Żar, żarliwość - Katarzyna Kubisiowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Żar, żarliwość ebook

Katarzyna Kubisiowska

0,0

15 osób interesuje się tą książką

Opis

W „Żarze, żarliwości”, nowym zbiorze intymnych rozmów Katarzyny Kubisiowskiej – kontynuacji tomu „Blisko, bliżej” –  autorka nieszablonowych i odkrywczych wywiadów zaprasza swoich bohaterów do rozmowy o pasji. O tym, co wypełnia nasze życie treścią i nadaje mu smak. O tym, co daje nam sens, ale i schronienie. O tym, co w nas płonie.
Rozmówcy Kubisiowskiej pochodzą z różnych światów – literatury, filmu, muzyki, przyrody, fotografii – ale jest coś, co mają wspólnego: to, że odnaleźli w swoim życiu prawdziwą pasję, której poświęcili swoje życie, całe lub w części. Łączy ich też to, że usiedli naprzeciwko Katarzyny Kubisiowskiej, by się z nią tym żarem podzielić.
A ty? Co w tobie płonie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co­py­ri­ght © Ka­ta­rzyna Ku­bi­siow­ska, 2024 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Wy­bór tek­stów i układ: Ad­rian Sta­chow­ski
Ko­rekta: Anna Zien­tek
Ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ja­siek Krzysz­to­fiak
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68217-16-2
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wstęp

„Żar­li­wość o dom Twój po­żera mnie”. Od­kąd w dzie­ciń­stwie usły­sza­łem tę wspa­niałą bi­blijną frazę, pło­nie we mnie ona nie­ga­sną­cym ogniem. Drżąca eu­fo­nia żaru i żeru daje przy­jem­ność ję­zy­kowi i pod­nie­bie­niu, a myśl też ma się czym po­ży­wić, gdy roz­waża oży­wia­jące i nisz­czące dzia­ła­nie żar­li­wo­ści. Za­dzi­wiony za­chwyt nie słab­nie, gdy zda­nie wraca do opo­wie­ści, z któ­rej umknęło – choć i tam przy­było z Psalmu 69, aby opi­sać czło­wieka bę­dą­cego wcie­le­niem ła­god­nej mi­ło­ści do ca­łego ist­nie­nia. Mimo tej do­broci, wi­dząc mi­strza w po­ry­wie pa­sji, „ucznio­wie jego przy­po­mnieli so­bie, że na­pi­sano: Żar­li­wość o dom Twój po­żera mnie” (J 2, 17).

Pło­mień, który karmi i po­chła­nia sam sie­bie, jest ob­ra­zem żar­li­wo­ści, czyli fe­no­menu ener­ge­tycz­nego, ja­kim ema­nują roz­mówcy Ka­ta­rzyny Ku­bi­siow­skiej. W jed­nych żar­li­wość pło­nie ogniem wi­docz­nym z da­leka, inni skry­wają go sta­ran­nie, a tylko czyny i dzieła no­szą ślady gor­li­wej pracy we­wnętrz­nego ognia. Wielu z nich znamy lub wy­obra­żamy so­bie jako lu­dzi ła­god­nych i osob­nych, ich praca wy­maga bo­wiem sku­pio­nej kon­tem­pla­cji. Tych spala ogień spo­kojny, który cza­sem wy­bu­cha gdzieś obok ich wła­ści­wej pro­fe­sji, na in­nym te­ry­to­rium, poza re­flek­syj­no­ścią, aby dać upust spa­zmem fi­zycz­nej ener­gii pcha­ją­cej na spa­cer kra­wę­dzią da­chu, na wy­so­kie drzewo, wy­czer­pu­jącą pie­szą wę­drówkę lub do sza­lo­nej jazdy ro­we­rem, po któ­rej umysł znów może spę­dzić dzie­siątki go­dzin na prze­no­sze­niu zna­czeń mię­dzy ję­zy­kami (Ire­ne­usz Ka­nia). Bywa, że żar­li­wość prze­obraża przed­miot pa­sji, na­wet wy­ma­ga­jący tak bar­dzo sku­pio­nego bez­ru­chu, że aż nie­moż­liwy do po­my­śle­nia poza ro­zu­mem, jak sza­chy – ale dla żar­liwca na­wet sza­chy mogą stać się grą cha­otyczną, sza­loną, przy­pad­kową (Ra­fał Mar­sza­łek). Ów pa­ra­doks są­sia­du­ją­cych ze sobą sku­pie­nia i eks­pul­sji do­brze ob­ra­zują sztuki cier­pli­wo­ści, które szcze­gól­nie do­ma­gają się kon­tro­lo­wa­nia oży­wia­ją­cego je pło­mie­nia, zwłasz­cza kiedy obiekt swo­jej pracy – ka­pry­śną i wy­ma­ga­jącą na­turę chleba – trzeba po­wie­rzyć praw­dzi­wemu ogniowi: „W pie­karni w nocy zda­rzały mi się chwile, kiedy za­czy­na­łem nie­mi­ło­sier­nie tę­sk­nić za moją żoną, która spała w na­szym miesz­ka­niu po­ło­żo­nym nie­opo­dal. Tę­sk­nota była tak in­ten­sywna, że aż bo­lała” (Jan Rączka).

Po­że­niona z mi­ło­ścią pa­sja łą­czy naj­bar­dziej od­le­głe obiekty, cza­sem nie­wie­dzące nic o so­bie; lu­dzi, rze­czy, zwie­rzęta, przy­rodę, prze­szłość i przy­szłość. Żar­li­wość pracy – two­rze­nia, po­dró­żo­wa­nia, do­brego ży­cia – po­łą­czona z mi­ło­ścią szczę­śliwą może szczę­ście zwie­lo­krot­niać. Ale kiedy przy­cho­dzi strata, żar zmie­nia się w ciemne słońce nie­skoń­czo­nej tę­sk­noty, które już nie roz­pala, ale któ­rego nie chce się ga­sić. Nie­po­rzu­cona pa­sja, jaką dzie­liło się we dwoje, staje się la­tar­nią, za­pa­lo­nym na ganku świa­tłem dla przy­by­sza z kra­iny, skąd nikt jesz­cze nie wró­cił (Teo­dor Se­giet). Wspólne dla żar­li­wego prze­ży­wa­nia jest bo­wiem ry­zyko, ogień two­rze­nia ob­naża, spala za­słony, skła­nia lub zmu­sza do wy­sta­wie­nia na wi­dok pu­bliczny ja­kiejś na­szej „na­go­ści”, po­wsta­ją­cej z tak oczy­wi­stego aktu, jak pu­bli­ka­cja wier­sza (Kry­styna Dą­brow­ska), zwłasz­cza gdy jest zro­biony z tego, co naj­bar­dziej in­tymne i długo trzy­mane w ukry­ciu; czemu za­wsze to­wa­rzy­szy za­wsty­dze­nie (Je­rzy Jar­nie­wicz) – a za­ra­zem kiedy chce się, aby żar, który do­ma­gał się wy­do­by­cia na jaw, roz­pa­lił też czy­tel­nika; aby książka była czymś, co „czy­tel­nik prze­żyje do ko­ści” (Łu­kasz Or­bi­tow­ski).

Po­ru­sza­jące w tych roz­mo­wach jest od­kry­wa­nie źró­deł żar­li­wej na­mięt­no­ści do pracy lub wy­bra­nej formy ży­cia. Cza­sem no­simy ją w so­bie od uro­dze­nia, czę­ściej zo­sta­jemy do­tknięci pło­mie­niem lub ogrzani do­brym cie­płem ja­kie­goś in­nego ognia. Wszystko może stać się ma­te­rią żar­li­wo­ści. Bywa, że nic nie zwia­stuje, że iskra może roz­bły­snąć. I oto na­gle obcy ję­zyk, obo­jętny, chłodny, długo opie­ra­jący się ro­zu­mie­niu i mo­wie, staje się fa­scy­nu­jący bar­dziej niż wła­sny; chce się w nim być i po­ka­zy­wać in­nym jego piękno i bo­gac­two (Ju­styna Cze­chow­ska).

Nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem mi­ło­snej pa­sji są zwie­rzęta, które po­tra­fią wy­zwo­lić w lu­dziach nie­po­jętą ener­gię dzia­ła­nia, od­po­wie­dzial­no­ści, cią­głego prze­kra­cza­nia ga­tun­ko­wego ego­izmu. Bli­skość ży­wych, nie-tylko-ludz­kich istot, ca­łej przy­rody, udziela czło­wie­kowi ła­ski nie­ustan­nej wi­tal­no­ści; do­świad­cze­nia od­ra­dza­ją­cego się co­dzien­nie ży­cia, zwłasz­cza je­śli jest ono na­tu­ral­nie dzi­kie. A gdy nie jest, można pró­bo­wać je ta­kim uczy­nić nie tylko w Bia­ło­wieży, ale w przy­do­mo­wym ogródku; „od­zi­czyć” go dla ra­do­ści ludz­kiego ży­cia (Mar­cin Krzy­żań­ski). I dla po­żytku, po­nie­waż dzięki tej bli­sko­ści z na­turą wzra­sta na­sza uważ­ność wo­bec szcze­gó­łów ist­nie­nia, po­wstaje z niej zwie­rzęca czuj­ność czło­wieka (Mał­go­rzata Lebda).

Pło­mień twór­czej pracy, która daje roz­ma­ite od­miany piękna, żywi się rów­nież mrocz­nymi ma­te­riami: nisz­czą­cym ża­rem cho­ru­ją­cego umy­słu (Ju­styna Bar­giel­ska) lub są­siedz­twem cho­roby ko­cha­nego czło­wieka (Ga­briela Mu­skała). Żar­li­wość prze­sy­cona jest wtedy lę­kiem, który nie ga­śnie ni­gdy, jak ten od­czu­wany przez dziecko do­tknięte Za­gładą, choć do­świad­cze­nie i mą­drość pró­bują go przy­tłu­mić (Mi­chał Gło­wiń­ski). Albo prze­ciw­nie – przy­gasa lub znika, kiedy wcale tego nie chcemy. Wy­pa­le­nie jest wtedy na­tu­ralną obroną or­ga­ni­zmu, który nie może już spro­stać żą­da­niom żar­li­wo­ści. Inny kło­pot po­ja­wia się, kiedy ta re­ali­zuje się w wy­zwa­niach eks­tre­mal­nych, na przy­kład w py­ta­niu, co z nią po­cząć w po­ko­jo­wej tem­pe­ra­tu­rze co­dzien­no­ści, aby nie znisz­czyła więzi ro­dzin­nych, za­wo­do­wych, to­wa­rzy­skich (Ma­te­usz Ja­ni­szew­ski). Prze­zor­no­ści i po­kora wo­bec sił pa­sji i ta­lentu do­wo­dzi siły i doj­rza­ło­ści, które po­zwa­lają trzy­mać ogień w bez­piecz­nej od­le­gło­ści od bli­skich lu­dzi i waż­nych spraw; aby ogrze­wał i oświe­tlał, ale nie spa­lał (Ja­goda Szelc). Wraca w tych roz­mo­wach te­ra­peu­tyczne, ochronne dzia­ła­nie żar­li­wo­ści. Za­tra­cone za­nu­rze­nie się w mu­zyce, w po­wta­rzal­nych ćwi­cze­niach, w przy­ja­znym śro­do­wi­sku lu­dzi ko­cha­ją­cych piękne dźwięki daje ulgę i wy­tchnie­nie (Jan Mły­nar­ski).

W nie­zwy­kłej pa­no­ra­mie pej­zażu żar­li­wo­ści, jaki otwie­rają przed czy­tel­ni­kiem te roz­mowy, je­den skład­nik jest wspólny – pul­su­jąca, żywa, nie­od­parta ma­te­ria ży­cia, która musi zo­stać przez bo­ha­te­rów do­tknięta, od­czuta, po­znana, opo­wie­dziana, prze­żyta. To ich im­pe­ra­tyw żar­li­wo­ści: „Cie­szy­li­śmy się każdą zna­le­zioną muszlą, każ­dym wi­do­kiem, każ­dym wscho­dem słońca, każ­dym zej­ściem pod wodę, każdą zo­ba­czoną rybą. Ten stan du­cha trudno wy­tłu­ma­czyć dzi­siej­szym lu­dziom, któ­rzy znają tylko świat otwar­tych gra­nic” (Woj­ciech Ple­wiń­ski).

A jed­nak Kasi się udało.

Ry­szard Ko­zio­łek

IRE­NE­USZ KA­NIA

Me­cha­niczna do­sko­na­łość

KA­TA­RZYNA KU­BI­SIOW­SKA: Kto Pana na­uczył jeź­dzić na ro­we­rze?

IRE­NE­USZ KA­NIA: Sam się na­uczy­łem. W moim po­ko­le­niu i w moim mia­steczku nikt nas nie uczył. Wy­star­czyło, by gro­mada sied­mio-, ośmio­lat­ków do­rwała ro­wer... Wtedy każdy na wła­sną rękę pró­bo­wał jeź­dzić.

Trzeba było tylko ten ro­wer do­rwać – w po­ło­wie lat 40. to chyba nie była pro­sta sprawa.

Mia­łem o tyle do­brą sy­tu­ację, że w domu był ro­wer. Oj­ciec po­sia­dał przed­wo­jenną damkę, bar­dzo ciężką, wa­żyła z 20 ki­lo­gra­mów. Jako dziecko by­łem mi­krus, więc była dla mnie wy­zwa­niem. Uczy­łem się, gdy mia­łem sześć lat, do­brze to pa­mię­tam, bo wtedy uro­dziła się moja sio­stra. Sta­łem na pe­da­łach, a kie­row­nicę mia­łem nad głową. Ale na­uczy­łem się.

Tak od razu?

Nie obyło się bez dra­ma­tycz­nych przy­gód. Któ­re­goś dnia je­cha­łem na­szą ulicą, która na­zy­wała się Krótka, ale była nie tyle krótka, co bar­dzo stroma. Roz­pę­dzi­łem się mocno, a tu wi­dzę na­prze­ciwko sie­bie są­siadkę z dwoma wia­drami peł­nymi wody. Pę­dzę na nią i wiem, że musi na­stą­pić zde­rze­nie, bo jesz­cze nie umiem skrę­cać i ha­mo­wać. Wia­dra jej wy­pa­dły, prze­wró­ciła się, ja na nią, na nas ro­wer. Na­ro­biła wrza­sku. Ro­dzice i ja po­tem ją prze­pra­sza­li­śmy.

Pa­mięta Pan mo­ment, kiedy po­czuł, że pa­nuje nad ro­we­rem?

Tro­chę czasu mu­siało upły­nąć, do­póki nie do­sta­łem ro­weru na mój wy­miar. A to zda­rzyło się po dwóch la­tach. Wtedy po­czu­łem się pa­nem ro­weru i za­czą­łem na nim wy­czy­niać akro­ba­tyczne cuda: jazda na jed­nym kole, jazda bez trzy­ma­nia kie­row­nicy, sto­jąc na pe­da­łach... Usi­ło­wa­łem sta­nąć na­wet na rę­kach na kie­row­nicy, ale to mi się na szczę­ście ni­gdy nie udało, bo nie wiem, czy był­bym dziś w ca­ło­ści. W tam­tym cza­sie jeź­dzi­łem dużo z moim przy­ja­cie­lem. By­li­śmy ró­wie­śni­kami, mie­li­śmy tę samą fi­zyczną wy­dol­ność i po­ziom umie­jęt­no­ści.

Ważny jest przy­ja­ciel do wspól­nych po­dróży?

Ważny. Gdy wy­ru­sza się na dłuż­sze, mę­czące trasy i chce się je­chać szybko, a wieje wiatr, to nie­oce­nioną rze­czą jest zmie­nia­nie się na pro­wa­dze­niu. Ten pierw­szy wy­twa­rza za sobą w od­le­gło­ści pię­ciu-sze­ściu me­trów wo­rek próżni, w któ­rym jest mniej­szy opór po­wie­trza, więc je­dzie się o wiele ła­twiej, da się od­po­cząć. Ale przy­cho­dzi mo­ment, że trzeba kum­pla zmie­nić – wtedy od­po­czywa on. W ten spo­sób we dwójkę można bez więk­szego zmę­cze­nia po­ko­ny­wać dłu­gie od­le­gło­ści – to nie­sły­cha­nie wy­dajny sys­tem, dziś prak­ty­ko­wany w dru­ży­no­wych wy­ści­gach. A my jako dzieci sami go od­kry­li­śmy.

Długo ra­zem jeź­dzi­li­ście?

Do mo­jego 14. roku ży­cia, po­tem z domu wy­rwały mnie roz­ma­ite cho­roby. Do ro­dzin­nego Wie­lu­nia wró­ci­łem, by jako 18-la­tek zdać ma­turę. Ro­weru już nie mia­łem, lecz za­ją­łem się in­nym spor­tem – lek­ko­atle­tyką. Ska­ka­łem, rzu­ca­łem dys­kiem i oszcze­pem... To mnie po­chło­nęło. A w 1959 r. po­sze­dłem na stu­dia do Kra­kowa i tam za­czą­łem tre­no­wać pod­no­sze­nie cię­ża­rów. Na ro­wer po­now­nie wsia­dłem w 1969 r., za­trud­ni­łem się wtedy w Cen­tral­nym Ośrodku Chłod­nic­twa, prze­sie­dzia­łem tam sie­dem lat. Po­cząt­kowo pra­co­wa­łem jako do­ku­men­ta­li­sta, po­tem kie­row­nik ko­mórki współ­pracy z za­gra­nicą i RWPG. By so­bie uła­twić ży­cie, ku­pi­łem an­giel­skiego ty­lera z prze­rzutką trój­bie­gową. Miesz­ka­łem wtedy przy Bło­niach, na ul. Kra­szew­skiego. A mój za­kład pracy był przy ów­cze­snej ul. Dzier­żyń­skiego, dziś Lea. W la­tach 60. i 70. w Kra­ko­wie z ko­mu­ni­ka­cją było ma­ka­brycz­nie – prze­cią­żone tram­waje i au­to­busy nie­re­gu­lar­nie kur­su­jące. By do­stać się do pracy, mu­sia­łem ob­je­chać pół mia­sta. A na ro­we­rze po­ko­ny­wa­łem trasę na skróty, w pracy by­łem w kwa­drans.

Jak z Pana pół­wiecz­nej per­spek­tywy jazdy na ro­we­rze zmie­niły się w Pol­sce oby­czaje?

Jesz­cze w la­tach 60. rzad­ko­ścią był do­ro­sły jeż­dżący po mie­ście na ro­we­rze. Ja­sne, zda­rzali się na­rwańcy, któ­rzy lek­ce­wa­żyli kon­we­nanse. Uzna­wane jed­nak było to za dzi­wac­two, gdy stary chłop na sta­no­wi­sku wsia­dał na ro­wer. Zmie­niło się to ra­dy­kal­nie w ostat­nich la­tach, gdy na­stą­piła epoka ta­nich, gór­skich ro­we­rów, które można było ku­pić w każ­dym więk­szym su­per­mar­ke­cie. Wy­star­czały na je­den se­zon, bo to złom i nę­dza. Do­bry ro­wer kosz­tuje mi­ni­mum 2–3 ty­siące i wię­cej.

Na rynku ro­we­rów jest te­raz za­trzę­sie­nie – od ele­ganc­kich da­mek, przez te, na któ­rych jeź­dzi się na le­żąco, po wy­czy­nowe ko­la­rzówki.

Ja mam dwa ro­wery – stary, pro­duk­cji Ro­metu, tro­chę pod­ra­so­wany, jeż­dżę nim po mie­ście, i trek­kin­gowy, z prze­rzut­kami – trzy z przodu i osiem z tyłu, w su­mie 24 moż­liwe kom­bi­na­cje, spraw­dza się w każ­dych wa­run­kach te­re­no­wych.

A moda na ro­wer to jedna z nie­wielu do­brych mód, które się w Pol­sce przy­jęły. Bo my naj­chęt­niej ko­piu­jemy mody naj­gor­sze. Więc moda na ro­wer cie­szy mnie ogrom­nie. Wi­dzę dziś ob­razki, o któ­rych ma­rzy­łem całe ży­cie: ma­mu­się, ta­tu­sia i dwójkę baj­tli ja­dą­cych w rządku. Cała ro­dzina na ro­we­rach na do­brze urzą­dzo­nej ścieżce, bo ta­kie też zda­rzają się w Kra­ko­wie, np. ta pro­wa­dząca z Sal­wa­tora w stronę Wo­do­cią­gów. W Pol­sce to na­wet le­piej wy­gląda niż w Szwe­cji.

Na­prawdę? Prze­cież Szwe­cja sły­nie z kul­tury ro­we­ro­wej.

Też tak my­śla­łem. Do domu pracy twór­czej na Go­tlan­dii je­cha­łem z głową pełną ste­reo­ty­pów, m.in. do­ty­czą­cych tego, że Szwe­dzi to na­ród wy­jąt­kowo uspor­to­wiony. Sama Go­tlan­dia jest pła­ska, to ide­alne miej­sce do wy­cie­czek ro­we­ro­wych.

Kie­dyś wy­pusz­czam się na ca­ło­dniową jazdę ro­we­rem. Wy­jeż­dżam z mo­jego mia­steczka i mi­jam po dro­dze ro­dziny na ro­we­rach. Gdy ich mi­jam, oni ma­chają do mnie, a ja do nich. My­ślę: „No, rze­czy­wi­ście, ci Szwe­dzi to są uspor­to­wieni”. Jadę da­lej i po pół go­dzi­nie ro­bię so­bie prze­rwę. Sia­dam, piję wodę. I co wi­dzę? Ro­dzinę mo­ich Szwe­dów. Jadą da­lej, tyle że w au­to­bu­sie, z któ­rego ra­do­śnie mi ma­chają. Ich ro­wery są już te­raz w ba­gaż­niku. Wielcy spor­towcy – w ka­skach, w ochra­nia­czach, w ba­je­ranc­kich ko­stiu­mach. W Szwe­cji to się zda­rza na­gmin­nie. Śmiem twier­dzić, że to re­guła, bo ta­kich ro­dzin przez dwa mie­siące po­bytu spo­tka­łem mnó­stwo. Star­tują z naj­lep­szymi chę­ciami, a po­tem duch w nich upada. I au­to­busy na tę oko­licz­ność są przy­sto­so­wane – z tyłu mają ol­brzy­mie ko­sze na ro­wery. W Szwe­cji po­zby­łem się paru złu­dzeń; nie­które po­dróże kształcą.

A Po­lacy jak się za­cho­wują na ro­we­rach?

Co­raz le­piej. Po­nie­waż moda ro­we­rowa jest modą cy­wi­li­za­cyjną, na jej karku wjeż­dżają do Pol­ski wzorce za­cho­wań. To jest spo­łeczna prag­ma­tyka – ona wy­mu­sza pewne zwy­czaje. Choć z nimi też róż­nie bywa. Na fali mło­dzień­czej głu­poty, która w pew­nym wieku jest czymś na­tu­ral­nym, grupa pseu­do­wy­czy­now­ców po­trafi w tłu­mie jeź­dzić sla­lo­mem z naj­wyż­szą szyb­ko­ścią. Ta­kie sceny wi­dzi się na­wet w środku mia­sta, pro­szę za­ob­ser­wo­wać, co się dzieje na Rynku Głów­nym. Nie­bez­pieczna moda szcze­gól­nie dla pie­szych, któ­rzy, swoją drogą, też po­tra­fią za­cho­wać się nie­po­czy­tal­nie. Gdy jadę w ładną po­godę wzdłuż Wi­sły mocno ob­lę­żo­nym dep­ta­kiem, to na ścieżkę wy­zna­czoną dla ro­we­rów po­tra­fią znie­nacka wejść za­równo dzieci, jak i do­ro­śli. Ro­bią to w spo­sób gwał­towny, nie­spo­dzie­wa­nie wy­ry­wają się z tłumu i wpa­dają ro­we­rzy­ście pro­sto pod koło. Wiele razy w ostat­niej chwili mu­sia­łem ha­mo­wać. A raz mi się nie udało i wpa­dłem na 10-latka, który zbiegł na ścieżkę z górki. On wy­ko­zioł­ko­wał, ja wy­ko­zioł­ko­wa­łem, matka tego chłopca na­ro­biła wrza­sku, do­brze, że byli świad­ko­wie, bo ina­czej by mnie roz­nio­sła. W Pol­sce obo­wią­zuje za­sada ogra­ni­czo­nego do zera za­ufa­nia ro­we­rzy­sty do pie­szego, któ­rego czę­sto na­leży trak­to­wać jako po­ten­cjalne za­gro­że­nie.

Kie­rowcę auta też trzeba w ten spo­sób trak­to­wać?

To inna ka­te­go­ria. Sa­mo­chód jest ma­szyną dużą i ciężką, z de­fi­ni­cji jego kie­rowca znaj­duje się w po­zy­cji sil­niej­szego. Dużo bar­dziej nie­bez­pieczni są piesi. Bo z ro­we­rzy­stami wy­dają się po­zor­nie po­zo­sta­wać na po­zio­mie rów­no­ści. W sto­sunku do sa­mo­cho­dzia­rza z góry wiem, że po­zo­staję w po­zy­cji słab­szego.

Czy ist­nieje ide­alne miej­sce na świe­cie dla ro­we­rzy­sty?

Fran­cja ma zna­ko­mite drogi ro­we­rowe. Sporo jeź­dzi­łem po Pro­wan­sji, gdy w la­tach 90. by­łem w Ar­les, w ośrodku dla tłu­ma­czy. Ude­rzyło mnie wtedy, że z ro­we­rów ko­rzy­stała masa sta­rusz­ków, gro­mada pań i pa­nów w zna­ko­mi­tej for­mie, na­wet 80-, 90-lat­ków. Czło­wiek we Fran­cji nie musi się bać, że go sta­ra­nuje cię­ża­rówka ści­na­jąca za­kręt. Bo w Pol­sce jest ona nie­bez­pie­czeń­stwem re­al­nym – wiele razy w ostat­niej se­kun­dzie ucho­dzi­łem z ży­ciem, ska­cząc do rowu.

Ale we Fran­cji na ro­we­rzy­stę cze­kają inne za­sadzki. Choćby mi­stral, po­ry­wi­sty wiatr, do­liną Ro­danu pę­dzi z ol­brzy­mią szyb­ko­ścią. Kie­dyś je­stem na środku mo­stu z ni­ską ba­lu­stradą. I nie­spo­dzie­wa­nie po­czu­łem po­tężne ude­rze­nie w bok... Ura­to­wała mnie ru­tyna, to, że w ułam­kach se­kund za­pa­no­wa­łem nad kie­row­nicą. Bo ina­czej mi­stral zdmuch­nąłby mnie do wody. Wpraw­dzie umiem pły­wać, pew­nie bym się ura­to­wał, ale ro­wer by prze­padł na pewno.

Kiedy in­dziej wy­bra­łem się do Ma­il­lane, ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści Frédérica Mi­strala, wiel­kiego pro­wan­sal­skiego po­ety. Chcia­łem zwie­dzić jego dom ro­dzinny. Z Ar­les to za­le­d­wie 20 ki­lo­me­trów na pół­noc, a je­cha­łem dwie go­dziny, z prze­ciętną pręd­ko­ścią 10 km/h. Nie dało się szyb­ciej, mi­stral wiał mi pro­sto w twarz, mo­men­tami sta­wiało mnie w miej­scu. Na­to­miast z po­wro­tem tę trasę zro­bi­łem w pół go­dziny, czyli je­cha­łem z prze­ciętną pręd­ko­ścią 40 km/h. I to jest roz­kosz. Czło­wiek je­dzie sam, wiatr go nie­sie...

An­drzej Bob­kow­ski za oku­pa­cji prze­mie­rzył na ro­we­rze Fran­cję. W „Szki­cach piór­kiem” na­pi­sał, że w cza­sie upa­ja­ją­cej jazdy prze­sta­wało go wszystko ob­cho­dzić, do­świad­czał praw­dzi­wej wol­no­ści. Ale Bob­kow­ski w cza­sie wy­praw ro­we­ro­wych też dużo roz­my­ślał. Pan też wtedy się za­sta­na­wia nad prze­kła­dami, nad któ­rymi Pan pra­cuje?

Zda­rzało się. Przed wielu laty by­łem w Za­ko­pa­nem, gdzie pi­sa­łem tekst o Mi­la­re­pie. W pew­nym mo­men­cie utkną­łem, po­ja­wił się pro­blem, nie mia­łem po­ję­cia, jak ten wą­tek ugryźć. Już w Kra­ko­wie po­je­cha­łem na dłuż­szą wy­prawę do Wa­do­wic i zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie coś mi się w mó­zgu otwo­rzyło i wpa­dłem na po­trzebny mi trop. Wró­ci­łem do domu i tekst skoń­czy­łem.

Ale za­zwy­czaj o pracy nie my­ślę. Gdy je­stem w pięk­nej oko­licy, sta­ram się zjed­no­czyć z nią du­chowo. To jest dla mnie naj­istot­niej­sze.

Jak z per­spek­tywy ro­weru wy­gląda świat?

Lu­bię ro­wer, bo w isto­cie lu­bię po­dró­żo­wać. Co ro­zu­miem przez po­droż? Nie to, co za­zwy­czaj ro­bimy w cza­sie wa­ka­cji. Nie jest po­dróżą to, że wsia­dasz do sa­mo­lotu, a po dwóch go­dzi­nach lą­du­jesz w in­nym świe­cie. Dla mnie po­dróż to moż­li­wość, bym mógł wszystko wkoło za­uwa­żyć. Bym ja­dąc koło lu­dzi, mógł wi­dzieć ich twa­rze i sły­szeć, co mó­wią. To wła­śnie za­pew­nia mi ro­wer. I jesz­cze za­pew­nia to wę­drówka pie­sza, wła­ści­wie moja ulu­biona forma po­dróży; zda­rzało mi się w je­den dzień zro­bić pie­szo trasę do Kal­wa­rii Ze­brzy­dow­skiej i z po­wro­tem. A gdy na ro­we­rze je­dzie się z pręd­ko­ścią 15–20 km/h, to nie wy­rywa cię to ze świata, tylko cały czas się jest z nim spo­jo­nym. Czło­wiek utrzy­muje to samo tempo.

Spo­tkał Pan w cza­sie swo­ich ro­we­ro­wych po­dróży waż­nych dla sie­bie lu­dzi?

Prawdę mó­wiąc, nie mam zbyt­niej po­trzeby kon­taktu z ludźmi, je­stem ra­czej ty­pem aspo­łecz­nym. Ta kwa­li­fi­ka­cja idzie za mną od dziecka. Gdy mama wra­cała z wy­wia­dó­wek, przy­no­siła na mój te­mat trzy opi­nie. Pierw­sza, pro­szę wy­ba­czyć, że zdolny. Druga, że aspo­łeczny. Trze­cia, że krnąbrny.

Gdy jadę ro­we­rem, chcę wi­dzieć i sły­szeć świat. Lu­dzie są tylko jego ele­men­tem. Czy po­trze­bo­wa­łem po­mocy na dro­dze? Ni­gdy. Wiem po pro­stu, że gdy jadę na dłuż­szą trasę, mam za­brać pompkę, za­pa­sową dętkę, ze­staw do ła­ta­nia dę­tek, wen­tyl oraz dwa klu­cze ro­we­rowe. To kwe­stia do­świad­cze­nia – po Kra­ko­wie i oko­li­cach prze­jeź­dzi­łem od 1969 r. grubo po­nad 100 ty­sięcy ki­lo­me­trów.

Pro­wa­dzi Pan na ten te­mat za­pi­ski?

Za­pi­suję, ja­kie trasy i ile zro­bi­łem ki­lo­me­trów w jed­nym roku. Pro­szę spoj­rzeć, tu mam ka­len­da­rzyk z ze­szłego roku, w każ­dym mie­siącu jest no­tatka. W lu­tym – nic. W marcu – 71. W kwiet­niu – 55. W maju – 164. W czerwcu – 162. W lipcu – 290. W sierp­niu – 180. We wrze­śniu – 95. W paź­dzier­niku – 34. W li­sto­pa­dzie – 27. Je­sie­nią po­goda jest już nie­od­po­wied­nia. Gdy jest zimno, nie jeż­dżę, wtedy cią­gle mi ciek­nie z nosa, mu­szę się­gać po chu­s­teczkę, a to już żadna przy­jem­ność.

W su­mie w 2017 r. wy­szło około 1200 ki­lo­me­trów. Mało. W ostat­nich la­tach wła­śnie po­goda mi nie po­zwala na wię­cej. Jesz­cze 10 lat temu w roku po­ko­ny­wa­łem w ciągu se­zonu od 2 do 3 ty­sięcy ki­lo­me­trów. A sta­ty­styki pro­wa­dzę z cie­ka­wo­ści, chcę być zo­rien­to­wany. To stary na­wyk z pod­no­sze­nia cię­ża­rów, gdzie za­pi­suje się każdą tonę. Poza wszyst­kim, gdy ma się dane, można so­bie usta­wić tre­ning.

Przy któ­rym ki­lo­me­trze za­czyna Pan od­czu­wać zmę­cze­nie?

Nie wiem, czy pani w to uwie­rzy, ale je­stem czło­wie­kiem, który pra­wie się nie mę­czy. I przez 60 lat tre­no­wa­nia spor­tów, w tym in­ten­syw­nego pod­no­sze­nia cię­ża­rów, może ze dwa-trzy razy po­czu­łem zmę­cze­nie. Kie­dyś w gó­rach sze­dłem 12 go­dzin – od ósmej do dwu­dzie­stej – ostrego mar­szu. Wtedy czu­łem się rze­czy­wi­ście zmę­czony. Ob­ja­wiało się to w ten spo­sób, że całą noc nie zmru­ży­łem oka. W każ­dym ra­zie fi­zyczny wy­si­łek mnie nie mę­czy.

A in­te­lek­tu­alny?

Szcze­rze po­wie­dziaw­szy – też nie. Lu­dzie po­ma­wiają mnie o różne ta­lenty, zwłasz­cza do ję­zy­ków, mó­wię swo­bod­nie dzie­się­cioma, w dwu­dzie­stu czy­tam. Ale ja mam dość słabą pa­mięć me­cha­niczną – w je­den dzień wku­wa­łem słówka, a w drugi kom­plet­nie ich nie pa­mię­ta­łem. Mu­sia­łem zna­leźć nie­kon­wen­cjo­nalne me­tody na­uki, to już jed­nak inna hi­sto­ria. Mam je­den ta­lent, do któ­rego chęt­nie się przy­znaję: po­tra­fię pra­co­wać in­ten­syw­nie przez długi czas. Bez zmę­cze­nia.

Dla pracy in­te­lek­tu­al­nej ważna jest kon­dy­cja fi­zyczna?

Bar­dzo. Gdy spo­ty­kam się z mło­dymi ludźmi, któ­rzy mają am­bi­cje pra­co­wać in­te­lek­tu­al­nie, mó­wię im, by dbali o fi­zyczną kon­dy­cję. To nie­by­wale po­maga w każ­dej pracy.

Tę mą­drość wy­niósł Pan z domu ro­dzin­nego?

Nie – ona sama do mnie przy­szła. I na­ło­żyła się na moją ce­chę fi­zjo­lo­giczną: umi­ło­wa­nie ru­chu. Od dzie­ciń­stwa roz­pie­rała mnie ener­gia, wy­czy­nia­łem sztuki akro­ba­tyczne, po drze­wach ła­zi­łem jak małpa, na­uczy­łem się cho­dzić po li­nie. Ta ogólna spraw­ność mi zo­stała, do dzi­siaj je­stem w sta­nie pod­cią­gnąć się na drążku z ob­cią­że­niem 30 ki­lo­gra­mów, kie­dyś to było 50 ki­lo­gra­mów.

Za­wsze mia­łem żyłkę ry­zy­kanta, jako sied­mio­la­tek uwiel­bia­łem cho­dzić po skraju da­chu. A to, że chłopcy nie mają dziś moż­li­wo­ści re­ali­zo­wa­nia w na­tu­ralny spo­sób wy­siłku fi­zycz­nego, uwa­żam za wielki brak w ich dzi­siej­szym wy­cho­wa­niu. Słaba spraw­ność fi­zyczna u chło­paka pro­wa­dzi do tego, że czuje się on nie­do­łęgą. A to w pa­skudny spo­sób od­kształca jego psy­chikę. W do­ro­sło­ści może to za­pro­cen­to­wać agre­sją, także w ro­dzi­nie. Bo agre­sywny męż­czy­zna to słaby męż­czy­zna. Kiedy jest silny i ma tego świa­do­mość – ni­gdy nie skrzyw­dzi na­wet mu­chy. Mó­wię to z całą od­po­wie­dzial­no­ścią – jako ten, który przez dzie­siątki lat ob­ra­cał się w śro­do­wi­sku lu­dzi sil­nych. Oni mieli po­czu­cie, że siła jest ich za­da­niem – obo­wiąz­kiem wo­bec słab­szych.

Czy wi­dział Pan pro­jekt ro­weru Le­onarda da Vinci?

Wi­dzia­łem! Gdy 10 lat temu z żoną zwie­dza­li­śmy To­ska­nię, tra­fi­li­śmy do jego mu­zeum w Vinci, gdzie, ku mo­jemu zdu­mie­niu, zo­ba­czy­łem re­plikę ro­weru Le­onarda. Choć re­plika to za dużo po­wie­dziane, ist­niał prze­cież tylko jego ry­su­nek, od­kryty cał­kiem nie­dawno. Na jego pod­sta­wie w drew­nie wy­ko­nano mo­del ro­weru. I on jest taki sam jak ro­wer, który znamy, po­siada wszyst­kie jego ele­menty – kie­row­nicę, prze­kład­nię, koła zę­bate, łań­cuch, pe­dały... Tym­cza­sem ro­wer no­wo­cze­sny wy­wo­dzi się od tych bie­go­wych, jesz­cze bez prze­kładni, wy­my­ślo­nych przez Fran­cu­zów w XVIII wieku. Na­pę­dzało się je no­gami, jak dziś ro­werki dla dzieci.

Czyli da Vinci wy­prze­dził czas. A czy po­doba się Panu ro­wer jako forma?

Po­dzi­wiam ro­wer jako jedną z naj­do­sko­nal­szych kon­struk­cji in­ży­nier­skich. To może brzmieć dziw­nie w epoce, w któ­rej mamy taką masę wy­ra­fi­no­wa­nych urzą­dzeń. Ale jed­nym z naj­waż­niej­szych wy­znacz­ni­ków do­sko­na­ło­ści me­cha­nicz­nej urzą­dze­nia jest sto­su­nek ener­gii wło­żo­nej, czyli bio­lo­gicz­nej – ludz­kich mię­śni – do ener­gii otrzy­ma­nej, czyli ki­ne­tycz­nej, któ­rej po­sta­cią jest ruch. Ro­wer ma jedną z naj­do­sko­nal­szych pro­por­cji tego kry­te­rium. Dla po­rów­na­nia – w kla­sycz­nym pa­ro­wo­zie ta pro­por­cja wy­ra­żała się w 5 pro­cen­tach, ro­wer ma ją rzędu 40 pro­cent. To jedna z naj­do­sko­nal­szych ma­szyn, które czło­wiek wy­na­lazł, choć w kon­struk­cji bar­dzo pro­sta. Nie­za­śmie­ca­jąca śro­do­wi­ska, nie­wy­twa­rza­jąca ha­łasu, zaj­mu­jąca mało prze­strzeni. To są kry­te­ria, które ja­kiś czas temu zo­stały przez in­ży­nie­rów usta­lone jako je­den z ele­men­tów skła­da­ją­cych się na to, co na­zy­wamy no­wo­cze­sną kon­struk­cją. Więc mój po­dziw dla ro­weru ma kom­po­nentę my­śle­nia in­ży­nier­skiego.

IRE­NE­USZ KA­NIA (1940–2023) był fi­lo­lo­giem, tłu­ma­czem i ese­istą. Prze­kła­dał z szes­na­stu ję­zy­ków no­wo­żyt­nych i sta­ro­żyt­nych, m.in. Cio­rana, Elia­dego, Ben­ja­mina, Fla­wiu­sza Fi­lo­stra­tosa, pi­sma bud­dyj­skie oraz he­braj­skie. Au­tor księgi wy­pi­sów sta­ro­bud­dyj­skich „Mut­tāvali”. Lau­reat licz­nych na­gród i od­zna­czeń, m.in. Na­grody Pre­zy­denta Mia­sta Gdań­ska za Twór­czość Trans­la­tor­ską im. T. Boya-Że­leń­skiego.

MI­CHAŁ ZA­BŁOCKI

Ho­nor i gra w łapki

KA­TA­RZYNA KU­BI­SIOW­SKA: Wró­cić do szer­mierki po trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niej prze­rwie?

MI­CHAŁ ZA­BŁOCKI: Za­czy­na­łem pod ko­niec lat 70. i za­koń­czy­łem ka­rierę, bę­dąc jesz­cze ju­nio­rem. A te­raz star­tuję jako we­te­ran. Ten se­zon roz­po­czą­łem w ka­te­go­rii 60+ i z tej oka­zji po­sta­no­wi­łem po­wal­czyć tro­chę za gra­nicą. Po­je­cha­łem na trzy tur­nieje Pu­charu Eu­ropy i zdo­by­łem od razu dwa złota: w Ma­dry­cie i Lon­dy­nie. Kto wie, czy waż­niej­sza nie była jed­nak pierw­sza wy­cieczka i sre­bro, które wy­wio­złem z EVF Cir­cuit z Bu­da­pesztu, bo Bu­da­peszt to sto­lica eu­ro­pej­skiej sza­bli. Przede mną już nie­ba­wem udział w Mi­strzo­stwach Pol­ski i w Dru­ży­no­wych Mi­strzo­stwach Eu­ropy, a na je­sieni mi­strzo­stwa świata w Du­baju. 

In­ten­syw­nie.

Nie było tak od razu. Wró­ci­łem do szer­mierki w wieku 55 lat, ale w Kra­ko­wie nie było klubu i na tre­ningi mu­sia­łem jeź­dzić do So­snowca. Cho­dziło mi po gło­wie utwo­rze­nie Cen­trum Sza­bli, ale nie mia­łem miej­sca i by­łem sam. A po­tem zda­rzyło się na­gle, że przy­gar­nęła mnie Hala Stu­le­cia Cra­co­vii i nie­mal jed­no­cze­śnie po­ja­wił się w mie­ście zna­ko­mity tre­ner Ja­nusz Ta­ran­czew­ski, który co prawda po dwóch la­tach mu­siał wy­je­chać, ale roz­ruch się od­był i te­raz już wła­śnie czwarty rok działa przy klu­bie Cra­co­via 1906 sek­cja sza­bli dla dzieci i dla do­ro­słych. Naj­faj­niej­sze w su­mie jest to, że ra­zem z dziećmi garną się do nas ich ro­dzice.

A w To­bie co się zmie­niło?

Do­piero nie­dawno na­uczy­łem się prze­gry­wać. Nie­umie­jęt­ność prze­gry­wa­nia do­skwie­rała mi już jako dziecku. Może dla­tego, że zbyt ła­two mi po­szło na po­czątku. Roz­po­czą­łem od zwy­cię­stwa w ogól­no­pol­skiej Olim­pia­dzie Mło­dzieży, a po­tem przez nie­mal 10 lat nie scho­dzi­łem z pu­dła i to nie tylko w Pol­sce, ale czę­sto i na świe­cie. A jed­nak, cho­ciaż w spo­rcie cho­dzi ge­ne­ral­nie o zdo­by­cie mi­strzo­stwa olim­pij­skiego, to prze­cież am­bi­cje kosz­tują, a każda po­rażka wiąże się z roz­go­ry­cze­niem. Wła­ści­wie każdy za­wod­nik prze­grywa 90 pro­cent za­wo­dów. Bo już dru­gie miej­sce to prze­grana. Więc sztuki prze­gry­wa­nia uczyć się trzeba od dziecka.

Nie uczył Cię tego Twój oj­ciec – Woj­ciech Za­błocki, czte­ro­krotny me­da­li­sta olim­pij­ski w sza­bli?

Tata nie był moim tre­ne­rem. Jako dziecku po­ka­zał mi tylko pod­stawy. Sam wszyst­kie swoje prze­grane ogrom­nie prze­ży­wał i w ogóle był ner­wowy. Miał jedną bar­dzo do­brą ce­chę: ro­bił wiele rze­czy na­raz. Z szer­mierki prze­ska­ki­wał do ar­chi­tek­tury, z ar­chi­tek­tury do ma­lo­wa­nia, z ma­lo­wa­nia do pi­sa­nia ksią­żek. Swoją psy­chikę sta­bi­li­zo­wał dzięki temu, że nie sie­dział w jed­nym pro­ble­mie. Po po­rażce mógł prze­sko­czyć w re­jon, który gwa­ran­tuje suk­ces. Ale taki me­cha­nizm obronny ma też swoje wady.

Ja­kie?

Nie ce­le­bruje się zwy­cięstw. Po­wstaje na­wyk szyb­kiego prze­rzu­ca­nia się do in­nego świata i do in­nych za­dań bez względu na to, czy się wy­grywa, czy prze­grywa. Taty olim­pij­skie pu­chary i me­dale miały miej­sce w domu, ale nie były wy­eks­po­no­wane. Jako dziecko lu­bi­łem je oglą­dać. Wszyst­kie tra­fiły do Mu­zeum Sportu. W ro­dzin­nym domu zo­stały tylko moje pu­chary z lat 80., kiedy jeź­dzi­łem na za­wody szer­mier­cze. I te moje pu­chary były bar­dziej efek­towne niż pu­chary ojca z lat 50. i 60. Wiąże się z tym aneg­dota. Opo­wie­dzieć?

Ba!

Cztery lata temu, po śmierci taty, po­rząd­ko­wa­łem dom ro­dzi­ców. Moje pu­chary wrzu­ci­łem do kon­te­nera na śmierci sto­ją­cego przed bramą wej­ściową – były już tak roz­kle­ko­tane, że ża­łość brała. Za go­dzinę do­sta­łem te­le­fon od mo­jej sio­stry miesz­ka­ją­cej w Sta­nach: „Mi­chał, ty wy­rzu­casz pa­miątki po ro­dzi­cach?”. Mu­sia­łem się gę­sto tłu­ma­czyć, że to po mnie. Ktoś, kto pra­co­wał na­prze­ciwko, do­niósł in­we­storce, którą była ko­le­żanka sio­stry, i to ona wła­śnie dała sy­gnał, co się dzieje. Za­iste, glo­balna wio­ska.

Uni­kasz ce­le­bry.

Nie lu­bię pu­cha­rów, me­dali i zło­tych płyt. Ni­czego nie ko­lek­cjo­nuję. Ru­szam za­wsze po nowe do­świad­cze­nia. Z tym prze­gry­wa­niem jest tak: je­śli wy­zna­czysz so­bie zbyt wy­so­kie cele, to z pew­no­ścią cię prze­ro­sną. Tre­no­wa­łem tę samą dys­cy­plinę, co oj­ciec. Cały czas by­łem po­rów­ny­wany. Sam się po­rów­ny­wa­łem i za wszelką cenę chcia­łem go prze­ści­gnąć. Szło do­brze, ale nie aż tak do­brze. Nie by­łem naj­lep­szy na świe­cie. Te­raz wi­dzę, że bra­ko­wało mi cier­pli­wo­ści. Srebrny me­dal to też suk­ces. Nie za­wsze musi być złoto. Na­wet do­świad­czeni tre­ne­rzy czę­sto nie za bar­dzo wie­dzą, jak to z za­wod­ni­kiem prze­pra­co­wy­wać. Ja się sza­mo­ta­łem. Ro­dzice do­stali ode mnie za­kaz przy­cho­dze­nia na za­wody, nie chcia­łem stre­so­wać się ich obec­no­ścią.

Inne wspo­mnie­nia z tam­tego czasu?

W li­ceum mia­łem ab­sen­cję na po­zio­mie 50 pro­cent i gwa­ran­to­wane od­py­ty­wa­nie ze wszyst­kiego, jak tylko się po­ja­wi­łem – przez te tre­ningi i za­wody. Two­rzy­li­śmy naj­lep­szą dru­żynę w Pol­sce i jedną z naj­lep­szych na świe­cie, na po­czątku w Ma­ry­mon­cie War­szawa, po­tem prze­nie­śli­śmy się do Le­gii. Zo­ba­czy­łem ka­wał świata, co za PRL-u ucho­dziło za luk­sus. I wia­domo, jak w tam­tych cza­sach jeź­dziło się za gra­nicę: naj­pierw się ku­po­wało, po­tem się sprze­da­wało. In­te­resy ro­bi­łem głów­nie na ka­wio­rze.

Tylko do­bre wspo­mnie­nia?

Złą stroną sportu było to, że za ko­muny śro­do­wi­sko ge­ne­ral­nie było mocno zal­ko­ho­li­zo­wane. Jak zresztą więk­szość śro­do­wisk. Ale tre­no­wać prze­sta­łem z zu­peł­nie in­nego po­wodu: cho­roby Scheu­er­manna. Od­wap­nie­niu ule­gają ko­ści krę­go­słupa, po­więk­szają się prze­strze­nie mię­dzy­krę­gowe i wy­su­wają się dyski. Ja mam wie­lo­po­zio­mową, ma­sywną dys­ko­pa­tię. W pew­nym mo­men­cie wy­lą­do­wa­łem na­wet w szpi­talu bez czu­cia w le­wej no­dze. Sporo czasu mi­nęło, za­nim do­sze­dłem do sie­bie. No ale wtedy, w wieku 21 lat, skoń­czy­łem ka­rierę. Fi­zjo­te­ra­pia była na dość ni­skim po­zio­mie, dziś pew­nie do­stał­bym od­po­wied­nie ćwi­cze­nia i mógł­bym na­dal tre­no­wać.

Nie prze­ry­wał­byś ka­riery?

Szer­mierkę można upra­wiać wy­czy­nowo na­wet do czter­dziestki. Co cie­kawe, po­tem po­ja­wiają się inne pro­blemy zdro­wotne niż te, które zwy­kle eli­mi­nują z wy­czynu za młodu, i te sprzed lat nie wy­dają się już aż tak straszne. Może bym nie prze­rwał. I może byłby to błąd. Bo jed­nak po za­koń­cze­niu ka­riery mo­głem spo­koj­nie udać się na ob­szary in­nych mo­ich za­in­te­re­so­wań, w któ­rych nie by­łem po­rów­ny­wany z żad­nym z ro­dzi­ców. Zresztą w du­żej mie­rze z obawy przed po­rów­na­niami nie zo­sta­łem także ak­to­rem.

By nie być po­rów­ny­wany ze swoją mamą – Aliną Ja­now­ską, znaną m.in. z roli w kul­to­wej „Woj­nie do­mo­wej”?

Mama była wielką gwiazdą. Każde po­rów­na­nie by­łoby dla mnie miaż­dżące. Zresztą ani ak­tor­stwo, ani tym bar­dziej gwiaz­dor­stwo ni­gdy nie bu­dziły we mnie po­żą­da­nia. Choć to wła­śnie mama uwa­żała, że po­wi­nie­nem zo­stać ak­to­rem.

Szer­mierka ma chyba sporo wspól­nego z ak­tor­stwem.

Ak­tor­stwem można wiele nad­ro­bić, ale się nim nie wy­grywa. Bar­dziej li­czy się wy­czu­cie tempa i rytmu. One są pod­stawą szer­mierki. I re­fleks. Szcze­gól­nie jest to istotne w sza­bli, czyli broni szyb­kiej, w któ­rej nie ma czasu na to, by mo­zol­nie przy­go­to­wy­wać ak­cje. Wszystko dzieje się w ułam­kach se­kund. Trzeba być bar­dzo do­brze przy­go­to­wa­nym fi­zycz­nie i re­ak­cja na ruch prze­ciw­nika po­winna od­by­wać się bły­ska­wicz­nie.

Jak to osią­gnąć?

Za­kła­dam plan i go re­ali­zuję. Tyle że wy­grać to nie jest ża­den plan, tylko efekt. Więc w moim przy­padku klu­czowe jest za­ło­że­nie: do czego dążę w tej walce? Co chcę zmie­nić i co po­pra­wić w swo­ich ak­cjach? I z tego wła­śnie sam się roz­li­czam, a nie z wy­gra­nej czy prze­gra­nej. Otrzy­mane tra­fie­nia są tylko sy­gna­łami, że coś nie działa. To jest wła­śnie naj­waż­niej­sza praca: zro­zu­mieć sie­bie i sy­tu­ację, w któ­rej ak­tu­al­nie się znaj­duję.

Wal­czy­łeś z oj­cem?

Tak. Przez wiele lat. Po­cząt­kowo trudno mi było go tra­fić, po­tem role się od­wró­ciły. Nie pa­mię­tam, kiedy do­kład­nie. Trudno mu było zmie­nić na­wyki, on już nie ewo­lu­ował, a szer­mierka stale się zmie­nia. Je­śli nie na­dą­żasz – od­pa­dasz. Co­raz trud­niej było mu wal­czyć, a jed­nak ca­łymi la­tami przy­cho­dził na tre­ningi. Nie przej­mo­wał się po­raż­kami. Wal­czył bar­dziej z na­ra­sta­ją­cymi sła­bo­ściami niż z prze­ciw­ni­kami. Na­le­żał do po­ko­le­nia o bar­dzo sil­nym eto­sie spor­towca. To byli lu­dzie za­har­to­wani w bo­jach z prze­ciw­no­ściami losu i za­an­ga­żo­wani bez reszty w to, co ro­bią. Za­znali Pol­ski mię­dzy­wo­jen­nej, prze­żyli traumę oku­pa­cji i nie da­wali się tak ła­two stłam­sić ko­mu­nie. Taki był on, taka była mama.

A Twoje po­ko­le­nie?

My, wy­cho­wani w nie­zmien­nej sza­ro­ści nie­do­boru, to już zu­peł­nie inni lu­dzie. Do po­czu­cia wol­no­ści mu­sie­li­śmy mo­zol­nie do­cho­dzić i wciąż do­cho­dzimy. I wciąż wiele nam bra­kuje. Kilka dni temu na kur­sie sę­dziow­skim, w któ­rym obec­nie uczest­ni­czę, je­den z ko­le­gów prze­czy­tał frag­ment szer­mier­czego re­gu­la­minu i tam jest na­pi­sane, że szer­mie­rze mają kie­ro­wać się ho­no­rem. Zła­pa­li­śmy się za głowy. Kiedy to było pi­sane? Czy te­raz kto­kol­wiek my­śli po­dob­nie? Ale sala szer­mier­cza i szer­mier­czy świat to jed­nak wciąż inna rze­czy­wi­stość. Tu­taj li­czy się sku­tecz­ność, ale li­czą się też ide­ały. A sę­dzia może dać żółtą, czer­woną lub na­wet czarną kartkę i wy­rzu­cić z za­wo­dów za nie­spor­towe za­cho­wa­nie.

Czyli ja­kie?

No wła­śnie, to jest py­ta­nie. W re­gu­la­mi­nie nie zo­stało to do­pre­cy­zo­wane. Więc w śro­do­wi­sku szer­mier­czym za­kła­damy, że wiemy, w czym rzecz. Je­śli za­wod­nik nie przy­wita się lub nie po­że­gna z roz­tar­gnie­nia, nic mu nie grozi. Ale je­żeli zrobi to zło­śli­wie...

Uczysz tego swoje dzieci?

Moje dzieci za­częły bar­dzo wcze­śnie, z chwilą gdy otwo­rzy­łem Cen­trum Sza­bli. Alina miała po­nad cztery lata, Ignacy – po­nad pięć. Mi­nęły trzy lata i na­dal chcą cho­dzić na tre­ningi. Uwa­żam to za suk­ces, choć okres buntu w ich ży­ciu jesz­cze nie nad­szedł – wszystko przed nami. Oczy­wi­ście zda­rzają się pro­te­sty i ma­ru­dze­nia, to jest nie­unik­nione. W pracy z dziećmi ważne jest, by nie do­pro­wa­dzić do prze­sytu, by sport nie ko­ja­rzył się im z nudą i ka­torgą. Ja sam za­czą­łem tre­no­wać jako 11-la­tek. Dziś na­bór za­czyna się za­zwy­czaj w pierw­szej kla­sie szkoły pod­sta­wo­wej. Ale i wcze­śniej można kształ­cić dziecko w tym kie­runku.

Od kiedy?

Od 3. do 6. roku ży­cia mamy nie­po­wta­rzalną moż­li­wość po­pra­wie­nia neu­ro­prze­kaź­nic­twa u dzieci. Je­śli na­uczymy ich szyb­kich re­ak­cji, re­fleks się trwale po­prawi. Nie stracą go w przy­szło­ści. A już dzieci po­wy­żej 8. roku ży­cia nie mają tej zdol­no­ści. Wy­star­czą pro­ściut­kie ćwi­cze­nia: np. gra w łapki, chwy­ta­nie rzu­ca­nej rę­ka­wicy, spa­da­ją­cych przed­mio­tów, ringo, sprinty i wszel­kie tzw. re­fleksy, na­wet te stricte sza­blowe, jak pa­rada-ri­po­sta, czyli za­słona-od­po­wiedź.

Mój 90-letni oj­ciec na nie­spełna rok przed śmier­cią za­dał mi pod­chwy­tliwe py­ta­nie, na które nie umia­łem od­po­wie­dzieć: „Wiesz, co jest naj­waż­niej­sze w ży­ciu? – spy­tał. – Re­fleks”. I miał ra­cję.

Jak się ma do tego psy­chika?

Są za­wod­nicy, któ­rzy tech­nicz­nie są gorsi, za to mają od­por­ność psy­chiczną i dla nich nie ma pro­blemu, że prze­gry­wają 3–9. Taki gość za­wsze bę­dzie da­lej wal­czył i wy­gra 10–9. Ale są i tacy, któ­rzy przy sta­nie 3–5 się pod­da­dzą. Ważna jest umie­jęt­ność sku­pie­nia na sa­mym so­bie, a nie na sy­tu­acji czy prze­ciw­niku. Każdy z ła­two­ścią wy­chwyci błędy u in­nych, ale u sie­bie ich nie do­strzega. Szer­mierką rzą­dzi ewan­ge­liczna za­sada: naj­pierw po­sta­raj się po­zbyć wła­snych błę­dów, a do­piero po­tem zaj­mij się wy­szu­ki­wa­niem błę­dów prze­ciw­nika. Zresztą wtedy o wiele ła­twiej je do­strzec.

Twoje tre­ningi?

W ty­go­dniu dwa stricte szer­mier­cze po pół­to­rej go­dziny. A do tego co­dzien­nie wy­ko­nuję wła­sne ćwi­cze­nia, które mają spo­wo­do­wać, że będę w sta­nie zro­bić tre­ning spe­cja­li­styczny. Trzeba pa­mię­tać, że naj­waż­niej­szy nie jest ani czas trwa­nia tre­ningu, ani in­ten­syw­ność, lecz po­wta­rzal­ność. Jak w każ­dej dzie­dzi­nie ży­cia. I do­brze jest wie­dzieć, że ist­nieją róż­nice po­mię­dzy ćwi­cze­niami roz­grze­wa­ją­cymi, si­łowo-szyb­ko­ścio­wymi i roz­cią­ga­ją­cymi. W za­sa­dzie może so­bie uło­żyć cały dzień pod ten typ ćwi­czeń.

Co ra­dzisz?

Rano do­brze jest wy­ko­ny­wać ćwi­cze­nia jak na po­czątku tre­ningu – roz­grze­wa­jące: po­wol­nie uru­cha­miać ko­lejno wszyst­kie stawy przez ob­roty, a mię­śnie przez za­ci­ska­nie albo ro­lo­wa­nie. Koło po­łu­dnia do­brze by było wy­ko­ny­wać ćwi­cze­nia si­łowo-szyb­ko­ściowe – to mogą być pompki, skoki, sprinty. Wie­czo­rem ćwi­cze­nia wy­łącz­nie do­tle­nia­jące i roz­cią­ga­jące, jak spo­kojny mar­szo­bieg. W ten spo­sób można zro­bić sku­teczny, efek­tywny tre­ning zło­żony z trzech kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wych blo­ków. Ale pod­kre­ślam raz jesz­cze: ważna jest sys­te­ma­tycz­ność i kon­se­kwen­cja, bo tre­ning spe­cja­li­styczny jest eks­plo­atu­jący, także ze względu na to, że je­ste­śmy ubrani w wiele cięż­kich warstw. Biały strój szer­mier­czy wy­gląda nie­win­nie, ale jak się go po­za­pina, po­za­myka, za­łoży ma­skę, za­cznie się ru­szać w przy­spie­szo­nym tem­pie, to po kil­ku­na­stu mi­nu­tach czło­wiek ma dość. Do tego trzeba być przy­go­to­wa­nym.

Jak przez te trzy­dzie­ści pięć lat zmie­niła się szer­mierka?

Przede wszyst­kim zmie­niły się prze­pisy i tech­no­lo­gia. W mo­jej mło­do­ści flesz – dy­na­miczna ak­cja wy­ko­nana w do­brym tem­pie – był pod­stawą szer­mier­czych ak­cji. Ale go nad­uży­wano, po­wo­do­wał mnó­stwo bie­gów po plan­szy i sza­bla stała się nie do znie­sie­nia. Więc pod ko­niec lat 80. zo­stał za­bro­niony. Zo­stała też wpro­wa­dzona sza­bla elek­tryczna. Jej plu­sem jest to, że po­ja­wia się mniej nie­ści­sło­ści w sę­dzio­wa­niu, mi­nu­sem, że sprzęt stał się trzy razy droż­szy.

Trzeba się do­szka­lać?

Naj­le­piej sa­memu, sta­jąc na plan­szy, by zmie­nić przy­zwy­cza­je­nia. Poza sa­tys­fak­cją i próbą utrzy­ma­nia spraw­no­ści fi­zycz­nej – to jest trzeci ważny po­wód, dla któ­rego wal­czę jako we­te­ran – by stale we­ry­fi­ko­wać na so­bie stare i nowe ak­cje, kon­cep­cje i spo­soby walki. Wy­daje mi się to ko­nieczne przy kształ­ce­niu na­stęp­nych po­ko­leń sza­bli­stek i sza­bli­stów.

A psy­chiczna od­por­ność dzieci?

Trzeba nad nią pra­co­wać i spo­koj­nie tłu­ma­czyć, co jest ważne, a co nie. Ge­ne­ral­nie dzieci uwiel­biają ry­wa­li­zo­wać, ale dzieje się tak do czasu, kiedy się zo­rien­tują, że wy­grana przy­cho­dzi rzadko. Ten krótki czas do­brze jest wy­ko­rzy­stać na na­ukę tego, co istotne. Pro­ble­mem w pracy z dziećmi jest to, że są roz­ko­ja­rzone. Zwłasz­cza chłopcy. Na pierw­szym zgru­po­wa­niu pro­wa­dzi­łem z mło­dymi za­wod­ni­kami spo­tka­nia we­dług pod­ręcz­nika Eline Snel „Uważ­ność i spo­kój żabki”. Ćwi­cze­nia od­de­chowe pro­wa­dzące do wy­ci­sze­nia i eli­mi­na­cji my­śli nie­po­trzeb­nych. Taki mind­ful­l­ness.

Działa?

Tak, ale to nie jest cel sam w so­bie. Nie bę­dziemy cały dzień sie­dzieli i od­dy­chali. Mamy inne za­da­nia w ży­ciu. Sport, w któ­rym po­ja­wiają się na­grody, me­dale, ry­wa­li­za­cja, po­rów­ny­wa­nie się itd., był, jest i bę­dzie stre­so­genny. Tak jak cała reszta świata. Od tego nie da się uciec. Cho­dzi tylko o to, by szer­mierka była po­li­go­nem do na­uki tego, co naj­waż­niej­sze tu i te­raz – ży­cio­wego re­fleksu.

MI­CHAŁ ZA­BŁOCKI (ur. 1964) jest po­etą, per­for­me­rem i au­to­rem tek­stów pio­se­nek. Stu­dio­wał po­lo­ni­stykę w War­sza­wie i re­ży­se­rię w Ło­dzi. Od końca lat 80. współ­pra­co­wał z Piw­nicą pod Ba­ra­nami. Jest au­to­rem tek­stów pio­se­nek Grze­go­rza Tur­naua, Cze­sława Mo­zila i in­nych. W la­tach 1979–1987 zdo­by­wał wie­lo­krot­nie ty­tuły in­dy­wi­du­al­nego i dru­ży­no­wego mi­strza Pol­ski. W 2020 r. w Kra­ko­wie za­ło­żył Cen­trum Sza­bli.

WOJ­CIECH PLE­WIŃ­SKI

Zdję­cia uro­dzi­nowe

KA­TA­RZYNA KU­BI­SIOW­SKA: Ile wy­ko­nał Pan au­to­por­tre­tów?

WOJ­CIECH PLE­WIŃ­SKI: Pięć­dzie­siąt pięć. Nie wszyst­kie wy­ko­na­łem sam, cza­sami ktoś inny trzy­mał apa­rat. Na jed­nym zdję­ciu wy­cho­dzę z groty jak małpa, na in­nym wy­nu­rzam się z je­ziora jak po­twór z Loch Ness. A za­częło się w roku 1966. Po­sta­no­wi­łem, że w dzień uro­dzin każ­dego ko­lej­nego roku będę ro­bił so­bie zdję­cia z przodu, z boku, z tyłu.

Jak do po­li­cyj­nej kar­to­teki?

Ka­ta­lo­gowo, do­ku­men­ta­cyjne. Chcia­łem od­no­to­wać fi­zyczną de­gren­go­ladę czło­wieka, który nie­uchron­nie pod­lega pro­ce­sowi sta­rze­nia się. Gdy za­czy­na­łem ten cykl, wy­da­wało mi się, że po­cią­gnę co naj­wy­żej do sie­dem­dzie­siątki. Mak­si­mum: sie­dem­dzie­siąt dwa. Da­lej moja wy­obraź­nia nie się­gała. A je­śli do­żyję, to 31 sierp­nia skoń­czę dzie­więć­dzie­siąt pięć lat. I zro­bię so­bie pięć­dzie­siąte siódme zdję­cie.

Kiedy pa­trzę na Pana, ostat­nim sło­wem, które przy­szłoby mi do głowy, jest „de­gren­go­lada”.

Mo­żemy iść do mo­jego ga­bi­netu, to pani po­każę ten cykl, który na­zwa­łem „Uro­dzi­nowe”. Tylko ostrze­gam: na tych zdję­ciach je­stem kom­plet­nie nie­ubrany. To są akty. Ze wsty­dem to ja mam wła­ści­wie małe kło­poty. Jako płe­two­nur­ko­wie na wa­ka­cje jeź­dzi­li­śmy ze zna­jo­mymi do Chor­wa­cji czy Gre­cji i non stop – mie­siąc, pół­tora, dwa – po obo­zo­wi­sku cho­dzi­li­śmy nadzy. Ni­komu to nie prze­szka­dzało. Kiedy obok na­szych na­mio­tów prze­cho­dziła ubrana dziew­czyna, to wszy­scy ga­pili się w za­dzi­wie­niu, jak na przy­byszkę z in­nej pla­nety.

No do­brze, ale jak Pan to robi, że tak świet­nie wy­gląda?

Dzień w dzień ćwi­czę. Wi­dzi pani tę matę? I te dwu­ipół­ki­lo­gra­mowe han­tle? Ro­bię sze­reg ćwi­czeń na ręce – ta­kie, śma­kie. Po­tem kładę się i wy­ko­nuję ćwi­cze­nia roz­cią­ga­jące. Do tego roz­ma­ite brzuszki itp., itd., 25 mi­nut, góra pół go­dziny. Uza­leż­ni­łem się od tego psy­chicz­nie i fi­zycz­nie. Je­śli dwa, trzy dni je­stem w po­dróży i nie mogę ćwi­czyć, to czuję się kom­plet­nie roz­wa­lony.

Co oprócz ćwi­czeń?

Te­raz kije. Cho­dzę na czte­rech no­gach. Sta­ram się zro­bić dzien­nie około 4 ki­lo­me­trów. Je­śli je­stem w Roż­no­wie, gdzie by­wam raz na ja­kiś czas od kil­ku­dzie­się­ciu lat i gdzie nie ma ni­czego rów­nego, tylko wszystko krzywe, to z ki­jami wcho­dzę także do wody. Ostat­nio po­pły­wa­łem w ma­sce z fają. Pa­trzę w dół i ob­ser­wuję układ dna. To tak, jakby szy­bo­wać nad gór­skim pej­za­żem.

Pływa Pan od dziecka?

Mój oj­ciec świet­nie pły­wał, zro­bił upraw­nie­nia, miał biały cze­pek z czer­wo­nym pa­sem. Co ozna­czało, że mógł pły­wać wszę­dzie. W roku 1938 spę­dza­li­śmy wa­ka­cje w Sie­ma­kow­cach, w ma­jątku po­wi­no­wa­tej ciotki. I cho­dzi­li­śmy nad Prut. Tam było za­kole – dość spora głę­bia. Ale nurt spo­kojny. Oj­ciec moją sio­strę Bo­żenę uczył pły­wać: stali w jed­nym miej­scu, on ją trzy­mał w pa­sie, w pew­nym mo­men­cie pusz­czał, ona pisz­czała. A ja pró­bo­wa­łem pod­pły­nąć do nich roz­pacz­li­wym pie­skiem – wy­no­siło mnie na brzeg, wy­cho­dzi­łem, lecz ka­mie­nie, kiedy świe­ciło słońce, były do tego stop­nia roz­pa­lone, że ska­ka­łem po kę­pach trawy i wy­sep­kach pia­chu, by do­biec z po­wro­tem do wody. W ten spo­sób po­tra­fi­łem ba­wić się w nie­skoń­czo­ność. Kie­dyś oj­ciec z Bo­żenką po­szli na jesz­cze głęb­szą wodę, a ja ich opły­ną­łem w kółko. I to był mój eg­za­min pły­wacki.

Miał Pan 10 lat.

A po woj­nie za­częły się ka­jaki. W roku 1946, wra­ca­jąc z har­ce­rzami ze zlotu mło­dzie­żo­wego w Szcze­ci­nie, za­trzy­ma­li­śmy się we Wro­cła­wiu. I z ko­le­gami za­wę­dro­wa­li­śmy do przy­stani po­nie­miec­kiej. To były dwie gi­gan­tyczne hale, gdzie na re­ga­łach stały ka­jaki skła­daki. A na pod­ło­dze le­żały lu­zem ka­jaki gu­mowo-płó­cienne. Do jed­nego na­wet wla­złem, za­sną­łem ka­mien­nym snem. Po pew­nym cza­sie wró­ci­łem tam i za­bra­łem, we­dług mo­jej oceny, naj­lep­szy ka­jak: skła­dak firmy Kette. I na tym ka­jaku po­pły­ną­łem Du­naj­cem. A tam stare repy – wtedy tak się mó­wiło na mię­dzy­wo­jen­nych ka­ja­ka­rzy – kiedy zo­ba­czyli mnie w tym ka­jaku, mó­wią: „Pan wie, co ma? To świetny sprzęt. Kie­dyś na­sze ma­rze­nie”.

Oka­zało się, że Kette to było na­zwi­sko Niemca, fa­bry­kanta me­bli gię­tych. Ten czło­wiek za­chwy­cił się ka­ja­kar­stwem. W re­zul­ta­cie za­pro­jek­to­wał i wy­pro­du­ko­wał ka­jak, który we­wnątrz miał dużo miej­sca, co da­wało i po­jem­ność, i ła­twość pa­ko­wa­nia. Sam Kette był po­tęż­nym fa­ce­tem z wiel­kim brzu­chem, za­pewne jego ga­ba­ryty mu­siały wpły­nąć na formę ka­jaka. Kette długo mi słu­żył, pły­wa­łem nim jesz­cze na po­czątku lat 60.

Na ja­kich rze­kach?

Brda i Wda. Wi­sła, ale ten od­ci­nek do San­do­mie­rza, on jest naj­cie­kaw­szy. Bo w su­mie Wi­sła jest nudna i brudna, a przede wszyst­kim za sze­roka. Były też Czarna Hań­cza, Nida, Biała Nida, Czarna Nida. A naj­pięk­niej­sze są rzeki wschod­nie: Bie­brza i Na­rew. Dzi­kie, me­an­dru­jące, w la­tach 50. i 60. mocno za­ry­bione. I lu­dzie tam ser­decz­niejsi, bar­dziej otwarci.

W Kra­ko­wie w tam­tych la­tach stwo­rzyło się mocne śro­do­wi­sko ka­ja­kowe. Ton nada­wali ka­ja­ka­rze przed­wo­jenni. Były moż­li­wo­ści: wojna mia­sta nie znisz­czyła, można było od­dać się ka­ja­ko­wa­niu. W prze­ci­wień­stwie do War­szawy, gdzie ludzka ener­gia szła na jej od­bu­dowę.

Z kim Pan pły­wał?

W róż­nych kon­fi­gu­ra­cjach to­wa­rzy­skich dzie­więć razy pły­nę­li­śmy Du­naj­cem. Jeź­dzi­li­śmy na raty. Ktoś pro­wa­dził auto, po­tem się wsa­dzał na ja­kiś od­ci­nek do prze­pły­nię­cia, da­lej znowu wsia­dał i od­by­wała się za­miana: ktoś inny pły­nął, a ten sie­dział za kie­row­nicą.