Zemsta - Jo Nesbo - ebook + audiobook + książka

Zemsta ebook

Jo Nesbo

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Londyński finansista zmagający się z uzależnieniami odwiedza swojego ojca na farmie węży w Afryce. Czy uda im się naprawić trudne relacje?

Podczas gdy zamożne elity czekają na ewakuację, zwykli obywatele walczą na ulicach o przetrwanie. Tak prezentuje się Ameryka po wyniszczającej pandemii. Czy w tym świecie ktoś przestrzega jeszcze prawa?

Naukowiec, który opracował środek na nieśmiertelność, zamierza skasować swoją pamięć. Czy zdoła usunąć niebezpieczne wspomnienia, zanim będzie za późno?

Bohaterowie zbioru opowiadań Zemsta stają przed niezwykle trudnymi wyborami. Autor z wirtuozerią odmalowuje mroczne wizje przyszłości, w których sprawiedliwość rządzi się swoimi prawami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Oceny
4,1 (505 ocen)
228
154
82
30
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mircia123

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak ciekawych opowieści. Polecam.
10
mariontg1

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, świetne zwroty akcji, bardzo ciekawe historię i bohaterowie.
10
Tellerka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna i dająca do myślenia
10
marcineklisek

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mroczna.
10
zaczytanygrzegorz12

Nie polecam

Jak dla mnie słaba.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuRotteøya og andre fortellinger
Projekt okładki MARIUSZ BANACHOWICZ
Ilustracja na okładce© cellistka/Shutterstock
Koordynacja projektuKONRAD ZATYLNY
RedakcjaIWONA GAWRYŚ
KorektaBOGUSŁAWA OTFINOWSKA
Redakcja technicznaKRZYSZTOF CHODOROWSKI
Copyright © Jo Nesbø 2021 Published by agreement with Salomonsson Agency Polish edition © Publicat S.A. MMXXII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6143-7
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

ANTIDOTUM

.

Gdzieś przeraźliwie krzyczy ptak. A może jakieś inne zwierzę, Ken tego nie wie. Unosi szklaną fiolkę pod rozżarzone do białości słońce, przebija igłą kapsel i wyciąga tłoczek, a przezroczysta żółtawa ciecz zostaje wessana do strzykawki. Kropla potu spływa między jego gęstymi brwiami, Ken przeklina cicho, kiedy oko zaczyna piec od soli.

Bzyczenie owadów, które przez cały czas ogłuszało, jeszcze się wzmaga. Ken patrzy na ojca, opartego o szary pień drzewa. Jego skóra kolorem niemal zlewa się z korą. Plamki światła tańczą na jego twarzy i koszuli khaki, jakby siedział pod dyskotekową kulą w którymś z ulubionych klubów Kena w Londynie. Ale siedzi nad brzegiem rzeki we wschodniej Botswanie i wpatruje się w koronę drzewa, której drżące liście filtrują światło słońca, chociaż Ken Abbott nie wie, że to Acacia xanthophloea, nazywana drzewem gorączkowym. Ken Abbott w ogóle niewiele wie o tym rozpalonym od słońca zielonym koszmarnym świecie, który go otacza. Wie tylko, że ma bardzo mało czasu na ocalenie tego ludzkiego życia, które ceni najbardziej na świecie.

Emerson Abbott nigdy nie układał żadnych wielkich planów dla syna. Miał okazję oglądać zbyt wiele tragicznych przykładów na to, co może wywołać presja oczekiwań wywierana na potomków osób z klasy wyższej. Nie musiał sięgać daleko. Nie musiał przypominać sobie kolegów ze szkoły z internatem, którzy nie odnieśli sukcesów, na jakie liczono, i którzy pili, jakby chcieli opróżnić wszystkie butelki na świecie, zanim wreszcie poważyli się na wielki skok z penthouse’u w dzielnicy Kensington albo Hampstead pięć pięter w dół na asfalt, równie twardy jak ten w Brixton i Tottenham. Ani swojego bratanka Archiego. Ostatni raz widział go w poplamionej krwią pościeli wśród jednorazowych strzykawek w pokoju hotelowym w Amsterdamie, gdzie z odciskiem pocałunku anioła śmierci na wargach Archie odmówił powrotu z wujem do domu. Celował przy tym rewolwerem w jego kierunku, lecz w taki sposób, że Emerson zrozumiał, iż bratankowi jest obojętne, w którą stronę będzie skierowana lufa, gdy pociągnie za spust.

Nie, nie musiał sięgać daleko. Wystarczyło przejrzeć się w lustrze.

Przez trzydzieści lat był nieszczęśliwym wydawcą, który publikował książki napisane przez idiotów, opisujące idiotów i przez idiotów kupowane. Idiotów było jednak na tyle dużo, że Emerson w ciągu swojej kariery zawodowej potroił skromny majątek rodzinny, bardziej ku radości żony Emmy niż własnej. Dobrze pamiętał tamten letni ciepły dzień w Kornwalii, kiedy się pobrali, ale zapomniał, dlaczego to zrobili. Może po prostu Emma znalazła się we właściwym miejscu o właściwym czasie, a przy tym pochodziła z właściwej rodziny, lecz niedługo później nie wiedział, co interesuje go mniej: pieniądze, książki czy żona. Napomknął o rozwodzie, a ona trzy tygodnie później uradowana obwieściła, że jest w ciąży. Emerson poczuł głęboką wewnętrzną radość, która przeszła mu po dziesięciu dniach. Kiedy siedział w poczekalni w St Mary’s Hospital, znów był tak samo nieszczęśliwy. Urodził się chłopiec, ochrzcili go Ken po ojcu Emersona i oddali pod opiekę niani, potem wysłali do szkoły z internatem i nagle któregoś dnia chłopak pojawił się w gabinecie ojca i spytał, czy może dostać samochód.

Emerson zaskoczony podniósł głowę i spojrzał na młodego mężczyznę. Ken odziedziczył po matce końskie rysy i pozbawione warg usta, ale resztę niezaprzeczalnie miał po ojcu. Wąski długi nos z gęstymi brwiami ojca tworzył na twarzy literę T z wodnistoniebieskimi oczami po obu jej stronach. Przypuszczali, że jasnoblond włosy, w miarę jak chłopak będzie rósł, przejdą w mysi odcień jak u matki, ale tak się nie stało. Ken już wykształcił w sobie rodzaj zblazowanego, na pozór autoironicznego humoru, który sprawia, że Brytyjczycy uchodzą za czarujących, a teraz na widok zmieszania ojca w jego oczach zatańczyły wesołe iskierki.

Emerson uświadomił sobie, że nawet jeśli miał zamiar ułożyć ambitne plany dla syna, prawdopodobnie i tak by nie zdążył. Jak to możliwe, że syn stał się dorosły, a on tego nie zauważył? Czyżby za bardzo zajmowało go bycie nieszczęśliwym, bycie tym, którym – jak przypuszczał – powinien być w opinii wszystkich otaczających go ludzi? A jeśli tak, to czemu nie powiązał tego z byciem ojcem dla swego jedynego syna? Sprawiało mu to ból. Ale czy na pewno? Sprawdził. Owszem, naprawdę go bolało. Bezsilnie uniósł ręce.

Może Ken przewidział ojcowskie wyrzuty sumienia, a może nie. W każdym razie dostał ten samochód.

Gdy Ken skończył dwadzieścia lat, nie miał już auta. Przegrał je, bo założył się z kolegą ze studiów, który z nich szybciej dojedzie na kampus z jednego z nudnych pubów w Oksfordzie. Trzeba wprawdzie przyznać, że Kirk prowadził jaguara, ale Ken i tak uważał, że ma szansę.

Rok później stracił całe roczne stypendium z opłacanego przez ojca funduszu edukacyjnego podczas nocy spędzonej na pijackim pokerze z dziedzicem fortuny Rolandów. Siedział z trzema waletami i uważał, że mimo wszystko ma szansę.

Kiedy skończył dwadzieścia cztery lata, w cudowny sposób załatwił sobie papiery zaświadczające, że wie cokolwiek na temat literatury i historii Anglii. Dzięki temu bez większych problemów dostał pracę jako stażysta w jednym z angielskich banków wywodzących się ze starej szkoły, czyli takich, których szefostwo potrafi docenić absolwenta Oksfordu wiedzącego, kto to Keats, a kto Wilde, oraz zakłada, że umiejętność odczytania rachunku lub dokonania oceny zdolności kredytowej klienta to coś, z czym ludzie z takim pochodzeniem się rodzą lub czego przynajmniej uczą się po drodze.

Ken trafił do biura maklerskiego, w którym wkrótce odniósł bezdyskusyjny sukces. Codziennie telefonował do ważnych inwestorów, informując ich na bieżąco o najnowszych grubiańskich dowcipach krążących w branży. Tych jeszcze ważniejszych zabierał na obiady i do klubów ze striptizem, a najważniejszych do wiejskiej posiadłości ojca, gdzie ich upijał i – kiedy z rzadka nadarzyła się taka okazja – posuwał ich żony.

Kierownictwo zastanawiało się, czy nie pchnąć Kena w górę i nie dać mu stanowiska szefa biura, gdy pewnego dnia wyszło na jaw, że naraził bank na stratę blisko piętnastu milionów funtów, zawierając w jego imieniu nieautoryzowane kontrakty futures na akcje producenta soku pomarańczowego. Ken został wezwany do pokoju zarządu. Tam wyjaśnił, że w swojej opinii miał szansę, i został natychmiast wypchnięty – tyle że nie w górę, lecz z banku, City i całej londyńskiej finansjery.

Zaczął pić, nie miał jednak do tego serca, więc przerzucił się na wyścigi psów, chociaż od zawsze psów nie znosił. Od tej pory hazard w jego życiu przybrał naprawdę wielkie rozmiary. Nie w przeliczeniu na funty, ponieważ Ken mimo nazwiska nie miał już zdolności kredytowej, a poza tym i tak byłoby mu trudno przebić tamten deal na soku pomarańczowym. Ale hazard przynajmniej pochłaniał cały jego czas i siły. Szybko wessał go w wir szaleństwa, aż wreszcie Ken zaczął bezwładnie opadać ku czarnemu dnu. To znaczy ku przypuszczalnemu dnu – na razie upadek jeszcze trwał, a gdy spojrzało się na to optymistycznie, mogło to przecież oznaczać, że żadnego dna nie ma.

Ken Abbott finansował swoje narastające opętanie grą, zwracając się do jedynego znanego sobie człowieka, który najwyraźniej wciąż jeszcze nie zrozumiał, co się dzieje: do ojca. Syn odkrył bowiem, że Emerson Abbott miał niezwykłą zdolność zapominania. Za każdym razem, gdy Ken pukał do drzwi, ojciec patrzył na niego tak, jakby syn pierwszy raz stał w drzwiach i prosił o pieniądze. Ba, jakby w ogóle stał tam pierwszy raz.

Ken wyciąga igłę strzykawki z kapsla.

– Pamiętasz, jak to zrobić? – Głos ojca jest teraz ochrypłym szeptem.

Ken próbuje się uśmiechać. Nigdy nie mógł znieść zastrzyków, inaczej nie poprzestałby na kokainie, tylko posunął się do samego końca. Wprawdzie nie ma ochoty przystąpić do klubu dwudziestosiedmiolatków, w którym są Jimi Hendrix, Kurt Cobain i Jim Morrison, ale, niestety, tak jak Oscar Wilde potrafi oprzeć się wszystkiemu z wyjątkiem pokus. Tym, czemu musi się oprzeć akurat w tej chwili, jest chęć zwymiotowania na widok strzykawki. Ale nie ma żadnego wyboru, to sprawa życia i śmierci.

– Pamiętam jak pamiętam – odpowiada Ken. – Przypomnij mi. Mam spróbować znaleźć żyłę?

Ojciec kręci głową. Podciąga nogawkę spodni i prezentuje łydkę, na której dwa punkciki pokazują miejsca przebicia skóry. Z jednego sączy się trochę krwi.

– Zapomnij o żyle. Po prostu wbij igłę w pobliżu ukąszenia. Małe wstrzyknięcia, trzy albo cztery ukłucia. Potem jeszcze jedno w udo.

– W udo?

Nawet w takim stanie ojciec posyła synowi pełne rezygnacji spojrzenie, którego Ken tak nienawidzi.

– Żeby było bliżej serca niż ukąszenie.

– Jesteś pewien, że to pasiasta kobra egipska, ojcze? Czy to nie mógł być jakiś tam...

– Jakiś tam?

– No nie wiem. Boomslang, czy coś podobnego.

Emerson Abbott próbuje się zaśmiać, ale wychodzi mu tylko kaszel.

– Ken, boomslang to mały zielony drań, który całymi dniami wisi na drzewach. Ten był czarny i wił się po ziemi. Poza tym boomslang ma jad hemotoksyczny. Z ust, uszu i tyłka popłynęłaby mi krew. Nie pamiętasz, jak to omawialiśmy?

– Chcę mieć tylko całkowitą pewność, zanim zrobię ten zastrzyk.

– Oczywiście. Przepraszam. – Ojciec zamyka oczy. – Mam jedynie nadzieję, że nie uważasz tych tygodni za zmarnowane.

Ken kręci głową i naprawdę tak myśli. Wprawdzie nienawidził każdej sekundy tych dwudziestu siedmiu dni, jakie tu spędził, nienawidził tych gorących długich dni, kiedy wlókł się po farmie węży, idąc śladem ojca i czarnego siwowłosego zarządcy, któremu rodzice, przypuszczalnie w przypływie wisielczego humoru, uznali za słuszne dać na imię Adolf. Ich monotonne głosy wpadały mu jednym uchem, a wylatywały drugim: opowieści o zielonych i czarnych mambach, o zębach jadowych z przodu i tyłu pyska, o tym, które węże mogą ukąsić, nawet jeśli trzyma się je za ogon, które trzeba karmić myszami, a które ptakami. Zwisa mu, czy kobry pochodzą z Egiptu, czy z Mozambiku; wie tylko, że tych węży jest cholernie dużo i że ojcu musiało kompletnie odbić, gdy kupował tę farmę.

Wieczorami ojciec i Adolf przesiadywali na werandzie przed domem, każdy ze swoją fajką, zasłuchani w dobiegające z oddali odgłosy zwierząt, a w miarę jak się rozlegały, Adolf opowiadał legendy. Kiedy wschodził księżyc i zimny śmiech hien wywoływał u Kena dreszcz grozy, Adolf mówił o Zulusach, którzy wierzyli, że węże to duchy zmarłych, i pozwalali im wchodzić do domów, o plemionach w Zimbabwe, które nie zabijały pytonów, bo to oznaczałoby długotrwałą suszę. Ken śmiał się z takich przesądów, ale ojciec powiedział, że w pewnych położonych na odludziu okolicach północnej Anglii wciąż praktykuje się stary rytuał węża: kiedy ktoś zobaczy żmiję, natychmiast ją zabija, zakreśla wokół niej krąg, w kręgu krzyż i odczytuje Psalm sześćdziesiąty ósmy. Ken zdumiony patrzył, jak ojciec staje na werandzie i krzyczy w stronę nieprzeniknionej nocnej ciemności buszu:

„Let God arise, let his enemies be scattered:

let them also that hate him flee before him.

As smoke is driven away, so drive them away:

as wax melteth before the fire,

so let the wicked perish at the presence of God!”[1*].

Ptak znów zanosi się krzykiem. Siedzi na czubku drzewa – biały długodzioby ptak z czerwonym grzebieniem na głowie, prawie jak kogut.

– Czy to nie dziwne, Ken, jak mało wiemy o sobie nawzajem?

Ken wzdryga się przestraszony. Ojciec jakby czytał mu w myślach. Emerson wzdycha:

– Nie zdążyliśmy się naprawdę poznać. No cóż... Nigdy mnie przy tobie nie było, prawda? Niedobrze, kiedy tak się dzieje z ojcami.

Ostatnie zdanie zawisa w powietrzu, domagając się odpowiedzi, ale Ken jej nie znajduje.

– Nienawidzisz mnie, Ken?

Szum owadów gwałtownie się urywa, jakby wszystkie naraz wstrzymały oddech.

– Nie, ojcze. – Ken odwraca strzykawkę igłą do góry i wyciska z niej powietrze, aż kropla płynu spływa po igle. – To nie ma żadnego związku z nienawiścią.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[1*] „Bóg wstaje, a rozpraszają się Jego wrogowie i pierzchają przed Jego obliczem ci, którzy Go nienawidzą. Rozwiewają się, jak dym się rozwiewa, jak wosk się rozpływa przy ogniu, tak giną przed Bogiem grzesznicy”. Ps 68,2–3, Biblia Tysiąclecia Online, Pallotinum, Poznań 2003.