Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
W „Żarze, żarliwości”, nowym zbiorze intymnych rozmów Katarzyny Kubisiowskiej – kontynuacji tomu „Blisko, bliżej” – autorka nieszablonowych i odkrywczych wywiadów zaprasza swoich bohaterów do rozmowy o pasji. O tym, co wypełnia nasze życie treścią i nadaje mu smak. O tym, co daje nam sens, ale i schronienie. O tym, co w nas płonie.
Rozmówcy Kubisiowskiej pochodzą z różnych światów – literatury, filmu, muzyki, przyrody, fotografii – ale jest coś, co mają wspólnego: to, że odnaleźli w swoim życiu prawdziwą pasję, której poświęcili swoje życie, całe lub w części. Łączy ich też to, że usiedli naprzeciwko Katarzyny Kubisiowskiej, by się z nią tym żarem podzielić.
A ty? Co w tobie płonie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
„Żarliwość o dom Twój pożera mnie”. Odkąd w dzieciństwie usłyszałem tę wspaniałą biblijną frazę, płonie we mnie ona niegasnącym ogniem. Drżąca eufonia żaru i żeru daje przyjemność językowi i podniebieniu, a myśl też ma się czym pożywić, gdy rozważa ożywiające i niszczące działanie żarliwości. Zadziwiony zachwyt nie słabnie, gdy zdanie wraca do opowieści, z której umknęło – choć i tam przybyło z Psalmu 69, aby opisać człowieka będącego wcieleniem łagodnej miłości do całego istnienia. Mimo tej dobroci, widząc mistrza w porywie pasji, „uczniowie jego przypomnieli sobie, że napisano: Żarliwość o dom Twój pożera mnie” (J 2, 17).
Płomień, który karmi i pochłania sam siebie, jest obrazem żarliwości, czyli fenomenu energetycznego, jakim emanują rozmówcy Katarzyny Kubisiowskiej. W jednych żarliwość płonie ogniem widocznym z daleka, inni skrywają go starannie, a tylko czyny i dzieła noszą ślady gorliwej pracy wewnętrznego ognia. Wielu z nich znamy lub wyobrażamy sobie jako ludzi łagodnych i osobnych, ich praca wymaga bowiem skupionej kontemplacji. Tych spala ogień spokojny, który czasem wybucha gdzieś obok ich właściwej profesji, na innym terytorium, poza refleksyjnością, aby dać upust spazmem fizycznej energii pchającej na spacer krawędzią dachu, na wysokie drzewo, wyczerpującą pieszą wędrówkę lub do szalonej jazdy rowerem, po której umysł znów może spędzić dziesiątki godzin na przenoszeniu znaczeń między językami (Ireneusz Kania). Bywa, że żarliwość przeobraża przedmiot pasji, nawet wymagający tak bardzo skupionego bezruchu, że aż niemożliwy do pomyślenia poza rozumem, jak szachy – ale dla żarliwca nawet szachy mogą stać się grą chaotyczną, szaloną, przypadkową (Rafał Marszałek). Ów paradoks sąsiadujących ze sobą skupienia i ekspulsji dobrze obrazują sztuki cierpliwości, które szczególnie domagają się kontrolowania ożywiającego je płomienia, zwłaszcza kiedy obiekt swojej pracy – kapryśną i wymagającą naturę chleba – trzeba powierzyć prawdziwemu ogniowi: „W piekarni w nocy zdarzały mi się chwile, kiedy zaczynałem niemiłosiernie tęsknić za moją żoną, która spała w naszym mieszkaniu położonym nieopodal. Tęsknota była tak intensywna, że aż bolała” (Jan Rączka).
Pożeniona z miłością pasja łączy najbardziej odległe obiekty, czasem niewiedzące nic o sobie; ludzi, rzeczy, zwierzęta, przyrodę, przeszłość i przyszłość. Żarliwość pracy – tworzenia, podróżowania, dobrego życia – połączona z miłością szczęśliwą może szczęście zwielokrotniać. Ale kiedy przychodzi strata, żar zmienia się w ciemne słońce nieskończonej tęsknoty, które już nie rozpala, ale którego nie chce się gasić. Nieporzucona pasja, jaką dzieliło się we dwoje, staje się latarnią, zapalonym na ganku światłem dla przybysza z krainy, skąd nikt jeszcze nie wrócił (Teodor Segiet). Wspólne dla żarliwego przeżywania jest bowiem ryzyko, ogień tworzenia obnaża, spala zasłony, skłania lub zmusza do wystawienia na widok publiczny jakiejś naszej „nagości”, powstającej z tak oczywistego aktu, jak publikacja wiersza (Krystyna Dąbrowska), zwłaszcza gdy jest zrobiony z tego, co najbardziej intymne i długo trzymane w ukryciu; czemu zawsze towarzyszy zawstydzenie (Jerzy Jarniewicz) – a zarazem kiedy chce się, aby żar, który domagał się wydobycia na jaw, rozpalił też czytelnika; aby książka była czymś, co „czytelnik przeżyje do kości” (Łukasz Orbitowski).
Poruszające w tych rozmowach jest odkrywanie źródeł żarliwej namiętności do pracy lub wybranej formy życia. Czasem nosimy ją w sobie od urodzenia, częściej zostajemy dotknięci płomieniem lub ogrzani dobrym ciepłem jakiegoś innego ognia. Wszystko może stać się materią żarliwości. Bywa, że nic nie zwiastuje, że iskra może rozbłysnąć. I oto nagle obcy język, obojętny, chłodny, długo opierający się rozumieniu i mowie, staje się fascynujący bardziej niż własny; chce się w nim być i pokazywać innym jego piękno i bogactwo (Justyna Czechowska).
Niewyczerpanym źródłem miłosnej pasji są zwierzęta, które potrafią wyzwolić w ludziach niepojętą energię działania, odpowiedzialności, ciągłego przekraczania gatunkowego egoizmu. Bliskość żywych, nie-tylko-ludzkich istot, całej przyrody, udziela człowiekowi łaski nieustannej witalności; doświadczenia odradzającego się codziennie życia, zwłaszcza jeśli jest ono naturalnie dzikie. A gdy nie jest, można próbować je takim uczynić nie tylko w Białowieży, ale w przydomowym ogródku; „odziczyć” go dla radości ludzkiego życia (Marcin Krzyżański). I dla pożytku, ponieważ dzięki tej bliskości z naturą wzrasta nasza uważność wobec szczegółów istnienia, powstaje z niej zwierzęca czujność człowieka (Małgorzata Lebda).
Płomień twórczej pracy, która daje rozmaite odmiany piękna, żywi się również mrocznymi materiami: niszczącym żarem chorującego umysłu (Justyna Bargielska) lub sąsiedztwem choroby kochanego człowieka (Gabriela Muskała). Żarliwość przesycona jest wtedy lękiem, który nie gaśnie nigdy, jak ten odczuwany przez dziecko dotknięte Zagładą, choć doświadczenie i mądrość próbują go przytłumić (Michał Głowiński). Albo przeciwnie – przygasa lub znika, kiedy wcale tego nie chcemy. Wypalenie jest wtedy naturalną obroną organizmu, który nie może już sprostać żądaniom żarliwości. Inny kłopot pojawia się, kiedy ta realizuje się w wyzwaniach ekstremalnych, na przykład w pytaniu, co z nią począć w pokojowej temperaturze codzienności, aby nie zniszczyła więzi rodzinnych, zawodowych, towarzyskich (Mateusz Janiszewski). Przezorności i pokora wobec sił pasji i talentu dowodzi siły i dojrzałości, które pozwalają trzymać ogień w bezpiecznej odległości od bliskich ludzi i ważnych spraw; aby ogrzewał i oświetlał, ale nie spalał (Jagoda Szelc). Wraca w tych rozmowach terapeutyczne, ochronne działanie żarliwości. Zatracone zanurzenie się w muzyce, w powtarzalnych ćwiczeniach, w przyjaznym środowisku ludzi kochających piękne dźwięki daje ulgę i wytchnienie (Jan Młynarski).
W niezwykłej panoramie pejzażu żarliwości, jaki otwierają przed czytelnikiem te rozmowy, jeden składnik jest wspólny – pulsująca, żywa, nieodparta materia życia, która musi zostać przez bohaterów dotknięta, odczuta, poznana, opowiedziana, przeżyta. To ich imperatyw żarliwości: „Cieszyliśmy się każdą znalezioną muszlą, każdym widokiem, każdym wschodem słońca, każdym zejściem pod wodę, każdą zobaczoną rybą. Ten stan ducha trudno wytłumaczyć dzisiejszym ludziom, którzy znają tylko świat otwartych granic” (Wojciech Plewiński).
A jednak Kasi się udało.
Ryszard Koziołek
IRENEUSZ KANIA
Mechaniczna doskonałość
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Kto Pana nauczył jeździć na rowerze?
IRENEUSZ KANIA: Sam się nauczyłem. W moim pokoleniu i w moim miasteczku nikt nas nie uczył. Wystarczyło, by gromada siedmio-, ośmiolatków dorwała rower... Wtedy każdy na własną rękę próbował jeździć.
Trzeba było tylko ten rower dorwać – w połowie lat 40. to chyba nie była prosta sprawa.
Miałem o tyle dobrą sytuację, że w domu był rower. Ojciec posiadał przedwojenną damkę, bardzo ciężką, ważyła z 20 kilogramów. Jako dziecko byłem mikrus, więc była dla mnie wyzwaniem. Uczyłem się, gdy miałem sześć lat, dobrze to pamiętam, bo wtedy urodziła się moja siostra. Stałem na pedałach, a kierownicę miałem nad głową. Ale nauczyłem się.
Tak od razu?
Nie obyło się bez dramatycznych przygód. Któregoś dnia jechałem naszą ulicą, która nazywała się Krótka, ale była nie tyle krótka, co bardzo stroma. Rozpędziłem się mocno, a tu widzę naprzeciwko siebie sąsiadkę z dwoma wiadrami pełnymi wody. Pędzę na nią i wiem, że musi nastąpić zderzenie, bo jeszcze nie umiem skręcać i hamować. Wiadra jej wypadły, przewróciła się, ja na nią, na nas rower. Narobiła wrzasku. Rodzice i ja potem ją przepraszaliśmy.
Pamięta Pan moment, kiedy poczuł, że panuje nad rowerem?
Trochę czasu musiało upłynąć, dopóki nie dostałem roweru na mój wymiar. A to zdarzyło się po dwóch latach. Wtedy poczułem się panem roweru i zacząłem na nim wyczyniać akrobatyczne cuda: jazda na jednym kole, jazda bez trzymania kierownicy, stojąc na pedałach... Usiłowałem stanąć nawet na rękach na kierownicy, ale to mi się na szczęście nigdy nie udało, bo nie wiem, czy byłbym dziś w całości. W tamtym czasie jeździłem dużo z moim przyjacielem. Byliśmy rówieśnikami, mieliśmy tę samą fizyczną wydolność i poziom umiejętności.
Ważny jest przyjaciel do wspólnych podróży?
Ważny. Gdy wyrusza się na dłuższe, męczące trasy i chce się jechać szybko, a wieje wiatr, to nieocenioną rzeczą jest zmienianie się na prowadzeniu. Ten pierwszy wytwarza za sobą w odległości pięciu-sześciu metrów worek próżni, w którym jest mniejszy opór powietrza, więc jedzie się o wiele łatwiej, da się odpocząć. Ale przychodzi moment, że trzeba kumpla zmienić – wtedy odpoczywa on. W ten sposób we dwójkę można bez większego zmęczenia pokonywać długie odległości – to niesłychanie wydajny system, dziś praktykowany w drużynowych wyścigach. A my jako dzieci sami go odkryliśmy.
Długo razem jeździliście?
Do mojego 14. roku życia, potem z domu wyrwały mnie rozmaite choroby. Do rodzinnego Wielunia wróciłem, by jako 18-latek zdać maturę. Roweru już nie miałem, lecz zająłem się innym sportem – lekkoatletyką. Skakałem, rzucałem dyskiem i oszczepem... To mnie pochłonęło. A w 1959 r. poszedłem na studia do Krakowa i tam zacząłem trenować podnoszenie ciężarów. Na rower ponownie wsiadłem w 1969 r., zatrudniłem się wtedy w Centralnym Ośrodku Chłodnictwa, przesiedziałem tam siedem lat. Początkowo pracowałem jako dokumentalista, potem kierownik komórki współpracy z zagranicą i RWPG. By sobie ułatwić życie, kupiłem angielskiego tylera z przerzutką trójbiegową. Mieszkałem wtedy przy Błoniach, na ul. Kraszewskiego. A mój zakład pracy był przy ówczesnej ul. Dzierżyńskiego, dziś Lea. W latach 60. i 70. w Krakowie z komunikacją było makabrycznie – przeciążone tramwaje i autobusy nieregularnie kursujące. By dostać się do pracy, musiałem objechać pół miasta. A na rowerze pokonywałem trasę na skróty, w pracy byłem w kwadrans.
Jak z Pana półwiecznej perspektywy jazdy na rowerze zmieniły się w Polsce obyczaje?
Jeszcze w latach 60. rzadkością był dorosły jeżdżący po mieście na rowerze. Jasne, zdarzali się narwańcy, którzy lekceważyli konwenanse. Uznawane jednak było to za dziwactwo, gdy stary chłop na stanowisku wsiadał na rower. Zmieniło się to radykalnie w ostatnich latach, gdy nastąpiła epoka tanich, górskich rowerów, które można było kupić w każdym większym supermarkecie. Wystarczały na jeden sezon, bo to złom i nędza. Dobry rower kosztuje minimum 2–3 tysiące i więcej.
Na rynku rowerów jest teraz zatrzęsienie – od eleganckich damek, przez te, na których jeździ się na leżąco, po wyczynowe kolarzówki.
Ja mam dwa rowery – stary, produkcji Rometu, trochę podrasowany, jeżdżę nim po mieście, i trekkingowy, z przerzutkami – trzy z przodu i osiem z tyłu, w sumie 24 możliwe kombinacje, sprawdza się w każdych warunkach terenowych.
A moda na rower to jedna z niewielu dobrych mód, które się w Polsce przyjęły. Bo my najchętniej kopiujemy mody najgorsze. Więc moda na rower cieszy mnie ogromnie. Widzę dziś obrazki, o których marzyłem całe życie: mamusię, tatusia i dwójkę bajtli jadących w rządku. Cała rodzina na rowerach na dobrze urządzonej ścieżce, bo takie też zdarzają się w Krakowie, np. ta prowadząca z Salwatora w stronę Wodociągów. W Polsce to nawet lepiej wygląda niż w Szwecji.
Naprawdę? Przecież Szwecja słynie z kultury rowerowej.
Też tak myślałem. Do domu pracy twórczej na Gotlandii jechałem z głową pełną stereotypów, m.in. dotyczących tego, że Szwedzi to naród wyjątkowo usportowiony. Sama Gotlandia jest płaska, to idealne miejsce do wycieczek rowerowych.
Kiedyś wypuszczam się na całodniową jazdę rowerem. Wyjeżdżam z mojego miasteczka i mijam po drodze rodziny na rowerach. Gdy ich mijam, oni machają do mnie, a ja do nich. Myślę: „No, rzeczywiście, ci Szwedzi to są usportowieni”. Jadę dalej i po pół godzinie robię sobie przerwę. Siadam, piję wodę. I co widzę? Rodzinę moich Szwedów. Jadą dalej, tyle że w autobusie, z którego radośnie mi machają. Ich rowery są już teraz w bagażniku. Wielcy sportowcy – w kaskach, w ochraniaczach, w bajeranckich kostiumach. W Szwecji to się zdarza nagminnie. Śmiem twierdzić, że to reguła, bo takich rodzin przez dwa miesiące pobytu spotkałem mnóstwo. Startują z najlepszymi chęciami, a potem duch w nich upada. I autobusy na tę okoliczność są przystosowane – z tyłu mają olbrzymie kosze na rowery. W Szwecji pozbyłem się paru złudzeń; niektóre podróże kształcą.
A Polacy jak się zachowują na rowerach?
Coraz lepiej. Ponieważ moda rowerowa jest modą cywilizacyjną, na jej karku wjeżdżają do Polski wzorce zachowań. To jest społeczna pragmatyka – ona wymusza pewne zwyczaje. Choć z nimi też różnie bywa. Na fali młodzieńczej głupoty, która w pewnym wieku jest czymś naturalnym, grupa pseudowyczynowców potrafi w tłumie jeździć slalomem z najwyższą szybkością. Takie sceny widzi się nawet w środku miasta, proszę zaobserwować, co się dzieje na Rynku Głównym. Niebezpieczna moda szczególnie dla pieszych, którzy, swoją drogą, też potrafią zachować się niepoczytalnie. Gdy jadę w ładną pogodę wzdłuż Wisły mocno oblężonym deptakiem, to na ścieżkę wyznaczoną dla rowerów potrafią znienacka wejść zarówno dzieci, jak i dorośli. Robią to w sposób gwałtowny, niespodziewanie wyrywają się z tłumu i wpadają rowerzyście prosto pod koło. Wiele razy w ostatniej chwili musiałem hamować. A raz mi się nie udało i wpadłem na 10-latka, który zbiegł na ścieżkę z górki. On wykoziołkował, ja wykoziołkowałem, matka tego chłopca narobiła wrzasku, dobrze, że byli świadkowie, bo inaczej by mnie rozniosła. W Polsce obowiązuje zasada ograniczonego do zera zaufania rowerzysty do pieszego, którego często należy traktować jako potencjalne zagrożenie.
Kierowcę auta też trzeba w ten sposób traktować?
To inna kategoria. Samochód jest maszyną dużą i ciężką, z definicji jego kierowca znajduje się w pozycji silniejszego. Dużo bardziej niebezpieczni są piesi. Bo z rowerzystami wydają się pozornie pozostawać na poziomie równości. W stosunku do samochodziarza z góry wiem, że pozostaję w pozycji słabszego.
Czy istnieje idealne miejsce na świecie dla rowerzysty?
Francja ma znakomite drogi rowerowe. Sporo jeździłem po Prowansji, gdy w latach 90. byłem w Arles, w ośrodku dla tłumaczy. Uderzyło mnie wtedy, że z rowerów korzystała masa staruszków, gromada pań i panów w znakomitej formie, nawet 80-, 90-latków. Człowiek we Francji nie musi się bać, że go staranuje ciężarówka ścinająca zakręt. Bo w Polsce jest ona niebezpieczeństwem realnym – wiele razy w ostatniej sekundzie uchodziłem z życiem, skacząc do rowu.
Ale we Francji na rowerzystę czekają inne zasadzki. Choćby mistral, porywisty wiatr, doliną Rodanu pędzi z olbrzymią szybkością. Kiedyś jestem na środku mostu z niską balustradą. I niespodziewanie poczułem potężne uderzenie w bok... Uratowała mnie rutyna, to, że w ułamkach sekund zapanowałem nad kierownicą. Bo inaczej mistral zdmuchnąłby mnie do wody. Wprawdzie umiem pływać, pewnie bym się uratował, ale rower by przepadł na pewno.
Kiedy indziej wybrałem się do Maillane, rodzinnej miejscowości Frédérica Mistrala, wielkiego prowansalskiego poety. Chciałem zwiedzić jego dom rodzinny. Z Arles to zaledwie 20 kilometrów na północ, a jechałem dwie godziny, z przeciętną prędkością 10 km/h. Nie dało się szybciej, mistral wiał mi prosto w twarz, momentami stawiało mnie w miejscu. Natomiast z powrotem tę trasę zrobiłem w pół godziny, czyli jechałem z przeciętną prędkością 40 km/h. I to jest rozkosz. Człowiek jedzie sam, wiatr go niesie...
Andrzej Bobkowski za okupacji przemierzył na rowerze Francję. W „Szkicach piórkiem” napisał, że w czasie upajającej jazdy przestawało go wszystko obchodzić, doświadczał prawdziwej wolności. Ale Bobkowski w czasie wypraw rowerowych też dużo rozmyślał. Pan też wtedy się zastanawia nad przekładami, nad którymi Pan pracuje?
Zdarzało się. Przed wielu laty byłem w Zakopanem, gdzie pisałem tekst o Milarepie. W pewnym momencie utknąłem, pojawił się problem, nie miałem pojęcia, jak ten wątek ugryźć. Już w Krakowie pojechałem na dłuższą wyprawę do Wadowic i zupełnie niespodziewanie coś mi się w mózgu otworzyło i wpadłem na potrzebny mi trop. Wróciłem do domu i tekst skończyłem.
Ale zazwyczaj o pracy nie myślę. Gdy jestem w pięknej okolicy, staram się zjednoczyć z nią duchowo. To jest dla mnie najistotniejsze.
Jak z perspektywy roweru wygląda świat?
Lubię rower, bo w istocie lubię podróżować. Co rozumiem przez podroż? Nie to, co zazwyczaj robimy w czasie wakacji. Nie jest podróżą to, że wsiadasz do samolotu, a po dwóch godzinach lądujesz w innym świecie. Dla mnie podróż to możliwość, bym mógł wszystko wkoło zauważyć. Bym jadąc koło ludzi, mógł widzieć ich twarze i słyszeć, co mówią. To właśnie zapewnia mi rower. I jeszcze zapewnia to wędrówka piesza, właściwie moja ulubiona forma podróży; zdarzało mi się w jeden dzień zrobić pieszo trasę do Kalwarii Zebrzydowskiej i z powrotem. A gdy na rowerze jedzie się z prędkością 15–20 km/h, to nie wyrywa cię to ze świata, tylko cały czas się jest z nim spojonym. Człowiek utrzymuje to samo tempo.
Spotkał Pan w czasie swoich rowerowych podróży ważnych dla siebie ludzi?
Prawdę mówiąc, nie mam zbytniej potrzeby kontaktu z ludźmi, jestem raczej typem aspołecznym. Ta kwalifikacja idzie za mną od dziecka. Gdy mama wracała z wywiadówek, przynosiła na mój temat trzy opinie. Pierwsza, proszę wybaczyć, że zdolny. Druga, że aspołeczny. Trzecia, że krnąbrny.
Gdy jadę rowerem, chcę widzieć i słyszeć świat. Ludzie są tylko jego elementem. Czy potrzebowałem pomocy na drodze? Nigdy. Wiem po prostu, że gdy jadę na dłuższą trasę, mam zabrać pompkę, zapasową dętkę, zestaw do łatania dętek, wentyl oraz dwa klucze rowerowe. To kwestia doświadczenia – po Krakowie i okolicach przejeździłem od 1969 r. grubo ponad 100 tysięcy kilometrów.
Prowadzi Pan na ten temat zapiski?
Zapisuję, jakie trasy i ile zrobiłem kilometrów w jednym roku. Proszę spojrzeć, tu mam kalendarzyk z zeszłego roku, w każdym miesiącu jest notatka. W lutym – nic. W marcu – 71. W kwietniu – 55. W maju – 164. W czerwcu – 162. W lipcu – 290. W sierpniu – 180. We wrześniu – 95. W październiku – 34. W listopadzie – 27. Jesienią pogoda jest już nieodpowiednia. Gdy jest zimno, nie jeżdżę, wtedy ciągle mi cieknie z nosa, muszę sięgać po chusteczkę, a to już żadna przyjemność.
W sumie w 2017 r. wyszło około 1200 kilometrów. Mało. W ostatnich latach właśnie pogoda mi nie pozwala na więcej. Jeszcze 10 lat temu w roku pokonywałem w ciągu sezonu od 2 do 3 tysięcy kilometrów. A statystyki prowadzę z ciekawości, chcę być zorientowany. To stary nawyk z podnoszenia ciężarów, gdzie zapisuje się każdą tonę. Poza wszystkim, gdy ma się dane, można sobie ustawić trening.
Przy którym kilometrze zaczyna Pan odczuwać zmęczenie?
Nie wiem, czy pani w to uwierzy, ale jestem człowiekiem, który prawie się nie męczy. I przez 60 lat trenowania sportów, w tym intensywnego podnoszenia ciężarów, może ze dwa-trzy razy poczułem zmęczenie. Kiedyś w górach szedłem 12 godzin – od ósmej do dwudziestej – ostrego marszu. Wtedy czułem się rzeczywiście zmęczony. Objawiało się to w ten sposób, że całą noc nie zmrużyłem oka. W każdym razie fizyczny wysiłek mnie nie męczy.
A intelektualny?
Szczerze powiedziawszy – też nie. Ludzie pomawiają mnie o różne talenty, zwłaszcza do języków, mówię swobodnie dziesięcioma, w dwudziestu czytam. Ale ja mam dość słabą pamięć mechaniczną – w jeden dzień wkuwałem słówka, a w drugi kompletnie ich nie pamiętałem. Musiałem znaleźć niekonwencjonalne metody nauki, to już jednak inna historia. Mam jeden talent, do którego chętnie się przyznaję: potrafię pracować intensywnie przez długi czas. Bez zmęczenia.
Dla pracy intelektualnej ważna jest kondycja fizyczna?
Bardzo. Gdy spotykam się z młodymi ludźmi, którzy mają ambicje pracować intelektualnie, mówię im, by dbali o fizyczną kondycję. To niebywale pomaga w każdej pracy.
Tę mądrość wyniósł Pan z domu rodzinnego?
Nie – ona sama do mnie przyszła. I nałożyła się na moją cechę fizjologiczną: umiłowanie ruchu. Od dzieciństwa rozpierała mnie energia, wyczyniałem sztuki akrobatyczne, po drzewach łaziłem jak małpa, nauczyłem się chodzić po linie. Ta ogólna sprawność mi została, do dzisiaj jestem w stanie podciągnąć się na drążku z obciążeniem 30 kilogramów, kiedyś to było 50 kilogramów.
Zawsze miałem żyłkę ryzykanta, jako siedmiolatek uwielbiałem chodzić po skraju dachu. A to, że chłopcy nie mają dziś możliwości realizowania w naturalny sposób wysiłku fizycznego, uważam za wielki brak w ich dzisiejszym wychowaniu. Słaba sprawność fizyczna u chłopaka prowadzi do tego, że czuje się on niedołęgą. A to w paskudny sposób odkształca jego psychikę. W dorosłości może to zaprocentować agresją, także w rodzinie. Bo agresywny mężczyzna to słaby mężczyzna. Kiedy jest silny i ma tego świadomość – nigdy nie skrzywdzi nawet muchy. Mówię to z całą odpowiedzialnością – jako ten, który przez dziesiątki lat obracał się w środowisku ludzi silnych. Oni mieli poczucie, że siła jest ich zadaniem – obowiązkiem wobec słabszych.
Czy widział Pan projekt roweru Leonarda da Vinci?
Widziałem! Gdy 10 lat temu z żoną zwiedzaliśmy Toskanię, trafiliśmy do jego muzeum w Vinci, gdzie, ku mojemu zdumieniu, zobaczyłem replikę roweru Leonarda. Choć replika to za dużo powiedziane, istniał przecież tylko jego rysunek, odkryty całkiem niedawno. Na jego podstawie w drewnie wykonano model roweru. I on jest taki sam jak rower, który znamy, posiada wszystkie jego elementy – kierownicę, przekładnię, koła zębate, łańcuch, pedały... Tymczasem rower nowoczesny wywodzi się od tych biegowych, jeszcze bez przekładni, wymyślonych przez Francuzów w XVIII wieku. Napędzało się je nogami, jak dziś rowerki dla dzieci.
Czyli da Vinci wyprzedził czas. A czy podoba się Panu rower jako forma?
Podziwiam rower jako jedną z najdoskonalszych konstrukcji inżynierskich. To może brzmieć dziwnie w epoce, w której mamy taką masę wyrafinowanych urządzeń. Ale jednym z najważniejszych wyznaczników doskonałości mechanicznej urządzenia jest stosunek energii włożonej, czyli biologicznej – ludzkich mięśni – do energii otrzymanej, czyli kinetycznej, której postacią jest ruch. Rower ma jedną z najdoskonalszych proporcji tego kryterium. Dla porównania – w klasycznym parowozie ta proporcja wyrażała się w 5 procentach, rower ma ją rzędu 40 procent. To jedna z najdoskonalszych maszyn, które człowiek wynalazł, choć w konstrukcji bardzo prosta. Niezaśmiecająca środowiska, niewytwarzająca hałasu, zajmująca mało przestrzeni. To są kryteria, które jakiś czas temu zostały przez inżynierów ustalone jako jeden z elementów składających się na to, co nazywamy nowoczesną konstrukcją. Więc mój podziw dla roweru ma komponentę myślenia inżynierskiego.
IRENEUSZ KANIA (1940–2023) był filologiem, tłumaczem i eseistą. Przekładał z szesnastu języków nowożytnych i starożytnych, m.in. Ciorana, Eliadego, Benjamina, Flawiusza Filostratosa, pisma buddyjskie oraz hebrajskie. Autor księgi wypisów starobuddyjskich „Muttāvali”. Laureat licznych nagród i odznaczeń, m.in. Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. T. Boya-Żeleńskiego.
MICHAŁ ZABŁOCKI
Honor i gra w łapki
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Wrócić do szermierki po trzydziestopięcioletniej przerwie?
MICHAŁ ZABŁOCKI: Zaczynałem pod koniec lat 70. i zakończyłem karierę, będąc jeszcze juniorem. A teraz startuję jako weteran. Ten sezon rozpocząłem w kategorii 60+ i z tej okazji postanowiłem powalczyć trochę za granicą. Pojechałem na trzy turnieje Pucharu Europy i zdobyłem od razu dwa złota: w Madrycie i Londynie. Kto wie, czy ważniejsza nie była jednak pierwsza wycieczka i srebro, które wywiozłem z EVF Circuit z Budapesztu, bo Budapeszt to stolica europejskiej szabli. Przede mną już niebawem udział w Mistrzostwach Polski i w Drużynowych Mistrzostwach Europy, a na jesieni mistrzostwa świata w Dubaju.
Intensywnie.
Nie było tak od razu. Wróciłem do szermierki w wieku 55 lat, ale w Krakowie nie było klubu i na treningi musiałem jeździć do Sosnowca. Chodziło mi po głowie utworzenie Centrum Szabli, ale nie miałem miejsca i byłem sam. A potem zdarzyło się nagle, że przygarnęła mnie Hala Stulecia Cracovii i niemal jednocześnie pojawił się w mieście znakomity trener Janusz Taranczewski, który co prawda po dwóch latach musiał wyjechać, ale rozruch się odbył i teraz już właśnie czwarty rok działa przy klubie Cracovia 1906 sekcja szabli dla dzieci i dla dorosłych. Najfajniejsze w sumie jest to, że razem z dziećmi garną się do nas ich rodzice.
A w Tobie co się zmieniło?
Dopiero niedawno nauczyłem się przegrywać. Nieumiejętność przegrywania doskwierała mi już jako dziecku. Może dlatego, że zbyt łatwo mi poszło na początku. Rozpocząłem od zwycięstwa w ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży, a potem przez niemal 10 lat nie schodziłem z pudła i to nie tylko w Polsce, ale często i na świecie. A jednak, chociaż w sporcie chodzi generalnie o zdobycie mistrzostwa olimpijskiego, to przecież ambicje kosztują, a każda porażka wiąże się z rozgoryczeniem. Właściwie każdy zawodnik przegrywa 90 procent zawodów. Bo już drugie miejsce to przegrana. Więc sztuki przegrywania uczyć się trzeba od dziecka.
Nie uczył Cię tego Twój ojciec – Wojciech Zabłocki, czterokrotny medalista olimpijski w szabli?
Tata nie był moim trenerem. Jako dziecku pokazał mi tylko podstawy. Sam wszystkie swoje przegrane ogromnie przeżywał i w ogóle był nerwowy. Miał jedną bardzo dobrą cechę: robił wiele rzeczy naraz. Z szermierki przeskakiwał do architektury, z architektury do malowania, z malowania do pisania książek. Swoją psychikę stabilizował dzięki temu, że nie siedział w jednym problemie. Po porażce mógł przeskoczyć w rejon, który gwarantuje sukces. Ale taki mechanizm obronny ma też swoje wady.
Jakie?
Nie celebruje się zwycięstw. Powstaje nawyk szybkiego przerzucania się do innego świata i do innych zadań bez względu na to, czy się wygrywa, czy przegrywa. Taty olimpijskie puchary i medale miały miejsce w domu, ale nie były wyeksponowane. Jako dziecko lubiłem je oglądać. Wszystkie trafiły do Muzeum Sportu. W rodzinnym domu zostały tylko moje puchary z lat 80., kiedy jeździłem na zawody szermiercze. I te moje puchary były bardziej efektowne niż puchary ojca z lat 50. i 60. Wiąże się z tym anegdota. Opowiedzieć?
Ba!
Cztery lata temu, po śmierci taty, porządkowałem dom rodziców. Moje puchary wrzuciłem do kontenera na śmierci stojącego przed bramą wejściową – były już tak rozklekotane, że żałość brała. Za godzinę dostałem telefon od mojej siostry mieszkającej w Stanach: „Michał, ty wyrzucasz pamiątki po rodzicach?”. Musiałem się gęsto tłumaczyć, że to po mnie. Ktoś, kto pracował naprzeciwko, doniósł inwestorce, którą była koleżanka siostry, i to ona właśnie dała sygnał, co się dzieje. Zaiste, globalna wioska.
Unikasz celebry.
Nie lubię pucharów, medali i złotych płyt. Niczego nie kolekcjonuję. Ruszam zawsze po nowe doświadczenia. Z tym przegrywaniem jest tak: jeśli wyznaczysz sobie zbyt wysokie cele, to z pewnością cię przerosną. Trenowałem tę samą dyscyplinę, co ojciec. Cały czas byłem porównywany. Sam się porównywałem i za wszelką cenę chciałem go prześcignąć. Szło dobrze, ale nie aż tak dobrze. Nie byłem najlepszy na świecie. Teraz widzę, że brakowało mi cierpliwości. Srebrny medal to też sukces. Nie zawsze musi być złoto. Nawet doświadczeni trenerzy często nie za bardzo wiedzą, jak to z zawodnikiem przepracowywać. Ja się szamotałem. Rodzice dostali ode mnie zakaz przychodzenia na zawody, nie chciałem stresować się ich obecnością.
Inne wspomnienia z tamtego czasu?
W liceum miałem absencję na poziomie 50 procent i gwarantowane odpytywanie ze wszystkiego, jak tylko się pojawiłem – przez te treningi i zawody. Tworzyliśmy najlepszą drużynę w Polsce i jedną z najlepszych na świecie, na początku w Marymoncie Warszawa, potem przenieśliśmy się do Legii. Zobaczyłem kawał świata, co za PRL-u uchodziło za luksus. I wiadomo, jak w tamtych czasach jeździło się za granicę: najpierw się kupowało, potem się sprzedawało. Interesy robiłem głównie na kawiorze.
Tylko dobre wspomnienia?
Złą stroną sportu było to, że za komuny środowisko generalnie było mocno zalkoholizowane. Jak zresztą większość środowisk. Ale trenować przestałem z zupełnie innego powodu: choroby Scheuermanna. Odwapnieniu ulegają kości kręgosłupa, powiększają się przestrzenie międzykręgowe i wysuwają się dyski. Ja mam wielopoziomową, masywną dyskopatię. W pewnym momencie wylądowałem nawet w szpitalu bez czucia w lewej nodze. Sporo czasu minęło, zanim doszedłem do siebie. No ale wtedy, w wieku 21 lat, skończyłem karierę. Fizjoterapia była na dość niskim poziomie, dziś pewnie dostałbym odpowiednie ćwiczenia i mógłbym nadal trenować.
Nie przerywałbyś kariery?
Szermierkę można uprawiać wyczynowo nawet do czterdziestki. Co ciekawe, potem pojawiają się inne problemy zdrowotne niż te, które zwykle eliminują z wyczynu za młodu, i te sprzed lat nie wydają się już aż tak straszne. Może bym nie przerwał. I może byłby to błąd. Bo jednak po zakończeniu kariery mogłem spokojnie udać się na obszary innych moich zainteresowań, w których nie byłem porównywany z żadnym z rodziców. Zresztą w dużej mierze z obawy przed porównaniami nie zostałem także aktorem.
By nie być porównywany ze swoją mamą – Aliną Janowską, znaną m.in. z roli w kultowej „Wojnie domowej”?
Mama była wielką gwiazdą. Każde porównanie byłoby dla mnie miażdżące. Zresztą ani aktorstwo, ani tym bardziej gwiazdorstwo nigdy nie budziły we mnie pożądania. Choć to właśnie mama uważała, że powinienem zostać aktorem.
Szermierka ma chyba sporo wspólnego z aktorstwem.
Aktorstwem można wiele nadrobić, ale się nim nie wygrywa. Bardziej liczy się wyczucie tempa i rytmu. One są podstawą szermierki. I refleks. Szczególnie jest to istotne w szabli, czyli broni szybkiej, w której nie ma czasu na to, by mozolnie przygotowywać akcje. Wszystko dzieje się w ułamkach sekund. Trzeba być bardzo dobrze przygotowanym fizycznie i reakcja na ruch przeciwnika powinna odbywać się błyskawicznie.
Jak to osiągnąć?
Zakładam plan i go realizuję. Tyle że wygrać to nie jest żaden plan, tylko efekt. Więc w moim przypadku kluczowe jest założenie: do czego dążę w tej walce? Co chcę zmienić i co poprawić w swoich akcjach? I z tego właśnie sam się rozliczam, a nie z wygranej czy przegranej. Otrzymane trafienia są tylko sygnałami, że coś nie działa. To jest właśnie najważniejsza praca: zrozumieć siebie i sytuację, w której aktualnie się znajduję.
Walczyłeś z ojcem?
Tak. Przez wiele lat. Początkowo trudno mi było go trafić, potem role się odwróciły. Nie pamiętam, kiedy dokładnie. Trudno mu było zmienić nawyki, on już nie ewoluował, a szermierka stale się zmienia. Jeśli nie nadążasz – odpadasz. Coraz trudniej było mu walczyć, a jednak całymi latami przychodził na treningi. Nie przejmował się porażkami. Walczył bardziej z narastającymi słabościami niż z przeciwnikami. Należał do pokolenia o bardzo silnym etosie sportowca. To byli ludzie zahartowani w bojach z przeciwnościami losu i zaangażowani bez reszty w to, co robią. Zaznali Polski międzywojennej, przeżyli traumę okupacji i nie dawali się tak łatwo stłamsić komunie. Taki był on, taka była mama.
A Twoje pokolenie?
My, wychowani w niezmiennej szarości niedoboru, to już zupełnie inni ludzie. Do poczucia wolności musieliśmy mozolnie dochodzić i wciąż dochodzimy. I wciąż wiele nam brakuje. Kilka dni temu na kursie sędziowskim, w którym obecnie uczestniczę, jeden z kolegów przeczytał fragment szermierczego regulaminu i tam jest napisane, że szermierze mają kierować się honorem. Złapaliśmy się za głowy. Kiedy to było pisane? Czy teraz ktokolwiek myśli podobnie? Ale sala szermiercza i szermierczy świat to jednak wciąż inna rzeczywistość. Tutaj liczy się skuteczność, ale liczą się też ideały. A sędzia może dać żółtą, czerwoną lub nawet czarną kartkę i wyrzucić z zawodów za niesportowe zachowanie.
Czyli jakie?
No właśnie, to jest pytanie. W regulaminie nie zostało to doprecyzowane. Więc w środowisku szermierczym zakładamy, że wiemy, w czym rzecz. Jeśli zawodnik nie przywita się lub nie pożegna z roztargnienia, nic mu nie grozi. Ale jeżeli zrobi to złośliwie...
Uczysz tego swoje dzieci?
Moje dzieci zaczęły bardzo wcześnie, z chwilą gdy otworzyłem Centrum Szabli. Alina miała ponad cztery lata, Ignacy – ponad pięć. Minęły trzy lata i nadal chcą chodzić na treningi. Uważam to za sukces, choć okres buntu w ich życiu jeszcze nie nadszedł – wszystko przed nami. Oczywiście zdarzają się protesty i marudzenia, to jest nieuniknione. W pracy z dziećmi ważne jest, by nie doprowadzić do przesytu, by sport nie kojarzył się im z nudą i katorgą. Ja sam zacząłem trenować jako 11-latek. Dziś nabór zaczyna się zazwyczaj w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Ale i wcześniej można kształcić dziecko w tym kierunku.
Od kiedy?
Od 3. do 6. roku życia mamy niepowtarzalną możliwość poprawienia neuroprzekaźnictwa u dzieci. Jeśli nauczymy ich szybkich reakcji, refleks się trwale poprawi. Nie stracą go w przyszłości. A już dzieci powyżej 8. roku życia nie mają tej zdolności. Wystarczą prościutkie ćwiczenia: np. gra w łapki, chwytanie rzucanej rękawicy, spadających przedmiotów, ringo, sprinty i wszelkie tzw. refleksy, nawet te stricte szablowe, jak parada-riposta, czyli zasłona-odpowiedź.
Mój 90-letni ojciec na niespełna rok przed śmiercią zadał mi podchwytliwe pytanie, na które nie umiałem odpowiedzieć: „Wiesz, co jest najważniejsze w życiu? – spytał. – Refleks”. I miał rację.
Jak się ma do tego psychika?
Są zawodnicy, którzy technicznie są gorsi, za to mają odporność psychiczną i dla nich nie ma problemu, że przegrywają 3–9. Taki gość zawsze będzie dalej walczył i wygra 10–9. Ale są i tacy, którzy przy stanie 3–5 się poddadzą. Ważna jest umiejętność skupienia na samym sobie, a nie na sytuacji czy przeciwniku. Każdy z łatwością wychwyci błędy u innych, ale u siebie ich nie dostrzega. Szermierką rządzi ewangeliczna zasada: najpierw postaraj się pozbyć własnych błędów, a dopiero potem zajmij się wyszukiwaniem błędów przeciwnika. Zresztą wtedy o wiele łatwiej je dostrzec.
Twoje treningi?
W tygodniu dwa stricte szermiercze po półtorej godziny. A do tego codziennie wykonuję własne ćwiczenia, które mają spowodować, że będę w stanie zrobić trening specjalistyczny. Trzeba pamiętać, że najważniejszy nie jest ani czas trwania treningu, ani intensywność, lecz powtarzalność. Jak w każdej dziedzinie życia. I dobrze jest wiedzieć, że istnieją różnice pomiędzy ćwiczeniami rozgrzewającymi, siłowo-szybkościowymi i rozciągającymi. W zasadzie może sobie ułożyć cały dzień pod ten typ ćwiczeń.
Co radzisz?
Rano dobrze jest wykonywać ćwiczenia jak na początku treningu – rozgrzewające: powolnie uruchamiać kolejno wszystkie stawy przez obroty, a mięśnie przez zaciskanie albo rolowanie. Koło południa dobrze by było wykonywać ćwiczenia siłowo-szybkościowe – to mogą być pompki, skoki, sprinty. Wieczorem ćwiczenia wyłącznie dotleniające i rozciągające, jak spokojny marszobieg. W ten sposób można zrobić skuteczny, efektywny trening złożony z trzech kilkunastominutowych bloków. Ale podkreślam raz jeszcze: ważna jest systematyczność i konsekwencja, bo trening specjalistyczny jest eksploatujący, także ze względu na to, że jesteśmy ubrani w wiele ciężkich warstw. Biały strój szermierczy wygląda niewinnie, ale jak się go pozapina, pozamyka, założy maskę, zacznie się ruszać w przyspieszonym tempie, to po kilkunastu minutach człowiek ma dość. Do tego trzeba być przygotowanym.
Jak przez te trzydzieści pięć lat zmieniła się szermierka?
Przede wszystkim zmieniły się przepisy i technologia. W mojej młodości flesz – dynamiczna akcja wykonana w dobrym tempie – był podstawą szermierczych akcji. Ale go nadużywano, powodował mnóstwo biegów po planszy i szabla stała się nie do zniesienia. Więc pod koniec lat 80. został zabroniony. Została też wprowadzona szabla elektryczna. Jej plusem jest to, że pojawia się mniej nieścisłości w sędziowaniu, minusem, że sprzęt stał się trzy razy droższy.
Trzeba się doszkalać?
Najlepiej samemu, stając na planszy, by zmienić przyzwyczajenia. Poza satysfakcją i próbą utrzymania sprawności fizycznej – to jest trzeci ważny powód, dla którego walczę jako weteran – by stale weryfikować na sobie stare i nowe akcje, koncepcje i sposoby walki. Wydaje mi się to konieczne przy kształceniu następnych pokoleń szablistek i szablistów.
A psychiczna odporność dzieci?
Trzeba nad nią pracować i spokojnie tłumaczyć, co jest ważne, a co nie. Generalnie dzieci uwielbiają rywalizować, ale dzieje się tak do czasu, kiedy się zorientują, że wygrana przychodzi rzadko. Ten krótki czas dobrze jest wykorzystać na naukę tego, co istotne. Problemem w pracy z dziećmi jest to, że są rozkojarzone. Zwłaszcza chłopcy. Na pierwszym zgrupowaniu prowadziłem z młodymi zawodnikami spotkania według podręcznika Eline Snel „Uważność i spokój żabki”. Ćwiczenia oddechowe prowadzące do wyciszenia i eliminacji myśli niepotrzebnych. Taki mindfullness.
Działa?
Tak, ale to nie jest cel sam w sobie. Nie będziemy cały dzień siedzieli i oddychali. Mamy inne zadania w życiu. Sport, w którym pojawiają się nagrody, medale, rywalizacja, porównywanie się itd., był, jest i będzie stresogenny. Tak jak cała reszta świata. Od tego nie da się uciec. Chodzi tylko o to, by szermierka była poligonem do nauki tego, co najważniejsze tu i teraz – życiowego refleksu.
MICHAŁ ZABŁOCKI (ur. 1964) jest poetą, performerem i autorem tekstów piosenek. Studiował polonistykę w Warszawie i reżyserię w Łodzi. Od końca lat 80. współpracował z Piwnicą pod Baranami. Jest autorem tekstów piosenek Grzegorza Turnaua, Czesława Mozila i innych. W latach 1979–1987 zdobywał wielokrotnie tytuły indywidualnego i drużynowego mistrza Polski. W 2020 r. w Krakowie założył Centrum Szabli.
WOJCIECH PLEWIŃSKI
Zdjęcia urodzinowe
KATARZYNA KUBISIOWSKA: Ile wykonał Pan autoportretów?
WOJCIECH PLEWIŃSKI: Pięćdziesiąt pięć. Nie wszystkie wykonałem sam, czasami ktoś inny trzymał aparat. Na jednym zdjęciu wychodzę z groty jak małpa, na innym wynurzam się z jeziora jak potwór z Loch Ness. A zaczęło się w roku 1966. Postanowiłem, że w dzień urodzin każdego kolejnego roku będę robił sobie zdjęcia z przodu, z boku, z tyłu.
Jak do policyjnej kartoteki?
Katalogowo, dokumentacyjne. Chciałem odnotować fizyczną degrengoladę człowieka, który nieuchronnie podlega procesowi starzenia się. Gdy zaczynałem ten cykl, wydawało mi się, że pociągnę co najwyżej do siedemdziesiątki. Maksimum: siedemdziesiąt dwa. Dalej moja wyobraźnia nie sięgała. A jeśli dożyję, to 31 sierpnia skończę dziewięćdziesiąt pięć lat. I zrobię sobie pięćdziesiąte siódme zdjęcie.
Kiedy patrzę na Pana, ostatnim słowem, które przyszłoby mi do głowy, jest „degrengolada”.
Możemy iść do mojego gabinetu, to pani pokażę ten cykl, który nazwałem „Urodzinowe”. Tylko ostrzegam: na tych zdjęciach jestem kompletnie nieubrany. To są akty. Ze wstydem to ja mam właściwie małe kłopoty. Jako płetwonurkowie na wakacje jeździliśmy ze znajomymi do Chorwacji czy Grecji i non stop – miesiąc, półtora, dwa – po obozowisku chodziliśmy nadzy. Nikomu to nie przeszkadzało. Kiedy obok naszych namiotów przechodziła ubrana dziewczyna, to wszyscy gapili się w zadziwieniu, jak na przybyszkę z innej planety.
No dobrze, ale jak Pan to robi, że tak świetnie wygląda?
Dzień w dzień ćwiczę. Widzi pani tę matę? I te dwuipółkilogramowe hantle? Robię szereg ćwiczeń na ręce – takie, śmakie. Potem kładę się i wykonuję ćwiczenia rozciągające. Do tego rozmaite brzuszki itp., itd., 25 minut, góra pół godziny. Uzależniłem się od tego psychicznie i fizycznie. Jeśli dwa, trzy dni jestem w podróży i nie mogę ćwiczyć, to czuję się kompletnie rozwalony.
Co oprócz ćwiczeń?
Teraz kije. Chodzę na czterech nogach. Staram się zrobić dziennie około 4 kilometrów. Jeśli jestem w Rożnowie, gdzie bywam raz na jakiś czas od kilkudziesięciu lat i gdzie nie ma niczego równego, tylko wszystko krzywe, to z kijami wchodzę także do wody. Ostatnio popływałem w masce z fają. Patrzę w dół i obserwuję układ dna. To tak, jakby szybować nad górskim pejzażem.
Pływa Pan od dziecka?
Mój ojciec świetnie pływał, zrobił uprawnienia, miał biały czepek z czerwonym pasem. Co oznaczało, że mógł pływać wszędzie. W roku 1938 spędzaliśmy wakacje w Siemakowcach, w majątku powinowatej ciotki. I chodziliśmy nad Prut. Tam było zakole – dość spora głębia. Ale nurt spokojny. Ojciec moją siostrę Bożenę uczył pływać: stali w jednym miejscu, on ją trzymał w pasie, w pewnym momencie puszczał, ona piszczała. A ja próbowałem podpłynąć do nich rozpaczliwym pieskiem – wynosiło mnie na brzeg, wychodziłem, lecz kamienie, kiedy świeciło słońce, były do tego stopnia rozpalone, że skakałem po kępach trawy i wysepkach piachu, by dobiec z powrotem do wody. W ten sposób potrafiłem bawić się w nieskończoność. Kiedyś ojciec z Bożenką poszli na jeszcze głębszą wodę, a ja ich opłynąłem w kółko. I to był mój egzamin pływacki.
Miał Pan 10 lat.
A po wojnie zaczęły się kajaki. W roku 1946, wracając z harcerzami ze zlotu młodzieżowego w Szczecinie, zatrzymaliśmy się we Wrocławiu. I z kolegami zawędrowaliśmy do przystani poniemieckiej. To były dwie gigantyczne hale, gdzie na regałach stały kajaki składaki. A na podłodze leżały luzem kajaki gumowo-płócienne. Do jednego nawet wlazłem, zasnąłem kamiennym snem. Po pewnym czasie wróciłem tam i zabrałem, według mojej oceny, najlepszy kajak: składak firmy Kette. I na tym kajaku popłynąłem Dunajcem. A tam stare repy – wtedy tak się mówiło na międzywojennych kajakarzy – kiedy zobaczyli mnie w tym kajaku, mówią: „Pan wie, co ma? To świetny sprzęt. Kiedyś nasze marzenie”.
Okazało się, że Kette to było nazwisko Niemca, fabrykanta mebli giętych. Ten człowiek zachwycił się kajakarstwem. W rezultacie zaprojektował i wyprodukował kajak, który wewnątrz miał dużo miejsca, co dawało i pojemność, i łatwość pakowania. Sam Kette był potężnym facetem z wielkim brzuchem, zapewne jego gabaryty musiały wpłynąć na formę kajaka. Kette długo mi służył, pływałem nim jeszcze na początku lat 60.
Na jakich rzekach?
Brda i Wda. Wisła, ale ten odcinek do Sandomierza, on jest najciekawszy. Bo w sumie Wisła jest nudna i brudna, a przede wszystkim za szeroka. Były też Czarna Hańcza, Nida, Biała Nida, Czarna Nida. A najpiękniejsze są rzeki wschodnie: Biebrza i Narew. Dzikie, meandrujące, w latach 50. i 60. mocno zarybione. I ludzie tam serdeczniejsi, bardziej otwarci.
W Krakowie w tamtych latach stworzyło się mocne środowisko kajakowe. Ton nadawali kajakarze przedwojenni. Były możliwości: wojna miasta nie zniszczyła, można było oddać się kajakowaniu. W przeciwieństwie do Warszawy, gdzie ludzka energia szła na jej odbudowę.
Z kim Pan pływał?
W różnych konfiguracjach towarzyskich dziewięć razy płynęliśmy Dunajcem. Jeździliśmy na raty. Ktoś prowadził auto, potem się wsadzał na jakiś odcinek do przepłynięcia, dalej znowu wsiadał i odbywała się zamiana: ktoś inny płynął, a ten siedział za kierownicą.