Zasypani. Sekretne życie śmieci - Oliver Franklin-Wallis - ebook

Zasypani. Sekretne życie śmieci ebook

Oliver Franklin-Wallis

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zastanawiasz się, co się dzieje z butelką po wodzie mineralnej, którą wyrzucasz do przydomowego kontenera? Czy rozpoczyna wtedy drugie życie? Dokąd się wybiera? I jaka jest szansa, że spotkacie się ponownie?

Śmieci tak wrosły już w nasz krajobraz, że nieraz ich nie zauważamy, a mimo to nadal niechętnie o nich rozmawiamy. Oliver Franklin-Wallis w fascynujący sposób pokazuje śmieciową branżę od podszewki: od szybko rosnących górzystych wysypisk w Indiach po przepełnione kanały ściekowe w Wielkiej Brytanii, od opuszczonych górniczych miast w Stanach Zjednoczonych po tonące w śmieciach targowiska rzeczy używanych w Ghanie. Dzięki niemu poznajemy ludzi z pierwszej linii śmieciowego frontu: pracowników, aktywistów, ekologów i przedsiębiorców.
W śmietniku często zatykasz nos, ale ta lektura bez wątpienia otworzy ci oczy!

„Zasypani” pokazują niewygodną prawdę. Brudną, śmierdzącą, czasami niebezpieczną rzeczywistość globalnej gospodarki odpadami. To wyprawa w mroczny świat śmieci i ścieków, pokazany z różnych perspektyw: bogatej Północy i Globalnego Południa. Przekonaj się, że budząca cię rano śmieciarka jest tylko biletem wstępu do sekretnego życia naszych śmieci.
Monika Michalska
Pani od Odpadów

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 534

Oceny
4,8 (5 ocen)
4
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały reportaż o śmieciach (i nie tylko). Daje do myślenia, otwiera oczy
00
AStrach

Dobrze spędzony czas

Warta zapoznania, ja też nie miałem aż takiej świadomości i informacji o obiegu śmieci w świecie.
00


Kolekcje



Ty­tuł ory­gi­nału: Wa­ste­land. The Dirty Truth About What We Throw Away, Where It Goes, and Why It Mat­ters
Co­py­ri­ght © Oli­ver Fran­klin-Wal­lis, 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Ja­cek Ko­nieczny, 2024
Re­dak­torka ini­cju­jąca: Pau­lina Sur­niak
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Agata Gać
Re­dak­cja: Ur­szula Dra­biń­ska
Ko­rekta: Mał­go­rzata Ku­śnierz, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Pro­jekt okładki: Magda Bloch
Fo­to­gra­fie na okładce: © bom­ber­moon | iStock; © oasi­sa­muel | De­po­sit­pho­tos; © Al­lU­need | De­po­sit­pho­tos
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68045-78-9
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Wie­rzymy, że książki mogą zmie­nić świat. Wy­da­jemy książki o przy­ro­dzie, o na­szych re­la­cjach z dzi­kim świa­tem, o tym, do­kąd zmie­rza. Na­sze książki po­zwa­lają ode­rwać umysł, przy­no­szą uko­je­nie i po­bu­dzają wraż­li­wość.

Chcemy po­móc Wam od­kryć swoje zie­lone, na­tu­ro­lubne serce.

Chcemy przy­bli­żyć Wam róż­no­rod­ność na­szej pla­nety.

Bo to, co dzi­kie, nas za­chwyca.

Inne na­tu­ro­lubne książki Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego:

Adam Zby­ryt, Sen­sa­cyjne ży­cie pta­ków. Pie­rza­ste wam­piry, tę­czowe al­ba­trosy i tru­jące prze­piórki

Łu­kasz Skop, Kwiaty bez ogró­dek

Łu­kasz Skop, Zrób ten ziel­nik

Ja­cek Kar­czew­ski, Zo­bacz ptaka. Opo­wie­ści po dro­dze

John Le­wis-Stem­pel, Sza­rak za mie­dzą. Pry­watne ży­cie pola, przeł. H. Jan­kow­ska

John Le­wis-Stem­pel, Pry­watne ży­cie łąki, przeł. M. Mił­kow­ski

Łu­kasz Łe­bek, Co gry­zie we­te­ry­na­rza

Dara McA­nulty, Dziki rok. Za­pi­ski mło­dego przy­rod­nika, przeł. K. Ba­żyń­ska-Choj­nacka

Da­vid At­ten­bo­ro­ugh, Ży­cie na na­szej pla­ne­cie. Moja hi­sto­ria, wa­sza przy­szłość, przeł. P. Sur­niak

Łu­kasz Łu­ka­sik, Mag­da­lena Sa­rat, Ło­sie w ka­czeń­cach. O czym mil­czy Bie­brza

Ro­bert Mac­far­lane, Pod­zie­mia. Po­dróż w głąb czasu, przeł. J. Ko­nieczny

Ja­cek Kar­czew­ski, Noc Sów. Opo­wie­ści z lasu

Ja­kub Cheł­miń­ski, Smog. Die­sle, kop­ciu­chy, ko­miny, czyli dla­czego w Pol­sce nie da się od­dy­chać?

Ja­cek Kar­czew­ski, Jej wy­so­kość gęś. Opo­wie­ści o pta­kach

Da­niel C. Tay­lor, Yeti. Jak po­szu­ki­wa­nia le­gen­dar­nego czło­wieka śniegu ura­to­wały Hi­ma­laje, przeł. K. Ba­żyń­ska-Choj­nacka

Ro­bert Mac­far­lane, Góry. Stan umy­słu, przeł. J. Ko­nieczny

Ro­bert Mac­far­lane, Szlaki. Opo­wie­ści o wę­drów­kach, przeł J. Ko­nieczny

Magda Bloch, A Adi po­wie­dział...

Char­les Fo­ster, Jak zwie­rzę. In­tymne zbli­że­nie z na­turą, przeł. J. Ko­nieczny

Dla Hanny

Wpro­wa­dze­nie

SOR­TOW­NIA

Brzę­czy dzwo­nek. Za­tor zo­stał usu­nięty, li­nia w Green Re­cyc­ling w Mal­don w hrab­stwie Es­sex bu­dzi się z po­wro­tem do ży­cia. Chrzęsz­cząca rzeka śmieci ru­sza da­lej ta­śmo­cią­giem: kar­tony z Ama­zona, pęk­nięta li­stwa pod­ło­gowa, zgnie­cione pla­sti­kowe bu­telki, naj­róż­niej­sze opa­ko­wa­nia i setki ga­zet. Stoję trzy pię­tra wy­żej na zie­lo­nym mostku i spo­glą­dam w dół. W dusz­nym po­wie­trzu unosi się kwa­śny za­pach. W tle huku ma­szy­ne­rii roz­brzmie­wają trza­ski pę­ka­ją­cego szkła. To pa­skudny wi­dok – a jed­nak pa­trzę jak urze­czony. Mój wzrok prze­ska­kuje mię­dzy przed­mio­tami: po­je­dyn­czą rę­ka­wiczką, zgnie­cio­nym pu­deł­kiem z nie­do­je­dzo­nym obia­dem, za­błą­kaną fo­to­gra­fią uśmiech­nię­tego dziecka sie­dzą­cego na ra­mio­nach do­ro­słego. Chwilę po­tem zni­kają. Ta­śmo­ciąg w Green Re­cyc­ling prze­nosi 12 ton od­pa­dów na go­dzinę, a zbliża się już pora lun­chu.

Green Re­cyc­ling to sor­tow­nia. Kiedy śmie­ciarka od­bie­ra­jąca wa­sze śmieci koń­czy pracę, za­jeż­dża praw­do­po­dob­nie do ta­kiego za­kładu. W Mal­don ma on po­stać wiel­kiej hali po­kry­tej bla­chą fa­li­stą. Mie­ści się na skraju strefy prze­my­sło­wej, nie­da­leko mo­rza. Na ze­wnątrz ko­lejka cię­ża­ró­wek z od­pa­dami stoi w spe­cjal­nie ozna­czo­nych za­to­kach. Pod nami, w hali roz­ła­dun­ko­wej, męż­czy­zna kie­ru­jący ko­parką na­biera łyżką śmieci z gi­gan­tycz­nej sterty i wrzuca je w trze­wia wiel­kiej ma­szyny, która roz­rywa worki i wy­sy­puje ich za­war­tość na ta­śmo­ciąg. Przy ta­śmo­ciągu ko­biety w ka­skach i ja­skra­wo­żół­tych ka­mi­zel­kach od­bla­sko­wych spraw­nie wy­bie­rają war­to­ściowe od­pady (bu­telki, kar­ton, puszki alu­mi­niowe) i prze­rzu­cają je na od­po­wied­nie rynny, które od­cho­dzą od ta­śmo­ciągu ni­czym roz­ga­łę­zie­nia rzeki. Śmieci płyną nie­prze­rwa­nie, ko­biety tań­czą wo­kół nich ni­czym ba­let­nice. To od­wrot­ność li­nii pro­duk­cyj­nej.

„Prze­twa­rzamy 200–300 ton dzien­nie”, prze­krzy­kuje ha­łas Ja­mie Smith, dy­rek­tor Green Re­cyc­ling. Całe do­ro­słe ży­cie prze­pra­co­wał w branży od­pa­do­wej. Ma czter­dzie­ści lat, obło­cone buty, ciemne włosy i wy­raź­nie za­ry­so­waną kwa­dra­tową szczękę. Swój za­kład zna od pod­szewki.

„Na­szymi głów­nymi pro­duk­tami są pa­pier, kar­ton, pla­sti­kowe bu­telki, zmie­szane pla­stiki i drewno”, wy­mie­nia pod­nie­sio­nym gło­sem, kiedy zmie­rzamy ku li­nii sor­tow­ni­czej. Ta­śmo­ciąg bie­gnie na wy­so­ko­ści pasa, śmieci prze­su­wają się po nim ni­czym su­shi w re­stau­ra­cji. Żadna z pra­cow­nic nie pod­nosi wzroku. („Ko­biety le­piej ra­dzą so­bie z sor­to­wa­niem od męż­czyzn – mówi Ja­mie. – Nie mam po­ję­cia dla­czego, ale tak jest”). Dla mo­ich nie­wy­szko­lo­nych oczu rzeka śmieci wy­gląda cał­ko­wi­cie jed­no­rod­nie, to nie­ustanny stru­mień brązu i beżu. „Przez ostat­nie dwa lata od­no­to­wa­li­śmy duży skok ilo­ści kar­to­nów, wszystko dzięki Ama­zo­nowi”, mówi Ja­mie, zu­peł­nie jakby czy­tał mi w my­ślach. Dla sor­tu­ją­cych każdy przed­miot ma okre­śloną war­tość usta­laną rano przez kom­pu­ter w biu­rze dy­rek­tora, mo­ni­to­ru­jący zmiany na mię­dzy­na­ro­do­wym rynku su­row­ców po­cho­dzą­cych z re­cy­klingu. Alu­mi­nium jest cenne, po­dob­nie pla­sti­kowe bu­telki (naj­le­piej prze­zro­czy­ste), „choć kiedy do nas tra­fiają, nie przy­po­mi­nają za bar­dzo bu­te­lek”, do­daje Ja­mie. Wy­ciąga jedną z ta­śmo­ciągu, ko­ły­sze ją z uzna­niem mię­dzy kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym, po czym od­kłada do bocz­nej rynny. Każda jest warta jedną setną pensa, ale je­żeli zgro­ma­dzi się ich od­po­wied­nio wiele, można nie­źle za­ro­bić. A śmieci ni­gdy nie bra­kuje. „W tym biz­ne­sie cho­dzi o to, żeby uprząść złoto ze słomy”, mówi Ja­mie. To od­wo­ła­nie do Rum­pelsz­tyka braci Grimm. Uśmie­cham się uprzej­mie, ale ba­śnie ja­koś nie­spe­cjal­nie ko­ja­rzą mi się ze śmie­ciami.

Pod ko­niec ta­śmo­ciągu rzeka za­mie­nia się w strużkę, a wy­cią­gnięte z niego od­pady leżą w równo po­ukła­da­nych be­lach, przy­go­to­wane do wy­wie­zie­nia. Z tego za­kładu tra­fią do... no cóż, tu wła­śnie sprawy się kom­pli­kują.

Wio­sną 2019 roku przy­je­cha­łem do Green Re­cyc­ling, żeby na­pi­sać re­por­taż dla „Gu­ar­diana” na te­mat kry­zysu w branży od­pa­do­wej. Kiedy jed­nak po­darte kar­tony, po­ła­mane me­ble i naj­róż­niej­sze zgnie­cione opa­ko­wa­nia prze­su­wały się przed mo­imi oczami tona za toną, zda­łem so­bie sprawę, że do tej pory pa­trzy­łem na tę kwe­stię od złej strony. Pro­ble­mem nie jest kry­zys w branży od­pa­do­wej – kry­zy­sem są same od­pady.

Każ­dego dnia me­dia spo­łecz­no­ściowe pod­su­wają nam ko­lejne przy­kłady znisz­czeń po­wo­do­wa­nych przez od­pady: głowy żółwi uwię­zione w pier­ście­niach z sze­ścio­pa­ków, wy­rzu­cone na brzeg wie­lo­ryby z żo­łąd­kami wy­peł­nio­nymi pla­sti­kiem. W mo­jej skrzynce e-ma­ilo­wej co ty­dzień lą­duje ar­ty­kuł na­ukowy ob­wiesz­cza­jący, że na­ukowcy zna­leźli od­pady w ja­kimś no­wym miej­scu – mi­kro­pla­stiki w gle­bie, w po­wie­trzu, któ­rym od­dy­chamy, a na­wet w na­szym ukła­dzie krwio­no­śnym, pla­stik w top­nie­ją­cych lo­dow­cach na Eve­re­ście[1] i w naj­głęb­szych ro­wach oce­anicz­nych[2]. Wielka Pa­cy­ficzna Plama Śmieci, wi­ru­jące sku­pi­sko od­pa­dów, do któ­rego we­dług sza­cun­ków tra­fia więk­sza część z 11 mi­lio­nów ton pla­stiku[3], wy­rzu­ca­nych co roku do oce­anów, ma obec­nie roz­miary trzy­krot­nie więk­sze niż Fran­cja[4]. Pro­blem nie ogra­ni­cza się by­naj­mniej do po­wierzchni Ziemi. Na or­bi­cie oko­ło­ziem­skiej znaj­duje się tak dużo po­zo­sta­ło­ści po star­tach ra­kiet i ma­te­riału wy­rzu­co­nego z Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej – a da­lej, w prze­strzeni mię­dzy­pla­ne­tar­nej, na­wet jedna z te­sli Elona Mu­ska – że Eu­ro­pej­ska Agen­cja Ko­smiczna za­częła opra­co­wy­wać plany oczysz­cze­nia or­bity, aby chmura od­pa­dów krą­żą­cych z za­wrot­nymi pręd­ko­ściami wo­kół na­szej pla­nety nie do­pro­wa­dziła do tra­gicz­nego fi­nału przy­szłych star­tów ra­kiet ko­smicz­nych. Taki hi­po­te­tyczny sce­na­riusz, zwany syn­dro­mem Kes­slera, prze­strzega, że je­żeli nie po­dej­miemy szybko w tej spra­wie ja­kichś dzia­łań, wy­strze­li­wa­nie ra­kiet w ko­smos sta­nie się wkrótce nie­moż­liwe z po­wodu nad­mier­nego za­śmie­ce­nia or­bity[5]. Na tym eta­pie lek­tury nie po­winna was za­sko­czyć in­for­ma­cja, że kiedy astro­nauci ostat­niej mi­sji Apollo od­la­ty­wali z po­wierzchni Księ­życa, zo­sta­wili na niej wy­pro­du­ko­wane przez sie­bie śmieci.

Istoty ludz­kie za­wsze pro­du­ko­wały od­pady, ale ni­gdy wcze­śniej na taką skalę. W 2016 roku (ostat­nim, z któ­rego dys­po­nu­jemy wia­ry­god­nymi da­nymi) wy­two­rzy­li­śmy w skali ca­łego świata 2,01 mi­liarda ton od­pa­dów sta­łych[6]. Sta­ty­styczny oby­wa­tel Wiel­kiej Bry­ta­nii pro­du­kuje 1,3 ki­lo­grama od­pa­dów dzien­nie. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych, naj­bar­dziej śmie­cą­cym pań­stwie na świe­cie, war­tość ta wy­nosi szo­ku­jące 2 ki­lo­gramy na dobę[7]. Im za­moż­niej­sze spo­łe­czeń­stwo, tym wię­cej wy­twa­rza od­pa­dów, dla­tego w miarę bo­ga­ce­nia się kra­jów roz­wi­ja­ją­cych się pro­blem co­raz bar­dziej się po­głę­bia. Z pro­gnoz wy­nika, że w 2050 roku bę­dziemy wy­twa­rzali o 1,3 mi­liarda ton od­pa­dów wię­cej, z czego więk­szość w kra­jach Glo­bal­nego Po­łu­dnia, czyli Afryki, Ame­ryki Po­łu­dnio­wej i Azji (bez Izra­ela, Ja­po­nii i Ko­rei Po­łu­dnio­wej). Tak czy ina­czej, dwa mi­liardy miesz­kań­ców Ziemi żyje obec­nie poza sys­te­mami zbiórki od­pa­dów sta­łych, a jedna trze­cia od­pa­dów sta­łych na świe­cie jest prze­twa­rzana w, jak to okre­śla Bank Świa­towy, „spo­sób nie­bez­pieczny dla śro­do­wi­ska”, co ozna­cza, że tra­fia na nie­za­bez­pie­czone wy­sy­pi­sko lub zo­staje spa­lona na wol­nym po­wie­trzu. Więk­szość tych od­pa­dów zo­staje po­rwana przez wiatr lub spłu­kana do rzek i oce­anów, gdzie do­łą­cza do tok­sycz­nych stru­mieni ze ście­ków, fa­bryk, elek­trowni i in­nych źró­deł. Z tego po­wodu wiele naj­więk­szych rzek na Ziemi, od Me­kongu po Gan­ges, jest co­raz bar­dziej nie­go­ścin­nym miej­scem dla or­ga­ni­zmów ży­wych.

Żadna z tych in­for­ma­cji nie po­winna ni­kogo za­sko­czyć. Z kry­zy­sem od­pa­do­wym sty­kamy się na co dzień w ma­łej skali – w na­szych ży­wo­pło­tach, na po­bo­czach au­to­strad, w ga­łę­ziach drzew i rynsz­to­kach. Rzecz w tym, że do tego stop­nia przy­wy­kli­śmy do ta­kich wi­do­ków, że trudno jest nam po­jąć skalę pro­blemu. Weźmy tylko je­den przed­miot, który tra­fia do na­szych ko­szy na śmieci – pla­sti­kową bu­telkę. Na świe­cie co roku sprze­da­wa­nych jest po­nad 480 mi­liar­dów pla­sti­ko­wych bu­te­lek, czyli około 20 ty­sięcy w ciągu se­kundy[8]. Gdyby uło­żyć je jedna za drugą, opa­sa­łyby Zie­mię po­nad 24 razy. A mó­wimy tu tylko o jed­nym od­pa­dzie z na­szych go­spo­darstw do­mo­wych. (I to by­naj­mniej nie naj­licz­niej­szym, ten wąt­pliwy za­szczyt przy­pada bo­wiem czte­rem try­lio­nom pla­sti­ko­wych fil­trów pa­pie­ro­so­wych rzu­ca­nym rok­rocz­nie na zie­mię i na niej roz­dep­ty­wa­nym)[9]. Po­my­śl­cie te­raz o wszyst­kim, co prze­cho­dzi przez na­sze ręce w ty­powy dzień. Od czasu do czasu za­sta­na­wiamy się – a nie­kiedy na­wet przy­wią­zu­jemy do tego wielką wagę – skąd po­cho­dzą rze­czy, któ­rych uży­wamy. Gdzie jest upra­wiana i ho­do­wana na­sza żyw­ność, gdzie szyte są na­sze ubra­nia, skła­dane na­sze iPhone’y? Jak wielu z nas za­sta­na­wia się nad tym, gdzie te przed­mioty tra­fiają, kiedy prze­sta­jemy ich uży­wać?

Pi­je­cie coca-colę, wrzu­ca­cie bu­telkę do ku­bła na śmieci, wy­sta­wia­cie go w od­po­wied­nim dniu, żeby mógł zo­stać opróż­niony przez pra­cow­ni­ków za­kładu oczysz­cza­nia, a po­tem o niej za­po­mi­na­cie. Tyle że owa bu­telka wcale nie znika. Od chwili ode­bra­nia przez śmie­ciarkę staje się wła­sno­ścią wiel­kiej glo­bal­nej branży od­pa­do­wej, która stara się od­zy­skać każ­dego pensa ze śmieci. Wpierw opa­ko­wa­nie lą­duje w sor­towni, ta­kiej jak Green Re­cyc­ling. Stam­tąd od­pady tra­fiają do za­wi­łej sieci po­śred­ni­ków i han­dla­rzy. Ma­ku­la­turę wy­syła się do pa­pierni, me­tal do od­lewni, szkło myje i po­now­nie wy­ko­rzy­stuje lub prze­ta­pia. Je­dze­nie może zo­stać skom­po­sto­wane i prze­ro­bione na na­wóz. Wszystko, co da się od­zy­skać w ca­ło­ści – ubra­nia, te­le­fony, me­ble – jest od­sprze­da­wane na do­brze pro­spe­ru­ją­cym glo­bal­nym rynku rze­czy uży­wa­nych. Je­żeli ma­cie szczę­ście (czyli miesz­ka­cie w bo­ga­tym kraju), wa­sza pla­sti­kowa bu­telka zo­sta­nie za­ła­do­wana na kon­te­ne­ro­wiec i wy­słana do le­żą­cego ty­siące ki­lo­me­trów da­lej spe­cjal­nego za­kładu w Azji Po­łu­dniowo-Wschod­niej lub Eu­ro­pie Wschod­niej, a tam prze­ro­biona na de­skę klo­ze­tową lub parę de­si­gner­skich adi­da­sów. Je­żeli ma­cie mniej szczę­ścia, trafi na nie­le­galne wy­sy­pi­sko śmieci w Ma­le­zji lub Tur­cji, gdzie biedni lu­dzie, czę­sto dzieci, prze­bie­rają od­pady miesz­kań­ców Za­chodu w po­szu­ki­wa­niu war­to­ścio­wych rze­czy[1*].

Smutna prawda jest taka, że od wielu de­kad więk­szość od­pa­dów, które uwa­ża­li­śmy za pod­da­wane re­cy­klin­gowi, by­naj­mniej do od­po­wied­nich za­kła­dów nie tra­fiała – i wciąż nie tra­fia. Od dzie­się­cio­leci my, miesz­kańcy państw za­chod­nich, wy­sy­łamy swoje śmieci do bied­niej­szych czę­ści świata, gdzie siła ro­bo­cza jest ta­nia, a stan­dardy ochrony śro­do­wi­ska znacz­nie niż­sze. Zja­wi­sko to na­zy­wane jest „tok­sycz­nym ko­lo­nia­li­zmem”. Dzięki pracy dzien­ni­ka­rzy śled­czych i or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wych wiemy dziś, że sporą część eks­por­to­wa­nych przez nas od­pa­dów, teo­re­tycz­nie na­da­ją­cych się do re­cy­klingu, pa­lono lub wrzu­cano do mo­rza. Śmieci za­py­cha­jące azja­tyc­kie rzeki na­leżą w ja­kiejś czę­ści do nas. Znaczna część po­zo­sta­łych jest wy­twa­rzana przez firmy Glo­bal­nej Pół­nocy, eks­por­tu­jące nasz hi­per­kon­sump­cyjny styl ży­cia na nowe rynki. W Wiel­kiej Bry­ta­nii re­cy­klin­gowi pod­da­wana jest mniej niż po­łowa od­pa­dów po­cho­dzą­cych z go­spo­darstw do­mo­wych (a na­wet ten wskaź­nik jest za­wy­żony, o czym póź­niej)[10]. W skali ca­łego świata prze­twa­rza się tylko 20 pro­cent śmieci[11]. Więk­szo­ści na­szych od­pa­dów po­zby­wamy się na­dal w taki sam spo­sób, w jaki lu­dzie czy­nili to przez ty­siąc­le­cia – pa­ląc je lub za­ko­pu­jąc.

Wpływ tych prak­tyk na śro­do­wi­sko jest ab­so­lut­nie gi­gan­tyczny. Branża od­pa­dów sta­łych emi­tuje dziś 5 pro­cent wszyst­kich ga­zów cie­plar­nia­nych – wię­cej niż branża że­glu­gowa i lot­ni­cza ra­zem wzięte[2*]. Roz­kła­da­jące się śmieci wy­dzie­lają me­tan, silny gaz cie­plar­niany, który w at­mos­fe­rze za­trzy­muje znacz­nie wię­cej cie­pła niż dwu­tle­nek wę­gla. Z wy­sy­pisk śmieci wy­pły­wają tak zwane od­cieki, czyli czarny lub żółty szlam po­wsta­jący pod­czas roz­kładu od­pa­dów. Od­ciek jest tru­ją­cym kok­taj­lem wszyst­kich moż­li­wych związ­ków che­micz­nych i pro­duk­tów ubocz­nych re­ak­cji che­micz­nych, ja­kie tylko można so­bie wy­obra­zić – kwa­sów, me­tali cięż­kich, po­li­chlo­ro­wa­nych bi­fe­nyli (PCB), diok­syn oraz in­nych szko­dli­wych i ra­ko­twór­czych sub­stan­cji, które mogą na­stęp­nie prze­są­czać się do wód grun­to­wych lub rzek, a z nich prze­nik­nąć do na­szych sieci wo­do­cią­go­wych. Z tego po­wodu współ­cze­sne wy­sy­pi­ska śmieci są uszczel­niane od spodu gru­bymi pod­kła­dami i pla­sti­ko­wymi wy­kła­dzi­nami, które unie­moż­li­wiają (lub przy­naj­mniej opóź­niają) wy­cieki. Rzecz w tym, że tym sa­mym ha­mują na­tu­ralny pro­ces roz­kładu od­pa­dów, przez co za­war­tość wy­sy­pi­ska za­lega na nim, po­grze­bana w tok­sycz­nej trum­nie. Tego ro­dzaju za­bez­pie­cze­nia są kosz­towne, dla­tego w kra­jach roz­wi­ja­ją­cych się wy­sy­pi­ska są rzadko uszczel­niane. W skali ca­łego globu na otwarte wy­sy­pi­ska tra­fia po­nad jedna trze­cia wszyst­kich śmieci.

Słowo „od­pady” jest ze swej na­tury brudne. Lu­dzie są bio­lo­gicz­nie za­pro­gra­mo­wani do uni­ka­nia obrzy­dze­nia oraz od­wra­ca­nia wzroku od nie­czy­sto­ści i roz­kładu. Z tego po­wodu branża od­pa­dowa działa w ukry­ciu. Jej cię­ża­rówki prze­miesz­czają się we wcze­snych go­dzi­nach ran­nych lub późno w nocy, a jej za­kłady dzia­łają na obrze­żach na­szej świa­do­mo­ści. Sor­tow­nia Green Re­cyc­ling leży na sa­mym końcu strefy prze­my­sło­wej i jest ogro­dzona dźwię­kosz­czel­nymi, me­ta­lo­wymi pły­tami. Urzą­dze­nie o na­zwie Air Spec­trum wy­pom­po­wuje w oko­liczne po­wie­trze za­pach ba­weł­nia­nych prze­ście­ra­deł, żeby za­ma­sko­wać odór wy­do­by­wa­jący się z za­kładu. Można miesz­kać dwie prze­cznice da­lej i nie zda­wać so­bie sprawy z są­siedz­twa sor­towni. Je­żeli mamy ja­kiś kon­takt z branżą od­pa­dową, to za po­śred­nic­twem nazw wy­tło­czo­nych na ku­błach na śmieci – na przy­kład Suez, Biffa czy Wa­ste Ma­na­ge­ment Inc., spółek no­to­wa­nych co prawda na gieł­dzie, ale tylko spo­ra­dycz­nie tra­fia­ją­cych na łamy ga­zet. Tym­cza­sem w skali glo­bal­nej branża od­pa­dowa jest warta mi­liardy do­la­rów, i to na­wet bez czę­ści zaj­mu­ją­cej się od­pa­dami płyn­nymi – ście­kami pro­du­ko­wa­nymi przez lu­dzi i zwie­rzęta, które wpom­po­wu­jemy do mórz i rzek.

Branża od­pa­dowa czer­pie zy­ski z na­szego obrzy­dze­nia. Jest ta­kie stare an­giel­skie po­wie­dze­nie: „Gdzie jest gnój, tam jest i mo­siądz”. Lub inne: „Śmieci jed­nego czło­wieka są skar­bem dru­giego”. Na od­pa­dach można zbić ba­jeczny ma­ją­tek, je­żeli tylko ktoś nie wsty­dzi się po­bru­dzić so­bie rąk. W prze­szło­ści go­spo­da­ro­wa­niem od­pa­dami zaj­mo­wali się po­zba­wieni skru­pu­łów lu­dzie po­dej­rza­nej re­pu­ta­cji, od no­wo­jor­skiej ma­fii, przez ja­poń­ską ja­kuzę, po wło­ską ’Ndràn­ghetę, która w la­tach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku prze­my­cała od­pady ra­dio­ak­tywne i wy­rzu­cała je na wy­brze­żach Afryki[12]. Ni­kogo tak na­prawdę nie ob­cho­dzi, co się dzieje ze śmie­ciami, więc nikt nie za­daje nie­wy­god­nych py­tań – co jest szcze­gól­nie wy­godne, je­żeli aku­rat chcemy po­zbyć się zwłok. Rów­nie rzadko my­ślimy o lu­dziach prze­twa­rza­ją­cych na­sze od­pady: sprzą­ta­czach ob­jeż­dża­ją­cych wcze­śnie rano mia­sto, sor­tow­nicz­kach z Green Re­cyc­ling, po­nad 20 mi­lio­nach lu­dziach w skali ca­łego świata, któ­rzy utrzy­mują się z pracy w branży od­pa­do­wej, skru­pu­lat­nie zbie­ra­jąc i roz­sor­to­wu­jąc od­padki z na­szych do­mów[13]. Są to naj­czę­ściej ko­biety, lu­dzie starsi lub imi­granci. Pra­cują w szko­dli­wych, słabo re­gu­lo­wa­nych wa­run­kach. Na­sze od­pady usu­wamy na mar­gi­nes świata i prze­rzu­camy je na osoby mar­gi­na­li­zo­wane.

Od­pady są hi­sto­rią. Zwłoki się roz­kła­dają, pa­pier ple­śnieje i się roz­kru­sza. Skarby są plą­dro­wane lub prze­ta­piane przez na­jeźdź­ców. A jed­nak nikt nie plą­druje wy­sy­pisk, dla­tego też od wie­ków ar­che­olo­go­wie, za­wo­dowi prze­szu­ki­wa­cze sta­ro­żyt­nych śmiet­ni­ków, od­twa­rzali hi­sto­rię czło­wieka na pod­sta­wie śmieci – po­rzu­co­nej broni, roz­bi­tych garn­ków i urn, resz­tek je­dze­nia i śla­dów zę­bów utrwa­lo­nych na ko­ściach. Od­pady mogą nam wiele po­wie­dzieć o lu­dziach, któ­rzy je wy­pro­du­ko­wali: jak żyli, czym się od­ży­wiali, co upra­wiali, jak wal­czyli, jak się ko­chali i czemu od­da­wali cześć. Wła­śnie dzięki ana­li­zie od­pa­dów wiemy, że Ma­jo­wie po­cząt­kowo wy­rzu­cali swoje śmieci co mie­siąc w miej­scach, które można na­zwać pierw­szymi wy­sy­pi­skami, lub że około 500 roku p.n.e. sta­ro­żytni Ateń­czycy uchwa­lili pierw­sze prawa sa­ni­tarne, na któ­rych mocy od­pady mu­siały być wy­rzu­cane co naj­mniej pół­tora ki­lo­me­tra za gra­ni­cami mia­sta[14]. Rzy­mia­nie dys­po­no­wali czymś w ro­dzaju sys­temu od­bioru od­pa­dów i byli za­pa­lo­nymi re­cy­kle­rami. W cza­sie nie­daw­nych prac wy­ko­pa­li­sko­wych w Pom­pe­jach od­kryto miej­sca, gdzie se­gre­go­wano śmieci. Z od­zy­ska­nych ma­te­ria­łów bu­do­wano nowe domy. Dzia­łała tam za­tem swego ro­dzaju sor­tow­nia.

Przed na­sta­niem eko­no­mii prze­my­sło­wej ludz­kość pro­du­ko­wała znacz­nie mniej od­pa­dów. Naj­więk­szym pro­ble­mem były nie śmieci, ale fe­ka­lia z ich obrzy­dli­wym odo­rem i ry­zy­kiem prze­no­sze­nia cho­rób. W miarę jak mia­steczka roz­ra­stały się w gwarne mia­sta, po­zby­wa­nie się tych wszyst­kich od­pa­dów sta­no­wiło co­raz więk­szy pro­blem. W śre­dnio­wie­czu miesz­kańcy Pa­ryża wy­rzu­cali ta­kie ilo­ści śmieci za mury mia­sta, że, jak mó­wiono, wroga ar­mia mo­głaby się po nich na nie wspiąć – gdyby nie szczury. Roz­wią­za­niem nie­uchron­nie mu­siał być re­cy­kling. Przez ko­lejne stu­le­cia szpe­ra­cze prze­grze­bu­jący śmieci sta­no­wili nie­odzowny ele­ment funk­cjo­no­wa­nia miast. Nie­mal nic się nie mar­no­wało. Ła­chy prze­ra­biano na szmaty, z ko­ści rzeź­biono sztućce lub lalki dla dzieci, po­piół z pie­ców prze­ra­biano na ce­gły lub na­wóz. Zbie­rano na­wet od­chody z wy­gó­dek i roz­rzu­cano je na po­lach. W XIX wieku śmie­cia­rze byli nie­od­łącz­nym ele­men­tem kra­jo­brazu wik­to­riań­skiego Lon­dynu. Prze­szu­ki­wali ulice, rzeki, ścieki i zbie­rali wszystko, od mo­sią­dzu po psie od­chody (do pro­duk­cji my­dła), by póź­niej to od­sprze­dać. Jak pi­sze w Sa­motni Char­les Dic­kens, „wśród zwa­łów śmieci mysz­ko­wały cu­daczne po­sta­cie w łach­ma­nach, po­szu­ku­jąc szpi­lek i ja­kichś in­nych rze­czy, które mogą być przy­datne”[15]. Do­piero w 1875 roku bry­tyj­ski par­la­ment – w od­po­wie­dzi na ro­snący w siłę ruch na rzecz re­form spo­łecz­nych oraz na se­rię tra­gicz­nych w skut­kach epi­de­mii cho­lery – na­ka­zał, żeby każde go­spo­dar­stwo do­mowe umiesz­czało swoje od­pady w prze­no­śnym po­jem­niku, który miał być od­bie­rany raz w ty­go­dniu. W ten spo­sób wy­na­le­ziono współ­cze­sny ku­beł na śmieci.

Po dru­giej woj­nie świa­to­wej nowy re­wo­lu­cyjny pro­dukt – pla­stik – cał­ko­wi­cie prze­kształ­cił na­szą re­la­cję ze śmie­ciami. Jego wy­na­le­zie­nie nie tylko do­pro­wa­dziło do tego, że za­czę­li­śmy wy­twa­rzać góry śmieci, ale też zmie­niło spo­sób, w jaki o nich mó­wimy, a na­wet my­ślimy. Do czasu wy­na­le­zie­nia jed­no­ra­zo­wych pie­luch w 1943 roku an­giel­skie słowo di­spo­sa­ble zna­czyło „zbędne”, „do­dat­kowe”. Póź­niej za­częto nim opi­sy­wać rów­nież coś jed­no­ra­zo­wego. W 1955 roku cza­so­pi­smo „Life” wy­chwa­lało nowy „jed­no­ra­zowy świat”. „Przed­mioty jed­no­krot­nego użytku zmniej­szyły liczbę obo­wiąz­ków do­mo­wych”, na­pi­sano obok zdję­cia przed­sta­wia­ją­cego uśmiech­niętą ame­ry­kań­ską ro­dzinę wi­ta­jącą z otwar­tymi ra­mio­nami sy­piące się na nią z góry nowe jed­no­ra­zowe pro­dukty: ta­le­rze, sztućce, gar­nuszki, mi­ski dla psów, ręcz­niki dla go­ści. (Na iro­nię za­krawa fakt, że – jak wy­nika z opu­bli­ko­wa­nych nie­dawno w cza­so­pi­śmie „Science” wy­ni­ków ba­dań – obec­nie co roku spa­dają na nas do­słow­nie tony mi­kro­pla­stiku. Na­ukowcy okre­ślają to zja­wi­sko mia­nem „pla­sti­ko­wego desz­czu”)[16].

Branża od­pa­dowa nie tylko sprząta po współ­cze­snej go­spo­darce, ale rów­nież ją na­pę­dza. Firmy, któ­rym w prze­szło­ści opła­cało się wy­twa­rzać wy­so­kiej ja­ko­ści pro­dukty ma­jące funk­cjo­no­wać tak długo, jak to tylko moż­liwe, dały się wcią­gnąć w pro­du­ko­wa­nie co­raz więk­szej liczby tań­szych rze­czy. Wie­dzą, że koszt ta­kiego roz­wią­za­nia po­niosą nie one, a kon­su­menci. Jed­no­cze­śnie co­raz po­tęż­niej­sza branża mar­ke­tin­gowa za­szcze­piła nam ideę „za­pla­no­wa­nej ży­wot­no­ści”, w ra­mach któ­rej pro­dukty pro­jek­tuje się w taki spo­sób, żeby po ja­kimś cza­sie się psuły i mu­siały być za­stą­pione no­wymi. W ten spo­sób na­ro­dził się współ­cze­sny świat, w któ­rym naj­róż­niej­szych urzą­dzeń – od smart­fo­nów po trak­tory – czę­sto nie da się na­pra­wić bez utraty gwa­ran­cji pro­du­centa. Jedna trze­cia tego, co wy­rzu­camy, tra­fia na wy­sy­pi­sko w roku pro­duk­cji. Mię­dzy 1960 a 2010 ro­kiem ilość od­pa­dów pro­du­ko­wa­nych przez sta­ty­stycz­nego Ame­ry­ka­nina ule­gła po­tro­je­niu[17]. Współ­cze­sna go­spo­darka jest zbu­do­wana na śmie­ciach.

W la­tach osiem­dzie­sią­tych XX wieku pań­stwa za­chod­nie to­nęły w śmie­ciach, więc branża od­pa­dowa zro­biła to, do czego zo­stała po­wo­łana nowa zglo­ba­li­zo­wana go­spo­darka świa­towa – prze­rzu­ciła pro­blem na ko­goś in­nego. W tam­tym cza­sie do por­tów w kra­jach Za­chodu przy­by­wały dzień w dzień kon­te­ne­rowce wy­peł­nione chiń­skimi pro­duk­tami, po czym wra­cały w du­żej mie­rze pu­ste. Wkrótce za­częły od­pły­wać wy­peł­nione po brzegi śmie­ciami. Mię­dzy 1988 a 2018 ro­kiem nie­mal po­łowa – a do­kład­nie 47 pro­cent – wszyst­kich eks­por­to­wa­nych pla­sti­ko­wych od­pa­dów wy­sy­łano do Chin.

Aż w 2018 roku Chiny za­mknęły drzwi. Na mocy pro­gramu Na­ro­dowy Miecz chiń­ski rząd nie­mal cał­ko­wi­cie za­ka­zał im­portu od­pa­dów, ar­gu­men­tu­jąc, że te, które do tej pory tra­fiały w gra­nice pań­stwa, były zbyt ska­żone, a co za tym idzie, po­wo­do­wały zbyt duże szkody w śro­do­wi­sku na­tu­ral­nym. Na­ro­dowy Miecz wstrzą­snął glo­balną branżą od­pa­dową. Ceny pla­stiku, ma­ku­la­tury, ubrań i wielu in­nych su­row­ców wtór­nych po­le­ciały na­tych­miast na łeb na szyję. Na ca­łym świe­cie za­częły upa­dać firmy re­cy­klin­gowe.

Wła­śnie w wy­niku tego kry­zysu tra­fi­łem do Green Re­cyc­ling. „Cena ma­ku­la­tury spa­dła pew­nie o po­łowę w ciągu dwu­na­stu mie­sięcy – stwier­dza z przy­gnę­bie­niem Ja­mie. – Sy­tu­acja jest trudna. Cena pla­stiku ob­ni­żyła się tak bar­dzo, że prze­stało się opła­cać pod­da­wać go re­cy­klin­gowi. Je­żeli Chiny nie przyj­mują pla­stiku, my nie je­ste­śmy w sta­nie go sprze­dać”. Nie­wiele wcze­śniej mu­siał wy­słać do spa­le­nia tony su­row­ców wtór­nych, za które w daw­nych cza­sach do­stałby nie­złe pie­nią­dze na wol­nym rynku.

Po wej­ściu w ży­cie Na­ro­do­wego Mie­cza śmieci za­częto eks­por­to­wać do in­nych państw, które na­dal zga­dzały się je przyj­mo­wać – Taj­lan­dii, In­do­ne­zji, Wiet­namu. Te kraje łą­czy jedno – od­zna­czają się jed­nym z naj­wyż­szych wskaź­ni­ków nie­wła­ści­wego go­spo­da­ro­wa­nia od­pa­dami na świe­cie. Śmieci są tam wy­rzu­cane gdzie bądź lub pa­lone na otwar­tych wy­sy­pi­skach, a je­żeli tra­fiają do za­kła­dów re­cy­klingu, to nie­od­po­wied­nio za­kla­sy­fi­ko­wane, co utrud­nia usta­le­nie ich fak­tycz­nych lo­sów. Nie­które chiń­skie firmy za­częły prze­my­cać śmieci, ob­cho­dząc prze­pisy Na­ro­do­wego Mie­cza. Jak to zwy­kle bywa przy go­spo­da­ro­wa­niu od­pa­dami, w pro­ce­der za­an­ga­żo­wała się zor­ga­ni­zo­wana prze­stęp­czość. Lo­kalne sys­temy go­spo­da­ro­wa­nia od­pa­dami wspo­mnia­nych państw szybko prze­stały so­bie ra­dzić z ich nad­mia­rem, co do­pro­wa­dziło do jesz­cze więk­szego roz­prze­strze­nie­nia się nie­le­gal­nych wy­sy­pisk. Nikt nie chce być śmiet­ni­kiem świata, więc po wej­ściu w ży­cie Na­ro­do­wego Mie­cza mię­dzy in­nymi Taj­lan­dia, In­die i Wiet­nam rów­nież wpro­wa­dziły za­kazy im­portu od­pa­dów. Mimo to rzeka śmieci pły­nie nie­prze­rwa­nie.

Kiedy za­czą­łem po­zna­wać branżę od­pa­dową, od­czu­wa­łem nie tyle wście­kłość, ile po­czu­cie winy. Jak więk­szość lu­dzi, rzadko kiedy za­sta­na­wia­łem się nad tym, gdzie tra­fiają moje śmieci. Na­iw­nie za­kła­da­łem – w związku z całą pa­letą ko­lo­ro­wych ku­błów i sze­re­giem mniej lub bar­dziej zro­zu­mia­łych ozna­czeń na wszyst­kich opa­ko­wa­niach – że od­pady na­leżą do ka­te­go­rii tych pro­ble­mów, z któ­rymi współ­cze­sny świat zdo­łał się w ja­kimś stop­niu upo­rać. W pew­nym mo­men­cie mo­jej żo­nie Han­nah i mnie uro­dziła się pierw­sza z na­szych dwóch có­rek, a my od­kry­li­śmy ze zdu­mie­niem (i nie­ma­łym obrzy­dze­niem), ja­kie ilo­ści od­pa­dów po­trafi wy­two­rzyć taka mała osóbka. Nie by­li­śmy ma­nia­kami po­dej­ścia zero wa­ste. Uży­wam wie­lo­ra­zo­wej bu­telki na wodę i po­dob­nego kubka na kawę, w szafce mamy stertę ma­te­ria­ło­wych sia­tek na za­kupy, ale sto­so­wa­li­śmy jed­no­ra­zowe pie­lu­chy i mo­kre chu­s­teczki, za­ma­wia­li­śmy je­dze­nie do domu, a szam­pon i pa­stę do zę­bów ku­po­wa­li­śmy, jak więk­szość lu­dzi, w pla­sti­ko­wych opa­ko­wa­niach. Wy­da­wało mi się, że w tej kwe­stii lo­ko­wa­li­śmy się w oko­li­cach śred­niej. Kiedy jed­nak za­czą­łem na po­waż­nie my­śleć o od­pa­dach, nie mo­głem się od tych roz­wa­żań uwol­nić. Za­czą­łem wi­dzieć śmieci do­słow­nie wszę­dzie. Chcia­łem zro­zu­mieć, na czym po­lega pro­blem, jak do niego do­szło i – je­żeli w ogóle – czy da się coś w tej kwe­stii zro­bić. Za­sy­pani to moja re­la­cja z tych po­szu­ki­wań.

To nie jest książka o śmie­ciach. Mimo że za­czą­łem od zgłę­bia­nia hi­sto­rii od­pa­dów i po­zna­wa­nia lu­dzi, któ­rzy się nimi zaj­mują, szybko prze­ko­na­łem się, że praw­dziwy kry­zys od­pa­dowy sięga znacz­nie da­lej. W ten spo­sób z wy­sy­pisk tra­fi­łem do slum­sów, a z ka­na­łów na rynki rze­czy uży­wa­nych. In­ży­nie­ro­wie i po­li­tycy uwa­żali tra­dy­cyj­nie od­pady stałe i ścieki (czyli od­pady płynne) za od­rębne pro­blemy, za do­menę róż­nych agend i bu­dże­tów. Kiedy jed­nak czło­wiek spę­dzi choć tro­chę czasu na Glo­bal­nym Po­łu­dniu, gdzie ścieki płyną uli­cami, po­nie­waż ka­nały są za­pchane od­pa­dami sta­łymi, szybko so­bie uświa­da­mia, że oba za­gad­nie­nia są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie po­wią­zane.

Ta książka opo­wiada o od­pa­dach w obu zna­cze­niach an­giel­skiego ter­minu wa­ste – o tym, co wy­rzu­camy, ale rów­nież o moż­li­wo­ściach, które trwo­nimy za sprawą na­szej roz­rzut­no­ści. Mar­nu­jemy co naj­mniej jedną trze­cią po­ży­wie­nia pro­du­ko­wa­nego w skali ca­łego świata, a mimo to re­gu­lar­nie gło­duje 820 mi­lio­nów jego miesz­kań­ców. Więk­szość lu­dzi może ko­rzy­stać z bie­żą­cej wody i ka­na­li­za­cji, a jed­nak za sprawą zmian kli­matu w mia­stach za­czyna bra­ko­wać wody. Sta­wie­nie czoła kry­zy­sowi od­pa­do­wemu bę­dzie wy­ma­gało cze­goś wię­cej niż usu­nię­cia od­pa­dów z rzek i mórz. Na­mysł nad tym, co wy­rzu­camy, być może po­zwoli nam na­kar­mić na­szą pla­netę i za­opa­trzyć ją w wodę, a tym sa­mym wnieść skromny wkład w ra­to­wa­nie za­gro­żo­nej pla­nety.

Od­pady nie są naja­trak­cyj­niej­szym te­ma­tem na książkę. Kiedy za­czą­łem opo­wia­dać in­nym, o czym pi­szę, więk­szość lu­dzi ro­biła dziwne miny lub w naj­lep­szym ra­zie spra­wiała wra­że­nie roz­ba­wio­nych. Dla­czego ktoś miałby ochotę pi­sać o czymś tak pa­skud­nym? A jed­nak, jak mia­łem się po raz pierw­szy oka­zję prze­ko­nać owego po­ranka w Es­sex, w od­pa­dach może się kryć nie tylko piękno, ale rów­nież mą­drość. Mało jest miejsc na świe­cie da­ją­cych lep­sze wy­obra­że­nie o ludz­ko­ści niż wy­sy­pi­sko. Na ta­śmo­cią­gach wi­dzia­łem na­kazy ko­mor­ni­cze, ro­dzinne fo­to­gra­fie, a raz na­wet otwarty list z kli­niki po­ma­ga­ją­cej ra­dzić so­bie z utratą dziecka. Z każ­dym wy­rzu­co­nym przed­mio­tem wiąże się ja­kaś opo­wieść: kto go wy­pro­du­ko­wał, co zna­czył dla osoby, która się go po­zbyła. Eko­no­mi­sta Le­onard E. Read na­pi­sał kie­dyś, że żadna z ży­ją­cych osób nie po­tra­fi­łaby zro­bić ołówka od po­czątku do końca. Każdy etap – od ścię­cia drzewa, przez wy­ko­pa­nie gra­fitu, po ob­sługę ma­szyn pro­du­ku­ją­cych ołó­wek (czy prze­cież na­wet wy­pro­du­ko­wa­nia sa­mych ma­szyn) – za­leży od wkładu sze­regu nie­wi­dzial­nych rąk. Ni­komu z nas nie uda­łoby się od­wie­dzić każ­dej ko­palni, każ­dej farmy, każ­dej fa­bryki. Nie­mniej wszystko ko­niec koń­ców tra­fia w jedno miej­sce – nie­wy­czer­pana po­my­sło­wość ludz­ko­ści koń­czy ży­wot na pa­skud­nej, fa­scy­nu­ją­cej ster­cie.

Ła­two się za­ła­mać w ob­li­czu kry­zysu od­pa­do­wego. Po­dob­nie jak kry­zys kli­ma­tyczny, wy­daje się on pro­ble­mem cał­ko­wi­cie prze­ra­sta­ją­cym jed­nostkę. Mimo to im wię­cej po­zna­wa­łem lu­dzi pró­bu­ją­cych ze wszyst­kich sił coś zro­bić – far­me­rów, pra­cow­ni­ków oczysz­czalni ście­ków, sprzą­ta­czy – pra­gną­cych ura­to­wać świat, a przy­naj­mniej ja­kiś jego drobny wy­ci­nek, tym więk­szym sta­wa­łem się opty­mi­stą.

„Nie na­zy­wamy ich od­pa­dami. Na­zy­wamy je ma­te­ria­łami”, wy­ja­śnił mi Ja­mie tam­tego po­ranka w Es­sex. Dla niego nie­prze­rwana rzeka śmieci nie była tra­ge­dią, a moż­li­wo­ścią. Każdy z wy­rzu­co­nych przed­mio­tów nie był koń­cem, a po­cząt­kiem cze­goś no­wego. Wy­ru­sza­jąc w swoją po­dróż, mia­łem na­dzieję, że ma ra­cję.

Część pierw­sza

BRUD

1.

GÓRA

Nie tylko wy­peł­niamy dziury w ziemi, ale rów­nież do pew­nego po­ziomu niebo.

Nad No­wym Delhi wznosi się spo­wita dy­mem góra. Na­wet z od­dali wy­gląda oso­bli­wie – jakby ktoś wziął ka­wa­łek Hi­ma­la­jów i upu­ścił go tu, na wschod­nim krańcu sto­licy In­dii. Jest chłodny stycz­niowy dzień, moja rik­sza zmie­rza przez za­tło­czone ulice w stronę pod­nóża góry, nad którą wisi czarna chmura. Do­piero kiedy pod­jeż­dżamy bli­żej, do­strze­gam, że to wcale nie chmura, a chmara pta­ków – ty­sięcy kani sy­be­ryj­skich i bia­ło­sę­pów krą­żą­cych nad wierz­choł­kiem. Pa­dli­no­żer­ców. W miarę jak unosi się mgła, do­strze­gam na zbo­czach syl­wetki lu­dzi. Śmie­ciarki suną po­woli drogą bie­gnącą łu­kiem ku wierz­choł­kowi. Nie­długo po­tem do­ciera do mnie za­pach – kwa­śny smród, który za­lewa noz­drza i chwyta za gar­dło.

Zbli­żam się do wy­sy­pi­ska Gha­zi­pur, góry zbu­do­wa­nej nie ze skał, ale śmieci – a do­kład­nie 14 mi­lio­nów ton śmieci. Wznosi się na 65 me­trów i zaj­muje ob­szar 28 hek­ta­rów. Jest to naj­więk­sze z trzech me­ga­wy­sy­pisk znaj­du­ją­cych się na obrze­żach Delhi[3*]. Oko­liczni miesz­kańcy na­zy­wają je Mo­unt Eve­re­stem. „Jest nie­mal wyż­sze od Kutb Mi­nar”, mówi mój prze­wod­nik, An­war Ali, kiedy wy­sia­damy z jego mo­to­rik­szy u pod­nóża wy­sy­pi­ska. (Kutb Mi­nar to mi­na­ret z XIII wieku, je­den z naj­star­szych i naj­wyż­szych za­byt­ków w Delhi). An­war, ele­gancki męż­czy­zna o życz­li­wym spoj­rze­niu i bu­rzy ciem­nych wło­sów, ubrany w czer­woną bluzę i spodnie od gar­ni­turu, jest szpe­ra­czem. Za­ra­bia na ży­cie, prze­szu­ku­jąc od­pady i wy­bie­ra­jąc z nich wszystko, co da się póź­niej sprze­dać. To marna praca – brudna, nie­bez­pieczna, przy­no­sząca nie­wiel­kie za­robki, a mimo to bar­dzo po­pu­larna. Na ca­łym świe­cie, a głów­nie na Glo­bal­nym Po­łu­dniu, ze szpe­rac­twa utrzy­muje się na­wet 20 mi­lio­nów lu­dzi[1]. Róż­nie się ich na­zywa: za­ba­leen w Egip­cie, pe­pe­na­do­res w Mek­syku, ca­ta­do­res w Bra­zy­lii, ba­ge­rezi w Re­pu­blice Po­łu­dnio­wej Afryki. W In­diach, gdzie są cza­sami na­zy­wani ka­ba­di­wala („łach­ma­nia­rzami”), żyją na­wet cztery mi­liony szpe­ra­czy, a około pię­ciu ty­sięcy z nich pra­cuje na Gha­zi­pur i żyje w roz­le­głych jhuggi, nie­for­mal­nych osie­dlach wo­kół niej. Nie­za­leż­nie od tego, jak są na­zy­wani, praca szpe­ra­czy po­lega w grun­cie rze­czy na jed­nym: do­ko­nują nie­for­mal­nego re­cy­klingu, szu­ka­jąc cze­goś war­to­ścio­wego wśród rze­czy, które ktoś inny uznał za zbędne i wy­rzu­cił. Śmieci jed­nego czło­wieka są skar­bem in­nego.

An­wara i mo­jego dru­giego to­wa­rzy­sza, She­ikha Ak­bara Aliego, za­sad­ni­czego męż­czy­znę z gę­stą brodą, po­zna­łem przez dzia­ła­jącą w Delhi or­ga­ni­za­cję po­za­rzą­dową Ba­sti Su­rak­sha Manch. Ak­bar, ubrany w na­da­jącą mu kan­cia­sty wy­gląd kurtkę pu­chową i ma­seczkę prze­ciw­co­vi­dową oraz weł­nianą czapkę na­cią­gniętą ni­sko na czoło, nie jest tak na­prawdę szpe­ra­czem, ale han­dla­rzem śmieci. Gdy nie za­ra­bia na ży­cie, ku­pu­jąc i sprze­da­jąc pla­stik i me­tal, działa jako wo­lon­ta­riusz, po­ma­ga­jąc in­nym szpe­ra­czom, kiedy ci mają kło­poty ze zdro­wiem lub miej­scem do ży­cia. Pry­watna firma bę­dąca wła­ści­cie­lem wy­sy­pi­ska nie­chęt­nie wpusz­cza na jego te­ren dzien­ni­ka­rzy, dla­tego An­war i Ak­bar zgo­dzili się prze­my­cić mnie na wierz­cho­łek góry, że­bym mógł obej­rzeć ją z bli­ska.

Wy­sy­pi­sko Gha­zi­pur po­wstało w 1985 roku jako miej­sce skła­do­wa­nia od­pa­dów ko­mu­nal­nych No­wego Delhi, któ­rego po­pu­la­cja li­czyła wtedy za­le­d­wie sześć mi­lio­nów osób. W 2002 roku roz­ro­sło się po­nad pla­no­waną pier­wot­nie wiel­kość, ale w związku z bra­kiem al­ter­na­tyw śmieci na­dal na­pły­wały, a góra ro­sła. Dziś w aglo­me­ra­cji No­wego Delhi, zwa­nej Na­ro­do­wym Re­gio­nem Sto­łecz­nym, mieszka po­nad 30 mi­lio­nów lu­dzi[4*]. Z pro­gnoz wy­nika, że w 2028 roku prze­ści­gnie ono To­kio i sta­nie się naj­lud­niej­szym mia­stem na świe­cie. Pod ko­niec obec­nej de­kady In­die, już w tej chwili za­miesz­kane przez 1,3 mi­liarda osób, przejmą od Chin ty­tuł naj­lud­niej­szego pań­stwa świata. Tak wiel­kiej rze­szy lu­dzi to­wa­rzy­szy za­lew od­pa­dów – każ­dego dnia na Gha­zi­pur tra­fia ich dwa i pół ty­siąca ton. W miarę jak roz­ra­stały się in­dyj­skie mia­sta, pęcz­niały rów­nież ich wy­sy­pi­ska. (Gha­zi­pur nie jest by­naj­mniej naj­więk­szym z nich. Ten wąt­pliwy za­szczyt na­leży się osła­wio­nemu wy­sy­pi­sku De­onar w Bom­baju). Tak czy ina­czej, w przy­padku Gha­zi­pur „wy­sy­pi­sko” nie jest od­po­wied­nim ter­mi­nem. Le­piej na­zy­wać to miej­sce w sto­sowny dla niego spo­sób – hałdą[5*].

Je­żeli ktoś chce opo­wie­dzieć o lo­sach od­pa­dów, nie znaj­dzie lep­szego punktu wyj­ścia niż hałda śmieci. Tym z nas, któ­rzy mają szczę­ście żyć w bo­ga­tych kra­jach, sama idea hałdy śmieci może się wy­da­wać ana­chro­niczna. Uzna­jemy ją za coś, co ode­szło do prze­szło­ści wraz z ka­se­tami VHS. Kiedy by­łem dziec­kiem, moi ro­dzice za­bie­rali cza­sami mnie i mo­ich braci na „hałdę”, zwy­kle po bo­żo­na­ro­dze­nio­wych lub ga­ra­żo­wych po­rząd­kach. Pa­mię­tam słodko-kwa­śny za­pach, od­głos roz­trza­sku­ją­cych się bu­te­lek po wi­nie, eks­cy­tu­jące po­czu­cie, że je­stem świad­kiem pra­wo­rząd­nej de­struk­cji. Dziś miesz­ka­niec Wiel­kiej Bry­ta­nii mógłby co naj­wy­żej od­wie­dzić lo­kalne cen­trum re­cy­klingu, nie­mniej w więk­szo­ści państw świata go­spo­da­ro­wa­nie od­pa­dami wciąż ozna­cza wy­wo­że­nie ich w jedno z dwóch miejsc – na ofi­cjalne lub nie­le­galne wy­sy­pi­sko. Jak po­daje Bank Świa­towy, w skali glo­bal­nej 37 pro­cent od­pa­dów tra­fia na wy­sy­pi­ska, a ko­lejna jedna trze­cia na nie­za­bez­pie­czone hałdy śmieci[2]. Go­spo­da­ro­wa­nie od­pa­dami jest kosz­towne (śmie­ciarki, pra­cow­nicy oczysz­czalni i sor­tow­nie kosz­tują sporo pie­nię­dzy), z ko­lei wy­rzu­ca­nie śmieci na hałdę nie kosz­tuje w za­sa­dzie nic, więc kiedy liczba lud­no­ści na świe­cie za­częła gwał­tow­nie ro­snąć, po­ja­wiło się wiele hałd w ro­dzaju Gha­zi­pur, na przy­kład Ban­tar Ge­bang, Olu­so­sun, Ma­tu­ail. A mó­wimy tu tylko o mia­stach. Wy­star­czy jed­nak wy­je­chać na wieś w nie­mal do­wol­nej bied­nej czę­ści świata, a znaj­dziemy nie­le­galne wy­sy­pi­ska na obrze­żach miej­sco­wo­ści, w ro­wach, na brze­gach rzek i po­bo­czach.

Hałdy śmieci ist­nieją od za­ra­nia ludz­ko­ści. Gdzie­kol­wiek po­ja­wiali się lu­dzie, zo­sta­wiali po so­bie od­pady: resztki je­dze­nia, tka­niny, per­ga­min, znisz­czone na­rzę­dzia. Ta­kie po­zo­sta­ło­ści po­zwo­liły ar­che­olo­gom zre­kon­stru­ować hi­sto­rię czło­wieka aż do pa­le­olitu. „Śmieci two­rzą [...] tajną hi­sto­rię, czy też sub­hi­sto­rię”, na­pi­sał Don De­Lillo w Pod­zie­miach[3], (bez­sprzecz­nie naj­lep­szej po­wie­ści o śmie­ciach). Jed­no­cze­śnie są rów­nież naj­zwy­klej­szą hi­sto­rią. An­giel­ski ter­min mid­dens, któ­rym ar­che­olo­go­wie okre­ślają dawne skła­do­wi­ska od­pa­dów, to jedno z naj­bo­gat­szych źró­deł wie­dzy o sta­ro­żyt­nych cy­wi­li­za­cjach ze wszyst­kich za­kąt­ków świata. Je­den z naj­więk­szych zbio­rów an­tycz­nych tek­stów, jaki kie­dy­kol­wiek zna­le­ziono, po­cho­dzi z hałdy śmieci w Oksy­ryn­chos w Egip­cie, gdzie ar­che­olo­go­wie od­kryli setki ty­sięcy do­ku­men­tów, w tym za­gi­nione pi­sma chrze­ści­jań­skie oraz utwory Pla­tona, Eu­kli­desa i So­fo­klesa[4]. Sta­ro­żytne cy­wi­li­za­cje wy­pro­du­ko­wały ta­kie ilo­ści śmieci, że od ich na­gro­ma­dze­nia pod­niósł się po­ziom ca­łych osad. Z tym zja­wi­skiem spo­ty­kamy się wszę­dzie w sta­ro­żyt­nym świe­cie, nie­które mia­sta zo­stały wznie­sione na śmie­ciach.

„To ko­pal­nia skar­bów – mówi Ak­bar, ma­jąc na my­śli hałdę śmieci. – Można tu zna­leźć wszystko, na­wet trzy­stu-, czte­ry­stu­let­nie przed­mioty”. To czę­sta sy­tu­acja, wy­ja­śnia, że gdy ktoś umiera, jego krewni opróż­niają dom, nie zda­jąc so­bie sprawy, że wy­rzu­cają wła­śnie bez­cenny za­by­tek lub hi­sto­ryczny przed­miot. Dla nich są to tylko śmieci. Kiedy tra­fiają na Gha­zi­pur, ob­le­pione od­pad­kami, rze­czy­wi­ście się nimi stają.

In­dyj­skich szpe­ra­czy można ge­ne­ral­nie po­dzie­lić na dwie główne ka­te­go­rie: tych, któ­rzy jeż­dżą po uli­cach z wóz­kami i roz­sor­to­wują swoje zdo­by­cze, albo od razu tam, albo w domu, oraz tych, któ­rzy pra­cują na wy­sy­pi­skach. W Gha­zi­pur szpe­ra­cze wy­ru­szają na łowy przed wscho­dem słońca i prze­bie­rają śmieci do po­łu­dnia. Świeży ma­te­riał za­wie­ra­jący naj­cen­niej­sze zdo­by­cze jest wy­rzu­cany ze śmie­cia­rek na szczy­cie, więc żeby się do niego do­stać, trzeba się długo wspi­nać. „Pra­cu­jemy zimą, la­tem, na­wet w cza­sie desz­czu, prze­mok­nięci do su­chej nitki”, mówi An­war. W le­cie tem­pe­ra­tura w No­wym Delhi prze­kra­cza cza­sami 40 stopni Cel­sju­sza. „Je­żeli tu jest 40 stopni, na gó­rze bę­dzie z 50, po­nie­waż do sło­necz­nego cie­pła do­cho­dzi jesz­cze cie­pło wy­do­by­wa­jące się z od­pa­dów”, wy­ja­śnia. Żeby po­ra­dzić so­bie w ta­kich wa­run­kach, szpe­ra­cze cho­wają bu­telki z wodą na tra­sie, którą będą szli, ni­czym wspi­na­cze za­kła­da­jący obozy na zbo­czu góry. Mimo to dla wielu z nich upał staje się nie­moż­liwy do znie­sie­nia, dla­tego pra­cują w nocy, w świe­tle czo­łó­wek.

„Kiedy ty pa­trzysz na śmieci, wi­dzisz wy­sy­pi­sko – mówi Ak­bar, wska­zu­jąc na górę. – Ja nie wi­dzę śmieci, ale za­soby, z któ­rych mogę sko­rzy­stać. Te od­pady są dla mnie źró­dłem utrzy­ma­nia”.

Żeby wkro­czyć na zbo­cze Gha­zi­pur, mu­simy naj­pierw przejść przez ba­joro cuch­ną­cych ście­ków. Szpe­ra­cze zbu­do­wali przez nie most z ka­mieni i wor­ków z gru­zem. „Most Ramy”, mówi An­war. Od­wo­łuje się do san­skryc­kiego eposu Ra­ma­jana, w któ­rym hin­du­ski bóg Rama zbu­do­wał most z ka­mieni mię­dzy In­diami a Sri Lanką, żeby ura­to­wać swoją na­rze­czoną z rąk de­mona. (Opo­wieść ta ma wy­ja­śniać po­wsta­nie ist­nie­ją­cej fak­tycz­nie for­ma­cji geo­lo­gicz­nej łą­czą­cej oba kraje). An­war żar­tuje, na­trzą­sa­jąc się z wy­mu­szo­nej po­my­sło­wo­ści szpe­ra­czy, ale jed­no­cze­śnie daje do zro­zu­mie­nia, że prze­kra­czamy gra­nicę i wcho­dzimy na wrogi, obcy te­ren.

Wspi­nam się z wy­sił­kiem na zie­mi­sty brzeg, a po­tem na wy­sy­pi­sko. Na jego za­chod­niej gra­nicy usta­wiła się ko­lejka wy­ła­do­wa­nych cię­ża­ró­wek, które za­czy­nają wspi­naczkę na szczyt. W gó­rze krąży gniewna chmara pta­ków, cze­ka­jąc, aż z po­bli­skich tar­go­wisk do­wie­zione zo­staną resztki od rzeź­ni­ków. Ob­ser­wu­jąc gwał­towne skręty i po­wrza­ski­wa­nia pta­ków, na­bie­ram po­dej­rzeń, że one rów­nież czują od­razę do tego miej­sca. Żeby unik­nąć zła­pa­nia, skrę­camy w boczną drogę pro­wa­dzącą na po­łu­dnie. Hałdę opa­suje sze­roka droga, która na­stęp­nie pnie się w górę. U pod­nóża smo­li­ste od­cieki spły­wają stru­mie­niami ku atra­men­to­wo­czar­nemu zbior­ni­kowi, w któ­rym unosi się masa pla­stiku. Silny, żrący smród wdziera mi się do nosa. Czuję go w za­to­kach jak na­ra­sta­jącą mi­grenę.

Z cza­sem prze­ko­na­łem się, że każda hałda śmieci czy wy­sy­pi­sko pach­nie ina­czej. Róż­nice wy­ni­kają z roz­ma­itych czyn­ni­ków, w tym składu od­pa­dów, tem­pe­ra­tury i kli­matu. Me­tan i dwu­tle­nek wę­gla, główne pro­dukty uboczne roz­kła­da­ją­cych się śmieci, są bez­wonne. Gnilna woń, którą nor­mal­nie ko­ja­rzymy ze śmie­ciami, to siar­ko­wo­dór (za­pach zgni­łych jaj) i siar­czek di­me­tylu (gni­jące wa­rzywa), nie­mniej pa­letę za­pa­chową wy­sy­pi­ska two­rzy też wiele in­nych skład­ni­ków. Naj­sil­niej­szymi nu­tami mogą być amo­niak (mocz), al­de­hyd octowy (kiep­ski cydr) i tri­me­ty­lo­amina (gni­jące ryby). Do naj­cie­kaw­szych skład­ni­ków można za­li­czyć pu­tre­scynę, która od­po­wiada za cha­rak­te­ry­styczny odór gni­ją­cego mięsa, i ka­da­we­rynę na­zwaną tak dla­tego, że jest uni­kal­nym skład­ni­kiem roz­kła­da­ją­cych się zwłok[6*]. Wkra­cza­jąc na Gha­zi­pur, cie­szę się, że dzięki pan­de­mii mam na twa­rzy ma­seczkę. Na­cią­gam ją mocno na nos.

W miej­scu, gdzie w hał­dzie wy­ko­pano drogę, śmieci two­rzą strome urwi­sko. Cię­żar wyż­szych warstw zgniótł te wcze­śniej­sze w nie­ty­powy od­po­wied­nik skały osa­do­wej zło­żo­nej ze skraw­ków ubrań, pu­szek po na­po­jach, to­re­bek po ma­sa­lo­wych chip­sach, ciast­kach, ce­ra­micz­nych odłam­ków, krze­seł, ma­szy­nek do go­le­nia dla męż­czyzn i ko­biet, za­ba­wek. Wszyst­kie je zle­pia ra­zem nie­okre­ślony brą­zowy brud. Ra­zem two­rzą wielki ka­pi­ta­li­styczny de­ser lo­dowy. Jak mia­łem się oka­zję prze­ko­nać, kiedy czło­wiek spę­dzi od­po­wied­nio dużo czasu na ta­kiej hał­dzie, śmieci za­czy­nają się zle­wać w jedno, po­dob­nie jak to się dzieje z chmu­rami, aż stają się jed­no­ścią – obrzy­dliwą, abs­trak­cyjną masą. Kiedy na nią pa­trzę, przy­po­mi­nają mi się szkolne wy­cieczki, pod­czas któ­rych od­wie­dza­li­śmy klify i wy­zna­cza­li­śmy epoki w war­stwach geo­lo­gicz­nych. Ta zo­sta­nie być może na­zwana an­tro­po­ce­nem.

Wspi­namy się. Od­pady na niż­szych po­zio­mach, zgnie­cione pod wpły­wem cię­żaru i czasu, są mocno ubite, ale te na zbo­czach po­zo­stają luźne i nie­prze­wi­dy­walne, two­rząc coś w ro­dzaju ru­mo­wi­ska. Śmieci chrzęsz­czą gło­śno pod bu­tami. „Po­trzeba sporo czasu, żeby szcze­liny się wy­peł­niły, a ca­łość za­mie­niła w twardą bryłę”, wy­ja­śnia An­war. W cza­sie pory desz­czo­wej woda wpływa mię­dzy śmieci i łą­czy się w we­wnętrzne stru­mie­nie, które po­tra­fią drą­żyć więk­sze otwory, wy­wo­łu­jąc osu­wi­ska. Za­le­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej osu­nął się spory ka­wa­łek góry, za­bi­ja­jąc dwie osoby i zno­sząc sa­mo­chód do po­bli­skiego ka­nału[5]. Nie był to od­osob­niony przy­pa­dek. W sa­mym 2017 roku ko­lapsy wy­sy­pisk za­biły na ca­łym świe­cie 150 osób, w tym 29 w Ko­lombo, sto­licy Sri Lanki, kiedy hałda śmieci ru­nęła na dziel­nicę miesz­kalną[6].

„By­łeś kie­dyś ranny?”, py­tam An­wara.

„Tak”, od­po­wiada. Jed­nak ni­gdy po­waż­nie. Wi­dział, jak inne osoby ule­gały oka­le­cze­niu lub na­wet gi­nęły. Z cza­sem, wy­ja­śnia, czło­wiek uczy się czy­tać śmieci w po­dobny spo­sób, jak że­glarz czyta nurt rzeki. Dzięki temu po­trafi roz­po­znać, które miej­sce ule­gło sca­le­niu, a gdzie śmieci po­zo­stają luźne. Tak czy ina­czej, nie da się prze­wi­dzieć osu­wisk. „Nikt nie wie, co się sta­nie. Czło­wiek pra­cuje tu do końca, aż po­leci w dół”.

Tu i tam wi­dać małe, po­ru­szane wia­trem smugi cze­goś, co przy­po­mina biały pył. „Coś się tam pali”, stwier­dza rze­czowo An­war. Ogień jest sta­łym za­gro­że­niem na wy­sy­pi­skach, od­pady są prze­cież w du­żej mie­rze pa­li­wem. Świeże śmieci mogą za­wie­rać w so­bie go­rący po­piół, nie­do­pa­lone drewno lub ba­te­rie, które wy­bu­chają od go­rąca czy prze­kłu­cia. Roz­kła­da­jące się od­pady wy­twa­rzają cie­pło, które może re­ago­wać z pro­du­ko­wa­nymi przez wy­sy­pi­sko ga­zami i do­pro­wa­dzić do ich sa­mo­rzut­nego za­płonu. Więk­szość po­ża­rów ma nie­wielki za­sięg i jest ga­szo­nych przez sa­mych szpe­ra­czy. Inne ogni­ska tlą się ca­łymi dniami lub ty­go­dniami gdzieś pod po­wierzch­nią. Od czasu do czasu ogień wy­myka się spod kon­troli. Kilka ty­go­dni po mo­jej wi­zy­cie na wy­sy­pi­sku wy­buchł po­tężny po­żar. Ogień pło­nął dwie doby, za­nim udało się go uga­sić.

Mię­dzy in­nymi z po­wodu ta­kiego ro­dzaju ka­ta­strof Gha­zi­pur cie­szy się opi­nią prze­klę­tego miej­sca. „To czarny punkt na ma­pie Delhi – mówi An­war. – Wy­sy­pi­ska po­wstały wo­kół ca­łego mia­sta, na gra­ni­cach ze sta­nami Ha­riana, Pen­dżab i Ut­tar Pra­deś. Kiedy ktoś przy­bywa do Delhi, pierw­szą rze­czą, którą wi­dzi, jest coś ta­kiego”. W ostat­nich la­tach wła­dze mia­sta za­de­kla­ro­wały chęć zmniej­sze­nia wy­so­ko­ści Gha­zi­puru, a w dłuż­szej per­spek­ty­wie za­mknię­cia otwar­tych wy­sy­pisk. Nie są w tym od­osob­nione. W mi­nio­nej de­ka­dzie w In­diach roz­wi­nęło się silne dą­że­nie do po­prawy wa­run­ków sa­ni­tar­nych. Na czele tego ru­chu stoi kon­tro­wer­syjny pre­mier Na­ren­dra Modi, który od wy­gra­nia wy­bo­rów w 2014 roku wy­dał 30 mi­liar­dów do­la­rów na kam­pa­nię ma­jącą do­pro­wa­dzić do po­prawy wa­run­ków sa­ni­tar­nych w in­dyj­skich mia­stach i wio­skach. Wła­śnie ta kam­pa­nia, zwana Swa­chh Bha­rat, czyli Czy­ste In­die, za­chę­ciła mnie do od­wie­dze­nia tego kraju. Jest to bez wąt­pie­nia naj­sze­rzej za­kro­jona próba oczysz­cze­nia pań­stwa i zli­kwi­do­wa­nia pro­blemu od­pa­dów pod­jęta od czasu re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej. Po­li­tyka Mo­diego zbie­gła się z mię­dzy­na­ro­do­wymi wy­sił­kami, czy­nio­nymi pod prze­wod­nic­twem Banku Świa­to­wego i Mię­dzy­na­ro­do­wego Sto­wa­rzy­sze­nia Od­pa­dów Sta­łych, aby za­mknąć otwarte hałdy śmieci i za­stą­pić je wy­sy­pi­skami speł­nia­ją­cymi kry­te­ria sa­ni­tarne i za­kła­dami pro­du­ku­ją­cymi ener­gię z od­pa­dów, a także ko­rzy­stać z in­nych, mniej za­tru­wa­ją­cych śro­do­wi­sko spo­so­bów go­spo­da­ro­wa­nia od­pa­dami. W prak­tyce ozna­cza to sze­roko za­kro­joną pry­wa­ty­za­cję zbie­ra­nia od­pa­dów. Umowy pod­pi­sy­wane są zwy­kle z du­żymi kon­cer­nami, co utrud­nia szpe­ra­czom utrzy­my­wa­nie się z tego za­ję­cia. „Kom­plet­nie nas wy­pchnęli z tego biz­nesu”, stwier­dza Ak­bar.

Ktoś krzy­czy, pod­no­simy głowy. Wy­soko nad nami, na grzbie­cie hałdy, ja­kiś szpe­racz cią­gnie sieć z ogromną ilo­ścią od­pa­dów. Woła, że­by­śmy uwa­żali, po czym wy­rzuca za kra­wędź urwi­ska pa­ku­nek, który to­czy się po nim ni­czym luźny głaz, aż w końcu za­trzy­muje się na wy­płasz­cze­niu. An­war wska­zuje na kra­wędź urwi­ska. „To no­wość”, stwier­dza. Nie­długo przed moim przy­by­ciem mia­sto wy­rów­nało szpi­cza­sty wierz­cho­łek Gha­zi­puru, przez co w mniej­szym stop­niu przy­po­mina Eve­rest, a bar­dziej górę sto­łową. Część od­pa­dów zo­stała przy oka­zji prze­ro­biona na ma­te­riały bu­dow­lane i pa­liwo. W prak­tyce do­pro­wa­dziło to do roz­cho­dze­nia się od­pa­dów na boki, a nie pię­trze­nia w górę. Był to je­den z wielu przy­kła­dów za­nie­dbań, do któ­rych do­cho­dzi w Gha­zi­pur. W 2015 roku mia­sto otwo­rzyło na skraju wy­sy­pi­ska elek­trow­nię za­si­laną od­pa­dami, którą od tego czasu wciąż nę­kają roz­ma­ite pro­blemy. „Przez ostat­nie dwa lata elek­trow­nia nie dzia­łała tak jak po­winna”, mówi An­war. Po­cząt­kowo wielu szpe­ra­czy zgło­siło się do pracy w elek­trowni, ale więk­szość ode­szła w re­zul­ta­cie, jak twier­dzą, błę­dów w za­rzą­dza­niu i pro­ble­mów tech­nicz­nych. „Wła­ści­ciele chcą po­ka­zać, że na­dal pra­cu­jemy przy tym pro­jek­cie, który kosz­to­wał wiele lakh ru­pii [kilka mi­lio­nów fun­tów], więc dwa razy w ty­go­dniu pra­cow­nicy wno­szą do środka od­pady, a póź­niej je wy­no­szą”, opo­wiada Ak­bar. Zmie­rzamy ku miej­scu, skąd wi­dać elek­trow­nię. Brama pro­wa­dząca do ma­ga­zynu stoi otwarta, wszę­dzie do­koła leżą po­roz­rzu­cane śmieci. Piec do spa­la­nia stoi bez­czyn­nie, z ko­mina nie wy­do­bywa się dym. W środku ni­kogo nie ma.

„Patrz – mówi Ak­bar, wska­zu­jąc w górę. – Dzieci”.

W od­dali trzy drobne syl­wetki zmie­rzają w dół z łu­pami. Trzy dziew­czynki, le­d­wie na­sto­let­nie, idą obok sie­bie, nio­sąc na gło­wach torby z od­pa­dami. Na gó­rze wi­dzę po­nad dzie­się­cioro dzieci. Wię­cej kręci się wo­kół niej, po­ma­ga­jąc ro­dzi­com w sor­to­wa­niu lub ba­wiąc się mię­dzy śmie­ciami. Pań­stwo za­pew­nia dar­mową edu­ka­cję, ale kiedy szkoły za­mknięto z po­wodu pan­de­mii CO­VID-19, mało które dziecko miało lap­topa lub ko­mórkę umoż­li­wia­jące na­ukę z domu, więc po­szły do pracy z ro­dzi­cami. „Uświa­da­miają so­bie, że mimo tak mło­dego wieku mogą za­ro­bić pie­nią­dze – mówi An­war – dla­tego wła­śnie wiele z nich rzuca szkołę”.

Moi prze­wod­nicy nie­po­koją się, że je­żeli wyj­dziemy wy­żej, zo­sta­niemy za­uwa­żeni, dla­tego za­wra­camy. Na dole, obok stawu z od­cie­kiem, za­uwa­żam ro­śliny wy­ra­sta­jące ze śmieci: zie­lone po­mi­dorki kok­taj­lowe grzeją się w zi­mo­wym słońcu. Sta­ram się nie my­śleć o wszyst­kich che­mi­ka­liach za­sy­sa­nych przez ich ko­rze­nie z tok­sycz­nej gleby po­ni­żej. „Kiedy doj­rzeją – mówi An­war – szpe­ra­cze zry­wają je i je­dzą na obiad”.

U pod­nóża góry stado krów włó­czy się mię­dzy ster­tami śmieci w po­szu­ki­wa­niu trawy. Każda sterta na­leży do in­nej ro­dziny. Nie­które są owi­nięte tor­bami z po­li­pro­py­lenu, na inne na­rzu­cono zwy­kłe koce. Spo­ty­kam męż­czy­znę i jego żonę sie­dzą­cych na ja­skra­wo­nie­bie­skim bre­zen­cie i prze­bie­ra­ją­cych zdo­by­cze: bu­telki po szam­po­nie, puszki, sztućce, pla­sti­kowy kij do kry­kieta, naj­róż­niej­sze za­bawki. Prze­kła­dają je do to­reb, dzie­ląc w za­leż­no­ści od ma­te­riału. Męż­czy­zna, Qa­sim[7*], ma gę­ste wąsy, jest ubrany w ko­szulkę, dżinsy i ja­sno­po­ma­rań­czową czapkę. Nie ma rę­ka­wi­czek ani żad­nego in­nego za­bez­pie­cze­nia. Po­dob­nie jego żona. Qa­sim bie­rze do ręki znisz­czoną za­bawkę, roz­bija ją młot­kiem i wy­ciąga ze środka izo­lo­wane prze­wody. Wy­gląda to tak, jakby roz­łu­py­wał kre­wetkę. Me­tal przy­nosi naj­więk­szy zysk, w szcze­gól­no­ści miedź. W na­stęp­nej ko­lej­no­ści pla­sują się wy­so­kiej ja­ko­ści pla­stiki – PET i HDPE. „Mamy 87 ka­te­go­rii od­pa­dów”, wy­ja­śnia mi Ak­bar. Szcze­gól­nie trudne do roz­róż­nie­nia go­łym okiem są różne ro­dzaje pla­stiku: PET, HDPE, PVC, PP[8*]. Szpe­ra­cze na­dają im na­zwy w swo­ich lo­kal­nych ję­zy­kach: „na­tu­ralny”, „BP”, „mleko”. „Gdy­bym za­czął cię tego uczyć, po­trze­bo­wał­byś co naj­mniej roku, żeby wszystko zro­zu­mieć”, tłu­ma­czy Ak­bar. Kiedy pa­trzę na pra­cu­ją­cych szpe­ra­czy, nie mam wąt­pli­wo­ści, że mówi prawdę.

Szpe­racz w Gha­zi­pur może za­ro­bić sie­dem ty­sięcy ru­pii mie­sięcz­nie, czyli około 2,3 funta dzien­nie, w za­leż­no­ści od cen su­row­ców wtór­nych. W mie­ście, gdzie ka­ba­di­wala zbie­rają śmieci z ulic i do­mów, za­robki są wyż­sze, ale to wciąż dość mało. Kiedy w cza­sie pan­de­mii prze­stały dzia­łać lo­kalne za­kłady prze­twa­rza­nia pla­stiku, ceny po­le­ciały na łeb na szyję. Wielu szpe­ra­czy mu­siało wziąć nie­for­malne po­życzki od han­dla­rzy od­pa­dami, któ­rzy żą­dają wy­so­kich od­se­tek i w prak­tyce wiążą szpe­ra­czy w re­la­cji przy­po­mi­na­ją­cej nie­wol­nic­two za długi. Sami szpe­ra­cze nie mo­gli w ogóle pra­co­wać w związku z obo­wią­zu­jącą w ca­łym mie­ście go­dziną po­li­cyjną. „Po­li­cjanci nas bili, ale na­wet je­żeli ist­nieją na­gra­nia ta­kich przy­pad­ków, nikt nic w tej spra­wie nie zro­bił”, mówi Ak­bar. Po­dobne hi­sto­rie opo­wie­działo mi wielu szpe­ra­czy, któ­rych po­zna­łem w Delhi.

Pro­blem nie do­ty­czy wy­łącz­nie In­dii. Na ca­łym świe­cie szpe­ra­cze na­leżą do naj­bied­niej­szych i naj­bar­dziej mar­gi­na­li­zo­wa­nych człon­ków spo­łe­czeństw. Mało który kraj uznaje ofi­cjal­nie szpe­rac­two za za­wód. „Kiedy po­zbędą się śmieci, je­ste­śmy dla nich jak gówno – mówi Ak­bar. – Nie chcą na nas pa­trzeć”. W In­diach Hin­dusi trud­niący się szpe­rac­twem są czę­sto da­li­tami, czyli pa­ria­sami – przed­sta­wi­cie­lami naj­niż­szej grupy w sły­ną­cym z nie­spra­wie­dli­wo­ści in­dyj­skim sys­te­mie ka­sto­wym. Na­wet wśród da­li­tów szpe­rac­two na wy­sy­pi­skach ucho­dzi za mało pre­sti­żowe za­ję­cie. Po­dob­nie jak „ręczne wy­grze­by­wa­nie” (czysz­cze­nie szamb i ka­na­łów) było tra­dy­cyj­nie po­zo­sta­wiane oso­bom naj­bar­dziej upo­śle­dzo­nym spo­łecz­nie, tak zwa­nym nie­do­ty­kal­nym.

Więk­szość szpe­ra­czy pra­cu­ją­cych w Gha­zi­pur to nie hin­du­iści, ale mu­zuł­ma­nie – imi­granci z bied­nych, do­tknię­tych zmia­nami kli­matu re­gio­nów rol­ni­czych Ben­galu Za­chod­niego i Ut­tar Pra­deś. Inni są eko­no­micz­nymi mi­gran­tami z po­łu­dnia lub z są­sied­niego Ban­gla­de­szu. (Na ca­łym świe­cie osoby zaj­mu­jące się śmie­ciami są nie­pro­por­cjo­nal­nie czę­ściej imi­gran­tami, jako że są to za­wody wy­ma­ga­jące naj­niż­szych kwa­li­fi­ka­cji). W In­diach mu­zuł­ma­nie spo­ty­kają się w ostat­nich la­tach z co­raz więk­szymi prze­śla­do­wa­niami w związku z nie­po­ko­ją­cym wzro­stem na­cjo­na­li­zmu spod znaku Hin­du­twy. W ostat­nim cza­sie nie­któ­rzy hin­du­scy po­li­tycy otwar­cie na­wo­łują do prze­mocy i usu­nię­cia mu­zuł­ma­nów z kraju, co jesz­cze de­kadę temu by­łoby nie do po­my­śle­nia. Ak­bar do­strzega zmiany w świa­do­mo­ści na­wet wśród szpe­ra­czy. „Róż­nica mię­dzy dawną i obecną po­li­tyką – mówi – to niebo a zie­mia”.

Gdy roz­ma­wiamy, wo­kół nas gro­ma­dzi się nie­wielki tłum. Wszy­scy są za­cie­ka­wieni, czego na gó­rze szuka ten dziwny, wy­soki biały czło­wiek. Grupa mło­dych dziew­czyn chi­cho­cze, obok stoi chyba ich matka. Są ubrane w dłu­gie chu­sty i za­chod­nie ubra­nia. Jedna ma na so­bie swe­ter, ewi­dent­nie pod­róbkę, z logo Ap­ple’a. Inna pod­nosi z ziemi znisz­czony apa­rat fo­to­gra­ficzny i na zmianę udają, że ro­bią so­bie zdję­cia – wy­ima­gi­no­wana se­sja fo­to­gra­ficzna po­śród stert znisz­czo­nych rze­czy.

„Kim chce­cie zo­stać, kiedy do­ro­śnie­cie?”, py­tam.

„Ja le­karką”, od­po­wiada jedna z nich. Po­zo­stałe za­czy­nają się po­kła­dać ze śmie­chu.

Kiedy się póź­niej od­wra­cam, żeby odejść, ich matka mówi: „Niech pan je za­bie­rze ze sobą”.

„Chęt­nie bym to zro­bił”, od­po­wia­dam, choć wiem, że to nie­moż­liwe. My­ślę o mo­ich cór­kach, które zo­stały w domu, i o przy­tła­cza­ją­cej de­spe­ra­cji, którą musi od­czu­wać czło­wiek, żeby chcieć od­dać swoje dziecko ko­muś, kogo ni­gdy wcze­śniej nie wi­dział na oczy. Ak­bar daje znak, że po­win­ni­śmy się zbie­rać. Kiedy zmie­rzamy mię­dzy sto­sami śmieci w stronę rik­szy An­wara, dwie naj­młod­sze dziew­czynki znaj­dują na ziemi czę­ściowo zgnie­cioną bu­te­leczkę z wodą do pusz­cza­nia ba­niek my­dla­nych. Jedna ją od­kręca i z za­chwy­tem ob­wiesz­cza, że w środku zo­stało tro­chę płynu. Kiedy od­jeż­dżamy, w po­wie­trzu pę­kają małe bańki pusz­czane przez dziew­czyny.

Inny dzień, inna hałda śmieci. Ta znaj­duje się w od­le­gło­ści 6700 ki­lo­me­trów na sma­ga­nym przez wiatr pół­nocno-wschod­nim wy­brzeżu An­glii. Nie­da­leko za New­ca­stle do­strze­gam pierw­sze ślady celu mo­jej po­dróży – ko­lejkę zie­lo­nych cię­ża­ró­wek na­cze­po­wych, która znika za gę­stą ścianą drzew. Skrę­cam w tę samą stronę. Od ja­kie­goś czasu pada deszcz, a nade mną na­dal gęst­nieje be­to­no­wo­szara chmura o fak­tu­rze wełny mi­ne­ral­nej. Kle­iste błoto, głę­bo­kie ka­łuże. Tur­biny wia­trowe ob­ra­cają się po­woli na ho­ry­zon­cie, oto­czone zie­lo­nymi po­lami i ży­wo­pło­tami. Za ogro­dze­niem mi­jam wagę po­mo­stową, gdzie ustala się masę cię­ża­ró­wek. Nie­długo po­tem pod­jeż­dżam do kilku po­nu­rych ba­ra­ków. Przede mną wznosi się nie góra, ale kilka ni­skich pa­gór­ków ze śmieci, mię­dzy któ­rymi stoją wy­wrotki i ma­szyny do ro­bót ziem­nych. Ni­g­dzie ani śladu czło­wieka.

O ile Gha­zi­pur re­pre­zen­tuje naj­gor­sze ce­chy wy­sy­pisk, o tyle przed sobą mam przy­kład jed­nego z naj­no­wo­cze­śniej­szych obiek­tów tego ro­dzaju – wy­sy­pi­sko w El­ling­ton, za­rzą­dzane przez Suez, mię­dzy­na­ro­dową kor­po­ra­cję z branży od­pa­do­wej. Mu­sia­łem wło­żyć wiele wy­siłku, żeby zor­ga­ni­zo­wać tę wi­zytę. W Wiel­kiej Bry­ta­nii, po­dob­nie jak w Eu­ro­pie kon­ty­nen­tal­nej, wy­sy­pi­ska cie­szą się marną re­pu­ta­cją prze­sta­rza­łych, od­ra­ża­ją­cych i za­nie­czysz­cza­ją­cych śro­do­wi­sko miejsc. W re­zul­ta­cie firmy z branży od­pa­do­wej – które za­wsze chęt­nie chwalą się naj­now­szymi za­kła­dami re­cy­klin­go­wymi – nie­chęt­nie wpusz­czają na wy­sy­pi­ska ko­go­kol­wiek, a zwłasz­cza dzien­ni­ka­rzy. Tak się składa, że wszyst­kie przed­się­bior­stwa, które po­pro­si­łem o zgodę na taki wstęp, przez po­nad rok udzie­lały mi od­po­wie­dzi od­mow­nej, jako po­wód po­da­jąc epi­de­mię CO­VID-19 lub nie­spre­cy­zo­wane względy bez­pie­czeń­stwa (jed­no­cze­śnie za­pew­niają, że wy­sy­pi­ska nie sta­no­wią ja­kie­go­kol­wiek za­gro­że­nia). Wy­jąt­kiem oka­zał się Suez, fran­cu­ski gi­gant zaj­mu­jący się od­pa­dami i oczysz­cza­niem ście­ków, na­zwany od swo­jego udziału w ko­pa­niu Ka­nału Su­eskiego, któ­rego pra­cow­nicy chęt­nie zgo­dzili się opro­wa­dzić mnie po swoim wy­sy­pi­sku.

W biu­rze spo­ty­kam mo­ich opie­ku­nów – Vic­to­rię Prit­chard, dy­rek­torkę re­gio­nalną firmy na pół­nocno-wschod­nią An­glię, i Ja­miego McTi­ghe’a, re­gio­nal­nego kie­row­nika ope­ra­cyj­nego. Vic­to­ria – „Vic” – ma równo ob­cięte włosy w ko­lo­rze tle­niony blond i bluzkę w pan­terkę, na którą wło­żyła ka­mi­zelkę od­bla­skową. Ja­mie nie pre­zen­tuje się rów­nie szy­kow­nie, ale nie ustę­puje Vic do­świad­cze­niem, jako że pra­cuje w branży od dzie­więt­na­stu lat. Jest ma­ło­mów­nym męż­czy­zną w blu­zie z kap­tu­rem i dżin­sach. Do­łą­cza do nas Ca­ro­lyn Fit­zge­rald z działu han­dlo­wego, która po­ja­wiła się na spo­tka­niu, żeby z en­tu­zja­zmem pro­mo­wać po­li­tykę firmy.

Vic jest cie­pła, roz­mowna i nie przy­po­mina osoby, którą spo­dzie­wa­li­by­śmy się spo­tkać na wy­sy­pi­sku śmieci. „Chcia­łam być in­spi­cjentką w te­atrze”, śmieje się. Pracę w Su­ezie za­czy­nała na sta­no­wi­sku asy­stentki i w ko­lej­nych la­tach stop­niowo awan­so­wała w hie­rar­chii. „Gdy zo­sta­łam nad­zor­czy­nią, ktoś za­py­tał: «Ale ty prze­cież je­steś ko­bietą. Jak niby pod­nie­siesz wo­rek ben­to­nitu?». Który waży ile? Z dwa­dzie­ścia pięć kilo? «Jak wy­cią­gniesz pompę ze studni?» – wspo­mina Vic. – Od­po­wie­dzia­łam: «Prze­cież nie za­mie­rzam tego ro­bić. Za­po­mnia­łeś, jak się na­zywa moje sta­no­wi­sko? Będę nad­zo­ro­wać lu­dzi, któ­rzy się tym zajmą»”. Vic od­po­wiada te­raz za wszyst­kie wy­sy­pi­ska Su­ezu od El­ling­ton do gra­nicy Szko­cji. Z miej­sca ją po­lu­bi­łem.

Wy­sy­pi­ska od za­wsze były obiek­tami zdo­mi­no­wa­nymi przez męż­czyzn. „Nie chcę na­wet opo­wia­dać o wszyst­kich nie­pa­su­ją­cych ele­men­tach odzieży ochron­nej, które mu­sia­łam wkła­dać na prze­strzeni lat. – Vic się krzywi. – Mamy je tylko w mę­skich roz­mia­rach. Nie za­leży mi na ni­czym ró­żo­wym ani w kwiatki, tylko że­bym mo­gła, jak inni, no­sić rze­czy, które na mnie pa­sują i speł­niają swoją funk­cję”. Vic jest bar­dzo pe­dan­tyczna w kwe­stii pro­wa­dze­nia wy­sy­pisk i ich od­po­wied­niego na­zy­wa­nia. Nie znosi, kiedy lu­dzie mó­wią na El­ling­ton „hałda”. „Na­sze wy­sy­pi­sko nie jest hałdą – mówi. – To dla mnie kwe­stia od­po­wied­niej per­spek­tywy. Sta­ram się dą­żyć do tego, że­byś nie wie­dział, że prze­jeż­dżasz obok wy­sy­pi­ska. A tu na miej­scu, że­byś zo­rien­to­wał się do­piero wtedy, kiedy za­trzy­masz wy­wrotkę, żeby zsu­nąć z niej od­pady”.

W prze­szło­ści wy­sy­pi­ska były czę­sto po pro­stu dziu­rami w ziemi: ko­pal­niami, tor­fo­wi­skami, mo­kra­dłami, pu­sty­niami – ja­kimś nie­uży­wa­nym ob­sza­rem na obrze­żach za­miesz­ka­nego świata. Od­pady były w do­słow­nym sen­sie „wy­peł­nie­niem”[9*]. Prak­tyka wy­rzu­ca­nia śmieci w ja­kimś miej­scu i w ten spo­sób nada­wa­nia mu no­wej po­staci ma wie­lo­wie­kową tra­dy­cję: Nowy Jork, Bo­ston i San Fran­ci­sco, a także nie­które czę­ści Lon­dynu zo­stały zbu­do­wane na śmie­ciach. Ro­bert Mo­ses, osła­wiony pla­ni­sta, który nadał nowy kształt No­wemu Jor­kowi w po­ło­wie XX wieku, szcze­gól­nie upodo­bał so­bie me­todę wy­peł­nia­nia te­renu od­pa­dami – lot­ni­ska JFK i La­Gu­ar­dia wznie­siono na od­pa­dach, po­dob­nie po­łu­dniowe wy­brzeże Man­hat­tanu i Flu­shing Me­adows w dziel­nicy Qu­eens. W Wiel­kiej Bry­ta­nii obiekty, które obec­nie na­zy­wamy wy­sy­pi­skami, za­częły tak na­prawdę funk­cjo­no­wać do­piero w 1956 roku, po przy­ję­ciu ustawy o czy­stym po­wie­trzu. Wcze­śniej znaczną część od­pa­dów pa­lono, w do­mach lub w miej­skich pa­le­ni­skach. Do­piero wielki smog z 1952 roku – po­wstały w wy­niku in­wer­sji tem­pe­ra­tury, która przez pięć dni utrzy­my­wała tru­jące wy­ziewy sto­licy bli­sko ziemi, za­bi­ja­jąc około czte­rech ty­sięcy lu­dzi – do­pro­wa­dził do wpro­wa­dze­nia za­kazu pa­le­nia śmieci w do­mach. Skut­kiem był zna­czący wzrost ilo­ści od­pa­dów od­bie­ra­nych przez służby miej­skie – od­pa­dów, które trzeba było wy­wo­zić na wy­sy­pi­ska.

El­ling­ton to wy­sy­pi­sko sa­ni­tarne, co ozna­cza, że jest po­dzie­lone na od­rębne czę­ści, zwane ko­mór­kami, z któ­rych każda za­wiera 250 ty­sięcy ton od­pa­dów. Pierw­sze „ofi­cjalne” wy­sy­pi­sko sa­ni­tarne po­wstało we Fre­sno w Ka­li­for­nii w 1937 roku i było dzie­łem Je­ana Vin­cenza[10*], ów­cze­snego ko­mi­sa­rza do spraw ro­bót pu­blicz­nych. Vin­cenz, za­pa­lony pro­pa­ga­tor re­form sa­ni­tar­nych, czer­pał in­spi­ra­cję z po­dob­nych me­tod sto­so­wa­nych wcze­śniej w An­glii, gdzie tę me­todę skła­do­wa­nia od­pa­dów na­zy­wano „kon­tro­lo­wa­nym hał­do­wa­niem”. Wy­sy­pi­ska sa­ni­tarne były re­wo­lu­cją w go­spo­da­ro­wa­niu od­pa­dami, gdyż wpro­wa­dziły nowe me­tody kon­tro­lo­wa­nia szkod­ni­ków i smrodu. Siły alian­tów sto­so­wały po­dobne tech­niki w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej, a po jej za­koń­cze­niu po­wra­ca­jący do domu żoł­nie­rze szybko roz­pro­pa­go­wali je w róż­nych czę­ściach kraju.

Obec­nie wy­sy­pi­ska sa­ni­tarne są skom­pli­ko­wa­nymi, wy­soce re­gu­lo­wa­nymi i opar­tymi na za­awan­so­wa­nych tech­no­lo­giach obiek­tami. Przed roz­po­czę­ciem bu­dowy pro­wa­dzi się ba­da­nia geo­lo­giczne i do­ko­nuje oceny wpływu na śro­do­wi­sko. Wy­sy­pi­sko nie może znaj­do­wać się za bli­sko wód grun­to­wych i rzek, nie może też za­bu­rzać funk­cjo­no­wa­nia za­gro­żo­nych ga­tun­ków. Do­piero po uzy­ska­niu wszyst­kich ze­zwo­leń in­ży­nie­ro­wie przy­stę­pują do ko­pa­nia. Na­wet sama na­zwa – an­giel­skie słowo land­fill – nie do końca od­daje cha­rak­ter ta­kiego miej­sca. „Te­ren nie tylko się wy­peł­nia, ale rów­nież for­muje lub wznosi”, mówi Vic. Które z tych roz­wią­zań zo­sta­nie za­sto­so­wane, za­leży od lo­ka­li­za­cji i tego, ja­kie bę­dzie prze­zna­cze­nie da­nego ob­szaru póź­niej, po re­kul­ty­wa­cji. Na ścia­nie jed­nego z biur wisi stwo­rzony przez gra­fika pro­jekt tego, jak ma wy­glą­dać oko­lica po za­mknię­ciu wy­sy­pi­ska. Za­da­niem Vic i Ja­miego jest ufor­mo­wa­nie w od­po­wiedni spo­sób rzeźby te­renu. Dzia­łają ni­czym ar­ty­ści re­ali­zu­jący wy­tyczne klienta. „My­ślimy w ka­te­go­riach «ko­mó­rek», ale też «po­wie­trza» –tłu­ma­czy Vic. – Nie tylko wy­peł­niamy dziury w ziemi, ale rów­nież do pew­nego po­ziomu niebo”.

Na wy­sy­pi­sku od­pady ule­gają bio­lo­gicz­nemu i che­micz­nemu roz­pa­dowi. Naj­pierw do­bie­rają się do nich szkod­niki: czer­wie, ro­baki, owady i szczury. Na wy­sy­pi­skach wi­duje się rów­nież zwie­rzęta z wyż­szych szcze­bli łań­cu­cha po­kar­mo­wego, na przy­kład dziki, pa­wiany i niedź­wie­dzie. Dla nich wy­sy­pi­sko to dar­mowy bu­fet. Do tego do­cho­dzą ptaki. (Pta­ków nie spo­sób unik­nąć). W In­diach są to ka­nie i sępy, w Ame­ryce Pół­noc­nej szpaki. W Hisz­pa­nii białe bo­ciany do tego stop­nia uza­leż­niły się od dar­mo­wych, do­stęp­nych przez cały rok do­staw po­ży­wie­nia na wy­sy­pi­skach, że prze­stały mi­gro­wać. W Au­stra­lii wi­dok prze­grze­bu­ją­cych śmieci ibi­sów stał się tak po­wszechny, że ptaki te za­częto na­zy­wać „ku­bło­wymi kur­cza­kami”.

W Wiel­kiej Bry­ta­nii na wy­sy­pi­skach naj­czę­ściej ży­wią się mewy: siwe, sre­brzy­ste, sio­dłate i śmieszki (od­pa­dami in­te­re­sują się wszyst­kie ga­tunki). Tam­tego po­ranka w El­ling­ton zgro­ma­dziły się na polu tuż za ogro­dze­niem – zło­wiesz­cza pie­rza­sta tłusz­cza. W Su­ezie pra­cuje na stałe so­kol­nik, któ­rego za­da­niem jest ukła­da­nie dra­pież­ni­ków od­stra­sza­ją­cych mewy. „Tu li­czy się przede wszyst­kim sto­so­wa­nie róż­no­rod­nych tech­nik”, mówi Ja­mie i wska­zuje na żółtą skrzynkę sto­jącą w pew­nej od­le­gło­ści od nas. To elek­tro­niczny sys­tem od­stra­sza­jący. „Za­czyna wy­da­wać od­głosy przy­po­mi­na­jące krzyki dra­pież­nego ptaka i to je od­stra­sza”. Na jed­nym końcu wzgó­rza w po­wie­trzu unosi się za­wie­szony chyba na żyłce la­ta­wiec w kształ­cie so­koła, coś w ro­dzaju stra­cha na mewy.

Od­pady są po­że­rane jesz­cze przed przy­by­ciem na wy­sy­pi­sko. Kiedy mó­wimy o bio­de­gra­da­cji, mamy tak na­prawdę na my­śli mi­kro­or­ga­ni­zmy. Naj­pierw są bak­te­rie tle­nowe, które roz­kła­dają sub­stan­cje or­ga­niczne (tłusz­cze, białka, wę­glo­wo­dany), uwal­nia­jąc cu­kry i ami­no­kwasy, a także dwu­tle­nek wę­gla. Póź­niej pa­łeczkę przej­mują bak­te­rie bez­tle­nowe, które pod­dają po­wstałą na po­przed­nim eta­pie che­miczną zupę pro­ce­sowi fer­men­ta­cji, wy­twa­rza­jąc gry­zącą mie­sza­ninę kwa­sów i al­ko­holi. Wy­sy­pi­sko jest go­rącą masą, z któ­rej wy­do­by­wają się wy­ziewy dwu­tlenku wę­gla i wspo­mnia­nych ga­zów o gry­zą­cym za­pa­chu – siar­ko­wo­doru, amo­niaku, a także lot­nych związ­ków or­ga­nicz­nych (LZO) w ro­dzaju ben­zenu. Na ko­niec do ak­cji wkra­czają bak­te­rie me­ta­no­genne – to one za­mie­niają kwas octowy w me­tan. Wła­śnie ten ostatni etap, który może z po­wo­dze­niem za­cho­dzić w gle­bie ca­łymi de­ka­dami, spra­wia, że emi­sje z wy­sy­pisk są tak pro­ble­ma­tyczne z punktu wi­dze­nia śro­do­wi­ska. Me­tan nie tylko ła­two się pali, ale rów­nież jest co naj­mniej 24 razy sil­niej­szym ga­zem cie­plar­nia­nym od dwu­tlenku wę­gla, po­nie­waż sku­tecz­niej od tego dru­giego za­trzy­muje ener­gię cieplną w at­mos­fe­rze[11*][7]. We­dług ame­ry­kań­skiej Agen­cji Ochrony Śro­do­wi­ska (Envi­ron­ment Pro­tec­tion Agency, EPA) wy­sy­pi­ska śmieci są trze­cim naj­więk­szym źró­dłem emi­sji me­tanu w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, a kto wie, czy nie jest jesz­cze go­rzej. Prze­pro­wa­dzone w ostat­nich la­tach ob­ser­wa­cje z po­wie­trza i pro­wa­dzona z sa­te­li­tów ana­liza spek­tralna po­zwo­liły stwier­dzić, że wy­sy­pi­ska wy­twa­rzają znacz­nie wię­cej ga­zów cie­plar­nia­nych, niż są­dzono. W nie­daw­nym ba­da­niu po­wietrz­nym au­tor­stwa La­bo­ra­to­rium Na­pędu Od­rzu­to­wego NASA usta­lono, że kilka wy­sy­pisk w Ka­li­for­nii wy­dziela me­tan w ilo­ściach sze­ścio­krot­nie prze­kra­cza­ją­cych wcze­śniej­sze sza­cunki EPA[8]. Sy­tu­acja przed­sta­wia się jesz­cze go­rzej w bied­niej­szych pań­stwach, gdzie nie wy­chwy­tuje się ani me­tanu, ani od­cie­ków z wy­sy­pisk. W 2021 roku sa­te­lita Eu­ro­pej­skiej Agen­cji Ko­smicz­nej o na­zwie Sen­ti­nel 5-P wy­krył, że wy­sy­pi­sko w La­hau­rze w Pa­ki­sta­nie emi­tuje 126 ton me­tanu na go­dzinę, co od­po­wiada emi­sjom około 6200 sa­mo­cho­dów w tym sa­mym cza­sie[9].

Każde wy­sy­pi­sko jest inne. Skład umiesz­cza­nych na nim od­pa­dów różni się w ta­kim stop­niu jak to, co lu­dzie wy­rzu­cają w róż­nych czę­ściach świata, a to ozna­cza, że może za­wie­rać w za­sa­dzie wszystko. Od lat sie­dem­dzie­sią­tych XX wieku więk­szość państw osobno skła­duje od­pady nie­bez­pieczne (skła­do­wi­ska od­pa­dów nie­bez­piecz­nych dys­po­nują zwy­kle bar­dziej za­awan­so­wa­nymi za­bez­pie­cze­niami, nie­mniej ich za­war­tość jest znacz­nie nie­bez­piecz­niej­sza). Tak czy ina­czej, na­wet na naj­zwy­klej­sze miej­skie wy­sy­pi­sko tra­fiają tok­syczne i nie­bez­pieczne che­mi­ka­lia z na­szych de­ter­gen­tów, ko­sme­ty­ków do ma­ki­jażu, le­ków, ba­te­rii i sprzętu elek­tro­nicz­nego. W prze­pro­wa­dzo­nym nie­dawno ba­da­niu usta­lono, że na ame­ry­kań­skich wy­sy­pi­skach można zwy­kle zna­leźć setki tok­sycz­nych związ­ków che­micz­nych, od pe­sty­cy­dów sto­so­wa­nych w rol­nic­twie po za­nie­czysz­cze­nia prze­my­słowe, po­li­chlo­ro­wane bi­fe­nyle (PCB), bis­fe­nol A, sub­stan­cje per- i po­li­flu­oro­al­ki­lowe (PFAS). Wiele z nich jest sil­nie tok­sycz­nych dla czło­wieka – po­wo­dują no­wo­twory, uszko­dze­nia neu­ro­lo­giczne oraz za­bu­rzają pracę układu we­wnątrz­wy­dziel­ni­czego (czyli hor­mo­nów)[10]. Na wy­sy­pi­sko tra­fiają też leki, w tym an­ty­bio­tyki. Po­dob­nie me­tale cięż­kie, jak ołów, rtęć i cynk, przy­no­szone tam w za­baw­kach, urzą­dze­niach elek­tro­nicz­nych, ża­rów­kach, te­le­wi­zo­rach i sta­rych far­bach oło­wio­wych. Z 1333 miejsc znaj­du­ją­cych się obec­nie na Na­ro­do­wej Li­ście Prio­ry­te­tów pro­gramu Su­per­fun­dusz – spi­sie naj­bar­dziej tok­sycz­nych miejsc w Ame­ryce – 159 to dawne wy­sy­pi­ska[11]. Trudno się za­tem dzi­wić, że praca na wy­sy­pi­sku lub ży­cie w jego po­bliżu wiąże się z częst­szą za­pa­dal­no­ścią na astmę, cho­roby układu od­de­cho­wego i bia­łaczkę, z ni­ską dziet­no­ścią i róż­nymi ro­dza­jami no­wo­two­rów[12*].

Ko­mórki no­wo­cze­snego wy­sy­pi­ska sa­ni­tar­nego są tak za­pro­jek­to­wane, żeby tok­syczna zupa nie wy­do­stała się na ze­wnątrz. „Lu­bię to po­rów­ny­wać do tarty – mówi Vic. – Tartę pie­cze się w for­mie, bo dzięki niej za­war­tość nie wy­leje się na ze­wnątrz”. Dziurę wy­kłada się naj­pierw glinką ben­to­ni­tową, na któ­rej roz­kłada się po­zgrze­wane na kra­wę­dziach płachty nie­prze­pusz­czal­nego pla­stiku. „To cia­sto na na­szą tartę”. Pla­stik przy­sy­puje się żwi­rem i ob­kłada jutą, żeby za­pew­nić dre­naż. Od­ciek z wy­sy­pi­ska po­woli spływa w dół, nio­sąc ze sobą związki che­miczne. (Cho­dzi o tę samą ciecz, którą wi­dzia­łem zbie­ra­jącą się u pod­nóża góry śmieci Gha­zi­pur). Skład che­miczny od­cieku za­leży od ro­dzaju od­pa­dów. Ni­czym wino ma swój ter­roir, czyli po­cho­dze­nie. „Na przy­kład Burn­hills [w hrab­stwie Nor­thum­ber­land], skąd po­cho­dzi Ja­mie, było szcze­gól­nym wy­sy­pi­skiem, więc tam­tej­szy od­ciek miał ja­sno­zie­loną barwę”, mówi Vic.

„Tra­fiały do nas beczki z róż­nymi sub­stan­cjami i duże ilo­ści nie­za­le­ga­li­zo­wa­nych le­ków”, wy­ja­śnia Ja­mie.

„Mu­sisz po­je­chać do Szko­cji. Od­ciek z jed­nego z na­szych wy­sy­pisk za­wiera szcze­gólny po­li­mer”, mówi pod­eks­cy­to­wa­nym gło­sem Vic i wy­ciąga te­le­fon, żeby po­ka­zać mi zdję­cie. Po­li­mer wy­gląda pa­skud­nie: czarna, gąb­cza­sta masa przy­po­mi­na­jąca spulch­nioną gumę do żu­cia.

„Wy­gląda tro­chę jak wie­lo­rybi tłuszcz”, do­daje Ja­mie.

„Kiedy się go do­tyka, wy­daje od­głos «glu­blub­glug»”. Vic po­ru­sza dło­nią na boki, na­śla­du­jąc ru­chy ga­la­rety, ura­do­wana jak małe dziecko.

W El­ling­ton od­ciek jest od­pro­wa­dzany spod od­pa­dów za po­mocą sieci rur do zbu­do­wa­nego obok za­kładu oczysz­cza­nia che­micz­nego. Stam­tąd tra­fia do po­bli­skiej oczysz­czalni, gdzie jest pod­da­wany dal­szej ob­róbce. Pio­nowe rury od­pro­wa­dzają z wy­sy­pi­ska gaz uży­wany na­stęp­nie do ge­ne­ro­wa­nia prądu. Od­pady skła­do­wane obec­nie w El­ling­ton wy­twa­rzają około 1,3 me­ga­wata, czyli prąd po­trzebny do za­si­le­nia 3500 do­mów. Kiedy dana ko­mórka się wy­pełni, zo­staje przy­kryta ko­lejną war­stwą po­zgrze­wa­nych płacht pla­stiku. Ca­łość za­sy­puje się gliną i po­nadme­trową war­stwą ziemi. Od­pady są w ten spo­sób szczel­nie za­mknięte. W re­zul­ta­cie współ­cze­sne wy­sy­pi­sko mniej przy­po­mina hałdę śmieci, a bar­dziej zbio­ro­wi­sko ba­lo­nów ze śmie­ciami.

Ame­ry­kań­ski ar­che­olog i an­tro­po­log Wil­liam Ra­thje po­świę­cił ka­rierę za­wo­dową na ba­da­nie wy­sy­pisk. W 1973 roku wraz z ko­le­gami z Uni­wer­sy­tetu Ari­zony za­ło­żył Gar­bage Pro­ject (Pro­jekt Śmieci), któ­rego ce­lem było pod­da­nie współ­cze­snych śmieci rów­nie ry­go­ry­stycz­nym pod wzglę­dem na­uko­wym ba­da­niom, ja­kie się prze­pro­wa­dza na wy­ko­pa­li­skach ze sta­ro­żyt­no­ści. „Je­żeli uda nam się zro­zu­mieć to, czego się po­zby­wamy – na­pi­sał Ra­thje – bę­dziemy po­tra­fili le­piej ro­zu­mieć świat, w któ­rym ży­jemy”[12]. Uczeni na­zwali sie­bie śmie­cio­lo­gami. Z od­pa­dów, do­szedł do wnio­sku Ra­thje, można się do­wie­dzieć wię­cej o na­szych są­sia­dach – o tym, co je­dzą, ja­kie są ich ulu­bione marki – niż z naj­lep­szych ba­dań kon­su­menc­kich. Można na­szki­co­wać pro­fil po­pu­la­cji do­kład­niej niż za po­mocą spisu po­wszech­nego. Śmie­cio­lo­gia po­ka­zała na przy­kład, że lu­dzie re­gu­lar­nie za­ni­żają ilość spo­ży­wa­nego przez sie­bie nie­zdro­wego je­dze­nia, a prze­sza­co­wują ilość kon­su­mo­wa­nych owo­ców i wa­rzyw. W od­róż­nie­niu od lu­dzi śmieci nie kła­mią.

Ba­da­cze pra­cu­jący z Ra­thje re­gu­lar­nie stwier­dzali, że wy­sy­pi­ska są mniej bio­lo­gicz­nie ak­tywne, niż wcze­śniej za­kła­dano. Głę­boko pod po­wierzch­nią pro­cesy roz­kładu za­mie­rają. Po po­bra­niu od­wier­tów z dwu­dzie­sto­let­nich wy­sy­pisk Ra­thje i jego ba­da­cze od­kryli, że za­pi­sany pa­pier dało się na­dal bez pro­blemu od­czy­tać i że na­wet resztki je­dze­nia można było ła­two zi­den­ty­fi­ko­wać: „Obierki z ce­buli po­zo­sta­wały obier­kami z ce­buli, a koń­cówki mar­che­wek po­zo­sta­wały koń­ców­kami mar­che­wek. Źdźbła trawy wy­glą­da­jące, jakby zo­stały sko­szone za­le­d­wie przed­wczo­raj, wy­sy­py­wały się z pę­ka­tych czar­nych wor­ków na od­pady zie­lone, wciąż za­wią­za­nych u góry na su­peł ta­śmą ścią­ga­jącą”[13].

Wy­sy­pi­ska nie­uchron­nie prze­cie­kają. Wy­lewki ule­gają spę­ka­niu i ro­ze­rwa­niu przez wy­sy­py­wane na nie od­pady, sys­temy ko­rze­niowe i zwie­rzęta. Pla­sti­kowe uszczel­nie­nia ła­mią się wsku­tek de­gra­da­cji lub pod wpły­wem ście­ka­ją­cych na nie związ­ków che­micz­nych. Wy­sy­pi­ska zbu­do­wane na wy­brze­żach mórz lub przy rze­kach – co od wie­ków było po­wszechną prak­tyką – są na­ra­żone na re­gu­larne za­le­wa­nie i pod­no­sze­nie się po­ziomu wód. Po pew­nym cza­sie ule­gają ero­zji, a ich za­war­tość nie­uchron­nie wy­do­staje się na ze­wnątrz. Śmieci prze­gry­zają się od środka; na­tura wdziera się od ze­wnątrz. Tym sa­mym, jak to uj­muje pi­sarka Eli­za­beth Poyte: „Z cza­sem wy­sy­pi­ska stwa­rzają co­raz więk­sze za­gro­że­nie dla śro­do­wi­ska – a nie co­raz mniej­sze”[14].

Sto­imy na kra­wę­dzi i wpa­tru­jemy się w wy­sy­pi­sko. „W tym miej­scu – mówi Ja­mie – znaj­do­wało się kie­dyś inne wy­sy­pi­sko. Śmieci są tu wzno­szone na śmie­ciach”. Przed nami roz­ciąga się pu­sta ko­mórka. Za nią inna, już wy­peł­niona, wznosi się ła­god­nie po­fał­do­wa­nymi pa­gór­kami. Na kra­wę­dzi naj­bliż­szej ko­mórki czeka sześć wy­wro­tek, które za chwilę wrzucą do środka swoją za­war­tość. Po­nie­waż z tej od­le­gło­ści trudno zo­ba­czyć coś wię­cej, Ja­mie pyta, czy chciał­bym zo­ba­czyć ten pro­ces z bli­ska. No pew­nie, od­po­wia­dam, więc wsia­damy do ka­biny trak­tora marki John De­ere i ru­szamy przez wy­sy­pi­sko. Po dro­dze roz­ma­wiamy. Ja­mie do­ra­stał w Hull, stu­dio­wał in­ży­nie­rię śro­do­wi­skową i chciał pra­co­wać w rzą­do­wej Agen­cji Śro­do­wi­ska. Jego obecna funk­cja może się wy­da­wać cał­ko­wi­tym prze­ci­wień­stwem tych pla­nów, ale tak na­prawdę robi do­kład­nie to, co za­mie­rzał – za­rzą­dza ja­kimś ka­wał­kiem ziemi. W kie­ro­wa­niu wy­sy­pi­skiem cho­dzi o za­po­bie­ga­nie ska­że­niu śro­do­wi­ska na­tu­ral­nego, dba­niu o to, żeby od­pady tra­fiły pod zie­mię. Kiedy zbli­żamy się do zbo­cza ko­mórki, mi­jamy dwie wiel­kie kraty o roz­mia­rach bil­l­bo­ar­dów, któ­rych za­da­niem jest za­trzy­my­wa­nie pla­sti­ko­wych sia­tek uno­szo­nych przez wiatr. W cza­sie sil­nego wia­tru wy­sy­pi­sko prze­staje funk­cjo­no­wać. Ogro­dze­nie te­renu służy ra­czej za­trzy­my­wa­niu od­pa­dów w środku niż od­gra­dza­niu się od lu­dzi pra­gną­cych tu wejść.

Zie­mia pod nami lekko się ugina – od­pady wciąż osia­dają. Spo­glą­da­jąc w dół, za­uwa­żam coś, co przy­po­mina zie­mię, ale nią nie jest. Prze­jeż­dżamy nad po­krywą roz­sy­paną na od­pa­dach z po­przed­niego dnia, która ma unie­moż­li­wić do­stęp do nich pta­kom i zmniej­szyć smród. Zie­mia jest po­sy­pana wie­lo­barw­nymi ka­wał­kami pla­stiku roz­mia­rów kon­fetti. „Od­rzuty z za­kładu re­cy­klingu pla­stiku”, wy­ja­śnia Ja­mie.

Przy czyn­nej ścia­nie ko­mórki jedna z cię­ża­ró­wek zrzuca do środka ła­du­nek – mie­sza­ninę ma­te­racy, płyt gip­sowo-kar­to­no­wych i izo­la­cji. Od­pady bu­dow­lane. Nie żeby to miało szcze­gólne zna­cze­nie dla Ja­miego i jego za­łogi. „Kiedy coś już do nas trafi, nie mamy wy­boru. Wszyst­kie od­pady trak­tu­jemy w ten sam spo­sób”, wy­ja­śnia. Ubi­jarka, ma­sywna 45-to­nowa ma­szyna na kol­cza­stych me­ta­lo­wych ko­łach, z któ­rych każde ma roz­miary ma­łego sa­mo­chodu, prze­ta­cza się po świeżo zło­żo­nych od­pa­dach i je roz­gniata. Wo­kół niej w po­wie­trzu unosi się chmura tro­cin. Ubi­jarka prze­jeż­dża sie­dem do dzie­się­ciu razy po każ­dym ła­dunku, co po­zwala zli­kwi­do­wać pu­ste prze­strze­nie mię­dzy od­pa­dami i w ten spo­sób usta­bi­li­zo­wać za­war­tość ko­mórki. Za­raz po­tem po­ja­wia się inny pra­cow­nik wy­sy­pi­ska w spy­charce i za­czyna for­mo­wać od­pady we wcze­śniej uzgod­niony kształt, w tym wy­padku ła­god­nie opa­da­jące zbo­cze. Jak urze­czony wpa­truję się w zrzu­ca­nie no­wego ła­dunku śmieci, roz­gnia­ta­nie i roz­pro­wa­dza­nie. Pra­cow­nicy wy­sy­pi­ska nie tyle zrzu­cają od­pady na stertę, ile rzeź­bią z nich nowe formy te­renu.

Ja­mie pra­cuje na wy­sy­pi­skach na tyle długo, że wśród od­pa­dów wi­dział już nie­mal wszystko, co tylko można so­bie wy­obra­zić. Py­tam, czy ma rów­nież na my­śli zwłoki (wy­sy­pi­ska są, sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, miej­scem, gdzie czę­sto znaj­do­wane są ofiary mor­derstw), ale aku­rat jemu się to nie zda­rzyło. Przy­jął za to kie­dyś dłu­gie na 10 me­trów ciel­sko wie­lo­ryba, wy­rzu­cone przez mo­rze na brzeg nie­opo­dal. „Można tylko współ­czuć lu­dziom, któ­rzy mu­sieli za­ła­do­wać to coś na cię­ża­rówkę”, krzywi się. Pra­cow­nicy Ja­miego wy­ko­pali wie­lo­ry­bowi grób i go w nim po­cho­wali, żeby nie do­brały się do niego mewy – odro­bina god­no­ści na tym po­nu­rym końcu. W 2013 roku Ja­mes Ho­wells, in­ży­nier kom­pu­te­rowy z New­port w po­łu­dnio­wej Wa­lii, przy­pad­kowo wy­rzu­cił do ko­sza kartę pa­mięci za­wie­ra­jącą osiem ty­sięcy bit­co­inów, która na­stęp­nie tra­fiła na lo­kalne wy­sy­pi­sko. Kiedy w 2021 roku kurs bit­co­ina osią­gnął naj­wyż­szy w hi­sto­rii po­ziom, za­war­tość karty była warta nie­mal pół mi­liarda do­la­rów. Ho­wells od kilku lat pró­buje na­mó­wić wła­dze mia­sta, żeby prze­ko­pały wy­sy­pi­sko i zna­la­zły kartę. W ra­zie jej zna­le­zie­nia chce się po­dzie­lić zy­skiem. Jak do­tąd wła­dze nie przy­chy­liły się do tej prośby i skarb po­zo­staje pod zie­mią.

Ja­mie przy­znaje, że praca na wy­sy­pi­skach „nie jest szcze­gól­nie pre­sti­żowa”. Za­robki są prze­ciętne, a wa­runki rzadko przy­jemne. Pra­cow­nicy ob­słu­gu­jący ma­szyny spę­dzają nie­mal cały dzień (poza prze­rwami) w ka­bi­nach, prze­wo­żąc i prze­rzu­ca­jąc śmieci nie­za­leż­nie od po­gody – desz­czu, słońca czy śniegu. Te wiel­kie, ma­sywne po­jazdy są na­prawdę nie­bez­pieczne. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych lu­dzie pra­cu­jący przy śmie­ciach są trzy­krot­nie bar­dziej na­ra­żeni na śmierć w pracy niż po­li­cjanci[15]. Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, jest to je­den z naj­bar­dziej ry­zy­kow­nych za­wo­dów na świe­cie.

„Wa­runki są na­prawdę cięż­kie, strasz­nie cięż­kie”, mówi Vic.

Do tego ofert pracy jest co­raz mniej. W Wiel­kiej Bry­ta­nii i Eu­ro­pie kon­ty­nen­tal­nej wy­sy­pi­ska są za­my­kane. (Ina­czej jest w Sta­nach Zjed­no­czo­nych i Au­stra­lii, gdzie na wy­sy­pi­ska tra­fia od­po­wied­nio 50 i 30 pro­cent od­pa­dów)[16]. W 1996 roku rząd Wiel­kiej Bry­ta­nii wpro­wa­dził po­da­tek od wy­sy­pisk, żeby zwięk­szyć od­se­tek od­pa­dów pod­da­wa­nych re­cy­klin­gowi. Od tego czasu wskaź­nik ten po­woli ro­śnie. W chwili, gdy pi­szę te słowa, po­da­tek od wy­sy­pisk wy­nosi 98 fun­tów za tonę. Wszystko, czego nie da się pod­dać re­cy­klin­gowi lub skom­po­sto­wać, co­raz czę­ściej jest spa­lane w za­kła­dach pro­du­ku­ją­cych ener­gię elek­tryczną z od­pa­dów (energy from wa­ste