od taty po tym, co się stało… Potrząsnęłam głową i zmieniłam nieco temat.

– Zresztą tu nie chodzi tylko o pieniądze. Wpadłabym w obsesję, ja to wiem. Chcę mieć dzieci, ale nie chcę postradać w związku z tym rozumu.

– Płonne nadzieje – zażartowała Sian. – Ja mam czwórkę dzieci i przy każdym po kolei traciłam resztki zdrowego rozsądku.

Zaakceptowano nas jako rodzinę adopcyjną. Trochę to jednak trwało, przede wszystkim dlatego, że postanowiliśmy ubiegać się o dziecko nie starsze niż roczne. Adam pracował w policji i na co dzień miał okazję obserwować skutki pieczy zastępczej w najgorszym możliwym wydaniu. Żadne z nas nie było gotowe mierzyć się z takimi wyzwaniami. Uznaliśmy, że z małym dzieckiem będzie łatwej.

O Sophii dowiedzieliśmy się, gdy miała cztery miesiące. Została odebrana niewydolnej matce, której pięcioro starszych dzieci również trafiło pod opiekę państwa. Machina adopcyjna pracuje jednak bardzo powoli, a tych kilka miesięcy, które Sophia spędziła z rodziną zastępczą, ciągnęło się w nieskończoność. Musieliśmy udowodnić pracownikom ośrodka adopcyjnego, że jesteśmy dobrze przygotowani. Dręczyły nas wówczas przesądy. Adam nadkładał czasem drogi, by nie przejść pod drabiną albo nie spotkać na swojej drodze czarnego kota. Ostatecznie przystałam na to, aby wnieść do pokoju dziecięcego wszystkie potrzebne rzeczy, ale niczego nie rozpakowywać – na wypadek gdyby coś poszło nie tak i trzeba by to było zwrócić.

Gdy sąd wydał wreszcie decyzję, Sophia miała już dziesięć miesięcy. Adam pojechał wtedy do skupu surowców wtórnych z bagażnikiem pełnym kartonów i plastikowych opakowań. W końcu byliśmy rodziną. Gdyby wierzyć filmom, od tego momentu powinniśmy już żyć długo i szczęśliwie. Rzeczywistość okazała się jednak nieco bardziej skomplikowana.

Sophia biegnie do swoich koleżanek, a ja obserwuję ją przez okno. Od początku roku minęło już sporo czasu, ale wiele dzieci nadal ma łzy w oczach podczas rozstania. Zastanawiam się, czy ich rodzice patrzą na moją córkę i myślą o mnie: ta to ma szczęście – tak samo jak mnie się zdarza pomyśleć o nich, gdy ich dzieci nie chcą się od nich odkleić.

Po powrocie do domu zostawiam karteczkę dla Bekki, licealistki, która od czasu do czasu opiekuje się Sophią. Wyjmuję lasagne z zamrażalnika, na wypadek gdyby Adam wrócił do domu na kolację. Kładę też czysty ręcznik na łóżko w pokoju gościnnym. On niby dobrze wie, gdzie powinien go szukać, ale po dziesięciu latach trudno tak z dnia na dzień przestać się o kogoś troszczyć.

– Dlaczego nie mogę spać w naszym łóżku? – zapytał za pierwszym razem.

Odpowiedziałam mu cicho – i to wcale nie ze względu na Sophię, a raczej po to, by żadne z nas nie zaznało dodatkowej przykrości.

– Ponieważ to już nie jest naszełóżko. – To nie było nasze łóżko od tamtego dnia, kiedy wyjechała Katia.

– Dlaczego taka jesteś?

– Jaka?

– Taka chłodna. Jakbyśmy się w ogóle nie znali. – Na jego twarzy malowało się napięcie. – Ja cię kocham, Mina.

Otworzyłam usta, by mu powiedzieć, że ja już tego uczucia nie odwzajemniam, ale jakoś nie mogłam się na to zdobyć.

To nie tak, że nie próbowaliśmy terapii. Ze względu na Sophię, nie na nas. Jej kłopoty z budowaniem więzi miały korzenie gdzieś głęboko w pamięci mięśniowej z czasów, gdy płaczem nie była w stanie przywołać nikogo, kto by się nią zajął. Jak by zareagowała, gdybyśmy się z Adamem na dobre rozstali? Sophia przywykła do tego, że Adam pracuje w nocy, a mnie czasami nie ma przez kilka dni z rzędu. Oboje jednak zawsze wracaliśmy.

On wypowiadał się najwyżej monosylabami. Nie chciał rozmawiać z terapeutą, tak samo jak nie chciał rozmawiać ze mną. W lipcu zgodził się wyprowadzić.

– Potrzebuję czasu – powiedziałam mu wtedy.

– Ile czasu?

Nie potrafiłam na to pytanie odpowiedzieć. Nie wiedziałam. Zauważyłam, że z niepokojem spogląda na walizki ułożone jedna w drugiej, jak matrioszka. Optymistycznie sięgnął po najmniejszą. Ktoś z działu kadr znalazł mu pokój w domu, w którym mieszkało trzech policyjnych młokosów. Panowała tam luźna atmosfera i często się piło tanie piwo, a Adam bardzo się starał pokazać nowym kolegom, kto tu rządzi.

– Sophia nie może tam przychodzić – powiedział. – To by nie było w porządku.

Przygotowałam mu w tej sytuacji łóżko w pokoju gościnnym. Miał tu nocować podczas mojej nieobecności. Nie wiem, dla którego z nas to było trudniejsze.

Przebieram się w uniform i raz jeszcze sprawdzam, czy mam w bagażu podręcznym wszystko, co trzeba. Ten dzisiejszy lot to nie byle co. Ostatni rejs bez międzylądowania na trasie z Londynu do Sydney odbył się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym roku. Wtedy był to wyczyn PR-owy. Na pokładzie było dwadzieścia osób. Organizacja tego typu lotu w celach komercyjnych wydawała się wówczas nie do pomyślenia. Musiało upłynąć wiele lat, zanim udało się skonstruować maszynę zdolną pokonać taki dystans z pełnym obłożeniem.

Zostawiam Sophii liścik na łóżku. Narysowałam pisakiem serduszko i podpisałam Kocham Cię, Mama. Od kiedy Sophia nauczyła się czytać, robię tak za każdym razem, gdy gdzieś lecę.

– Znalazłaś mój liścik? – zapytałam kiedyś podczas wideorozmowy na dobranoc. Nie pamiętam, gdzie wtedy byłam, ale słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem, a widok Sophii, która właśnie wyszła z kąpieli, obudził we mnie potworną tęsknotę za domem.

– Jaki liścik?

– Ten na łóżku. Zostawiłam ci go na poduszce, jak zawsze.

Tęsknota za domem to paskudne uczucie, które wyzwalało we mnie niedobre instynkty. Tęskniłam za córką, chciałam więc, żeby i ona tęskniła za mną.

– Pa, pa, mamo. Robimy z Katią bazę.

Ekran zakołysał się, po czym ukazał się na nim kuchenny sufit. Postanowiłam zakończyć połączenie, zanim Katii zrobi się mnie żal.

W drodze na lotnisko włączam Radio 2, ale poczucie winy tak mocno daje mi się we znaki, że nic poza nim nie rejestruję.

– Ludzie muszą pracować – mówię na głos. – Takie życie.

Powiedziałam Adamowi, że doszło do zmiany w grafiku. Zapewniłam, że próbowałam się od tego wymigać, lecz się nie dało – że nie będzie mnie przez pięć dni, ale nic nie mogę na to poradzić. Praca to praca.

Skłamałam.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI