Zakochaliśmy się w nadziei - Lancali - ebook + książka

Zakochaliśmy się w nadziei ebook

Lancali

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czas się skończy. Rana będzie się jątrzyć. Śmierć umrze.

Gdy na tle bezlitosnego krajobrazu szpitala zakochuję się w chłopcu o promiennych oczach, staje się on moją jedyną radością w tym pogrążonym w smutku miejscu. I właśnie dlatego, kiedy popełnia samobójstwo na moich oczach, całkiem się rozpadam…

Obiecuję sobie wtedy, że już nigdy nikogo nie pokocham. Ale pojawiają się trzy wyjątki: moi przyjaciele – Sony, Neo i Coeur – mały gang zbuntowanych, umierających dzieciaków. Sony stoi na jego czele, choć ma tylko jedno płuco. Neo, porywczy pisarz poruszający się na wózku inwalidzkim, uwiecznia nasze dokonania na papierze: od kradzieży po terroryzowanie naszego pielęgniarza. Coeur jest pięknym chłopcem, umięśnionym, łagodnym olbrzymem z sercem do wymiany.

Zanim śmierć nieuchronnie zapuka do naszych drzwi, planujemy z moimi złodziejami dokonać ostatniego napadu. Chcemy uciec daleko od znęcających się rodziców, wyniszczającej straty i naszych chorób. Ale co się stanie, gdy pojawi się ktoś jeszcze? Co się stanie, gdy do naszej imprezy dołączy jeszcze jedna dziewczyna i odbierze mi mowę swoim psotnym uśmiechem? Co się stanie, gdy zobaczę słońce w jej oczach i zacznę upadać, czując przerażenie na myśl o kolejnej stracie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 480

Oceny
4,2 (140 ocen)
73
34
23
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JolkaMolka

Nie oderwiesz się od lektury

Nie potrafię znaleźć słów by opisać co czuję po przeczytaniu tej książki. Nigdy nie przeczytałam piękniejszej i bardziej bolesnej niż ta.Wiem, że nigdy już takiej nie znajdę. Wiem, że nigdy o niej nie zapomnę.
50
Tina_Grace

Nie oderwiesz się od lektury

Mam nadzieję że będzie więcej takich książek dla młodzieży
40
LimfocytTh

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam
40
Artigiana

Dobrze spędzony czas

Dobra, nostalgiczna, ale czasami bardzo chaotyczna.
30
Julka_1109

Nie oderwiesz się od lektury

Książks, wywołyjąca masę emcoji ♡
20



 

 

 

 

Tytuł oryginału: I Fell in Love with Hope

Copyright © 2022 by Lancali, LLC

Published by agreement with Folio Literary Management,

LLC and THE CO-AGENT.

All rights reserved.

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

Copyright © for the Polish translation by Iga Wiśniewska, 2023

 

Redaktorzy inicjujący: Oliwia Łuksza, Łukasz Chmara

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska, Gabriela Wójtowicz

 

Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek

Korekta: Sara Szulc, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Lancali LLC, Tommy Devoid

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Wojciech Bryda

Zdjęcie autorki: © Lancali LLC

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67727-94-5

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

przedmowa

 

 

 

Ta historia to przelane na papier kawałki mojego serca. Opowiedziana z perspektywy wszechwiedzącego narratora, zgłębia tematykę przyjaźni, grzechu, choroby, miłości i wszystkiego, co czyni nas ludźmi.

Karty tej książki są pełne prawdziwych wspomnień, przybierających kształt różnych postaci, a także znanych miejsc i pomysłów. Należy wspomnieć, że wiele technicznych aspektów choroby jest przedstawionych w tej powieści fikcyjnie i nie powinno się ich analizować jako przypadków zweryfikowanych medycznie.

Można znaleźć tu opisy przemocy domowej, zaburzeń odżywiania, dotkliwego znęcania się fizycznego, samookaleczania, samobójstwa, gwałtu, depresji, lęków, a także krwawe opisy chorób.

Zaburzenia autoimmunologiczne są trudne do zrozumienia z perspektywy osoby z zewnątrz, a jeszcze bardziej, gdy doświadcza się ich na własnej skórze. To szerokie spektrum, wahadło, oscylujące między chorobą przewlekłą a śmiertelną. Zdecydowana większość osób ze schorzeniami autoimmunologicznymi może spodziewać się normalnego życia. Mniejszość nie może.

Ta historia jest dla obu tych grup. Jest dla wszystkich osób znających samotność i poszukujących siebie.

Mam nadzieję, że Sam, Hikari, Neo, Sony i Coeur będą bohaterami, w których odnajdziecie cząstkę siebie, tak jak miało to miejsce w moim przypadku.

 

 

 

 

 

 

 

wcześniej

 

 

 

Miłość mojego życia pragnie umrzeć.

Mówienie tego na głos wydaje się tragiczne. Nie. Może nie tragiczne. Może po prostu niesprawiedliwe. Ale kiedy zaczniecie czytać tę historię, przekonacie się, że tragedie i niesprawiedliwości idą ze sobą w parze.

Bo nim chłopak będący miłością mojego życia uznał, że ma już dość, powiedział mi, że gwiazdy są nasze. Spędzaliśmy razem każdą noc, a nasze ciała miękko wpasowywały się między twarde dachówki, kiedy zapamiętywaliśmy wzory na niebie. Więc nawet gdy gasł, a jego ciało coraz mniej przypominało ciało, a coraz bardziej zwłoki, to żyło we mnie przekonanie, że nasze gwiazdy dodadzą mu wiary. Że utrzymają go przy życiu, aż będzie mógł spojrzeć w górę i przekonać się, że nie spadły.

Tej nocy stoimy razem na moście, pod nami płynie czarna rzeka, a uliczne latarnie rzucają złotą poświatę na nasze zdrętwiałe od zimna palce.

– Jesteś na mnie zły? – pytam, bo dziś wieczorem mówię mu prawdę. Mówię mu prawdę o sobie, prawdę, której nie zdradzam nikomu; wyjawiam sekret odróżniający mnie od innych znanych mu osób. Zarzucam ją na jego szyję niczym lasso, niczym linę ratunkową, coś, co powstrzyma go przed zrobieniem ostatniego kroku w ciemność.

Kręci głową, chwytając balustradę.

– Jestem po prostu ciekaw. – Płonące żółte oczy, które zawsze mnie przyciągały, odnajdują moje. – Jakie to uczucie? Być tobą?

– Jakby to ciało zostało ukradzione – wyjaśniam. – Jakby nie było tak naprawdę moje.

Wyznania są szorstkie i uległe, ale nie moje, moje są delikatne. Prawda o tym, kim jestem, nie ma sensu, lecz nie musi go mieć. On o tym wie. Choruje od urodzenia. Choroba uczy, że przyczyny to tylko marne próby usprawiedliwienia nieszczęścia. Dają złudzenie, że znamy odpowiedź na pytanie „dlaczego?”, ale „dlaczego?” to głośne pytanie, a śmierć jest cicha.

– Wierzysz mi? – pytam.

Kiwa głową.

– Nadal mnie kochasz?

– Oczywiście, że nadal cię kocham – wzdycha, ujmując moją twarz, i przeciąga kciukiem po policzku.

Uśmiecham się.

Miłość nas łączy. Z jej powodu udajemy.

Jako dzieci udawaliśmy, że szpital to zamek, a my byliśmy jego rycerzami. Graliśmy w karty na patrolu, a on za każdym razem pozwalał mi wygrać. Jedliśmy na parterze, podczas gdy on wymyślał historie, w których zwykli ludzie przechodzący obok nosili zdobne suknie. Spaliśmy w jednym łóżku, a on szeptał o przygodach czekających na nas poza murami pałacu. Potem mnie całował, bo byliśmy sami i wszystko było w porządku.

Musieliśmy udawać.

Powietrze po prostu było rzadkie. Dlatego jego płuca nie były w stanie go zaczerpnąć. Był po prostu smutny. Dlatego jego serce nie mogło samodzielnie bić. Byliśmy po prostu zmęczeni. To dlatego jego mięśnie odmówiły posłuszeństwa i upadł w moje ramiona.

Całe życie udawaliśmy, ale gdy udajemy zbyt długo, rzeczywistość w taki czy inny sposób przypomina nam, że nie lubi być zakłamywana.

Dziś się kłóciliśmy. Walczyliśmy jak nigdy dotąd, a on przyszedł na ten most sam, chyba żeby ode mnie uciec. Nie mam pewności. Teraz, kiedy mój sekret wyszedł na jaw, teraz, kiedy on wie, kim jestem, czym jestem, cała nasza złość się rozprasza, jakby mieściła się w obolałym mięśniu, który zaczynał się goić.

Okrywa moje ramiona swoim płaszczem, kiedy drżę. Obejmuje mnie i przyciąga. Wtulam się w jego ciepło, a nasze sylwetki oprószają plamki bieli, wsiąkające w ten obrazek.

– Czy to gwiazdy spadają? – pytam.

– To śnieg – szepcze. Przeciąga dłonią po moim kręgosłupie, na co chichoczę. – To tylko śnieg.

Chłodne i delikatne płatki opadają na moje usta.

– Śnieg też jest nasz? – pytam.

– Tak – odpowiada z ustami przy mojej szyi. – Wszystko jest nasze.

– Dziękuję. – Wplatam palce w jego włosy. – Za wszystko.

– To ja dziękuję. – Ból łapie go za gardło. Przyciska się do mnie jeszcze mocniej, jakby chciał we mnie zniknąć. – Za powód do gonienia za tym wszystkim.

Próbuje się znów roześmiać, ale to nie jest ten śmiech, który zawsze mnie cieszył. Ten, który mnie cieszył, odbijał się echem. Moim celem było wydobywanie go z jego piersi, kiedy leżał z igłami w żyłach. Gdy ściskał moją dłoń, desperacko pragnąc trzymać się czegoś prawdziwego. Teraz jego śmiech brzmi płasko. Kończy się gwałtownie, zamiast stopniowo cichnąć.

– Mój ukochany – mówię, a mój głos niemal ginie. – Dlaczego przyszedłeś na ten most?

Uliczna latarnia migocze. Gwiazdy zaczynają spadać w pośpiechu. Ciemność zakrada się do naszego obrazka, pochłaniając krawędzie poświaty.

On zagryza zęby. Mruży oczy, gdy śnieg próbuje sprowokować łzy.

– Przepraszam, Sam, moje kochanie – mówi, łapiąc oddech, i zaciska palce na płaszczu na moich plecach, jakby to było prześcieradło. – Chciałbym dalej z tobą udawać.

Nasz zamek stoi za nami, nasłuchując. Kiedy mój ukochany płacze mi w ramię, przypominam sobie każdy moment, w którym otwierał oczy, gdy wydawało mi się, że już tego nie zrobi. Wszystkie uśmiechy, którymi się obdarzaliśmy, kiedy śmierć postanawiała mi go oddać.

Szepczę więc tylko:

– Nie rozumiem.

Przyciska czoło do mojego, palące strumienie spływają po oszronionych krawędziach jego kości policzkowych, a jego uścisk jest zastąpiony przez strach, który znam zbyt dobrze.

– Cieszę się, że poznałem twój sekret. – Łzy zbierają się w krzywiźnie jego uśmiechu. – Cieszę się, że będziesz żyć, nawet kiedy mnie już nie będzie.

Całuje mnie. Czuję śnieg i sól.

Całuje mnie, jakby miał ostatnią szansę, żeby to zrobić.

– Pamiętaj mnie – prosi. – Pamiętaj, że nawet jeśli gwiazdy spadną, nie znaczy to, że nie było warto marzyć.

– Nie rozumiem – powtarzam, ale pocałunek już się skończył.

Nie czuję już na twarzy jego dłoni. Zdążył się odwrócić i odejść. Wyciągam do niego rękę, by spleść nasze palce, by go przyciągnąć jak zawsze, ale zamiast mnie, podaje rękę śmierci.

– Zaczekaj. – Śnieg pochłania i wymazuje odgłos jego kroków. – Zaczekaj!

Nie słyszy mnie. Słyszy jedynie noc, kuszącą z drugiej strony mostu obietnicą spokoju.

– Zaczekaj… Proszę… – Płaczę, bo choć próbuję, nie jestem w stanie za nim nadążyć.

Kształty naszych wspomnień tracą ostrość, rozmywają się w świetle latarni ulicznej i znikają w cieniu.

– Nie, nie możesz… nie… – Kręcę głową. – Nie możesz jeszcze odejść… Nie możesz odejść…

Moje światło, moja miłość, mój powód do życia.

– Umrzesz.

Strach wbija się między moje żebra. Łamie moje ciało, miażdży płuca i serce.

Kiedy ciemność całkiem go połyka, rzeczywistość zbiera plony, a ból leży ciężko w jej dłoni niczym kosa.

Śnieg zaczyna padać coraz mocniej. Próbuję zgromadzić w dłoniach tańczące płatki i odesłać je jakoś do nieba. Padam na kolana, czując przeraźliwy chłód. Mój zamek przygląda mi się z litością. Łzy wpadają do rzeki, jęk przechodzi w szloch, a wspomnienia rozpływają się w nicość.

Moje gwiazdy spadają.

A ja nie mogę ich uratować.

 

 

 

 

 

 

1

płonące żółte oczy

 

 

lata później…

 

 

 

Po jego śmierci staję się kimś innym.

Długo o nas marzę, myśląc, że w jego płonących żółto oczach jest przyszłość, na którą mogę liczyć. Przyszłość nigdy nie jest pewna. Nic nie nauczy was tego lepiej niż obserwowanie, jak ktoś, kogo kochacie, odchodzi.

Nic nie nauczy was tego lepiej niż dorastanie w szpitalu.

Jednostajny biały szum utrzymuje was przy zdrowych zmysłach. Sanitariusze przechodzą obok, a personel porusza się wyznaczonymi pasami, jak po jakiejś medycznej autostradzie. Poza tym w odbywaniu wyroku towarzyszą wam nijakie, bezbarwne jedzenie i nijakie, bezbarwne dekoracje. To definicja szpitala, serio. Nie jest to miejsce, w którym można wyzdrowieć, ani miejsce, w którym można się leczyć, lecz miejsce, w którym się czeka.

Wyobraźcie sobie, że macie bombę przypiętą do nadgarstka. Wydaje dźwięki. Jak monitor pracy serca. Dniami i nocami. Odliczanie. Odliczanie, którego – tak na marginesie – nie widzicie. Patrzcie na swoją bombę, noście ją jak zegarek. Zobaczycie tylko to migające czerwone światełko, któremu towarzyszy irytujące pikanie. Przypomnienie, że ona wybuchnie. Po prostu nie wiecie kiedy.

Tak wygląda czekanie na śmierć.

Bomba sieje spustoszenie w waszych żyłach pod nazwą choroby.

Nie możecie jej odpiąć. Nie możecie jej zniszczyć. Nie możecie od niej uciec.

Czas, choroba i śmierć są żałosnymi mechanikami. Lubią zaplatać stryczki ze strachu i uwielbiają grać w gry. Cienie to ich płaszcze, narzucane wam na ramiona przez ich złowrogie palce, które wciągają was w ciemność, biorąc ze sobą wasze ciało, wasz umysł i wszystko, co im się podoba.

Czas, choroba i śmierć są najlepszymi złodziejami na świecie.

Albo byli.

Dopóki nie pojawiliśmy się my. Czwórka przyjaciół, którzy nie wierzyli w bomby.

Sony nie wdarła się do mojego życia, leżąc na szpitalnym łóżku, tylko kopiąc automat, który okradł ją z czekolady. Gdy tylko mnie zobaczyła, jej frustracja zniknęła, podzieliła się ze mną paskudną czekoladą i rozmawiała o odległych marzeniach, siedząc na zimnej podłodze w korytarzu. Chociaż wtedy jeszcze nie było o tym mowy, przetrwała znacznie więcej niż utratę jednego płuca. Z włosami koloru ognia i powiewem wolności jest gladiatorką, najodważniejszą złodziejką, jaką znam.

Coeur jest znacznie spokojniejszy. Jest naszymi mięśniami. Jego matka jest Francuzką, ojciec Haitańczykiem, oboje są pretensjonalni. Coeur oznacza serce, chociaż serce w ciele C jest zepsute. Dosłownie. Ale serce w jego duszy jest większe niż któregokolwiek z nas. Jest w naszej grupie kochankiem i najgorszym złodziejem.

Neo jest pisarzem, zgorzkniałym poetą. W przeciwieństwie do Sony jest cichy, a w przeciwieństwie do C jest bezlitosny, ma kruchy kręgosłup, ale jego słowa to wynagradzają. Jest chudy i niski, tak drobny, że nazywamy go maluchem, chociaż jak na malucha jest dość porywczy. Dam sobie uciąć rękę, że nigdy w życiu się nie uśmiechał. Znam go najdłużej i chociaż jest ponury i wredny, to wszystko to jest maską, jego zabezpieczeniem. Jest także najmądrzejszą osobą, jaką znam – spostrzegawczą, kreatywną, odporną – to on planuje i dokumentuje nasze wielkie złodziejskie wyczyny. Przypisuje Sony oraz mnie ekstrawertyzm, twierdzi też, że został przez nas porwany i zmuszony do bycia naszym przyjacielem, ale wiem, że w głębi ducha lubi nasze towarzystwo. Szpitale są pełne samotności, dopóki nie znajdziesz swoich ludzi.

Od lat Neo, Sony i C wychodzą ze szpitala i do niego wracają.

Kiedy udają się do domu, nie zostają tam na długo. Choroba jest zachłanna. Zabiera kolejne części was, aż przestajecie się rozpoznawać, a Neo, C i Sony poza tym miejscem już się nie rozpoznają.

Czy jesteście chorzy, czy nie, nocą okna zmieniają się w lustra. W przeszłości moim przyjaciołom ukazywały się w nich obrazy zwłok: szkielety z kośćmi oderwanymi od ciała, narządy wypadające z klatki piersiowej, krew sącząca się z ust. Drżeli od tej przepowiedni, dotykając czubkami palców powierzchni, która ich oczarowała. Diagnozy, pigułki, igły i kolejne lustra, których wcale nie chcieli oglądać, ingerowały w ich życie. Ich odbicia stały się ich rzeczywistością.

Więc zamiast spotkać się z nowymi wersjami siebie, narażonymi na zranienie przez łóżka, w których spali, i koszule, które nosili, moi przyjaciele zgasili światła. Weszli po schodach i spotkali się na dachu. Pozwolili opuszkom palców muskać niebo, nie było żadnej bariery, która mogłaby ich powstrzymać przed dotknięciem gwiazd.

Nieposłuszni.

Powinniśmy po prostu ukraść wszystko, powiedziała pewnego razu Sony. Choć jej płomień płonął już słabo, była odważna. Ukradnijmy wszystko, co się da, zanim odejdziemy.

Wszystko? – zapytał C.

Wszystko.

Wszystko to sporo – powiedział Neo.

Wasze życia zostały skradzione. – Ta kwestia została wypowiedziana przeze mnie. – Dlaczego nie mielibyśmy trochę ich odebrać?

Tamtego dnia powstała nasza Lista celów. Ale póki co nie wszystko jest jeszcze nasze.

Kradzież to forma sztuki, a my jeszcze nie staliśmy się artystami. Nie przeszkadza nam to jednak próbować…

I tak pewnego bezchmurnego popołudnia wymykamy się ze szpitala, Sony prowadzi szarżę, C pcha Neo na wózku inwalidzkim przez bulwar. Przecinamy chodnik i wchodzimy do minimarketu przy stacji benzynowej. Sony podchodzi bokiem do stojaka wypełnionego okularami przeciwsłonecznymi, zakłada okulary pilotki, rozgląda się dookoła i kiwa głową.

– Teraz – rzuca. Przy jej skroni kołysze się metka z ceną.

C kieruje się do lodówek.

– Teraz? – Neo podnosi wzrok, tuląc książkę, z którą nigdy się nie rozstaje. To jego egzemplarz Wielkich nadziei. Jest czymś stałym, jak znamię albo kształt jego nosa. I ma połamany grzbiet, jak on.

– Teraz – rozkazuje Sony, oddychając szybko.

– Nie złapią nas? – szepczę, rozglądając się po sklepie. Trzy osoby wędrują między alejkami, kasjer przegląda gazetę.

– Zdecydowanie nas złapią – stwierdza Neo.

Sony posyła mu uśmieszek spod okularów, które wkrótce ukradnie.

– Czemu mieliby nas złapać? – drażni się.

Neo prycha.

– Zawsze nas łapią.

– Ten dzień jest inny. Ten dzień jest po naszej stronie – przekonuje Sony, po czym bierze głęboki, dramatyczny wdech. – Nie czujesz tego, Neo? Tej słodyczy w powietrzu?

– Jesteśmy w alejce z cukierkami, debilko! – Wózek inwalidzki Neo skrzypi, gdy chłopak odchyla głowę do tyłu, by na mnie spojrzeć. – Sam. Powiedz jej, że jest debilką.

Za bardzo cenię swoje życie, żeby to zrobić.

– Sony, jesteś debilką – mówi Neo, łapiąc długopis i notes wciśnięte w wózek. Otworzywszy zeszyt, zapisuje: „16:05: Sony jest debilką”.

Neo jest naszym skrybą – dokumentującym nasze wielkie czyny. Fakt, nie przyjął tej posady z własnej woli. Nie zgodził się nawet na wzięcie udziału w tej misji. Ale kiedy twój kręgosłup ma kształt haka, nie jesteś w stanie wyzwolić się z kajdan przyjaźni. Wózek jęczy, gdy odciągam go poza zasięg Sony.

– Szokujące, że w ogóle potrzebujesz operacji kręgosłupa, maluchu. – Sony nie ma żadnego tytułu. Ona je rozdaje, podczas gdy diabeł siedzący mi na ramieniu bezwstydnie szczerzy zęby. – Ten kij w dupie z pewnością mógłby służyć za kręgosłup, prawda?

– I mówi to ktoś, kto nie jest nawet w stanie wejść po schodach – burczy Neo. Odciągam jego wózek jeszcze odrobinę.

– To dar – wzdycha Sony. Jej jedyne płuco wypełnione jest ambicją. – A teraz patrzcie i nie rozpraszajcie mnie.

Razem z Neo posłusznie patrzymy, jak Sony maszeruje do lady, a jej brudne białe adidasy piszczą na płytkach. Diabeł nie zapomina po drodze przemycić jej do tylnej kieszeni lizaka.

Neo zrzędzi:

– Kleptomanka.

– Przepraszam… – Sony macha rękami nad głową, by zwrócić na siebie uwagę sprzedawcy. Ten najpierw patrzy na nią jedynie z ukosa, ale potem przygląda się uważniej. Sony jest śliczna. W sposób brutalny i ciężki do zniesienia. Ale domyślam się, że patrzy tak na nią przez wąsy tlenowe ciągnące się pod jej nosem i wokół policzków.

Wskazując na papierosy za kasjerem, dziewczyna zwyczajnie kopie sobie grób.

– Poproszę tamte – rzuca Sony.

– Eee… – Sprzedawca patrzy na papierosy, a potem z powrotem na nią. – Jesteś pewna? Chyba nie mogę sprzedać ci ich z czystym sumieniem.

– Gapi się na jej piersi z czystym sumieniem – sarka Neo, jakby miał zamiar przeżuć pięść, o którą podpiera głowę.

– Oj nie, one nie są dla mnie… – Sony wzdryga się, spuszczając głowę. – Ja i moi przyjaciele… – Diabeł podpowiada, by się rozpłakać. Sony zakrywa usta dłonią. – Nie wiemy, ile czasu nam jeszcze zostało. Neo, ten chłopak na wózku, ma jutro operację. Rak.

Wskazuje przez ramię na Neo i na mnie, a kasjer nawiązuje z nami kontakt wzrokowy. Zgodnie natychmiast odwracamy spojrzenia. Neo posuwa się nawet do udawania, że szuka gumy do żucia, i czyta jej skład.

Sony wciąga suche powietrze i ociera łzy, które nie popłynęły.

– Chcieliśmy po prostu udać się na dach jak za starych dobrych czasów, trochę narozrabiać – tłumaczy, wzruszając ramionami, po czym śmieje się z siebie. – Nie wiem, co zrobię, jeśli on nie przeżyje tej operacji. Jest taką dobrą duszą. Stracił rodziców w pożarze, wiesz… i swojego pieska! To…

– Okej, okej! – Kasjer łapie paczkę. – Po prostu je weź. Śmiało.

– Dziękuję – ćwierka Sony, biorąc je bez wahania, i od razu rusza do drzwi.

Zaszokowani, że się udało, gonimy ją razem z Neo. Udaje mu się zwinąć paczkę żelków, wsuwa ją między nogę a podłokietnik. Kiedy wychodzimy i zamykają się za nami drzwi, oddychamy z ulgą, a Sony robi kilka tanecznych kroków i zatrzymuje się.

Neo czyni swoją powinność, zapisując w notesie: „16:07: Debilka z powodzeniem oszukała amatora cycków, żeby dał jej darmowe fajki”.

Sony podrzuca paczkę w powietrze i chwyta ją jedną ręką.

– Nie mam raka – zauważa Neo.

– Nie, nie masz. Ale rak oszczędził nam właśnie dychę i to jedyna dobra rzecz, jakiej można się po nim spodziewać w najbliższym czasie.

– Sony – jęczę.

– No co? Dzieciaki z rakiem mnie uwielbiają. Zawsze się śmieją, kiedy za nimi biegnę i przewracam się, gdy kończy mi się powietrze. Quid pro quo, tak?

– Jesteś pewna, że nie płakały? – pyta Neo.

– Quid pro quo? – powtarzam.

Nie orientuję się dobrze w rzeczach powszechnie znanych. Sarkazm, ironia, związki frazeologiczne, sporty. Tak skomplikowane kwestie mi umykają, dopóki Neo mi ich nie wyjaśni.

– To po łacinie znaczy „coś za coś” – mówi. Neo wie wszystko.

– Tak! – potwierdza Sony. – Wiesz, jak oko za oko. Jak karma! Tak działa quid pro quo.

Patrzę na Neo.

– Serio?

– Nie. Czy jest jakiś powód, dla którego musiałem tu być? – pyta, a wózek inwalidzki, na którym siedzi, nagle skrzypi, gdy coś wsuwa się do schowka pod nim. Neo marszczy brwi. Odwraca się na tyle, na ile pozwalają mu plecy, i widzi sześciopak leżący pod jego siedzeniem.

Przybyły nasze mięśnie. C wygląda bardziej jak mężczyzna niż chłopiec, jest wysoki i piękny. Trzymając ręce w kieszeniach, delikatnie wpycha stopą piwo głębiej do schowka.

– Jak poszło? – pyta C.

Sony szybko pokazuje swoje łupy.

– Zaoszczędziłam dychę dzięki rakowi!

C przechyla głowę w bok.

– Na fajkach?

– I żelkach – dodaję. Neo przerzuca paczkę przez ramię i trafia prosto w pierś C.

– No daj spokój, C. – Sony kładzie ręce na biodrach. – Bez ironii bylibyśmy tylko nudnymi banałami, czyż nie?

– Nie rób muła z pacjenta na wózku. – Neo próbuje się odtoczyć, ale C trzyma za tył wózka, jakby trzymał go za kołnierz.

Neo przewraca oczami. Wyciąga kolejny notes z bocznej kieszeni. Ten ma oderwaną okładkę. Kiedy ruszamy ulicą w stronę domu, dodaje nasze dzisiejsze zdobycze do Listycelów.

 

Papierosy (te kozackie z filmów o Bondzie)

Piwo

Lizak

Brzydkie okulary

Żelki

Popołudnie poza szpitalem

Kupa nerwów

 

Szpitale to nijakie, bezbarwne miejsca. Ale nawet jeśli nie potrafię już marzyć tak jak kiedyś, nie ma bardziej ekscytującego towarzystwa niż towarzystwo złodziei.

– Maluchu, jesteś filarem – oznajmia Sony z dumą. – Bez ciebie cała misja ległaby w gruzach. Kto inny spisywałby na bieżąco nasze chwalebne czyny?

– Plus robisz za świetny wózek na zakupy – dodaje C, klepiąc go po głowie.

– Patrz C, samochody – rzuca Neo, wskazując na drogę. – Wepchnij mnie pod nie.

Zamiast tego, kiedy wracamy, C wpycha Neo do buzi garść cukierków.

Sony przeskakuje białe pasy przejścia dla pieszych, jakby to były kamienie w strumieniu. C popycha Neo tuż za nią, wyglądają jak dwie kaczuszki idące za mamą. Znajduję się na ogonie, jestem narratorem. Zawsze docierają do mety przede mną.

Neo trzyma na kolanach naszą Listę celów, błysk światła odbija się od metalowej spirali, ulotny, jakby słońce postanowiło sobie zakpić. Podnoszę wzrok, żeby je znaleźć, patrząc ponad sznurem samochodów, który rozgałęzia się za skrzyżowaniem.

Serce mi staje.

Tuż za samochodami rzeka przecina miasto na dwie części. Most łączy obie strony. Most, który znam przez całe życie, a który wywołuje ból w klatce piersiowej. Zamiast roześmianych nieznajomych i dzieci wrzucających monety do wody, widzę śnieg za balustradą. Widzę ciemność.

Odwracam wzrok, zostawiam przeszłość samej sobie, ale wyłania się z niej coś innego.

Żółć.

Ledwie błysk.

Szarość kuli się, rzeka niesie pasma koloru. Czyżby słońce zstąpiło na ziemię i postanowiło spędzić dzień wśród swoich poddanych?

Wyciągam szyję, żeby lepiej się temu przyjrzeć, ale na moście jest zbyt wielu ludzi; pary, turyści i dzieci zasłaniają mi widok, a kierowcy się niecierpliwią. Klakson sprowadza mnie z powrotem do miejsca, w którym stoję. Moi przyjaciele czekają na mnie kawałek dalej.

– Sam? – woła C.

– Przepraszam. – Resztę drogi pokonuję pędem. Kiedy razem wchodzimy do szpitala, oglądam się przez ramię; most jest za daleko, by mnie zranić. Ciągle się obracam, dopóki moje odbicie nie przemyka przez szklane drzwi.

– Proszę, proszę – rzuca Sony z lizakiem między zębami. – Załoga przemytników wraca po dniu spędzonym na morzu. – Chowa papierosy do rękawa, kiedy docieramy do atrium.

Jest stare i próbuje sprawiać wrażenie radosnego, jak w większości szpitali dziecięcych. Fantazyjne balony i wyblakłe kolorowe kafelki próbują rozjaśnić przestrzeń, do której wiele osób wchodzi i wychodzi, czując się marnie. Na ścianach wiszą plakaty i banery o leczeniu oraz prawdziwych historiach ocalałych, ale one też są stare; pielęgniarki i lekarze chodzą tam i z powrotem, dopełniając całej sceny.

– Teraz, szybko! – woła Sony. – Zabierzmy wszystko na górę, zanim… Eric!

Najbardziej znany strażnik więzienny (pielęgniarz) z naszego piętra, Eric, ma doskonałe wyczucie czasu. Unosi brew, słysząc ton Sony, i stuka stopą w ziemię. Jego wykrywacz bzdur to ostra broń, a kiedy się wścieknie, nie życzę prawdziwym więźniom, by odczuli jego gniew.

– I tuż pod nosem debilnej przemytniczki historia się powtarza – komentuje Neo. – Mam powiedzieć „a nie mówiłem” czy wygadać, że mnie porwaliście… – C wpycha mu do ust więcej cukierków, a ja otwieram książkę, którą trzyma w bocznej kieszeni, i podsuwam mu pod nos.

– Gdzie byliście? – pyta Eric. Wory pod jego oczami są tego samego koloru co ciemne włosy, ręce ma skrzyżowane na piersi. Martwi się o nas, w przeciwnym razie nie zszedłby aż tutaj, żeby sprowadzić nas do domu.

– Eric, Eric… po pierwsze, czy to nowy fartuch? – pyta Sony, wskazując na niego. – Naprawdę pasuje do twojej cery…

– Nie ciebie pytałem. – Eric unosi dłoń, uciszając ją. A potem patrzy prosto na mnie.

Mam ochotę zapaść się pod ziemię.

– Przewietrzyć się – odpowiadam, patrząc pod nogi i drapiąc się po szyi.

– Przewietrzyć, co? – mruczy Eric, nieprzekonany. – Zapomnieliście, że mamy od tego specjalne miejsce? – Chodzi mu o ogrody.

Kiedy plecy Neo jeszcze funkcjonowały, nasza czwórka chowała się po tamtejszych krzakach. Postanowiliśmy spędzić całe życie w ogrodzie i udawać, że jesteśmy leśnymi ludźmi, żywiącymi się dzikimi jagodami. Działało przez około trzy godziny, ale potem zrobiliśmy się głodni i zmarznięci, a C był bliski łez, bo nie mógł naładować telefonu, a co za tym idzie – słuchać muzyki. Wróciliśmy pokryci ściółką i śmierdzący ziemią.

Od tamtej pory Eric niechętnie spuszczał nas z oczu.

– Cóż! – Sony wtrąca się niemal z wahaniem. – Nie będziemy przepraszać za to, że potrzebujemy odmiany.

– W porządku. – Eric macha rękami w powietrzu, a nasza czwórka zbliża się do siebie. – Nie powinienem wam przypominać, żebyście nie robili nic głupiego. – Wskazuje na Neo. – Masz jutro operację. – Potem na C: – A ty echo serca. – Potem na Sony: – A ty w ogóle nie powinnaś wychodzić z łóżka. A teraz na górę.

C rusza do przodu z wózkiem Neo i wszyscy truchtamy do windy. Sony naciska przycisk butem. Kiedy docieramy na najwyższe piętro, C delikatnie podnosi Neo z wózka, uważając na kręgosłup. Dalej musimy iść schodami, aby dostać się na dach. Chwytam wózek inwalidzki, podczas gdy Sony skacze po schodach.

W połowie drogi Sony i C potrzebują jednak odpoczynku.

Sony zamyka oczy i opiera się o barierkę. Połowa jej klatki piersiowej unosi się, gwałtownie i szybko, ale dziewczyna uparcie nie otwiera ust, by zaczerpnąć powietrza. Nie dałaby takiej satysfakcji zwykłemu wejściu po schodach, bo to by było jak przyznanie się do porażki.

C również opiera się o barierkę, ucho Neo jest przyciśnięte płasko do środka jego klatki piersiowej.

– Czy to brzmi jak muzyka? – pyta C niemal niedosłyszalnie.

– Nie – odpowiada Neo. – Brzmi jak burza.

– Burza jest spoko.

– Nie, kiedy szaleje między twoimi żebrami. – Neo stuka w zabliźnione naczynia krwionośne wspinające się po obojczykach C. – Twoje żyły wytwarzają błyskawice. Burza próbuje się wydostać.

C szczerzy zęby.

– Naprawdę jesteś pisarzem.

– Tak. – Neo przesuwa się, by zachować równowagę, i z powrotem przykłada ucho do serca C. – Oddychaj, Coeur.

To też nasz rytuał. Chwila ciszy dla pracy jednego płuca i połowy serca.

Sony pierwsza otwiera oczy i podejmuje wspinaczkę. Kopniakiem otwiera szeroko drzwi na dach i wyciąga ramiona, sięgając po horyzont po obu stronach. Gwiżdże melodię zwycięstwa, stukając butem.

– Udało się!

– Udało – szepczę, odkładając wózek Neo, a potem poprawiam wąsy tlenowe przy uchu Sony. C delikatnie usadza Neo i wręcza mu kilka kartek papieru, które wyciągnął z tylnej kieszeni.

– Podobało ci się? – pyta Neo.

– Tak. – Neo i C piszą razem powieść. Neo jest pisarzem. C – inspiracją, czytelnikiem, muzą, osobą z pomysłami, która nie zawsze potrafi ubrać myśli w słowa.

– Tak się zastanawiałem – dodaje C, odnosząc się do przeczytanego rozdziału – dlaczego zwyczajnie na końcu się poddają?

– Co masz na myśli? – Neo przegląda manuskrypt.

– Wiesz, chodzi mi o głównego bohatera. Po tym, jak dowiadują się, że ich miłość od początku była kłamstwem, nie wściekają się ani nie rzucają rzeczami, jak można by się spodziewać. Po prostu… zostają.

– O to chodzi – stwierdza Neo. – Trudno zrezygnować z miłość, nawet jeśli rani. – Z roztargnieniem gładzi bandaż po wewnętrznej stronie łokcia, osłaniający świeże ukłucie igłą. – Spróbuj odejść od kogoś, kto zna cię tak dobrze, że cię zniszczy. Będziesz się zastanawiać, jak możesz kochać kogoś innego. A poza tym, gdyby zakończenie było takie, jak chciałeś, nie zapamiętałbyś go.

Neo nie tylko pisze historie, on się również nimi staje. W większości jego tekstów pobrzmiewa prawda i swego rodzaju chłód, ale też większość swoich tekstów usuwa lub wyrzuca. Zawsze tak było.

Sony wkłada papierosa między wargi, a potem następnego między moje. Ściskając go mocno w ustach, Neo dłonią osłania go przed wiatrem. Zapalniczka migocze, aż koniec papierosa zaczyna się żarzyć.

Neo się nie zaciąga. Zamiast tego, podobnie jak ja, pozwala, by zapach mrowił go w nozdrza, i patrzy, jak dym wędruje w górę, by połączyć się z chmurami. C i Sony nie popijają napoju musującego pod kapslami. Zlizują pianę, językami uderzają w podniebienia.

Jesteśmy stworzeniami chciwymi, ale nie niewdzięcznymi. Nie trzeba poddawać się destrukcji, aby podziwiać broń.

– Myślicie, że ludzie będą nas pamiętać? – pyta Sony, patrząc w niebo i bawiąc się kołnierzykiem. C muska swoje blizny i błyskawice w nich. Neo przesuwa kościsty tyłek na siedzeniu.

Niesprawiedliwie czy tragicznie, ale moi przyjaciele umrą.

Co więc zostaje oprócz udawania?

– Nie wiem.

Wszyscy patrzą na mnie.

– Nasze zakończenia nie są nasze.

Sony się uśmiecha.

– W takim razie ukradnijmy je.

– Po to tu przyszliśmy, nie? – C się kłania. – Mieliśmy dziś ją zaplanować. Naszą wielką ucieczkę ze szpitala. – Neo spogląda w jego stronę. Rozważamy, jak mógłby wyglądać dzień podobny do dzisiejszego, tylko wspanialszy. C wzrusza ramionami. – Co nas powstrzymuje?

Nagle drzwi się otwierają.

– Jesteśmy na miejscu. Nie powinnaś tu przychodzić, ale czasem dzieciaki lubią… – Głos Erica nas zaskakuje. C niemal rozbija swoją butelkę, nadepnąwszy na nią, podczas gdy Neo i ja rzucamy papierosami tak szybko, że prawie parzymy sobie ręce.

Gdy wstajemy i się odwracamy, Eric już kipi ze złości, ale pośród chaosu czas zwalnia. Znajoma melodia uderza w pojedynczą nutę, przez co obracają się wszystkie głowy w orkiestrze.

Milknę.

Za Erikiem pojawia się żółte światło.

Chowa się za nim słońce o kształcie dziewczyny z płonącymi żółtymi oczami.

 

 

 

 

 

 

2

wschód słońca

 

 

 

Czasami nadal go widuję.

Igra ze mną, chłopiec, który nie zdawał sobie sprawy z tego, w jakim miejscu żył. Jego dłonie bawią się z moimi. Nie może w nich nic utrzymać, więc „trzymanie” mnie za rękę to złe słowo.

Czy dłonie mogą się całować? – pyta. Pytania są jego ulubioną formą zabawy.

Nie wiem.

Sądzę, że tak. Śmieje się przez trzy uderzenia serca, aż czuję wibracje tego śmiechu w jego palcach. Nasze dłonie się całują.

Leży w łóżku w trakcie bolesnych godzin. Z jego ciała wystają igły, jest podłączony do rurek i maszyn o nazwach zbyt trudnych do wymówienia. Sam jest zepsutą maszyną, o którą troszczą się inżynierowie zwani lekarzami.

Jego nerwy protestują ostro jak dźgnięcie w żebra. Oznaki tego protestu widzę w jego drgającej twarzy, wierceniu się i cichych jękach. Żaden nie powściąga jego ciekawości. Jego umysł, choć ciało nie może, nadal igra. Nadal bawi się moimi rękami w każdy możliwy sposób. Śmieje się, kiedy pozwalają mu na to żebra.

Igły to miecze – mówi. Udaje. To jego najwspanialsza gra. – Tabletki to klejnoty.

Co to klejnoty? – pytam.

Kamienie – odpowiada. – Bardzo ładne kamienie. Niektóre nawet lśnią. Jak słońce.

To nie wszystkie kamienie są ładne?

Nie – zaprzecza. Głos mu się zmienia, gdy gra zaczyna kosztować jego ciało zbyt wiele energii. Pustoszeje, krok po kroku. Choroba go wyczerpuje i przytłacza.

Czuję się jak kamień – mówi, opadając na łóżku.

Splatam nasze palce i poruszam nimi, by wiedział, że nadal z nim jestem. Nasze dłonie się całują.

W takim razie jesteś klejnotem – stwierdzam. – Jak słońce.

Lubi dotyk, tak samo jak lubi udawanie, pytanie i rozmawianie, nawet kiedy nie ma nic do powiedzenia. Dzięki temu czuje, że ma jakiś większy cel niż unikanie śmierci.

Uśmiecha się do mnie, ale jego twarz drga. Kręci się, mnąc pościel, i wygląda przez okno.

Słońce wstaje każdego dnia – mówi, a światło wpadające przez żaluzje czule pieści jego skórę. – Sądzisz, że wstaje, bo upadło?

Nie rozumiał, że wtedy nie mógł usłyszeć ode mnie odpowiedzi.

Było mi znane tylko to, co mi przekazał: że dłonie mogły się całować. Towarzyszyło mi pragnienie, by gładzić jego twarz w gasnącym świetle.

Był moim światłem. Moim wschodzącym słońcem. Pomalowany kolorem. Spokojnie zanurzający się w ciemności.

To było dawno temu.

Teraz żyje w moich wspomnieniach. Pogrzebany. Buntowniczy jak wcześniej. Czasami widzę go kątem oka, jego śmiech ginie w tłumie, niektóre z jego pytań wciąż nocami czekają na odpowiedzi.

Prawda jest taka, że w ogóle nie boję się nocy.

Żyję w niej. Oczy się przystosowują, ręce zaczynają przyzwyczajać się do braku pocałunków, a serce popada w odrętwienie. Noc nie jest wrogiem, za jakiego ją uważam. Jest naturalnym stanem rzeczy, gdy wasze słońce gaśnie.

Czuję więc zaskoczenie, gdy lata po tym, jak zaszło moje, żółty promień wznosi się z klatki schodowej i przyćmiewa szarość…

Żółty.

Jej włosy są żółte. Nie blond ani płowe, żółte. Jak mlecze i cytryny. Ciemne odrosty są na tyle widoczne, by było jasne, że to jej wybór. Kosmyki okalają twarz z okularami na nosie. Oczy za nimi błyszczą i ledwie jestem w stanie oddychać, gdy skupiają się na mnie.

– Eric! – Sony rozkłada ramiona i nogi, jakby w ten sposób mogła ukryć butelki z pieniącym się piwem i smród papierosów. – Czy pomoże, kiedy powiem, że masz odjazdowe buty?

Nadal przytrzymując drzwi, Eric wykonuje gest podcinania gardła na swojej szyi. W odpowiedzi Sony natychmiast się zamyka.

– Hikari. – Eric wzdycha. – To Neo, Sony, C i Sam.

Hikari.

Czy Hikari wie, że ma w swoich oczach słońce?

– Cześć! – woła Sony, machając do niej z otwartą buzią, podczas gdy C macha nieco dyskretniej, a Neo jedynie kiwa głową.

– Cześć – wita się Hikari. Jej głos jest płynny, zmysłowy i chłodny jak cień spływający z jej ust w upalny dzień.

– Wow – rzuca Sony, ruszając w stronę Hikari. – Ładna jesteś.

– Sony – upomina ją Eric.

– Nie szkodzi – odpowiada Hikari, jakby była rozbawiona, oczarowana faktem, że Sony była oczarowana nią.

– Jesteś zabawna? – pyta Sony. – Wydajesz się zabawna.

– Lubię myśleć, że jestem.

– Hikari – odzywa się Neo z namysłem i celowo obraca wózek w stronę Sony. – Jesteś z Japonii?

– Moi rodzice są – wyjaśnia Hikari. – Ja jestem z przedmieść.

– Ja też jestem z przedmieść! – wtrąca Sony.

Neo przewraca oczami.

– Nie wiedziałem, że w piekle mają przedmieścia. – Za to stwierdzenie dostaje zasłużonego pstryczka w skroń. – Hej!

– To Neo – mówi Sony, klepiąc go po głowie. – Jest naszym maluchem.

– Chciała powiedzieć: zakładnikiem! – Neo odtrąca jej dłoń. – Hikari, masz zdrowe nogi. Uciekaj.

– Dobry Boże – wzdycha Eric w swoje dłonie, a ja zastanawiam się, czy w szkole pielęgniarskiej uczą opiekowania się dziećmi.

– To C. – Sony wskazuje chłopaka. – Jego imię jest tak samo wielkie i francuskie jak on, więc nazywamy go po prostu C.

– Cześć, Hikari. Potrzebujesz pomocy w urządzeniu się tutaj? – C opiera się górną częścią ciała o rączki wózka Neo. Wózek się przechyla, Neo niemal z niego wypada. Wali w ramię C notesem i kółka znów lądują na ziemi.

– Pomogę! – proponuje Sony.

– Nie, nie pomożesz. – Eric łapie za ręce ją i C, a Neo utrzymuje w pionie nogą.

– Ale…

– Nie chcę tego słuchać. I papierosy? Serio? Miejcie chociaż odrobinę klasy. – Zaczyna ciągnąć ich w stronę otwartych drzwi, które zablokował pustakiem. – Wracać do swoich pokoi.

– Ale Errrriiicc – jęczy Sony, na próżno próbując powrócić do nowej. – Co z inicjacją? Nie opowiedziałam jej nawet żadnego żartu…

– Na dół… Hikari! – Twarz Erica natychmiast się zmienia; uśmiecha się promiennie, patrząc przez ramię. – Sam zaprowadzi cię z powrotem do twojego pokoju. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, pytaj śmiało.

– Pa, Hikari! – woła Sony, machając wyprostowaną ręką nad głową. – Znajdziemy cię, gdy uciekniemy!

– Nie zatrzymuj się!

Drzwi zamykają się ze skrzypieniem, odcinając nas od głosów moich przyjaciół i ich porywacza. Hikari odwraca się do mnie, ale zostaje na swoim miejscu.

Nie mogę się ruszyć. Bo przez ułamek sekundy, kiedy odwraca głowę, dostrzegam w jej miejscu czyjś cień, czyjąś twarz, pochodzącą z innego życia osobę o tych samych oczach i tym samym głosie.

– Jesteś Sam – mówi Hikari, na poły pytająco.

– Tak – szepczę i choć czuję odrobinę fascynacji i oszołomienia, to przede wszystkim wypełnia mnie przerażenie.

Hikari przechyla głowę na bok i przygląda mi się, jakby patrzyła na mapę, szukając punktów orientacyjnych. Uśmiecha się krzywo.

– Jesteś osobą nieśmiałą, Sam?

– N-nie. – Zdradziecki głos mi się łamie. – Nie jestem. Chyba. Po prostu słabo wychodzi mi egzystencja.

– Co to oznacza?

– Po prostu… od zawsze czuję, że to ciało nie należy do mnie.

Uśmiech Hikari poszerza się, zamiast zblednąć, i na jej twarzy znów pojawia się rozbawienie.

– Jest kradzione?

Hikari to pacjentka, a sądząc po błyszczącej białej opasce na jej nadgarstku, zostanie tu na dłużej. Scenariusz może być tylko jeden: będziemy ciągle wymieniać te uprzejmości. Zaoferuję jej pomoc, której może potrzebować. Część zaakceptuje, większość odrzuci. Potem rozstaniemy się i staniemy dla siebie tłem. Zawsze tak jest. I ta część mnie, która jest nią przerażona, pragnie, by w tym przypadku też tak było.

– Oprowadzić cię? – pytam, robiąc krok do tyłu. Usiłuję patrzeć w ziemię zamiast na nią. – Mogę ci pokazać kafeterię albo ogrody.

Hikari śmieje się przez trzy uderzenia serca, przemierzając dach powolnym, kokieteryjnym krokiem.

– Nie – odpowiada.

– Nie?

– Nie, nie jestem fanką wycieczek. – Luźna biała koszulka trochę na nią nie pasuje, odsłaniająca nogi spódnica powiewa na wietrze, a włosy spływają jej na przedramiona niczym płynne złoto. Ręce ma zabandażowane od nadgarstków do łokci i chociaż chcę zapytać, co sprowadziło ją do szpitala, Hikari ma inny pomysł.

– Mam plan – mówi. – Nie wspominając o tym, że wolę odkrywać jedną rzecz naraz.

– Odkrywasz dach?

– Odkrywam ciebie. – Hikari ogląda się przez ramię, uśmiechając się do mnie figlarnie. – Nie wiesz, Sam? Ludzie mają historie zapisane na sobie, wokół siebie, w swojej przeszłości, w swojej przyszłości. Lubię je rozgryzać.

Jakkolwiek inwazyjnie to brzmi, wiatr przynosi jej zapach i rozprasza mnie nim. To słodka, lecz mocna woń. Prawie się nim zaciągam, zanim dociera do mnie, co robię, ale Hikari to zauważa. Uśmiecha się złośliwie, a kiedy patrzy na mnie jak na książkę, którą chce ściągnąć z półki, zaczynam zdawać sobie sprawę, że może sprawiać więcej kłopotów niż którykolwiek z moich złodziei.

– Sam – mówi, nie do mnie, lecz w niebo, testując moje imię, jakby nie potrafiła umiejscowić go we właściwym miejscu. – Zabawne. Mam wrażenie, że już się znamy.

Serce podchodzi mi do gardła. Przełykam ślinę, nie jestem w stanie odezwać się głośniej niż szeptem.

– Może z poprzedniego życia.

Wiatr przeszkadza nam, stukając o siebie szklanymi butelkami. Spojrzenie Hikari wędruje do popiołu i rozlanego alkoholu pod moimi stopami.

– Ukradliście te papierosy i piwo, nie?

– Technicznie rzecz biorąc, papierosy i piwa ukradli Sony i C.

– Więc ty jesteś tylko wspólnikiem zbrodni – stwierdza, po czym wzdycha przeciągle. – Cóż, wygląda na to, że tyle będzie musiało mi wystarczyć.

Nie dodając nic więcej, Hikari wiąże włosy w kucyk i rusza do drzwi.

– D-dokąd idziesz?

– Muszę coś ukraść. Pomożesz mi w tym.

– A-ale… – jąkam się, lecz ostatecznie moje zauroczenie wygrywa z tym nieznośnym cieniem na ramieniu, który przekonuje, że to zły pomysł, więc co mi pozostaje, jak tylko za nią podążać? – Mówiłaś, że skąd jesteś?

– Z piekielnego miasteczka na zadupiu.

– Zadupiu?

– Takiego miejsca, gdzie każdy chce znać cudze sekrety.

– Cóż, to mogłoby być wszędzie.

– A ty skąd jesteś, Sam?

To pytanie, na które często trudno mi odpowiedzieć. Jeśli nie liczyć schodzenia po schodach i czekania na windę, nie mam za wiele do roboty poza patrzeniem na Hikari, a za każdym razem, gdy na nią patrzę, moje myśli nie potrafią znaleźć początku ani końca, mieszają się ze sobą, aż w głowie robi mi się bałagan, i staram się nie wgapiać się w nią na tyle długo, by moje policzki zdążyły się zaczerwienić, a motyle urządziły sobie w moim brzuchu wesołe miasteczko.

Odchrząkuję. Przyjeżdża winda i Hikari wchodzi pierwsza, po czym wciska guzik parteru.

– Jestem stąd – odpowiadam w końcu.

– Z miasta?

– Ze szpitala.

Hikari już nie jest taka rozbawiona. Trzyma się poręczy, podobnie jak ja. Przestrzeń między naszymi dłońmi jest tak niewielka, że zastanawiam się, jak by to było, gdyby się pocałowały.

– Sam?

– Hm?

– Co masz? – pyta Hikari. Jak na tak poważne pytanie, zadaje je bardzo delikatnie.

To wyreżyserowana chwila pomiędzy chorymi ludźmi. Swego rodzaju reguła. Mówi, że kiedy spotkasz kogoś w tych murach, masz zapytać o jedną rzecz. Co masz? Kto jest twoim zabójcą? Inna forma, ale to samo pytanie. Hikari chce wiedzieć, dlaczego tak długo przebywam w szpitalu, że postrzegam siebie jako jego przedłużenie. Chce wiedzieć, w jakim stopniu umieram.

Patrząc na jej bandaże i skądinąd zdrowe ciało, mam ochotę zapytać o to samo, ale…

– Nie powinnaś o to pytać – kłamię. A ona zamiast skinąć głową lub powiedzieć, że rozumie, znów się śmieje. Znów przez trzy uderzenia serca. Zupełnie jakby jej serce śmiało się razem z nią.

– Jak w więzieniu? Za co siedzisz, Sam?

– Najwyraźniej należę do szajki drobnych złodziejaszków.

– Dobrze – stwierdza nieco zalotnie. – W takim razie to nie będzie twój pierwszy raz.

Drzwi windy się otwierają, ale ani Hikari, ani ja się nie ruszamy.

Jak już wiecie, lubię obserwować ludzi, ale czasem rozmawianie z nimi jest dla mnie problematyczne. Kiedy człowiek mieszka w tym samym miejscu tak długo jak ja, orientuje się, że ludzie nie wiedzą, co powiedzieć komuś, kto, ich zdaniem, umiera. Czują się niezręcznie w towarzystwie chorych, więc udają, że choroba jest niewidoczna. Unikają słonia w pokoju tak ostentacyjnie, że widać wyraźnie, że o niczym innym nie myślą. Nawet nieświadomie tworzą dystans, ponieważ dystans jest wygodny.

Ale nie wszyscy tkwią w tym schemacie. Hikari sądzi, że umieram. Wiem, że tak jest. W przeciwnym razie nie przekonywałaby mnie do pomocy w popełnieniu przestępstwa. Jednak co dziwne, bez względu na to, jaki dystans tworzę, Hikari chce go zmniejszyć – swoją ciekawością, żartobliwym tonem, ładnym wyglądem i jeszcze piękniejszym językiem.

– Też nie przepadasz za gadką szmatką, co, Sam?

Cholera. Znowu się na nią gapię.

– Eee… przepraszam.

– Za co?

Wychodzimy z windy na parter. Hikari zatrzymuje się, żeby obejrzeć atrium, światło wpadające przez okno w suficie i wszystkie wyblakłe kolory. Kiedy znów na mnie patrzy, z jej uśmiechu znika figlarność.

– Mogę mówić za siebie i za ciebie, bo idzie mi to całkiem nieźle, a to, że się tak denerwujesz, jest całkiem urocze.

Twarz mi płonie i nagle nie jestem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa, nie mówiąc o pełnym zdaniu.

Hikari uśmiecha się krzywo.

– Jest tu biblioteka, prawda?

Kiwam głową i ponieważ wiem, że nie udzieli mi żadnych odpowiedzi, dopóki sama nie dostanie swoich, prowadzę ją tam.

Biblioteka różni się od atrium, jest bardziej odosobniona i mniej medyczna. To tutaj pacjenci mogą czytać w pluszowych fotelach i znaleźć małe światy, do których mogą uciec.

– Przepraszam, nie jestem w stanie znaleźć tej książki – zwraca się Hikari do wolontariuszki za ladą. Podaje losowy tytuł i autora, więc nie mam pewności, czy którekolwiek z nich istnieje naprawdę. – Mogłaby mi pani pomóc?

Wolontariuszka kiwa krótko głową i mówi, że sprawdzi na zapleczu.

– Nie uważam wypożyczania książki za kradzież, chyba że masz zamiar nigdy jej nie oddać – szepczę.

Hikari unosi brew.

– Dlaczego kradniecie, Sam? Ty i twoi złodzieje.

– Nie pytaj.

– Dlaczego?

– Nie wierzę w powody.

– Dlaczego?

Mrużę oczy, gdy się nie wycofuje.

– Stworzyliśmy Listę celów – wyjaśniam. – Kradniemy, żeby ją wypełnić.

Hikari przyłapuje mnie, gdy spoglądam na nią przez ramię.

– Czysto?

– Hę?

Dociera do mnie, że to nie na książce skupia się Hikari. Nie marnując czasu, przeskakuje przez ladę na drugą stronę. Szczęka mi opada, a szyja gorączkowo wygina się na boki, gdy upewniam się, że nikt nie patrzy.

– Co ty…

Hikari beztrosko odpina elektryczną temperówkę od biurka i używa długopisu, aby usunąć część temperówki. Wzdrygam się, gdy rozlega się dźwięk podobny do tłuczonego szkła. Hikari podnosi ostrze do światła, przyglądając mu się, po czym marszczy brwi, gdy zdaje sobie sprawę, że śruby wciąż łączą je z częścią plastiku.

– Wraca – szepczę, a ona nawet się nie ogląda.

Bierze ołówek oraz kilka kartek, pod którymi ukrywa swoje łupy. Potem przeskakuje z powrotem przez ladę, chwytając mnie za rękaw koszuli.

Panikuję. Każdy nerw w moim ciele się spina. Odległość między jej skórą a moją jest tak niewielka, że praktycznie czuję ciepło promieniujące spod jej bandaży.

– Ruchy – woła Hikari ze śmiechem, puszczając mnie. Mruga do mnie i zaczyna biec, a ja depczę jej po piętach.

Wpatruję się w kartki, które trzyma mocno, nie gniotąc ich.

– Jesteś artystką?

– W pewnym sensie. – Ogląda się przez ramię i chichocze na widok wolontariuszki szukającej nas wzrokiem. Wpada do pustej windy, a potem blokuje ją dla mnie stopą. Gdy drzwi się zamykają, odrzuca głowę do tyłu, eksponując szyję. Nie mogę się powstrzymać od podziwiania blizny, która wygląda zza jej kołnierzyka, gdy łapie oddech.

– Lista celów?

– Hm?

– Stworzyliście listę celów, tak? – Spojrzenie Hikari jest teraz łagodniejsze, rozcieńczone ciemniejszym kolorem, jakby właśnie uderzyła w nią fala zmęczenia.

– Tak, żeby zabić naszych wrogów – wyjaśniam.

– Poetycko.

– Tolerujesz kradzież, bo jest poetycka?

Hikari się uśmiecha. Zaraźliwie. Nie udaje jej się zainfekować moich ust, choć próbuje.

– Nie ma nic bardziej ludzkiego od grzechu – stwierdza, wzruszając ramionami. – A teraz, mój wspólniku, powiedz mi, gdzie mogę znaleźć śrubokręt?

Gdy tak mnie nazywa, znów czuję ciepło na twarzy i zaczynam się jąkać.

– Po co ci śrubokręt?

– Wydawało mi się, że nie wierzysz w powody.

Mimowolnie parskam śmiechem. Kręcę głową, by pozbyć się uśmiechu. Rzadko się uśmiecham, nawet do swoich złodziei, ale nawet ten strach przed uśmiechaniem, którego nie potrafię wyjaśnić, traci przy niej na mocy.

Docieramy na piętro, na którym znajduje się jej pokój. Cała droga, nasz dystans, stają się igraszką.

Wśród wielu pracowników obsługi technicznej jest jeden, który zawsze zostawia swoją torbę z narzędziami bez opieki i chociaż wielokrotnie spadał z chwiejnej drabiny, niczego się w związku z tym nie nauczył.

Razem z Hikari zaglądamy do schowka, w którym spodziewam się go znaleźć. Konserwator naprawia żarówkę, odwrócony do nas plecami, chybocząc się, gdy drabina znów grozi upadkiem.

Przykładam palec do ust. Hikari kiwa głową i patrzy, jak ostrożnie wchodzę do schowka. Narzędzia wysypują się z torby. Dostrzegam śrubokręt. Chwytam go tak szybko, jak to możliwe, ale przypadkiem trącam drabinę. Konserwator upada na podłogę, prawie na mnie.

– Hej! – krzyczy. Przeskakuję nad nim, a Hikari z piskiem zamyka za mną drzwi i znów uciekamy.

– Nie spodziewałam się tego po tobie – śmieje się.

– Nigdy nie robię takich rzeczy.

– Nigdy nie kradniesz?

– Nigdy nie biegam.

– Cóż – sapie Hikari – dla mnie biegasz.

Przerywa nam grupa lekarzy, biegnąca korytarzem. Rezydenci pędzą za swoim opiekunem. Razem z Hikari cofamy się pod ścianę jak samochody zjeżdżające na bok, by przepuścić karetkę. Poły białych fartuchów furkoczą, dwie pielęgniarki idą gęsiego, jedna ze stetoskopem na szyi, druga patrzy na swój pager. Ich miny są niemożliwe do rozszyfrowania – tak je wyszkolono.

Hikari podąża wzrokiem za ratownikami, martwi się. Ja nie tracę czasu. Pacjent, którym się opiekują, tkwi we własnym piekle. Nasze zastanawianie się nic mu nie da.

Hikari nie odpręża się, gdy znikają z pola widzenia. Jeśli już, obserwuje dalej. To, że wznawiam naszą ucieczkę, jakby nic się nie stało, zaskakuje ją bardziej, niż powinno.

– Mieszkasz tu całe życie, tak? – Znów bardziej stwierdza, niż pyta. Tym razem założenie mówi samo za siebie. Wiecie już, że codziennie oglądam te same rzeczy. Apatia jest skutkiem powtarzalności. Na biegających lekarzy zwracam taką samą uwagę, co wy – na wiatr.

– Życie to złe słowo na opisanie tego, do czego się odwołujesz.

Wreszcie to do niej dociera. Że mogę się różnić od innych pacjentów czy ludzi, których spotkała. Narratorzy wydają się naturalną częścią obrazu, dopóki lepiej im się nie przyjrzy.

– Kim jesteś, Sam? – pyta, a kiedy to robi, żółte iskierki tańczą w jej oczach. – Coś mi mówi, że kimś więcej niż nieznajomą osobą, którą kiedyś znałam.

Spójrzcie na kogoś i dostrzeżcie w nim człowieka, którego kiedyś znaliście, a potem zadajcie sobie pytanie, czy wierzycie w reinkarnację. Jeśli wierzycie, że dusza nigdy tak naprawdę nie umiera, tylko przechodzi do innego ciała, innego umysłu, innego życia, innej rzeczywistości… Jeśli tak jest, muszę zapytać: jak sądzicie, co sprawia, że ktoś jest prawdziwy?

Możliwość dotknięcia go? Poczucia jego ciepła, tekstury skóry, pulsu dudniącego w żyłach? A może ktoś jest prawdziwy tylko wtedy, gdy wypowiada się jego imię na głos? Kiedy wymawiacie je w skądinąd puste powietrze, a ono wypełnia się znaczeniem?

Hikari przysuwa się bliżej i znajomy stary strach wbija pazury w moje ramiona.

Dla was może to nie mieć sensu, ale dane mi było poznać tylko jedną osobę, której światło mogłoby się równać z tym emitowanym przez nią. Możecie myśleć, że wygląda jak on i zachowuje się jak on, i dlatego tak mnie fascynuje.

On jest martwy. Jest wspomnieniem, podobnie jak to, co dzieliliśmy, więc nie porównuję tej dwójki. Porównuję tylko to, czym są. A czasami słońca są tak jasne, że trzeba odwrócić wzrok.

Strach bierze górę, tak jak wtedy, gdy jej kolor wpadł mi w oko na tamtym moście, i powtarzam sobie zasady: jeśli jest tym, za kogo ją uważam, nie wolno mi pod żadnym pozorem wymawiać jej imienia. I nie wolno mi dopuścić do zmniejszenia dystansu, choćby mnie kusiła, zachęcała czy choćby wymagała tego uprzejmość. Nie mogę jej pozwolić, by była prawdziwa.

– Ja…

– Hikari! – Twarz dziewczyny wykrzywia się z irytacją. Starsza para z plakietkami gości woła ją, idąc korytarzem.

– Wybacz, tajemnicza osobo – wzdycha. – Zabawa się skończyła.

– Oddaj mi to – mówię. Hikari spogląda zdziwiona na moje wyciągnięte dłonie. – Powiem im, że ta kradzież to moja wina. Tak czy inaczej jesteśmy wspólnikami. Równie dobrze mogę wziąć winę na siebie.

– Próbujesz być rycerzem na białym koniu, co? – Wsuwa skradzione przedmioty do kieszeni, z wyjątkiem papierów, których używa do ukrycia wybrzuszenia w spódnicy. – Nie martw się. Pewnego dnia znów będziesz mieć okazję coś dla mnie ukraść.

– Hikari! – zaczyna jej matka. Troska ściąga jej twarz, słowa wydają się głośnym besztaniem w języku, którego nie rozumiem. Dziewczyna milczy. Wydaje się, że krzyki matki są jej obojętne.

Chociaż kiedy matka odwraca się w moją stronę, marszcząc mocniej brwi, i zaczyna coś mówić, Hikari mnie zasłania. Odpowiada jej ze skrzyżowanymi ramionami, stając w mojej obronie. Żałuję, że nie mogę iść za nią, gdy zostaje odciągnięta za rękę.

W miarę jak się ode mnie oddala, myślę tylko o tym, że im lepiej pozna to miejsce i im większą częścią niej się ono stanie, tym lepiej pozna prawdy, których mogą ją nauczyć tylko nasi zabójcy: bez względu na to, co ukradniesz, noce są długie, a dzień jest taką samą iluzją jak powód.

– Sam!

Sony nie zawsze potrzebuje tlenoterapii. Jej pojedyncze płuco pracuje z różną wydajnością, ale na pewno nie powinna biegać. Nigdy. Więc kiedy ona i C pędzą korytarzem bez wózka inwalidzkiego, żołądek mi się ściska.

– Dlaczego nie jesteście w swoich pokojach?

– Chodzi o Neo – wyjaśnia Sony. – Zabierają go wcześniej na operację.

– Co?

– Jego rodzice tu są – dodaje C i wszyscy troje wiemy, że jeśli nie będziemy wystarczająco szybcy, to to się skończy katastrofą.

 

 

 

 

 

 

3

odporność

 

 

trzy lata temu

 

 

 

Do szpitala trafił dziś wredny chudy chłopak. Różowe plamy na jego twarzy układają się w kształt motyla, jego skrzydła całują go w nos.

Zatrzymuje się przy drzwiach swojego nowego pokoju z kartonowym pudłem w ramionach. Wcześniej pokój należał do kogoś innego. Niewiedza co do stanu, w którym znajduje się ten ktoś, budzi w chłopaku wahanie.

W końcu siada na łóżku, tak jak wy siadacie na łóżku, które jeszcze nie jest wasze. Nogi zwisają mu z krawędzi, buty ciążą niczym pustaki przyczepione do patyków.

– Nie muszę zmieniać szkoły – mówi, wyglądając przez okno. Sprawia wrażenie samotnika.

– Powinieneś spróbować znaleźć sobie jakichś przyjaciół, Neo.

Jego matka bawi się krzyżykiem zawieszonym na szyi. Stoi w odległym kącie. Jest szalenie zestresowana, martwi się o swoje dziecko, przez co staje się zdystansowana.

– No dalej, synu. – Ojciec jest wysokim mężczyzną o szerokich ramionach i donośnym głosie: stanowi przeciwieństwo Neo. Wygląda, jakby lubił pić kawę i narzekać na rząd. – To, że musisz tu zostać na jakiś czas, nie oznacza, że nie możesz poznać nowych ludzi. Po powrocie do szkoły spojrzysz na wszystko inaczej. Nie siedź cały czas z nosem w książkach, dobrze?

– To jest szpital, tato – przypomina Neo. – Ludzie, których tu spotkam, nie zostaną tu na długo.

Więcej nie udaje mi się podsłuchać.

Siedzę dziś w dyżurce pielęgniarek, która znajduje się naprzeciwko jego pokoju. Ponieważ jest nowy, żaluzje nie są zasunięte, a drzwi zamknięte. Moja ciekawość bierze górę, kiedy nadarza się okazja.

Eric to zauważa.

– Znasz go? – pyta, przeglądając karty pacjentów, odznaczając pozycje i wykonując swoją pracę. Kręcę głową. – Może zaniesiesz mu kolację? – Wskazuje na wózek. – Zaczniesz rozmowę.

– Rozmowę?

– Rozmowę.

– Nie wiem, jak to działa.

– On pewnie wie. Zanieś mu kolację.

– Próbujesz się mnie pozbyć?

– Tak. Mam pracę do wykonania, a tkwisz tu od wielu godzin. Więc uciekaj. – Długopis to potężna broń. Eric nieustannie stuka mnie nim w czoło, ale ma rację i rzeczywiście siedzę z nim już za długo.

Lekarze, pacjenci, pielęgniarki i technicy kręcą się po tej salce przez cały dzień. Obserwuję ich zza biurka jak skorupiaki przyczepione do kadłuba statku. Moje życie polega na obserwowaniu ludzi z różnych kadłubów w całym szpitalu. Większość chwil, których jestem świadkiem, jest ulotna: kilka sekund emocji, którymi można się pożywić, dopóki pacjenci, goście lub nieznajomi nie odejdą. Te chwile na tyle długo zaspokajały moją ciekawość, że czekam na następne.

Ale Neo jest jakiś inny. Jest cichy. Cisza pobudza ciekawość. Więc około siódmej, kiedy jego rodziców już nie ma, przynoszę mu jego kolację.

Jest teraz sam.

Ale, jak się okazuje, gdy jest sam, Neo nie jest już taki cichy.

Po drugiej stronie drzwi stoi na straży kartonowe pudło, teraz puste. Na łóżku Neo porozrzucane są papiery, pościel tonie w morzu atramentowych linii.

Chłopak przypomina łódź, pisze gorączkowo, nie przerywając, długopis tańczy pośród fal. Na jego kolanach leży książka. Uzupełnia wystrój wnętrza, wnosi odrobinę koloru. Tytuł, zapisany wytłuszczonym drukiem, na okładce o pozaginanych brzegach, głosi: Wielkie nadzieje.

Na początku Neo nie zauważa, że się gapię. Zerka tylko w moim kierunku, a potem, zdając sobie sprawę, że nie wyglądam na członka personelu, spogląda na mnie po raz drugi.

– Co robisz? – pyta podejrzliwie.

– Eric kazał mi przynieść ci kolację.

Neo mruży oczy, przenosi spojrzenie na tacę, a potem z powrotem na mnie.

– Moi rodzice cię przysłali?

Ach. Czyli jednak nie martwił się, że planuję go otruć. Sądząc po jego tonie, przysłanie przez rodziców było o wiele gorsze.

– Nie, Eric. – Wskazuję na jedzenie, wyciągając je w jego stronę. – Twoja kolacja.

Neo nie mówi nic więcej. Po prostu stawia tacę na nocnym stoliku i wraca do swojego morza. Zanim wychodzę, dostrzegam fragment tekstu u góry strony.

„Ludzie mają talent do samozniszczenia. Tylko ci z nas, którzy kochają zepsute rzeczy, zrozumieją dlaczego”.

Neo szybko chowa kartkę pod innymi i obrzuca mnie niechętnym spojrzeniem. Moja ciekawość nie jest mile widziana. Opuszczam głowę w ramach przeprosin i odwracam się, zostawiając go samego z jego słowami i książkami.

Pomimo jego zachowania, wychodząc, czuję zadowolenie.

Bo Neo wcale nie jest cichy.

Neo jest pisarzem.

 

––––

 

Przez następny tydzień przynoszę Neo jedzenie. Za każdym razem zwracam uwagę na jakiś szczegół. Nie myje włosów. Jego dłonie są nieskazitelnie czyste, palce smukłe i długie. Jego ubranie jest o rozmiar za duże, workowate wokół ramion, zawsze szare. Lubi jabłka. Ciągle je jabłka.

Wypluwa swoje tabletki. Jest zdenerwowany podczas wizyt ojca. Wzdryga się przy drobnych ruchach. Kiedy odwiedza go matka, jest spokojny. Kiedy rodzice odwiedzają go razem, jest smutny.

Ręka Neo czasami upuszcza długopis. Wędruje do jego ramienia, kciuk i palec wskazujący otaczają nadgarstek niczym pętla. Zaciska ją, aż bieleją mu knykcie. Jakby kość mogła się zmniejszyć.

W miarę jak upływają kolejne noce, nabieram odwagi. Zaczynam kraść jego prace.

Widzicie, nigdy nie wymieniamy z Neo żadnych uprzejmości. Nigdy mi nie dziękuje, a ja nigdy nie odpowiadam „nie ma za co”. Nasza komunikacja sprowadza się do przekazania jedzenia i zerknięcia na zdanie czy dwa.

„Zniszczenie jest uzależniające”, pisze. „Im bardziej jestem, tym mniej chcę być. Im bardziej mnie nie ma, tym bardziej nie chcę być”.

Ten konkretny wers siedzi mi w głowie. Zajmuje ją.

W sąsiednim korytarzu chodzę i rozmyślam.

Gdy akurat odwracam się na pięcie, aby ruszyć w innym kierunku, ktoś we mnie wpada. Nasze klatki piersiowe się zderzają, a z rąk tej osoby wypada taca i ląduje na podłodze. Znam tę tacę. Jest pełna jedzenia, zostawionego przeze mnie w pokoju Neo pół godziny temu.

Neo stoi przez chwilę bez ruchu. Talerz został przewrócony do góry nogami, kubek z galaretką pękł, a woda się rozlała. Wzdycha nad tym bałaganem.

Dziwnie jest go tutaj widzieć. Nie wiem, co myśleć o tym, że nie siedzi w łóżku otoczony literaturą.

– Po prostu to zostaw – mówi, opadając na kolana. Spodnie marszczą się wokół jego niezdrowo cienkich ud. Zastanawiam się, jak takie kończyny mogą utrzymać go w pionie.

Też się schylam i pomagam mu sprzątać.

– Masz jakiś kompleks wybawiciela? – szydzi Neo.

– Nie – odpowiadam. – Ale sądzę, że ty masz zaburzenia odżywiania.

Twarz Neo blednie, chłopak podrywa głowę i na mnie patrzy.

Jego ciało zmienia się kamień.

Mrugam w nagłej ciszy. Do tej pory nigdy nie rzuciło mi się w oczy to, jak wystające są jego kości policzkowe ani jak intensywne stają się jego oczy, gdy pojawia się w nich przebłysk emocji.

– Za każdym razem, gdy wracam po twoją tacę z jedzeniem, znika tylko połowa potraw i brakuje folii spożywczej – wyjaśniam, stawiając pusty kubek po lewej stronie, a kubek z galaretką po prawej. – Zakładam, że zawijasz w nią jedzenie, a następnie spuszczasz je w toalecie. Gdybyś wymiotował, twoi lekarze już by to zauważyli.

Kiedy talerz znajduje się na środku tacy, a serwetki nasiąkają płynem, wreszcie spoglądam Neo w oczy. Nadal się we mnie wpatruje.

Jest spanikowany.

Podnoszę tacę i niezręcznie wyciągam ją do niego, próbując wrócić do tego, co znamy.

– Wszystko z tobą w porządku? – pytam.

Nie odpowiada. Nie bierze też ode mnie tacy. Jego twarz się wykrzywia, zęby zgrzytają o siebie jak kamienie szlifierskie.

Chwyta za brzeg tacy i wywraca ją. Jej zawartość znów upada na podłogę. Potem odchodzi, zostawiając mnie. Kolejny raz sprzątam bałagan, tym razem samodzielnie.

 

––––

 

Tego wieczora, mimo naszej potyczki, przynoszę Neo kolację.

Nie pisze. Jego złość opadła. Zamiast tego obgryza paznokcie, kręci długopisem i stuka palcami, tak jak robi to jego matka.

– Ktoś się o tym od ciebie dowiedział? – pyta.

Kładę tacę na stoliku obok jego łóżka i kręcę głową.

Mruży oczy.

– Czemu nie? Czego ode mnie chcesz?

– Nie mam pewności, czym jest to, czego chcę – odpowiadam. – Ale nie idzie mi rozmawianie, więc nie, nikt się nie dowiedział.

– Cierpisz na autyzm czy coś?

– Nie.

– Czyli po prostu dziwadło z ciebie?

– Tak, już nazywano mnie dziwadłem. Ale tobie też nie idzie rozmawianie.

Neo krzywi się, czeka. Zniewagi przychodzą parami.

– Jesteś wredny – wyjaśniam. – Nie podoba mi się to, co mówisz.

– Wynoś się, dziwadło – mamrocze. Zębami zdejmuje skuwkę z długopisu i odkłada ją do swojego morza. Nie zwraca uwagi na talerz z jedzeniem.

Przyglądam się jego ciału. Luźne ubranie nie zakrywa go tak dobrze, jak sądzi. Jego skóra jest szara, szyja i nadgarstki wyraźnie chudsze niż wcześniej. Nie wyszedł ze szpitala, bo mu się nie poprawia. Przeciwnie, pogarsza mu się.