Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zastanawiasz się, co się dzieje z butelką po wodzie mineralnej, którą wyrzucasz do przydomowego kontenera? Czy rozpoczyna wtedy drugie życie? Dokąd się wybiera? I jaka jest szansa, że spotkacie się ponownie?
Śmieci tak wrosły już w nasz krajobraz, że nieraz ich nie zauważamy, a mimo to nadal niechętnie o nich rozmawiamy. Oliver Franklin-Wallis w fascynujący sposób pokazuje śmieciową branżę od podszewki: od szybko rosnących górzystych wysypisk w Indiach po przepełnione kanały ściekowe w Wielkiej Brytanii, od opuszczonych górniczych miast w Stanach Zjednoczonych po tonące w śmieciach targowiska rzeczy używanych w Ghanie. Dzięki niemu poznajemy ludzi z pierwszej linii śmieciowego frontu: pracowników, aktywistów, ekologów i przedsiębiorców.
W śmietniku często zatykasz nos, ale ta lektura bez wątpienia otworzy ci oczy!
„Zasypani” pokazują niewygodną prawdę. Brudną, śmierdzącą, czasami niebezpieczną rzeczywistość globalnej gospodarki odpadami. To wyprawa w mroczny świat śmieci i ścieków, pokazany z różnych perspektyw: bogatej Północy i Globalnego Południa. Przekonaj się, że budząca cię rano śmieciarka jest tylko biletem wstępu do sekretnego życia naszych śmieci.
Monika Michalska
Pani od Odpadów
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
Wierzymy, że książki mogą zmienić świat. Wydajemy książki o przyrodzie, o naszych relacjach z dzikim światem, o tym, dokąd zmierza. Nasze książki pozwalają oderwać umysł, przynoszą ukojenie i pobudzają wrażliwość.
Chcemy pomóc Wam odkryć swoje zielone, naturolubne serce.
Chcemy przybliżyć Wam różnorodność naszej planety.
Bo to, co dzikie, nas zachwyca.
Inne naturolubne książki Wydawnictwa Poznańskiego:
Adam Zbyryt, Sensacyjne życie ptaków. Pierzaste wampiry, tęczowe albatrosy i trujące przepiórki
Łukasz Skop, Kwiaty bez ogródek
Łukasz Skop, Zrób ten zielnik
Jacek Karczewski, Zobacz ptaka. Opowieści po drodze
John Lewis-Stempel, Szarak za miedzą. Prywatne życie pola, przeł. H. Jankowska
John Lewis-Stempel, Prywatne życie łąki, przeł. M. Miłkowski
Łukasz Łebek, Co gryzie weterynarza
Dara McAnulty, Dziki rok. Zapiski młodego przyrodnika, przeł. K. Bażyńska-Chojnacka
David Attenborough, Życie na naszej planecie. Moja historia, wasza przyszłość, przeł. P. Surniak
Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat, Łosie w kaczeńcach. O czym milczy Biebrza
Robert Macfarlane, Podziemia. Podróż w głąb czasu, przeł. J. Konieczny
Jacek Karczewski, Noc Sów. Opowieści z lasu
Jakub Chełmiński, Smog. Diesle, kopciuchy, kominy, czyli dlaczego w Polsce nie da się oddychać?
Jacek Karczewski, Jej wysokość gęś. Opowieści o ptakach
Daniel C. Taylor, Yeti. Jak poszukiwania legendarnego człowieka śniegu uratowały Himalaje, przeł. K. Bażyńska-Chojnacka
Robert Macfarlane, Góry. Stan umysłu, przeł. J. Konieczny
Robert Macfarlane, Szlaki. Opowieści o wędrówkach, przeł J. Konieczny
Magda Bloch, A Adi powiedział...
Charles Foster, Jak zwierzę. Intymne zbliżenie z naturą, przeł. J. Konieczny
Dla Hanny
Wprowadzenie
SORTOWNIA
Brzęczy dzwonek. Zator został usunięty, linia w Green Recycling w Maldon w hrabstwie Essex budzi się z powrotem do życia. Chrzęszcząca rzeka śmieci rusza dalej taśmociągiem: kartony z Amazona, pęknięta listwa podłogowa, zgniecione plastikowe butelki, najróżniejsze opakowania i setki gazet. Stoję trzy piętra wyżej na zielonym mostku i spoglądam w dół. W dusznym powietrzu unosi się kwaśny zapach. W tle huku maszynerii rozbrzmiewają trzaski pękającego szkła. To paskudny widok – a jednak patrzę jak urzeczony. Mój wzrok przeskakuje między przedmiotami: pojedynczą rękawiczką, zgniecionym pudełkiem z niedojedzonym obiadem, zabłąkaną fotografią uśmiechniętego dziecka siedzącego na ramionach dorosłego. Chwilę potem znikają. Taśmociąg w Green Recycling przenosi 12 ton odpadów na godzinę, a zbliża się już pora lunchu.
Green Recycling to sortownia. Kiedy śmieciarka odbierająca wasze śmieci kończy pracę, zajeżdża prawdopodobnie do takiego zakładu. W Maldon ma on postać wielkiej hali pokrytej blachą falistą. Mieści się na skraju strefy przemysłowej, niedaleko morza. Na zewnątrz kolejka ciężarówek z odpadami stoi w specjalnie oznaczonych zatokach. Pod nami, w hali rozładunkowej, mężczyzna kierujący koparką nabiera łyżką śmieci z gigantycznej sterty i wrzuca je w trzewia wielkiej maszyny, która rozrywa worki i wysypuje ich zawartość na taśmociąg. Przy taśmociągu kobiety w kaskach i jaskrawożółtych kamizelkach odblaskowych sprawnie wybierają wartościowe odpady (butelki, karton, puszki aluminiowe) i przerzucają je na odpowiednie rynny, które odchodzą od taśmociągu niczym rozgałęzienia rzeki. Śmieci płyną nieprzerwanie, kobiety tańczą wokół nich niczym baletnice. To odwrotność linii produkcyjnej.
„Przetwarzamy 200–300 ton dziennie”, przekrzykuje hałas Jamie Smith, dyrektor Green Recycling. Całe dorosłe życie przepracował w branży odpadowej. Ma czterdzieści lat, obłocone buty, ciemne włosy i wyraźnie zarysowaną kwadratową szczękę. Swój zakład zna od podszewki.
„Naszymi głównymi produktami są papier, karton, plastikowe butelki, zmieszane plastiki i drewno”, wymienia podniesionym głosem, kiedy zmierzamy ku linii sortowniczej. Taśmociąg biegnie na wysokości pasa, śmieci przesuwają się po nim niczym sushi w restauracji. Żadna z pracownic nie podnosi wzroku. („Kobiety lepiej radzą sobie z sortowaniem od mężczyzn – mówi Jamie. – Nie mam pojęcia dlaczego, ale tak jest”). Dla moich niewyszkolonych oczu rzeka śmieci wygląda całkowicie jednorodnie, to nieustanny strumień brązu i beżu. „Przez ostatnie dwa lata odnotowaliśmy duży skok ilości kartonów, wszystko dzięki Amazonowi”, mówi Jamie, zupełnie jakby czytał mi w myślach. Dla sortujących każdy przedmiot ma określoną wartość ustalaną rano przez komputer w biurze dyrektora, monitorujący zmiany na międzynarodowym rynku surowców pochodzących z recyklingu. Aluminium jest cenne, podobnie plastikowe butelki (najlepiej przezroczyste), „choć kiedy do nas trafiają, nie przypominają za bardzo butelek”, dodaje Jamie. Wyciąga jedną z taśmociągu, kołysze ją z uznaniem między kciukiem i palcem wskazującym, po czym odkłada do bocznej rynny. Każda jest warta jedną setną pensa, ale jeżeli zgromadzi się ich odpowiednio wiele, można nieźle zarobić. A śmieci nigdy nie brakuje. „W tym biznesie chodzi o to, żeby uprząść złoto ze słomy”, mówi Jamie. To odwołanie do Rumpelsztyka braci Grimm. Uśmiecham się uprzejmie, ale baśnie jakoś niespecjalnie kojarzą mi się ze śmieciami.
Pod koniec taśmociągu rzeka zamienia się w strużkę, a wyciągnięte z niego odpady leżą w równo poukładanych belach, przygotowane do wywiezienia. Z tego zakładu trafią do... no cóż, tu właśnie sprawy się komplikują.
Wiosną 2019 roku przyjechałem do Green Recycling, żeby napisać reportaż dla „Guardiana” na temat kryzysu w branży odpadowej. Kiedy jednak podarte kartony, połamane meble i najróżniejsze zgniecione opakowania przesuwały się przed moimi oczami tona za toną, zdałem sobie sprawę, że do tej pory patrzyłem na tę kwestię od złej strony. Problemem nie jest kryzys w branży odpadowej – kryzysem są same odpady.
Każdego dnia media społecznościowe podsuwają nam kolejne przykłady zniszczeń powodowanych przez odpady: głowy żółwi uwięzione w pierścieniach z sześciopaków, wyrzucone na brzeg wieloryby z żołądkami wypełnionymi plastikiem. W mojej skrzynce e-mailowej co tydzień ląduje artykuł naukowy obwieszczający, że naukowcy znaleźli odpady w jakimś nowym miejscu – mikroplastiki w glebie, w powietrzu, którym oddychamy, a nawet w naszym układzie krwionośnym, plastik w topniejących lodowcach na Evereście[1] i w najgłębszych rowach oceanicznych[2]. Wielka Pacyficzna Plama Śmieci, wirujące skupisko odpadów, do którego według szacunków trafia większa część z 11 milionów ton plastiku[3], wyrzucanych co roku do oceanów, ma obecnie rozmiary trzykrotnie większe niż Francja[4]. Problem nie ogranicza się bynajmniej do powierzchni Ziemi. Na orbicie okołoziemskiej znajduje się tak dużo pozostałości po startach rakiet i materiału wyrzuconego z Międzynarodowej Stacji Kosmicznej – a dalej, w przestrzeni międzyplanetarnej, nawet jedna z tesli Elona Muska – że Europejska Agencja Kosmiczna zaczęła opracowywać plany oczyszczenia orbity, aby chmura odpadów krążących z zawrotnymi prędkościami wokół naszej planety nie doprowadziła do tragicznego finału przyszłych startów rakiet kosmicznych. Taki hipotetyczny scenariusz, zwany syndromem Kesslera, przestrzega, że jeżeli nie podejmiemy szybko w tej sprawie jakichś działań, wystrzeliwanie rakiet w kosmos stanie się wkrótce niemożliwe z powodu nadmiernego zaśmiecenia orbity[5]. Na tym etapie lektury nie powinna was zaskoczyć informacja, że kiedy astronauci ostatniej misji Apollo odlatywali z powierzchni Księżyca, zostawili na niej wyprodukowane przez siebie śmieci.
Istoty ludzkie zawsze produkowały odpady, ale nigdy wcześniej na taką skalę. W 2016 roku (ostatnim, z którego dysponujemy wiarygodnymi danymi) wytworzyliśmy w skali całego świata 2,01 miliarda ton odpadów stałych[6]. Statystyczny obywatel Wielkiej Brytanii produkuje 1,3 kilograma odpadów dziennie. W Stanach Zjednoczonych, najbardziej śmiecącym państwie na świecie, wartość ta wynosi szokujące 2 kilogramy na dobę[7]. Im zamożniejsze społeczeństwo, tym więcej wytwarza odpadów, dlatego w miarę bogacenia się krajów rozwijających się problem coraz bardziej się pogłębia. Z prognoz wynika, że w 2050 roku będziemy wytwarzali o 1,3 miliarda ton odpadów więcej, z czego większość w krajach Globalnego Południa, czyli Afryki, Ameryki Południowej i Azji (bez Izraela, Japonii i Korei Południowej). Tak czy inaczej, dwa miliardy mieszkańców Ziemi żyje obecnie poza systemami zbiórki odpadów stałych, a jedna trzecia odpadów stałych na świecie jest przetwarzana w, jak to określa Bank Światowy, „sposób niebezpieczny dla środowiska”, co oznacza, że trafia na niezabezpieczone wysypisko lub zostaje spalona na wolnym powietrzu. Większość tych odpadów zostaje porwana przez wiatr lub spłukana do rzek i oceanów, gdzie dołącza do toksycznych strumieni ze ścieków, fabryk, elektrowni i innych źródeł. Z tego powodu wiele największych rzek na Ziemi, od Mekongu po Ganges, jest coraz bardziej niegościnnym miejscem dla organizmów żywych.
Żadna z tych informacji nie powinna nikogo zaskoczyć. Z kryzysem odpadowym stykamy się na co dzień w małej skali – w naszych żywopłotach, na poboczach autostrad, w gałęziach drzew i rynsztokach. Rzecz w tym, że do tego stopnia przywykliśmy do takich widoków, że trudno jest nam pojąć skalę problemu. Weźmy tylko jeden przedmiot, który trafia do naszych koszy na śmieci – plastikową butelkę. Na świecie co roku sprzedawanych jest ponad 480 miliardów plastikowych butelek, czyli około 20 tysięcy w ciągu sekundy[8]. Gdyby ułożyć je jedna za drugą, opasałyby Ziemię ponad 24 razy. A mówimy tu tylko o jednym odpadzie z naszych gospodarstw domowych. (I to bynajmniej nie najliczniejszym, ten wątpliwy zaszczyt przypada bowiem czterem trylionom plastikowych filtrów papierosowych rzucanym rokrocznie na ziemię i na niej rozdeptywanym)[9]. Pomyślcie teraz o wszystkim, co przechodzi przez nasze ręce w typowy dzień. Od czasu do czasu zastanawiamy się – a niekiedy nawet przywiązujemy do tego wielką wagę – skąd pochodzą rzeczy, których używamy. Gdzie jest uprawiana i hodowana nasza żywność, gdzie szyte są nasze ubrania, składane nasze iPhone’y? Jak wielu z nas zastanawia się nad tym, gdzie te przedmioty trafiają, kiedy przestajemy ich używać?
Pijecie coca-colę, wrzucacie butelkę do kubła na śmieci, wystawiacie go w odpowiednim dniu, żeby mógł zostać opróżniony przez pracowników zakładu oczyszczania, a potem o niej zapominacie. Tyle że owa butelka wcale nie znika. Od chwili odebrania przez śmieciarkę staje się własnością wielkiej globalnej branży odpadowej, która stara się odzyskać każdego pensa ze śmieci. Wpierw opakowanie ląduje w sortowni, takiej jak Green Recycling. Stamtąd odpady trafiają do zawiłej sieci pośredników i handlarzy. Makulaturę wysyła się do papierni, metal do odlewni, szkło myje i ponownie wykorzystuje lub przetapia. Jedzenie może zostać skompostowane i przerobione na nawóz. Wszystko, co da się odzyskać w całości – ubrania, telefony, meble – jest odsprzedawane na dobrze prosperującym globalnym rynku rzeczy używanych. Jeżeli macie szczęście (czyli mieszkacie w bogatym kraju), wasza plastikowa butelka zostanie załadowana na kontenerowiec i wysłana do leżącego tysiące kilometrów dalej specjalnego zakładu w Azji Południowo-Wschodniej lub Europie Wschodniej, a tam przerobiona na deskę klozetową lub parę designerskich adidasów. Jeżeli macie mniej szczęścia, trafi na nielegalne wysypisko śmieci w Malezji lub Turcji, gdzie biedni ludzie, często dzieci, przebierają odpady mieszkańców Zachodu w poszukiwaniu wartościowych rzeczy[1*].
Smutna prawda jest taka, że od wielu dekad większość odpadów, które uważaliśmy za poddawane recyklingowi, bynajmniej do odpowiednich zakładów nie trafiała – i wciąż nie trafia. Od dziesięcioleci my, mieszkańcy państw zachodnich, wysyłamy swoje śmieci do biedniejszych części świata, gdzie siła robocza jest tania, a standardy ochrony środowiska znacznie niższe. Zjawisko to nazywane jest „toksycznym kolonializmem”. Dzięki pracy dziennikarzy śledczych i organizacji pozarządowych wiemy dziś, że sporą część eksportowanych przez nas odpadów, teoretycznie nadających się do recyklingu, palono lub wrzucano do morza. Śmieci zapychające azjatyckie rzeki należą w jakiejś części do nas. Znaczna część pozostałych jest wytwarzana przez firmy Globalnej Północy, eksportujące nasz hiperkonsumpcyjny styl życia na nowe rynki. W Wielkiej Brytanii recyklingowi poddawana jest mniej niż połowa odpadów pochodzących z gospodarstw domowych (a nawet ten wskaźnik jest zawyżony, o czym później)[10]. W skali całego świata przetwarza się tylko 20 procent śmieci[11]. Większości naszych odpadów pozbywamy się nadal w taki sam sposób, w jaki ludzie czynili to przez tysiąclecia – paląc je lub zakopując.
Wpływ tych praktyk na środowisko jest absolutnie gigantyczny. Branża odpadów stałych emituje dziś 5 procent wszystkich gazów cieplarnianych – więcej niż branża żeglugowa i lotnicza razem wzięte[2*]. Rozkładające się śmieci wydzielają metan, silny gaz cieplarniany, który w atmosferze zatrzymuje znacznie więcej ciepła niż dwutlenek węgla. Z wysypisk śmieci wypływają tak zwane odcieki, czyli czarny lub żółty szlam powstający podczas rozkładu odpadów. Odciek jest trującym koktajlem wszystkich możliwych związków chemicznych i produktów ubocznych reakcji chemicznych, jakie tylko można sobie wyobrazić – kwasów, metali ciężkich, polichlorowanych bifenyli (PCB), dioksyn oraz innych szkodliwych i rakotwórczych substancji, które mogą następnie przesączać się do wód gruntowych lub rzek, a z nich przeniknąć do naszych sieci wodociągowych. Z tego powodu współczesne wysypiska śmieci są uszczelniane od spodu grubymi podkładami i plastikowymi wykładzinami, które uniemożliwiają (lub przynajmniej opóźniają) wycieki. Rzecz w tym, że tym samym hamują naturalny proces rozkładu odpadów, przez co zawartość wysypiska zalega na nim, pogrzebana w toksycznej trumnie. Tego rodzaju zabezpieczenia są kosztowne, dlatego w krajach rozwijających się wysypiska są rzadko uszczelniane. W skali całego globu na otwarte wysypiska trafia ponad jedna trzecia wszystkich śmieci.
Słowo „odpady” jest ze swej natury brudne. Ludzie są biologicznie zaprogramowani do unikania obrzydzenia oraz odwracania wzroku od nieczystości i rozkładu. Z tego powodu branża odpadowa działa w ukryciu. Jej ciężarówki przemieszczają się we wczesnych godzinach rannych lub późno w nocy, a jej zakłady działają na obrzeżach naszej świadomości. Sortownia Green Recycling leży na samym końcu strefy przemysłowej i jest ogrodzona dźwiękoszczelnymi, metalowymi płytami. Urządzenie o nazwie Air Spectrum wypompowuje w okoliczne powietrze zapach bawełnianych prześcieradeł, żeby zamaskować odór wydobywający się z zakładu. Można mieszkać dwie przecznice dalej i nie zdawać sobie sprawy z sąsiedztwa sortowni. Jeżeli mamy jakiś kontakt z branżą odpadową, to za pośrednictwem nazw wytłoczonych na kubłach na śmieci – na przykład Suez, Biffa czy Waste Management Inc., spółek notowanych co prawda na giełdzie, ale tylko sporadycznie trafiających na łamy gazet. Tymczasem w skali globalnej branża odpadowa jest warta miliardy dolarów, i to nawet bez części zajmującej się odpadami płynnymi – ściekami produkowanymi przez ludzi i zwierzęta, które wpompowujemy do mórz i rzek.
Branża odpadowa czerpie zyski z naszego obrzydzenia. Jest takie stare angielskie powiedzenie: „Gdzie jest gnój, tam jest i mosiądz”. Lub inne: „Śmieci jednego człowieka są skarbem drugiego”. Na odpadach można zbić bajeczny majątek, jeżeli tylko ktoś nie wstydzi się pobrudzić sobie rąk. W przeszłości gospodarowaniem odpadami zajmowali się pozbawieni skrupułów ludzie podejrzanej reputacji, od nowojorskiej mafii, przez japońską jakuzę, po włoską ’Ndrànghetę, która w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku przemycała odpady radioaktywne i wyrzucała je na wybrzeżach Afryki[12]. Nikogo tak naprawdę nie obchodzi, co się dzieje ze śmieciami, więc nikt nie zadaje niewygodnych pytań – co jest szczególnie wygodne, jeżeli akurat chcemy pozbyć się zwłok. Równie rzadko myślimy o ludziach przetwarzających nasze odpady: sprzątaczach objeżdżających wcześnie rano miasto, sortowniczkach z Green Recycling, ponad 20 milionach ludziach w skali całego świata, którzy utrzymują się z pracy w branży odpadowej, skrupulatnie zbierając i rozsortowując odpadki z naszych domów[13]. Są to najczęściej kobiety, ludzie starsi lub imigranci. Pracują w szkodliwych, słabo regulowanych warunkach. Nasze odpady usuwamy na margines świata i przerzucamy je na osoby marginalizowane.
Odpady są historią. Zwłoki się rozkładają, papier pleśnieje i się rozkrusza. Skarby są plądrowane lub przetapiane przez najeźdźców. A jednak nikt nie plądruje wysypisk, dlatego też od wieków archeologowie, zawodowi przeszukiwacze starożytnych śmietników, odtwarzali historię człowieka na podstawie śmieci – porzuconej broni, rozbitych garnków i urn, resztek jedzenia i śladów zębów utrwalonych na kościach. Odpady mogą nam wiele powiedzieć o ludziach, którzy je wyprodukowali: jak żyli, czym się odżywiali, co uprawiali, jak walczyli, jak się kochali i czemu oddawali cześć. Właśnie dzięki analizie odpadów wiemy, że Majowie początkowo wyrzucali swoje śmieci co miesiąc w miejscach, które można nazwać pierwszymi wysypiskami, lub że około 500 roku p.n.e. starożytni Ateńczycy uchwalili pierwsze prawa sanitarne, na których mocy odpady musiały być wyrzucane co najmniej półtora kilometra za granicami miasta[14]. Rzymianie dysponowali czymś w rodzaju systemu odbioru odpadów i byli zapalonymi recyklerami. W czasie niedawnych prac wykopaliskowych w Pompejach odkryto miejsca, gdzie segregowano śmieci. Z odzyskanych materiałów budowano nowe domy. Działała tam zatem swego rodzaju sortownia.
Przed nastaniem ekonomii przemysłowej ludzkość produkowała znacznie mniej odpadów. Największym problemem były nie śmieci, ale fekalia z ich obrzydliwym odorem i ryzykiem przenoszenia chorób. W miarę jak miasteczka rozrastały się w gwarne miasta, pozbywanie się tych wszystkich odpadów stanowiło coraz większy problem. W średniowieczu mieszkańcy Paryża wyrzucali takie ilości śmieci za mury miasta, że, jak mówiono, wroga armia mogłaby się po nich na nie wspiąć – gdyby nie szczury. Rozwiązaniem nieuchronnie musiał być recykling. Przez kolejne stulecia szperacze przegrzebujący śmieci stanowili nieodzowny element funkcjonowania miast. Niemal nic się nie marnowało. Łachy przerabiano na szmaty, z kości rzeźbiono sztućce lub lalki dla dzieci, popiół z pieców przerabiano na cegły lub nawóz. Zbierano nawet odchody z wygódek i rozrzucano je na polach. W XIX wieku śmieciarze byli nieodłącznym elementem krajobrazu wiktoriańskiego Londynu. Przeszukiwali ulice, rzeki, ścieki i zbierali wszystko, od mosiądzu po psie odchody (do produkcji mydła), by później to odsprzedać. Jak pisze w Samotni Charles Dickens, „wśród zwałów śmieci myszkowały cudaczne postacie w łachmanach, poszukując szpilek i jakichś innych rzeczy, które mogą być przydatne”[15]. Dopiero w 1875 roku brytyjski parlament – w odpowiedzi na rosnący w siłę ruch na rzecz reform społecznych oraz na serię tragicznych w skutkach epidemii cholery – nakazał, żeby każde gospodarstwo domowe umieszczało swoje odpady w przenośnym pojemniku, który miał być odbierany raz w tygodniu. W ten sposób wynaleziono współczesny kubeł na śmieci.
Po drugiej wojnie światowej nowy rewolucyjny produkt – plastik – całkowicie przekształcił naszą relację ze śmieciami. Jego wynalezienie nie tylko doprowadziło do tego, że zaczęliśmy wytwarzać góry śmieci, ale też zmieniło sposób, w jaki o nich mówimy, a nawet myślimy. Do czasu wynalezienia jednorazowych pieluch w 1943 roku angielskie słowo disposable znaczyło „zbędne”, „dodatkowe”. Później zaczęto nim opisywać również coś jednorazowego. W 1955 roku czasopismo „Life” wychwalało nowy „jednorazowy świat”. „Przedmioty jednokrotnego użytku zmniejszyły liczbę obowiązków domowych”, napisano obok zdjęcia przedstawiającego uśmiechniętą amerykańską rodzinę witającą z otwartymi ramionami sypiące się na nią z góry nowe jednorazowe produkty: talerze, sztućce, garnuszki, miski dla psów, ręczniki dla gości. (Na ironię zakrawa fakt, że – jak wynika z opublikowanych niedawno w czasopiśmie „Science” wyników badań – obecnie co roku spadają na nas dosłownie tony mikroplastiku. Naukowcy określają to zjawisko mianem „plastikowego deszczu”)[16].
Branża odpadowa nie tylko sprząta po współczesnej gospodarce, ale również ją napędza. Firmy, którym w przeszłości opłacało się wytwarzać wysokiej jakości produkty mające funkcjonować tak długo, jak to tylko możliwe, dały się wciągnąć w produkowanie coraz większej liczby tańszych rzeczy. Wiedzą, że koszt takiego rozwiązania poniosą nie one, a konsumenci. Jednocześnie coraz potężniejsza branża marketingowa zaszczepiła nam ideę „zaplanowanej żywotności”, w ramach której produkty projektuje się w taki sposób, żeby po jakimś czasie się psuły i musiały być zastąpione nowymi. W ten sposób narodził się współczesny świat, w którym najróżniejszych urządzeń – od smartfonów po traktory – często nie da się naprawić bez utraty gwarancji producenta. Jedna trzecia tego, co wyrzucamy, trafia na wysypisko w roku produkcji. Między 1960 a 2010 rokiem ilość odpadów produkowanych przez statystycznego Amerykanina uległa potrojeniu[17]. Współczesna gospodarka jest zbudowana na śmieciach.
W latach osiemdziesiątych XX wieku państwa zachodnie tonęły w śmieciach, więc branża odpadowa zrobiła to, do czego została powołana nowa zglobalizowana gospodarka światowa – przerzuciła problem na kogoś innego. W tamtym czasie do portów w krajach Zachodu przybywały dzień w dzień kontenerowce wypełnione chińskimi produktami, po czym wracały w dużej mierze puste. Wkrótce zaczęły odpływać wypełnione po brzegi śmieciami. Między 1988 a 2018 rokiem niemal połowa – a dokładnie 47 procent – wszystkich eksportowanych plastikowych odpadów wysyłano do Chin.
Aż w 2018 roku Chiny zamknęły drzwi. Na mocy programu Narodowy Miecz chiński rząd niemal całkowicie zakazał importu odpadów, argumentując, że te, które do tej pory trafiały w granice państwa, były zbyt skażone, a co za tym idzie, powodowały zbyt duże szkody w środowisku naturalnym. Narodowy Miecz wstrząsnął globalną branżą odpadową. Ceny plastiku, makulatury, ubrań i wielu innych surowców wtórnych poleciały natychmiast na łeb na szyję. Na całym świecie zaczęły upadać firmy recyklingowe.
Właśnie w wyniku tego kryzysu trafiłem do Green Recycling. „Cena makulatury spadła pewnie o połowę w ciągu dwunastu miesięcy – stwierdza z przygnębieniem Jamie. – Sytuacja jest trudna. Cena plastiku obniżyła się tak bardzo, że przestało się opłacać poddawać go recyklingowi. Jeżeli Chiny nie przyjmują plastiku, my nie jesteśmy w stanie go sprzedać”. Niewiele wcześniej musiał wysłać do spalenia tony surowców wtórnych, za które w dawnych czasach dostałby niezłe pieniądze na wolnym rynku.
Po wejściu w życie Narodowego Miecza śmieci zaczęto eksportować do innych państw, które nadal zgadzały się je przyjmować – Tajlandii, Indonezji, Wietnamu. Te kraje łączy jedno – odznaczają się jednym z najwyższych wskaźników niewłaściwego gospodarowania odpadami na świecie. Śmieci są tam wyrzucane gdzie bądź lub palone na otwartych wysypiskach, a jeżeli trafiają do zakładów recyklingu, to nieodpowiednio zaklasyfikowane, co utrudnia ustalenie ich faktycznych losów. Niektóre chińskie firmy zaczęły przemycać śmieci, obchodząc przepisy Narodowego Miecza. Jak to zwykle bywa przy gospodarowaniu odpadami, w proceder zaangażowała się zorganizowana przestępczość. Lokalne systemy gospodarowania odpadami wspomnianych państw szybko przestały sobie radzić z ich nadmiarem, co doprowadziło do jeszcze większego rozprzestrzenienia się nielegalnych wysypisk. Nikt nie chce być śmietnikiem świata, więc po wejściu w życie Narodowego Miecza między innymi Tajlandia, Indie i Wietnam również wprowadziły zakazy importu odpadów. Mimo to rzeka śmieci płynie nieprzerwanie.
Kiedy zacząłem poznawać branżę odpadową, odczuwałem nie tyle wściekłość, ile poczucie winy. Jak większość ludzi, rzadko kiedy zastanawiałem się nad tym, gdzie trafiają moje śmieci. Naiwnie zakładałem – w związku z całą paletą kolorowych kubłów i szeregiem mniej lub bardziej zrozumiałych oznaczeń na wszystkich opakowaniach – że odpady należą do kategorii tych problemów, z którymi współczesny świat zdołał się w jakimś stopniu uporać. W pewnym momencie mojej żonie Hannah i mnie urodziła się pierwsza z naszych dwóch córek, a my odkryliśmy ze zdumieniem (i niemałym obrzydzeniem), jakie ilości odpadów potrafi wytworzyć taka mała osóbka. Nie byliśmy maniakami podejścia zero waste. Używam wielorazowej butelki na wodę i podobnego kubka na kawę, w szafce mamy stertę materiałowych siatek na zakupy, ale stosowaliśmy jednorazowe pieluchy i mokre chusteczki, zamawialiśmy jedzenie do domu, a szampon i pastę do zębów kupowaliśmy, jak większość ludzi, w plastikowych opakowaniach. Wydawało mi się, że w tej kwestii lokowaliśmy się w okolicach średniej. Kiedy jednak zacząłem na poważnie myśleć o odpadach, nie mogłem się od tych rozważań uwolnić. Zacząłem widzieć śmieci dosłownie wszędzie. Chciałem zrozumieć, na czym polega problem, jak do niego doszło i – jeżeli w ogóle – czy da się coś w tej kwestii zrobić. Zasypani to moja relacja z tych poszukiwań.
To nie jest książka o śmieciach. Mimo że zacząłem od zgłębiania historii odpadów i poznawania ludzi, którzy się nimi zajmują, szybko przekonałem się, że prawdziwy kryzys odpadowy sięga znacznie dalej. W ten sposób z wysypisk trafiłem do slumsów, a z kanałów na rynki rzeczy używanych. Inżynierowie i politycy uważali tradycyjnie odpady stałe i ścieki (czyli odpady płynne) za odrębne problemy, za domenę różnych agend i budżetów. Kiedy jednak człowiek spędzi choć trochę czasu na Globalnym Południu, gdzie ścieki płyną ulicami, ponieważ kanały są zapchane odpadami stałymi, szybko sobie uświadamia, że oba zagadnienia są ze sobą nierozerwalnie powiązane.
Ta książka opowiada o odpadach w obu znaczeniach angielskiego terminu waste – o tym, co wyrzucamy, ale również o możliwościach, które trwonimy za sprawą naszej rozrzutności. Marnujemy co najmniej jedną trzecią pożywienia produkowanego w skali całego świata, a mimo to regularnie głoduje 820 milionów jego mieszkańców. Większość ludzi może korzystać z bieżącej wody i kanalizacji, a jednak za sprawą zmian klimatu w miastach zaczyna brakować wody. Stawienie czoła kryzysowi odpadowemu będzie wymagało czegoś więcej niż usunięcia odpadów z rzek i mórz. Namysł nad tym, co wyrzucamy, być może pozwoli nam nakarmić naszą planetę i zaopatrzyć ją w wodę, a tym samym wnieść skromny wkład w ratowanie zagrożonej planety.
Odpady nie są najatrakcyjniejszym tematem na książkę. Kiedy zacząłem opowiadać innym, o czym piszę, większość ludzi robiła dziwne miny lub w najlepszym razie sprawiała wrażenie rozbawionych. Dlaczego ktoś miałby ochotę pisać o czymś tak paskudnym? A jednak, jak miałem się po raz pierwszy okazję przekonać owego poranka w Essex, w odpadach może się kryć nie tylko piękno, ale również mądrość. Mało jest miejsc na świecie dających lepsze wyobrażenie o ludzkości niż wysypisko. Na taśmociągach widziałem nakazy komornicze, rodzinne fotografie, a raz nawet otwarty list z kliniki pomagającej radzić sobie z utratą dziecka. Z każdym wyrzuconym przedmiotem wiąże się jakaś opowieść: kto go wyprodukował, co znaczył dla osoby, która się go pozbyła. Ekonomista Leonard E. Read napisał kiedyś, że żadna z żyjących osób nie potrafiłaby zrobić ołówka od początku do końca. Każdy etap – od ścięcia drzewa, przez wykopanie grafitu, po obsługę maszyn produkujących ołówek (czy przecież nawet wyprodukowania samych maszyn) – zależy od wkładu szeregu niewidzialnych rąk. Nikomu z nas nie udałoby się odwiedzić każdej kopalni, każdej farmy, każdej fabryki. Niemniej wszystko koniec końców trafia w jedno miejsce – niewyczerpana pomysłowość ludzkości kończy żywot na paskudnej, fascynującej stercie.
Łatwo się załamać w obliczu kryzysu odpadowego. Podobnie jak kryzys klimatyczny, wydaje się on problemem całkowicie przerastającym jednostkę. Mimo to im więcej poznawałem ludzi próbujących ze wszystkich sił coś zrobić – farmerów, pracowników oczyszczalni ścieków, sprzątaczy – pragnących uratować świat, a przynajmniej jakiś jego drobny wycinek, tym większym stawałem się optymistą.
„Nie nazywamy ich odpadami. Nazywamy je materiałami”, wyjaśnił mi Jamie tamtego poranka w Essex. Dla niego nieprzerwana rzeka śmieci nie była tragedią, a możliwością. Każdy z wyrzuconych przedmiotów nie był końcem, a początkiem czegoś nowego. Wyruszając w swoją podróż, miałem nadzieję, że ma rację.
Część pierwsza
BRUD
1.
GÓRA
Nie tylko wypełniamy dziury w ziemi, ale również do pewnego poziomu niebo.
Nad Nowym Delhi wznosi się spowita dymem góra. Nawet z oddali wygląda osobliwie – jakby ktoś wziął kawałek Himalajów i upuścił go tu, na wschodnim krańcu stolicy Indii. Jest chłodny styczniowy dzień, moja riksza zmierza przez zatłoczone ulice w stronę podnóża góry, nad którą wisi czarna chmura. Dopiero kiedy podjeżdżamy bliżej, dostrzegam, że to wcale nie chmura, a chmara ptaków – tysięcy kani syberyjskich i białosępów krążących nad wierzchołkiem. Padlinożerców. W miarę jak unosi się mgła, dostrzegam na zboczach sylwetki ludzi. Śmieciarki suną powoli drogą biegnącą łukiem ku wierzchołkowi. Niedługo potem dociera do mnie zapach – kwaśny smród, który zalewa nozdrza i chwyta za gardło.
Zbliżam się do wysypiska Ghazipur, góry zbudowanej nie ze skał, ale śmieci – a dokładnie 14 milionów ton śmieci. Wznosi się na 65 metrów i zajmuje obszar 28 hektarów. Jest to największe z trzech megawysypisk znajdujących się na obrzeżach Delhi[3*]. Okoliczni mieszkańcy nazywają je Mount Everestem. „Jest niemal wyższe od Kutb Minar”, mówi mój przewodnik, Anwar Ali, kiedy wysiadamy z jego motorikszy u podnóża wysypiska. (Kutb Minar to minaret z XIII wieku, jeden z najstarszych i najwyższych zabytków w Delhi). Anwar, elegancki mężczyzna o życzliwym spojrzeniu i burzy ciemnych włosów, ubrany w czerwoną bluzę i spodnie od garnituru, jest szperaczem. Zarabia na życie, przeszukując odpady i wybierając z nich wszystko, co da się później sprzedać. To marna praca – brudna, niebezpieczna, przynosząca niewielkie zarobki, a mimo to bardzo popularna. Na całym świecie, a głównie na Globalnym Południu, ze szperactwa utrzymuje się nawet 20 milionów ludzi[1]. Różnie się ich nazywa: zabaleen w Egipcie, pepenadores w Meksyku, catadores w Brazylii, bagerezi w Republice Południowej Afryki. W Indiach, gdzie są czasami nazywani kabadiwala („łachmaniarzami”), żyją nawet cztery miliony szperaczy, a około pięciu tysięcy z nich pracuje na Ghazipur i żyje w rozległych jhuggi, nieformalnych osiedlach wokół niej. Niezależnie od tego, jak są nazywani, praca szperaczy polega w gruncie rzeczy na jednym: dokonują nieformalnego recyklingu, szukając czegoś wartościowego wśród rzeczy, które ktoś inny uznał za zbędne i wyrzucił. Śmieci jednego człowieka są skarbem innego.
Anwara i mojego drugiego towarzysza, Sheikha Akbara Aliego, zasadniczego mężczyznę z gęstą brodą, poznałem przez działającą w Delhi organizację pozarządową Basti Suraksha Manch. Akbar, ubrany w nadającą mu kanciasty wygląd kurtkę puchową i maseczkę przeciwcovidową oraz wełnianą czapkę naciągniętą nisko na czoło, nie jest tak naprawdę szperaczem, ale handlarzem śmieci. Gdy nie zarabia na życie, kupując i sprzedając plastik i metal, działa jako wolontariusz, pomagając innym szperaczom, kiedy ci mają kłopoty ze zdrowiem lub miejscem do życia. Prywatna firma będąca właścicielem wysypiska niechętnie wpuszcza na jego teren dziennikarzy, dlatego Anwar i Akbar zgodzili się przemycić mnie na wierzchołek góry, żebym mógł obejrzeć ją z bliska.
Wysypisko Ghazipur powstało w 1985 roku jako miejsce składowania odpadów komunalnych Nowego Delhi, którego populacja liczyła wtedy zaledwie sześć milionów osób. W 2002 roku rozrosło się ponad planowaną pierwotnie wielkość, ale w związku z brakiem alternatyw śmieci nadal napływały, a góra rosła. Dziś w aglomeracji Nowego Delhi, zwanej Narodowym Regionem Stołecznym, mieszka ponad 30 milionów ludzi[4*]. Z prognoz wynika, że w 2028 roku prześcignie ono Tokio i stanie się najludniejszym miastem na świecie. Pod koniec obecnej dekady Indie, już w tej chwili zamieszkane przez 1,3 miliarda osób, przejmą od Chin tytuł najludniejszego państwa świata. Tak wielkiej rzeszy ludzi towarzyszy zalew odpadów – każdego dnia na Ghazipur trafia ich dwa i pół tysiąca ton. W miarę jak rozrastały się indyjskie miasta, pęczniały również ich wysypiska. (Ghazipur nie jest bynajmniej największym z nich. Ten wątpliwy zaszczyt należy się osławionemu wysypisku Deonar w Bombaju). Tak czy inaczej, w przypadku Ghazipur „wysypisko” nie jest odpowiednim terminem. Lepiej nazywać to miejsce w stosowny dla niego sposób – hałdą[5*].
Jeżeli ktoś chce opowiedzieć o losach odpadów, nie znajdzie lepszego punktu wyjścia niż hałda śmieci. Tym z nas, którzy mają szczęście żyć w bogatych krajach, sama idea hałdy śmieci może się wydawać anachroniczna. Uznajemy ją za coś, co odeszło do przeszłości wraz z kasetami VHS. Kiedy byłem dzieckiem, moi rodzice zabierali czasami mnie i moich braci na „hałdę”, zwykle po bożonarodzeniowych lub garażowych porządkach. Pamiętam słodko-kwaśny zapach, odgłos roztrzaskujących się butelek po winie, ekscytujące poczucie, że jestem świadkiem praworządnej destrukcji. Dziś mieszkaniec Wielkiej Brytanii mógłby co najwyżej odwiedzić lokalne centrum recyklingu, niemniej w większości państw świata gospodarowanie odpadami wciąż oznacza wywożenie ich w jedno z dwóch miejsc – na oficjalne lub nielegalne wysypisko. Jak podaje Bank Światowy, w skali globalnej 37 procent odpadów trafia na wysypiska, a kolejna jedna trzecia na niezabezpieczone hałdy śmieci[2]. Gospodarowanie odpadami jest kosztowne (śmieciarki, pracownicy oczyszczalni i sortownie kosztują sporo pieniędzy), z kolei wyrzucanie śmieci na hałdę nie kosztuje w zasadzie nic, więc kiedy liczba ludności na świecie zaczęła gwałtownie rosnąć, pojawiło się wiele hałd w rodzaju Ghazipur, na przykład Bantar Gebang, Olusosun, Matuail. A mówimy tu tylko o miastach. Wystarczy jednak wyjechać na wieś w niemal dowolnej biednej części świata, a znajdziemy nielegalne wysypiska na obrzeżach miejscowości, w rowach, na brzegach rzek i poboczach.
Hałdy śmieci istnieją od zarania ludzkości. Gdziekolwiek pojawiali się ludzie, zostawiali po sobie odpady: resztki jedzenia, tkaniny, pergamin, zniszczone narzędzia. Takie pozostałości pozwoliły archeologom zrekonstruować historię człowieka aż do paleolitu. „Śmieci tworzą [...] tajną historię, czy też subhistorię”, napisał Don DeLillo w Podziemiach[3], (bezsprzecznie najlepszej powieści o śmieciach). Jednocześnie są również najzwyklejszą historią. Angielski termin middens, którym archeologowie określają dawne składowiska odpadów, to jedno z najbogatszych źródeł wiedzy o starożytnych cywilizacjach ze wszystkich zakątków świata. Jeden z największych zbiorów antycznych tekstów, jaki kiedykolwiek znaleziono, pochodzi z hałdy śmieci w Oksyrynchos w Egipcie, gdzie archeologowie odkryli setki tysięcy dokumentów, w tym zaginione pisma chrześcijańskie oraz utwory Platona, Euklidesa i Sofoklesa[4]. Starożytne cywilizacje wyprodukowały takie ilości śmieci, że od ich nagromadzenia podniósł się poziom całych osad. Z tym zjawiskiem spotykamy się wszędzie w starożytnym świecie, niektóre miasta zostały wzniesione na śmieciach.
„To kopalnia skarbów – mówi Akbar, mając na myśli hałdę śmieci. – Można tu znaleźć wszystko, nawet trzystu-, czterystuletnie przedmioty”. To częsta sytuacja, wyjaśnia, że gdy ktoś umiera, jego krewni opróżniają dom, nie zdając sobie sprawy, że wyrzucają właśnie bezcenny zabytek lub historyczny przedmiot. Dla nich są to tylko śmieci. Kiedy trafiają na Ghazipur, oblepione odpadkami, rzeczywiście się nimi stają.
Indyjskich szperaczy można generalnie podzielić na dwie główne kategorie: tych, którzy jeżdżą po ulicach z wózkami i rozsortowują swoje zdobycze, albo od razu tam, albo w domu, oraz tych, którzy pracują na wysypiskach. W Ghazipur szperacze wyruszają na łowy przed wschodem słońca i przebierają śmieci do południa. Świeży materiał zawierający najcenniejsze zdobycze jest wyrzucany ze śmieciarek na szczycie, więc żeby się do niego dostać, trzeba się długo wspinać. „Pracujemy zimą, latem, nawet w czasie deszczu, przemoknięci do suchej nitki”, mówi Anwar. W lecie temperatura w Nowym Delhi przekracza czasami 40 stopni Celsjusza. „Jeżeli tu jest 40 stopni, na górze będzie z 50, ponieważ do słonecznego ciepła dochodzi jeszcze ciepło wydobywające się z odpadów”, wyjaśnia. Żeby poradzić sobie w takich warunkach, szperacze chowają butelki z wodą na trasie, którą będą szli, niczym wspinacze zakładający obozy na zboczu góry. Mimo to dla wielu z nich upał staje się niemożliwy do zniesienia, dlatego pracują w nocy, w świetle czołówek.
„Kiedy ty patrzysz na śmieci, widzisz wysypisko – mówi Akbar, wskazując na górę. – Ja nie widzę śmieci, ale zasoby, z których mogę skorzystać. Te odpady są dla mnie źródłem utrzymania”.
Żeby wkroczyć na zbocze Ghazipur, musimy najpierw przejść przez bajoro cuchnących ścieków. Szperacze zbudowali przez nie most z kamieni i worków z gruzem. „Most Ramy”, mówi Anwar. Odwołuje się do sanskryckiego eposu Ramajana, w którym hinduski bóg Rama zbudował most z kamieni między Indiami a Sri Lanką, żeby uratować swoją narzeczoną z rąk demona. (Opowieść ta ma wyjaśniać powstanie istniejącej faktycznie formacji geologicznej łączącej oba kraje). Anwar żartuje, natrząsając się z wymuszonej pomysłowości szperaczy, ale jednocześnie daje do zrozumienia, że przekraczamy granicę i wchodzimy na wrogi, obcy teren.
Wspinam się z wysiłkiem na ziemisty brzeg, a potem na wysypisko. Na jego zachodniej granicy ustawiła się kolejka wyładowanych ciężarówek, które zaczynają wspinaczkę na szczyt. W górze krąży gniewna chmara ptaków, czekając, aż z pobliskich targowisk dowiezione zostaną resztki od rzeźników. Obserwując gwałtowne skręty i powrzaskiwania ptaków, nabieram podejrzeń, że one również czują odrazę do tego miejsca. Żeby uniknąć złapania, skręcamy w boczną drogę prowadzącą na południe. Hałdę opasuje szeroka droga, która następnie pnie się w górę. U podnóża smoliste odcieki spływają strumieniami ku atramentowoczarnemu zbiornikowi, w którym unosi się masa plastiku. Silny, żrący smród wdziera mi się do nosa. Czuję go w zatokach jak narastającą migrenę.
Z czasem przekonałem się, że każda hałda śmieci czy wysypisko pachnie inaczej. Różnice wynikają z rozmaitych czynników, w tym składu odpadów, temperatury i klimatu. Metan i dwutlenek węgla, główne produkty uboczne rozkładających się śmieci, są bezwonne. Gnilna woń, którą normalnie kojarzymy ze śmieciami, to siarkowodór (zapach zgniłych jaj) i siarczek dimetylu (gnijące warzywa), niemniej paletę zapachową wysypiska tworzy też wiele innych składników. Najsilniejszymi nutami mogą być amoniak (mocz), aldehyd octowy (kiepski cydr) i trimetyloamina (gnijące ryby). Do najciekawszych składników można zaliczyć putrescynę, która odpowiada za charakterystyczny odór gnijącego mięsa, i kadawerynę nazwaną tak dlatego, że jest unikalnym składnikiem rozkładających się zwłok[6*]. Wkraczając na Ghazipur, cieszę się, że dzięki pandemii mam na twarzy maseczkę. Naciągam ją mocno na nos.
W miejscu, gdzie w hałdzie wykopano drogę, śmieci tworzą strome urwisko. Ciężar wyższych warstw zgniótł te wcześniejsze w nietypowy odpowiednik skały osadowej złożonej ze skrawków ubrań, puszek po napojach, torebek po masalowych chipsach, ciastkach, ceramicznych odłamków, krzeseł, maszynek do golenia dla mężczyzn i kobiet, zabawek. Wszystkie je zlepia razem nieokreślony brązowy brud. Razem tworzą wielki kapitalistyczny deser lodowy. Jak miałem się okazję przekonać, kiedy człowiek spędzi odpowiednio dużo czasu na takiej hałdzie, śmieci zaczynają się zlewać w jedno, podobnie jak to się dzieje z chmurami, aż stają się jednością – obrzydliwą, abstrakcyjną masą. Kiedy na nią patrzę, przypominają mi się szkolne wycieczki, podczas których odwiedzaliśmy klify i wyznaczaliśmy epoki w warstwach geologicznych. Ta zostanie być może nazwana antropocenem.
Wspinamy się. Odpady na niższych poziomach, zgniecione pod wpływem ciężaru i czasu, są mocno ubite, ale te na zboczach pozostają luźne i nieprzewidywalne, tworząc coś w rodzaju rumowiska. Śmieci chrzęszczą głośno pod butami. „Potrzeba sporo czasu, żeby szczeliny się wypełniły, a całość zamieniła w twardą bryłę”, wyjaśnia Anwar. W czasie pory deszczowej woda wpływa między śmieci i łączy się w wewnętrzne strumienie, które potrafią drążyć większe otwory, wywołując osuwiska. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej osunął się spory kawałek góry, zabijając dwie osoby i znosząc samochód do pobliskiego kanału[5]. Nie był to odosobniony przypadek. W samym 2017 roku kolapsy wysypisk zabiły na całym świecie 150 osób, w tym 29 w Kolombo, stolicy Sri Lanki, kiedy hałda śmieci runęła na dzielnicę mieszkalną[6].
„Byłeś kiedyś ranny?”, pytam Anwara.
„Tak”, odpowiada. Jednak nigdy poważnie. Widział, jak inne osoby ulegały okaleczeniu lub nawet ginęły. Z czasem, wyjaśnia, człowiek uczy się czytać śmieci w podobny sposób, jak żeglarz czyta nurt rzeki. Dzięki temu potrafi rozpoznać, które miejsce uległo scaleniu, a gdzie śmieci pozostają luźne. Tak czy inaczej, nie da się przewidzieć osuwisk. „Nikt nie wie, co się stanie. Człowiek pracuje tu do końca, aż poleci w dół”.
Tu i tam widać małe, poruszane wiatrem smugi czegoś, co przypomina biały pył. „Coś się tam pali”, stwierdza rzeczowo Anwar. Ogień jest stałym zagrożeniem na wysypiskach, odpady są przecież w dużej mierze paliwem. Świeże śmieci mogą zawierać w sobie gorący popiół, niedopalone drewno lub baterie, które wybuchają od gorąca czy przekłucia. Rozkładające się odpady wytwarzają ciepło, które może reagować z produkowanymi przez wysypisko gazami i doprowadzić do ich samorzutnego zapłonu. Większość pożarów ma niewielki zasięg i jest gaszonych przez samych szperaczy. Inne ogniska tlą się całymi dniami lub tygodniami gdzieś pod powierzchnią. Od czasu do czasu ogień wymyka się spod kontroli. Kilka tygodni po mojej wizycie na wysypisku wybuchł potężny pożar. Ogień płonął dwie doby, zanim udało się go ugasić.
Między innymi z powodu takiego rodzaju katastrof Ghazipur cieszy się opinią przeklętego miejsca. „To czarny punkt na mapie Delhi – mówi Anwar. – Wysypiska powstały wokół całego miasta, na granicach ze stanami Hariana, Pendżab i Uttar Pradeś. Kiedy ktoś przybywa do Delhi, pierwszą rzeczą, którą widzi, jest coś takiego”. W ostatnich latach władze miasta zadeklarowały chęć zmniejszenia wysokości Ghazipuru, a w dłuższej perspektywie zamknięcia otwartych wysypisk. Nie są w tym odosobnione. W minionej dekadzie w Indiach rozwinęło się silne dążenie do poprawy warunków sanitarnych. Na czele tego ruchu stoi kontrowersyjny premier Narendra Modi, który od wygrania wyborów w 2014 roku wydał 30 miliardów dolarów na kampanię mającą doprowadzić do poprawy warunków sanitarnych w indyjskich miastach i wioskach. Właśnie ta kampania, zwana Swachh Bharat, czyli Czyste Indie, zachęciła mnie do odwiedzenia tego kraju. Jest to bez wątpienia najszerzej zakrojona próba oczyszczenia państwa i zlikwidowania problemu odpadów podjęta od czasu rewolucji przemysłowej. Polityka Modiego zbiegła się z międzynarodowymi wysiłkami, czynionymi pod przewodnictwem Banku Światowego i Międzynarodowego Stowarzyszenia Odpadów Stałych, aby zamknąć otwarte hałdy śmieci i zastąpić je wysypiskami spełniającymi kryteria sanitarne i zakładami produkującymi energię z odpadów, a także korzystać z innych, mniej zatruwających środowisko sposobów gospodarowania odpadami. W praktyce oznacza to szeroko zakrojoną prywatyzację zbierania odpadów. Umowy podpisywane są zwykle z dużymi koncernami, co utrudnia szperaczom utrzymywanie się z tego zajęcia. „Kompletnie nas wypchnęli z tego biznesu”, stwierdza Akbar.
Ktoś krzyczy, podnosimy głowy. Wysoko nad nami, na grzbiecie hałdy, jakiś szperacz ciągnie sieć z ogromną ilością odpadów. Woła, żebyśmy uważali, po czym wyrzuca za krawędź urwiska pakunek, który toczy się po nim niczym luźny głaz, aż w końcu zatrzymuje się na wypłaszczeniu. Anwar wskazuje na krawędź urwiska. „To nowość”, stwierdza. Niedługo przed moim przybyciem miasto wyrównało szpiczasty wierzchołek Ghazipuru, przez co w mniejszym stopniu przypomina Everest, a bardziej górę stołową. Część odpadów została przy okazji przerobiona na materiały budowlane i paliwo. W praktyce doprowadziło to do rozchodzenia się odpadów na boki, a nie piętrzenia w górę. Był to jeden z wielu przykładów zaniedbań, do których dochodzi w Ghazipur. W 2015 roku miasto otworzyło na skraju wysypiska elektrownię zasilaną odpadami, którą od tego czasu wciąż nękają rozmaite problemy. „Przez ostatnie dwa lata elektrownia nie działała tak jak powinna”, mówi Anwar. Początkowo wielu szperaczy zgłosiło się do pracy w elektrowni, ale większość odeszła w rezultacie, jak twierdzą, błędów w zarządzaniu i problemów technicznych. „Właściciele chcą pokazać, że nadal pracujemy przy tym projekcie, który kosztował wiele lakh rupii [kilka milionów funtów], więc dwa razy w tygodniu pracownicy wnoszą do środka odpady, a później je wynoszą”, opowiada Akbar. Zmierzamy ku miejscu, skąd widać elektrownię. Brama prowadząca do magazynu stoi otwarta, wszędzie dokoła leżą porozrzucane śmieci. Piec do spalania stoi bezczynnie, z komina nie wydobywa się dym. W środku nikogo nie ma.
„Patrz – mówi Akbar, wskazując w górę. – Dzieci”.
W oddali trzy drobne sylwetki zmierzają w dół z łupami. Trzy dziewczynki, ledwie nastoletnie, idą obok siebie, niosąc na głowach torby z odpadami. Na górze widzę ponad dziesięcioro dzieci. Więcej kręci się wokół niej, pomagając rodzicom w sortowaniu lub bawiąc się między śmieciami. Państwo zapewnia darmową edukację, ale kiedy szkoły zamknięto z powodu pandemii COVID-19, mało które dziecko miało laptopa lub komórkę umożliwiające naukę z domu, więc poszły do pracy z rodzicami. „Uświadamiają sobie, że mimo tak młodego wieku mogą zarobić pieniądze – mówi Anwar – dlatego właśnie wiele z nich rzuca szkołę”.
Moi przewodnicy niepokoją się, że jeżeli wyjdziemy wyżej, zostaniemy zauważeni, dlatego zawracamy. Na dole, obok stawu z odciekiem, zauważam rośliny wyrastające ze śmieci: zielone pomidorki koktajlowe grzeją się w zimowym słońcu. Staram się nie myśleć o wszystkich chemikaliach zasysanych przez ich korzenie z toksycznej gleby poniżej. „Kiedy dojrzeją – mówi Anwar – szperacze zrywają je i jedzą na obiad”.
U podnóża góry stado krów włóczy się między stertami śmieci w poszukiwaniu trawy. Każda sterta należy do innej rodziny. Niektóre są owinięte torbami z polipropylenu, na inne narzucono zwykłe koce. Spotykam mężczyznę i jego żonę siedzących na jaskrawoniebieskim brezencie i przebierających zdobycze: butelki po szamponie, puszki, sztućce, plastikowy kij do krykieta, najróżniejsze zabawki. Przekładają je do toreb, dzieląc w zależności od materiału. Mężczyzna, Qasim[7*], ma gęste wąsy, jest ubrany w koszulkę, dżinsy i jasnopomarańczową czapkę. Nie ma rękawiczek ani żadnego innego zabezpieczenia. Podobnie jego żona. Qasim bierze do ręki zniszczoną zabawkę, rozbija ją młotkiem i wyciąga ze środka izolowane przewody. Wygląda to tak, jakby rozłupywał krewetkę. Metal przynosi największy zysk, w szczególności miedź. W następnej kolejności plasują się wysokiej jakości plastiki – PET i HDPE. „Mamy 87 kategorii odpadów”, wyjaśnia mi Akbar. Szczególnie trudne do rozróżnienia gołym okiem są różne rodzaje plastiku: PET, HDPE, PVC, PP[8*]. Szperacze nadają im nazwy w swoich lokalnych językach: „naturalny”, „BP”, „mleko”. „Gdybym zaczął cię tego uczyć, potrzebowałbyś co najmniej roku, żeby wszystko zrozumieć”, tłumaczy Akbar. Kiedy patrzę na pracujących szperaczy, nie mam wątpliwości, że mówi prawdę.
Szperacz w Ghazipur może zarobić siedem tysięcy rupii miesięcznie, czyli około 2,3 funta dziennie, w zależności od cen surowców wtórnych. W mieście, gdzie kabadiwala zbierają śmieci z ulic i domów, zarobki są wyższe, ale to wciąż dość mało. Kiedy w czasie pandemii przestały działać lokalne zakłady przetwarzania plastiku, ceny poleciały na łeb na szyję. Wielu szperaczy musiało wziąć nieformalne pożyczki od handlarzy odpadami, którzy żądają wysokich odsetek i w praktyce wiążą szperaczy w relacji przypominającej niewolnictwo za długi. Sami szperacze nie mogli w ogóle pracować w związku z obowiązującą w całym mieście godziną policyjną. „Policjanci nas bili, ale nawet jeżeli istnieją nagrania takich przypadków, nikt nic w tej sprawie nie zrobił”, mówi Akbar. Podobne historie opowiedziało mi wielu szperaczy, których poznałem w Delhi.
Problem nie dotyczy wyłącznie Indii. Na całym świecie szperacze należą do najbiedniejszych i najbardziej marginalizowanych członków społeczeństw. Mało który kraj uznaje oficjalnie szperactwo za zawód. „Kiedy pozbędą się śmieci, jesteśmy dla nich jak gówno – mówi Akbar. – Nie chcą na nas patrzeć”. W Indiach Hindusi trudniący się szperactwem są często dalitami, czyli pariasami – przedstawicielami najniższej grupy w słynącym z niesprawiedliwości indyjskim systemie kastowym. Nawet wśród dalitów szperactwo na wysypiskach uchodzi za mało prestiżowe zajęcie. Podobnie jak „ręczne wygrzebywanie” (czyszczenie szamb i kanałów) było tradycyjnie pozostawiane osobom najbardziej upośledzonym społecznie, tak zwanym niedotykalnym.
Większość szperaczy pracujących w Ghazipur to nie hinduiści, ale muzułmanie – imigranci z biednych, dotkniętych zmianami klimatu regionów rolniczych Bengalu Zachodniego i Uttar Pradeś. Inni są ekonomicznymi migrantami z południa lub z sąsiedniego Bangladeszu. (Na całym świecie osoby zajmujące się śmieciami są nieproporcjonalnie częściej imigrantami, jako że są to zawody wymagające najniższych kwalifikacji). W Indiach muzułmanie spotykają się w ostatnich latach z coraz większymi prześladowaniami w związku z niepokojącym wzrostem nacjonalizmu spod znaku Hindutwy. W ostatnim czasie niektórzy hinduscy politycy otwarcie nawołują do przemocy i usunięcia muzułmanów z kraju, co jeszcze dekadę temu byłoby nie do pomyślenia. Akbar dostrzega zmiany w świadomości nawet wśród szperaczy. „Różnica między dawną i obecną polityką – mówi – to niebo a ziemia”.
Gdy rozmawiamy, wokół nas gromadzi się niewielki tłum. Wszyscy są zaciekawieni, czego na górze szuka ten dziwny, wysoki biały człowiek. Grupa młodych dziewczyn chichocze, obok stoi chyba ich matka. Są ubrane w długie chusty i zachodnie ubrania. Jedna ma na sobie sweter, ewidentnie podróbkę, z logo Apple’a. Inna podnosi z ziemi zniszczony aparat fotograficzny i na zmianę udają, że robią sobie zdjęcia – wyimaginowana sesja fotograficzna pośród stert zniszczonych rzeczy.
„Kim chcecie zostać, kiedy dorośniecie?”, pytam.
„Ja lekarką”, odpowiada jedna z nich. Pozostałe zaczynają się pokładać ze śmiechu.
Kiedy się później odwracam, żeby odejść, ich matka mówi: „Niech pan je zabierze ze sobą”.
„Chętnie bym to zrobił”, odpowiadam, choć wiem, że to niemożliwe. Myślę o moich córkach, które zostały w domu, i o przytłaczającej desperacji, którą musi odczuwać człowiek, żeby chcieć oddać swoje dziecko komuś, kogo nigdy wcześniej nie widział na oczy. Akbar daje znak, że powinniśmy się zbierać. Kiedy zmierzamy między stosami śmieci w stronę rikszy Anwara, dwie najmłodsze dziewczynki znajdują na ziemi częściowo zgniecioną buteleczkę z wodą do puszczania baniek mydlanych. Jedna ją odkręca i z zachwytem obwieszcza, że w środku zostało trochę płynu. Kiedy odjeżdżamy, w powietrzu pękają małe bańki puszczane przez dziewczyny.
Inny dzień, inna hałda śmieci. Ta znajduje się w odległości 6700 kilometrów na smaganym przez wiatr północno-wschodnim wybrzeżu Anglii. Niedaleko za Newcastle dostrzegam pierwsze ślady celu mojej podróży – kolejkę zielonych ciężarówek naczepowych, która znika za gęstą ścianą drzew. Skręcam w tę samą stronę. Od jakiegoś czasu pada deszcz, a nade mną nadal gęstnieje betonowoszara chmura o fakturze wełny mineralnej. Kleiste błoto, głębokie kałuże. Turbiny wiatrowe obracają się powoli na horyzoncie, otoczone zielonymi polami i żywopłotami. Za ogrodzeniem mijam wagę pomostową, gdzie ustala się masę ciężarówek. Niedługo potem podjeżdżam do kilku ponurych baraków. Przede mną wznosi się nie góra, ale kilka niskich pagórków ze śmieci, między którymi stoją wywrotki i maszyny do robót ziemnych. Nigdzie ani śladu człowieka.
O ile Ghazipur reprezentuje najgorsze cechy wysypisk, o tyle przed sobą mam przykład jednego z najnowocześniejszych obiektów tego rodzaju – wysypisko w Ellington, zarządzane przez Suez, międzynarodową korporację z branży odpadowej. Musiałem włożyć wiele wysiłku, żeby zorganizować tę wizytę. W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w Europie kontynentalnej, wysypiska cieszą się marną reputacją przestarzałych, odrażających i zanieczyszczających środowisko miejsc. W rezultacie firmy z branży odpadowej – które zawsze chętnie chwalą się najnowszymi zakładami recyklingowymi – niechętnie wpuszczają na wysypiska kogokolwiek, a zwłaszcza dziennikarzy. Tak się składa, że wszystkie przedsiębiorstwa, które poprosiłem o zgodę na taki wstęp, przez ponad rok udzielały mi odpowiedzi odmownej, jako powód podając epidemię COVID-19 lub niesprecyzowane względy bezpieczeństwa (jednocześnie zapewniają, że wysypiska nie stanowią jakiegokolwiek zagrożenia). Wyjątkiem okazał się Suez, francuski gigant zajmujący się odpadami i oczyszczaniem ścieków, nazwany od swojego udziału w kopaniu Kanału Sueskiego, którego pracownicy chętnie zgodzili się oprowadzić mnie po swoim wysypisku.
W biurze spotykam moich opiekunów – Victorię Pritchard, dyrektorkę regionalną firmy na północno-wschodnią Anglię, i Jamiego McTighe’a, regionalnego kierownika operacyjnego. Victoria – „Vic” – ma równo obcięte włosy w kolorze tleniony blond i bluzkę w panterkę, na którą włożyła kamizelkę odblaskową. Jamie nie prezentuje się równie szykownie, ale nie ustępuje Vic doświadczeniem, jako że pracuje w branży od dziewiętnastu lat. Jest małomównym mężczyzną w bluzie z kapturem i dżinsach. Dołącza do nas Carolyn Fitzgerald z działu handlowego, która pojawiła się na spotkaniu, żeby z entuzjazmem promować politykę firmy.
Vic jest ciepła, rozmowna i nie przypomina osoby, którą spodziewalibyśmy się spotkać na wysypisku śmieci. „Chciałam być inspicjentką w teatrze”, śmieje się. Pracę w Suezie zaczynała na stanowisku asystentki i w kolejnych latach stopniowo awansowała w hierarchii. „Gdy zostałam nadzorczynią, ktoś zapytał: «Ale ty przecież jesteś kobietą. Jak niby podniesiesz worek bentonitu?». Który waży ile? Z dwadzieścia pięć kilo? «Jak wyciągniesz pompę ze studni?» – wspomina Vic. – Odpowiedziałam: «Przecież nie zamierzam tego robić. Zapomniałeś, jak się nazywa moje stanowisko? Będę nadzorować ludzi, którzy się tym zajmą»”. Vic odpowiada teraz za wszystkie wysypiska Suezu od Ellington do granicy Szkocji. Z miejsca ją polubiłem.
Wysypiska od zawsze były obiektami zdominowanymi przez mężczyzn. „Nie chcę nawet opowiadać o wszystkich niepasujących elementach odzieży ochronnej, które musiałam wkładać na przestrzeni lat. – Vic się krzywi. – Mamy je tylko w męskich rozmiarach. Nie zależy mi na niczym różowym ani w kwiatki, tylko żebym mogła, jak inni, nosić rzeczy, które na mnie pasują i spełniają swoją funkcję”. Vic jest bardzo pedantyczna w kwestii prowadzenia wysypisk i ich odpowiedniego nazywania. Nie znosi, kiedy ludzie mówią na Ellington „hałda”. „Nasze wysypisko nie jest hałdą – mówi. – To dla mnie kwestia odpowiedniej perspektywy. Staram się dążyć do tego, żebyś nie wiedział, że przejeżdżasz obok wysypiska. A tu na miejscu, żebyś zorientował się dopiero wtedy, kiedy zatrzymasz wywrotkę, żeby zsunąć z niej odpady”.
W przeszłości wysypiska były często po prostu dziurami w ziemi: kopalniami, torfowiskami, mokradłami, pustyniami – jakimś nieużywanym obszarem na obrzeżach zamieszkanego świata. Odpady były w dosłownym sensie „wypełnieniem”[9*]. Praktyka wyrzucania śmieci w jakimś miejscu i w ten sposób nadawania mu nowej postaci ma wielowiekową tradycję: Nowy Jork, Boston i San Francisco, a także niektóre części Londynu zostały zbudowane na śmieciach. Robert Moses, osławiony planista, który nadał nowy kształt Nowemu Jorkowi w połowie XX wieku, szczególnie upodobał sobie metodę wypełniania terenu odpadami – lotniska JFK i LaGuardia wzniesiono na odpadach, podobnie południowe wybrzeże Manhattanu i Flushing Meadows w dzielnicy Queens. W Wielkiej Brytanii obiekty, które obecnie nazywamy wysypiskami, zaczęły tak naprawdę funkcjonować dopiero w 1956 roku, po przyjęciu ustawy o czystym powietrzu. Wcześniej znaczną część odpadów palono, w domach lub w miejskich paleniskach. Dopiero wielki smog z 1952 roku – powstały w wyniku inwersji temperatury, która przez pięć dni utrzymywała trujące wyziewy stolicy blisko ziemi, zabijając około czterech tysięcy ludzi – doprowadził do wprowadzenia zakazu palenia śmieci w domach. Skutkiem był znaczący wzrost ilości odpadów odbieranych przez służby miejskie – odpadów, które trzeba było wywozić na wysypiska.
Ellington to wysypisko sanitarne, co oznacza, że jest podzielone na odrębne części, zwane komórkami, z których każda zawiera 250 tysięcy ton odpadów. Pierwsze „oficjalne” wysypisko sanitarne powstało we Fresno w Kalifornii w 1937 roku i było dziełem Jeana Vincenza[10*], ówczesnego komisarza do spraw robót publicznych. Vincenz, zapalony propagator reform sanitarnych, czerpał inspirację z podobnych metod stosowanych wcześniej w Anglii, gdzie tę metodę składowania odpadów nazywano „kontrolowanym hałdowaniem”. Wysypiska sanitarne były rewolucją w gospodarowaniu odpadami, gdyż wprowadziły nowe metody kontrolowania szkodników i smrodu. Siły aliantów stosowały podobne techniki w czasie drugiej wojny światowej, a po jej zakończeniu powracający do domu żołnierze szybko rozpropagowali je w różnych częściach kraju.
Obecnie wysypiska sanitarne są skomplikowanymi, wysoce regulowanymi i opartymi na zaawansowanych technologiach obiektami. Przed rozpoczęciem budowy prowadzi się badania geologiczne i dokonuje oceny wpływu na środowisko. Wysypisko nie może znajdować się za blisko wód gruntowych i rzek, nie może też zaburzać funkcjonowania zagrożonych gatunków. Dopiero po uzyskaniu wszystkich zezwoleń inżynierowie przystępują do kopania. Nawet sama nazwa – angielskie słowo landfill – nie do końca oddaje charakter takiego miejsca. „Teren nie tylko się wypełnia, ale również formuje lub wznosi”, mówi Vic. Które z tych rozwiązań zostanie zastosowane, zależy od lokalizacji i tego, jakie będzie przeznaczenie danego obszaru później, po rekultywacji. Na ścianie jednego z biur wisi stworzony przez grafika projekt tego, jak ma wyglądać okolica po zamknięciu wysypiska. Zadaniem Vic i Jamiego jest uformowanie w odpowiedni sposób rzeźby terenu. Działają niczym artyści realizujący wytyczne klienta. „Myślimy w kategoriach «komórek», ale też «powietrza» –tłumaczy Vic. – Nie tylko wypełniamy dziury w ziemi, ale również do pewnego poziomu niebo”.
Na wysypisku odpady ulegają biologicznemu i chemicznemu rozpadowi. Najpierw dobierają się do nich szkodniki: czerwie, robaki, owady i szczury. Na wysypiskach widuje się również zwierzęta z wyższych szczebli łańcucha pokarmowego, na przykład dziki, pawiany i niedźwiedzie. Dla nich wysypisko to darmowy bufet. Do tego dochodzą ptaki. (Ptaków nie sposób uniknąć). W Indiach są to kanie i sępy, w Ameryce Północnej szpaki. W Hiszpanii białe bociany do tego stopnia uzależniły się od darmowych, dostępnych przez cały rok dostaw pożywienia na wysypiskach, że przestały migrować. W Australii widok przegrzebujących śmieci ibisów stał się tak powszechny, że ptaki te zaczęto nazywać „kubłowymi kurczakami”.
W Wielkiej Brytanii na wysypiskach najczęściej żywią się mewy: siwe, srebrzyste, siodłate i śmieszki (odpadami interesują się wszystkie gatunki). Tamtego poranka w Ellington zgromadziły się na polu tuż za ogrodzeniem – złowieszcza pierzasta tłuszcza. W Suezie pracuje na stałe sokolnik, którego zadaniem jest układanie drapieżników odstraszających mewy. „Tu liczy się przede wszystkim stosowanie różnorodnych technik”, mówi Jamie i wskazuje na żółtą skrzynkę stojącą w pewnej odległości od nas. To elektroniczny system odstraszający. „Zaczyna wydawać odgłosy przypominające krzyki drapieżnego ptaka i to je odstrasza”. Na jednym końcu wzgórza w powietrzu unosi się zawieszony chyba na żyłce latawiec w kształcie sokoła, coś w rodzaju stracha na mewy.
Odpady są pożerane jeszcze przed przybyciem na wysypisko. Kiedy mówimy o biodegradacji, mamy tak naprawdę na myśli mikroorganizmy. Najpierw są bakterie tlenowe, które rozkładają substancje organiczne (tłuszcze, białka, węglowodany), uwalniając cukry i aminokwasy, a także dwutlenek węgla. Później pałeczkę przejmują bakterie beztlenowe, które poddają powstałą na poprzednim etapie chemiczną zupę procesowi fermentacji, wytwarzając gryzącą mieszaninę kwasów i alkoholi. Wysypisko jest gorącą masą, z której wydobywają się wyziewy dwutlenku węgla i wspomnianych gazów o gryzącym zapachu – siarkowodoru, amoniaku, a także lotnych związków organicznych (LZO) w rodzaju benzenu. Na koniec do akcji wkraczają bakterie metanogenne – to one zamieniają kwas octowy w metan. Właśnie ten ostatni etap, który może z powodzeniem zachodzić w glebie całymi dekadami, sprawia, że emisje z wysypisk są tak problematyczne z punktu widzenia środowiska. Metan nie tylko łatwo się pali, ale również jest co najmniej 24 razy silniejszym gazem cieplarnianym od dwutlenku węgla, ponieważ skuteczniej od tego drugiego zatrzymuje energię cieplną w atmosferze[11*][7]. Według amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska (Environment Protection Agency, EPA) wysypiska śmieci są trzecim największym źródłem emisji metanu w Stanach Zjednoczonych, a kto wie, czy nie jest jeszcze gorzej. Przeprowadzone w ostatnich latach obserwacje z powietrza i prowadzona z satelitów analiza spektralna pozwoliły stwierdzić, że wysypiska wytwarzają znacznie więcej gazów cieplarnianych, niż sądzono. W niedawnym badaniu powietrznym autorstwa Laboratorium Napędu Odrzutowego NASA ustalono, że kilka wysypisk w Kalifornii wydziela metan w ilościach sześciokrotnie przekraczających wcześniejsze szacunki EPA[8]. Sytuacja przedstawia się jeszcze gorzej w biedniejszych państwach, gdzie nie wychwytuje się ani metanu, ani odcieków z wysypisk. W 2021 roku satelita Europejskiej Agencji Kosmicznej o nazwie Sentinel 5-P wykrył, że wysypisko w Lahaurze w Pakistanie emituje 126 ton metanu na godzinę, co odpowiada emisjom około 6200 samochodów w tym samym czasie[9].
Każde wysypisko jest inne. Skład umieszczanych na nim odpadów różni się w takim stopniu jak to, co ludzie wyrzucają w różnych częściach świata, a to oznacza, że może zawierać w zasadzie wszystko. Od lat siedemdziesiątych XX wieku większość państw osobno składuje odpady niebezpieczne (składowiska odpadów niebezpiecznych dysponują zwykle bardziej zaawansowanymi zabezpieczeniami, niemniej ich zawartość jest znacznie niebezpieczniejsza). Tak czy inaczej, nawet na najzwyklejsze miejskie wysypisko trafiają toksyczne i niebezpieczne chemikalia z naszych detergentów, kosmetyków do makijażu, leków, baterii i sprzętu elektronicznego. W przeprowadzonym niedawno badaniu ustalono, że na amerykańskich wysypiskach można zwykle znaleźć setki toksycznych związków chemicznych, od pestycydów stosowanych w rolnictwie po zanieczyszczenia przemysłowe, polichlorowane bifenyle (PCB), bisfenol A, substancje per- i polifluoroalkilowe (PFAS). Wiele z nich jest silnie toksycznych dla człowieka – powodują nowotwory, uszkodzenia neurologiczne oraz zaburzają pracę układu wewnątrzwydzielniczego (czyli hormonów)[10]. Na wysypisko trafiają też leki, w tym antybiotyki. Podobnie metale ciężkie, jak ołów, rtęć i cynk, przynoszone tam w zabawkach, urządzeniach elektronicznych, żarówkach, telewizorach i starych farbach ołowiowych. Z 1333 miejsc znajdujących się obecnie na Narodowej Liście Priorytetów programu Superfundusz – spisie najbardziej toksycznych miejsc w Ameryce – 159 to dawne wysypiska[11]. Trudno się zatem dziwić, że praca na wysypisku lub życie w jego pobliżu wiąże się z częstszą zapadalnością na astmę, choroby układu oddechowego i białaczkę, z niską dzietnością i różnymi rodzajami nowotworów[12*].
Komórki nowoczesnego wysypiska sanitarnego są tak zaprojektowane, żeby toksyczna zupa nie wydostała się na zewnątrz. „Lubię to porównywać do tarty – mówi Vic. – Tartę piecze się w formie, bo dzięki niej zawartość nie wyleje się na zewnątrz”. Dziurę wykłada się najpierw glinką bentonitową, na której rozkłada się pozgrzewane na krawędziach płachty nieprzepuszczalnego plastiku. „To ciasto na naszą tartę”. Plastik przysypuje się żwirem i obkłada jutą, żeby zapewnić drenaż. Odciek z wysypiska powoli spływa w dół, niosąc ze sobą związki chemiczne. (Chodzi o tę samą ciecz, którą widziałem zbierającą się u podnóża góry śmieci Ghazipur). Skład chemiczny odcieku zależy od rodzaju odpadów. Niczym wino ma swój terroir, czyli pochodzenie. „Na przykład Burnhills [w hrabstwie Northumberland], skąd pochodzi Jamie, było szczególnym wysypiskiem, więc tamtejszy odciek miał jasnozieloną barwę”, mówi Vic.
„Trafiały do nas beczki z różnymi substancjami i duże ilości niezalegalizowanych leków”, wyjaśnia Jamie.
„Musisz pojechać do Szkocji. Odciek z jednego z naszych wysypisk zawiera szczególny polimer”, mówi podekscytowanym głosem Vic i wyciąga telefon, żeby pokazać mi zdjęcie. Polimer wygląda paskudnie: czarna, gąbczasta masa przypominająca spulchnioną gumę do żucia.
„Wygląda trochę jak wielorybi tłuszcz”, dodaje Jamie.
„Kiedy się go dotyka, wydaje odgłos «glublubglug»”. Vic porusza dłonią na boki, naśladując ruchy galarety, uradowana jak małe dziecko.
W Ellington odciek jest odprowadzany spod odpadów za pomocą sieci rur do zbudowanego obok zakładu oczyszczania chemicznego. Stamtąd trafia do pobliskiej oczyszczalni, gdzie jest poddawany dalszej obróbce. Pionowe rury odprowadzają z wysypiska gaz używany następnie do generowania prądu. Odpady składowane obecnie w Ellington wytwarzają około 1,3 megawata, czyli prąd potrzebny do zasilenia 3500 domów. Kiedy dana komórka się wypełni, zostaje przykryta kolejną warstwą pozgrzewanych płacht plastiku. Całość zasypuje się gliną i ponadmetrową warstwą ziemi. Odpady są w ten sposób szczelnie zamknięte. W rezultacie współczesne wysypisko mniej przypomina hałdę śmieci, a bardziej zbiorowisko balonów ze śmieciami.
Amerykański archeolog i antropolog William Rathje poświęcił karierę zawodową na badanie wysypisk. W 1973 roku wraz z kolegami z Uniwersytetu Arizony założył Garbage Project (Projekt Śmieci), którego celem było poddanie współczesnych śmieci równie rygorystycznym pod względem naukowym badaniom, jakie się przeprowadza na wykopaliskach ze starożytności. „Jeżeli uda nam się zrozumieć to, czego się pozbywamy – napisał Rathje – będziemy potrafili lepiej rozumieć świat, w którym żyjemy”[12]. Uczeni nazwali siebie śmieciologami. Z odpadów, doszedł do wniosku Rathje, można się dowiedzieć więcej o naszych sąsiadach – o tym, co jedzą, jakie są ich ulubione marki – niż z najlepszych badań konsumenckich. Można naszkicować profil populacji dokładniej niż za pomocą spisu powszechnego. Śmieciologia pokazała na przykład, że ludzie regularnie zaniżają ilość spożywanego przez siebie niezdrowego jedzenia, a przeszacowują ilość konsumowanych owoców i warzyw. W odróżnieniu od ludzi śmieci nie kłamią.
Badacze pracujący z Rathje regularnie stwierdzali, że wysypiska są mniej biologicznie aktywne, niż wcześniej zakładano. Głęboko pod powierzchnią procesy rozkładu zamierają. Po pobraniu odwiertów z dwudziestoletnich wysypisk Rathje i jego badacze odkryli, że zapisany papier dało się nadal bez problemu odczytać i że nawet resztki jedzenia można było łatwo zidentyfikować: „Obierki z cebuli pozostawały obierkami z cebuli, a końcówki marchewek pozostawały końcówkami marchewek. Źdźbła trawy wyglądające, jakby zostały skoszone zaledwie przedwczoraj, wysypywały się z pękatych czarnych worków na odpady zielone, wciąż zawiązanych u góry na supeł taśmą ściągającą”[13].
Wysypiska nieuchronnie przeciekają. Wylewki ulegają spękaniu i rozerwaniu przez wysypywane na nie odpady, systemy korzeniowe i zwierzęta. Plastikowe uszczelnienia łamią się wskutek degradacji lub pod wpływem ściekających na nie związków chemicznych. Wysypiska zbudowane na wybrzeżach mórz lub przy rzekach – co od wieków było powszechną praktyką – są narażone na regularne zalewanie i podnoszenie się poziomu wód. Po pewnym czasie ulegają erozji, a ich zawartość nieuchronnie wydostaje się na zewnątrz. Śmieci przegryzają się od środka; natura wdziera się od zewnątrz. Tym samym, jak to ujmuje pisarka Elizabeth Poyte: „Z czasem wysypiska stwarzają coraz większe zagrożenie dla środowiska – a nie coraz mniejsze”[14].
Stoimy na krawędzi i wpatrujemy się w wysypisko. „W tym miejscu – mówi Jamie – znajdowało się kiedyś inne wysypisko. Śmieci są tu wznoszone na śmieciach”. Przed nami rozciąga się pusta komórka. Za nią inna, już wypełniona, wznosi się łagodnie pofałdowanymi pagórkami. Na krawędzi najbliższej komórki czeka sześć wywrotek, które za chwilę wrzucą do środka swoją zawartość. Ponieważ z tej odległości trudno zobaczyć coś więcej, Jamie pyta, czy chciałbym zobaczyć ten proces z bliska. No pewnie, odpowiadam, więc wsiadamy do kabiny traktora marki John Deere i ruszamy przez wysypisko. Po drodze rozmawiamy. Jamie dorastał w Hull, studiował inżynierię środowiskową i chciał pracować w rządowej Agencji Środowiska. Jego obecna funkcja może się wydawać całkowitym przeciwieństwem tych planów, ale tak naprawdę robi dokładnie to, co zamierzał – zarządza jakimś kawałkiem ziemi. W kierowaniu wysypiskiem chodzi o zapobieganie skażeniu środowiska naturalnego, dbaniu o to, żeby odpady trafiły pod ziemię. Kiedy zbliżamy się do zbocza komórki, mijamy dwie wielkie kraty o rozmiarach billboardów, których zadaniem jest zatrzymywanie plastikowych siatek unoszonych przez wiatr. W czasie silnego wiatru wysypisko przestaje funkcjonować. Ogrodzenie terenu służy raczej zatrzymywaniu odpadów w środku niż odgradzaniu się od ludzi pragnących tu wejść.
Ziemia pod nami lekko się ugina – odpady wciąż osiadają. Spoglądając w dół, zauważam coś, co przypomina ziemię, ale nią nie jest. Przejeżdżamy nad pokrywą rozsypaną na odpadach z poprzedniego dnia, która ma uniemożliwić dostęp do nich ptakom i zmniejszyć smród. Ziemia jest posypana wielobarwnymi kawałkami plastiku rozmiarów konfetti. „Odrzuty z zakładu recyklingu plastiku”, wyjaśnia Jamie.
Przy czynnej ścianie komórki jedna z ciężarówek zrzuca do środka ładunek – mieszaninę materacy, płyt gipsowo-kartonowych i izolacji. Odpady budowlane. Nie żeby to miało szczególne znaczenie dla Jamiego i jego załogi. „Kiedy coś już do nas trafi, nie mamy wyboru. Wszystkie odpady traktujemy w ten sam sposób”, wyjaśnia. Ubijarka, masywna 45-tonowa maszyna na kolczastych metalowych kołach, z których każde ma rozmiary małego samochodu, przetacza się po świeżo złożonych odpadach i je rozgniata. Wokół niej w powietrzu unosi się chmura trocin. Ubijarka przejeżdża siedem do dziesięciu razy po każdym ładunku, co pozwala zlikwidować puste przestrzenie między odpadami i w ten sposób ustabilizować zawartość komórki. Zaraz potem pojawia się inny pracownik wysypiska w spycharce i zaczyna formować odpady we wcześniej uzgodniony kształt, w tym wypadku łagodnie opadające zbocze. Jak urzeczony wpatruję się w zrzucanie nowego ładunku śmieci, rozgniatanie i rozprowadzanie. Pracownicy wysypiska nie tyle zrzucają odpady na stertę, ile rzeźbią z nich nowe formy terenu.
Jamie pracuje na wysypiskach na tyle długo, że wśród odpadów widział już niemal wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Pytam, czy ma również na myśli zwłoki (wysypiska są, statystycznie rzecz biorąc, miejscem, gdzie często znajdowane są ofiary morderstw), ale akurat jemu się to nie zdarzyło. Przyjął za to kiedyś długie na 10 metrów cielsko wieloryba, wyrzucone przez morze na brzeg nieopodal. „Można tylko współczuć ludziom, którzy musieli załadować to coś na ciężarówkę”, krzywi się. Pracownicy Jamiego wykopali wielorybowi grób i go w nim pochowali, żeby nie dobrały się do niego mewy – odrobina godności na tym ponurym końcu. W 2013 roku James Howells, inżynier komputerowy z Newport w południowej Walii, przypadkowo wyrzucił do kosza kartę pamięci zawierającą osiem tysięcy bitcoinów, która następnie trafiła na lokalne wysypisko. Kiedy w 2021 roku kurs bitcoina osiągnął najwyższy w historii poziom, zawartość karty była warta niemal pół miliarda dolarów. Howells od kilku lat próbuje namówić władze miasta, żeby przekopały wysypisko i znalazły kartę. W razie jej znalezienia chce się podzielić zyskiem. Jak dotąd władze nie przychyliły się do tej prośby i skarb pozostaje pod ziemią.
Jamie przyznaje, że praca na wysypiskach „nie jest szczególnie prestiżowa”. Zarobki są przeciętne, a warunki rzadko przyjemne. Pracownicy obsługujący maszyny spędzają niemal cały dzień (poza przerwami) w kabinach, przewożąc i przerzucając śmieci niezależnie od pogody – deszczu, słońca czy śniegu. Te wielkie, masywne pojazdy są naprawdę niebezpieczne. W Stanach Zjednoczonych ludzie pracujący przy śmieciach są trzykrotnie bardziej narażeni na śmierć w pracy niż policjanci[15]. Statystycznie rzecz biorąc, jest to jeden z najbardziej ryzykownych zawodów na świecie.
„Warunki są naprawdę ciężkie, strasznie ciężkie”, mówi Vic.
Do tego ofert pracy jest coraz mniej. W Wielkiej Brytanii i Europie kontynentalnej wysypiska są zamykane. (Inaczej jest w Stanach Zjednoczonych i Australii, gdzie na wysypiska trafia odpowiednio 50 i 30 procent odpadów)[16]. W 1996 roku rząd Wielkiej Brytanii wprowadził podatek od wysypisk, żeby zwiększyć odsetek odpadów poddawanych recyklingowi. Od tego czasu wskaźnik ten powoli rośnie. W chwili, gdy piszę te słowa, podatek od wysypisk wynosi 98 funtów za tonę. Wszystko, czego nie da się poddać recyklingowi lub skompostować, coraz częściej jest spalane w zakładach produkujących energię elektryczną z odpadów (energy from waste