Złodziej dusz - opowieści niesamowite - Anna Klejzerowicz - ebook + audiobook

Złodziej dusz - opowieści niesamowite ebook i audiobook

Anna Klejzerowicz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Otaczająca nas rzeczywistość z pozoru wydaje się realna, obiektywna i poddająca się logicznej interpretacji. Pewnie tak właśnie powinno być. Świat ma zapewne stanowić szczelnie zamknięte, rozpoznawalne terytorium, łatwe do uchwycenia poprzez nasze zmysły i umysł. Jednak czasem coś w tej rzeczywistości pęka, następują jakieś zawirowania czasoprzestrzenne, niewidzialne granice przesuwają się. Powstaje rysa, szczelina, poprzez którą dane jest nam zobaczyć - lub tylko wyczuć - fragment Tajemnicy... Pełne ciepła i klimatu opowieści wprowadzają nas w niedopowiedziany i nieuchwytny świat magii, zagadki i tego, czego nie potrafimy nazwać. Czasem grozy, czasem zadumy, ale prawie zawsze - nadziei.

Polecamy również „List z powstania" oraz "Medalion z bursztynem": „Super, świetnie napisane i czytane. Mądra i pasjonująca.”- opinia słuchaczki Medalion z bursztynem.

Klejzerowicz - jest polską pisarką, publicystką oraz fotografem. Pochodzi z Gdańska i tu mieszka. Z wykształcenia jest pedagogiem ze specjalnością w resocjalizacji. Prywatnie - miłośniczką gór, kotów, literatury oraz drzeworytu japońskiego i sztuki w ogóle. Jako autorka, znana jako twórczyni powieści kryminalnych, obyczajowych, a także opowiadań pisanych w antologiach. Od wielu lat współpracuje z Teatrem Atelier w Sopocie. Pisze również artykuły poświęcone historii sztuki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 1 godz. 11 min

Lektor: Anna Klejzerowicz
Oceny
4,1 (18 ocen)
12
1
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna-M-1

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne opowiadania - od tej strony pani Klejzerowicz nie znałam + ciekawie zaaranżowany audiobook.
00
pparczy

Z braku laku…

Słabiutkie opowiadania. Ciagle te same klasyczne motywy, taki sam styl. Nie ma w tym zbiorze nic porywającego, wyróżniającego.
00
mewczynsowo

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i skłaniająca do refleksji choć krótka i pozostawia pewien niedosyt treści.
00
zlew86

Nie oderwiesz się od lektury

To było rewelacyjne 😍
00

Popularność




Anna Klejzerowicz

Złodziej dusz

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Anna Klejzerowicz

Złodziej dusz

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2023

Opowiadania 

Zlodziej dusz, Nocny tramwaaj, Wspolpasazer, Kocur, Kasia, Pozytywka – 2007@Marquard Media Polska

Opowiadania 

Dziecko na drodze, Dom pod lasem, Pensjonat, Drzwi donikad, Okno na poddaszu, Slady na sniegu, Mieszkanie na sprzedaz – 2007–2009@Edipresse Polska S.A

Opowiadanie 

Ksiazka ze szkla – 2023@Lind&Co Polska

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: ig_royal / Adobe stock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co Polska sp z o o, Gdańsk, 2023

ISBN 978-83-67494-62-5

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

Mgła

Dzwonek zerwał mnie ze snu o świcie. Długi, ostry, jakby rozpaczliwy… Spojrzałam na szarzejący prostokąt okna nad głową: nie było już całkiem ciemno, ale do wschodu słońca daleko… Dzwonienie nie ustawało. Nikt tak nie wydzwania o tej porze bez istotnego powodu. Dlatego zdecydowałam się wstać, nałożyć szlafrok i kurtkę, wyjść na zewnątrz, do furtki…

Kupiłam ten dom niedawno. Leżał na końcu niewielkiej wioski, w dolince, na skraju lasu. Uciekłam tu przed światem, przed nękającymi mnie demonami mego nieudanego życia, przed samą sobą… Myślałam mgliście – zacznę wszystko od nowa… Nie miałam pojęcia jak, ale to miejsce wydawało mi się do tego stworzone. Taka cisza, taki spokój… Niemal dziewicza przyroda, blisko, na wyciągnięcie ręki… Lasy i wzgórza, oddzielające miejscowość od cywilizacji, pogoni za złudzeniami; ta wioska, jak z innego świata, nawet ludzie inni niż wszędzie: zamknięci w sobie, spokojni, z dystansem. Tak jakby wszyscy – jak ja – znaleźli tu swój azyl, swoją samotnię…

Gdy z trudem odryglowałam skrzypiące drzwi, powiało chłodem. Jesień. Wilgotne powietrze wdarło się w moje płuca, przylgnęło do ciepłej od snu twarzy. Wzdrygnęłam się…

Przy furtce stała jakaś postać, oparta o sztachety, wczepiona w nie palcami. Podeszłam bliżej. Kobieta. Sprawiała wrażenie zamroczonej, może pijanej…

– Słucham – odezwałam się niechętnie. – Pani do mnie?

Nie odpowiedziała; przyglądała mi się dłuższą chwilę, jakby w niemym zdumieniu. Była upiornie blada, tyle tylko zdołałam zauważyć w zamglonej szarówce…

– Pani do mnie? – powtórzyłam, zniecierpliwiona.

– Ja… – odezwała się wreszcie schrypniętym głosem. – Ja tu mieszkam…

– Myli się pani! – odparłam, teraz już naprawdę z irytacją. Byłam śpiąca i marzłam. – To ja tutaj mieszkam. To jest mój dom, proszę pani.

Byłam pewna, że – pijana albo naćpana – pomyliła posesje. Jakaś degeneratka… W tym momencie dostrzegłam jednak, w jaśniejącym powoli powietrzu – a może moje oczy przywykły po prostu do szarości – coś jakby zadrapania i krew na jej twarzy i czole… Przestraszyłam się.

– Czy można pani w czymś pomóc? – wykrztusiłam.

– Ja tu mieszkam… – powtórzyła z uporem.

– Nie, nie mieszka tu pani – zaczęłam przekonywać ją gorączkowo, jakbym bała się uwierzyć w jej słowa. – Ale może mogłabym gdzieś zadzwonić? Kim pani jest? Jak się pani nazywa?

Cisza. Dzwoniąca w uszach, pełna napięcia cisza. Kobieta uniosła głowę, spojrzała mi prosto w twarz. Nasze oczy spotkały się i znieruchomiały… Patrzyła na mnie pusto, bez emocji, lecz swoim wzrokiem przykuwała jakby moje spojrzenie. Nie mogłam oderwać oczu od jej oczu… Aż w końcu poczułam zawrót głowy. Dzwonienie w uszach nasiliło się, mgła zgęstniała. Świat skurczył się, ograniczył tylko do źrenic tej kobiety… Dalej już nic nie pamiętam. Musiałam chyba stracić przytomność…

Ocknęłam się w lesie. Byłam sama. Nadal było ciemno, nawet jeszcze ciemniej, może dlatego, że wokół, jak okiem sięgnąć, rosły drzewa, tysiące drzew… Z trudem rozróżniałam ich kształty. Poprzez nagie gałęzie przeświecało tylko blade światło księżyca… Dlatego pomyślałam sobie w pierwszej chwili, że upłynęło niewiele czasu. Byłam w szoku; dopiero po dłuższej chwili zaczęłam zastanawiać się, co się właściwie wydarzyło… Z trudem podniosłam się. Moje nogi drżały, w całym ciele czułam ból. Tępy, pulsujący ból. Uniosłam ręce do twarzy, poczułam wilgoć – inną niż ta wisząca w powietrzu; złowrogą, gęstą… Krzyknęłam, gdy z bliska przyjrzałam się swoim dłoniom: były lepkie od krwi… Jestem ranna, pomyślałam. Ktoś mi coś zrobił. Przypomniałam sobie kobietę u mojej furtki. Ona musiała to zrobić! Ale jak… i dlaczego?!…

Nie wiedziałam, gdzie jestem. Wciąż czułam ból i mdłości. Resztką sił powlokłam się jednak przed siebie…

Zaczynało świtać. Rozpaczliwie kluczyłam między drzewami i gęstymi, ostrymi krzakami, kierując się wyłącznie instynktem. Iść tam, gdzie jaśniej… tam drzewa się przerzedzają… Ku krańcom lasu… Wielokrotnie upadałam, prosto w igliwie, martwe liście i mech. Podrapałam sobie twarz i ręce. Obtłukłam i tak już obolałe mięśnie. Byłam cała mokra. Łzy pomieszane z krwią płynęły mi po twarzy. Wołałam pomocy, mój głos wsiąkał jednak w ciszę i mgłę, jakby tłumiony wilgotną gazą. Nikt mnie nie słyszał. Brnęłam jednak dalej, z wysiłkiem, przed siebie…

Kilkakrotnie ponownie zapadałam w ciemność i pustkę, z twarzą w zbutwiałych liściach; po czym budziłam się z zimna i bólu. W swoich majakach wciąż widziałam niewyraźną postać tamtej kobiety… Księżyc bladł. Szarzało… Cud nastąpił, gdy już traciłam nadzieję. Chciałam poddać się, zasnąć… Ale nagle zobaczyłam, że las się przerzedza. Ostatkiem sił dobrnęłam do jego skraju…

Nagle znalazłam się na drodze. Znajomej drodze. Drodze do domu. Wzdłuż niej, z okolicznych łąk podnosiła się mgła…

Zataczając się jak pijana, szłam szybko, potykając się, byle prędzej! Byle znaleźć schronienie w bezpiecznych czterech ścianach. Zabarykadować się, schować, owinąć w ten dom jak w kokon… Przemknęło mi przez myśl, że prawdopodobnie zastanę dom okradziony, splądrowany, ogołocony ze swoich rzeczy. Ale nie przejmowałam się tym, nie teraz. A może to nawet lepiej? Zapomnieć, zerwać ze wszystkim, co było; stać się kimś innym… Minęłam znajomy modrzew, potem jeszcze dwa młode świerki. Zaraz za nimi ujrzałam początek swojego ogrodzenia, sczerniały ze starości drewniany płot… Furtka…

Dom wyglądał spokojnie, jak zawsze. Cichy, uśpiony. Nacisnęłam klamkę furtki – nie ustąpiła. Potrząsnęłam nią. Łzy napłynęły mi do oczu. Ogrodzenie było wysokie, furtka zamknięta na głucho. Dom pochylał się nade mną niewzruszony, obojętny… Zabrakło mi sił. Ledwo stałam na nogach. Oparłam się całym ciałem o płot, czoło przycisnęłam do sztachet. Z rozpaczy i bezsilnej złości z całej siły nacisnęłam dzwonek. Z głębi domu dobiegł mnie jego głuchy dźwięk… Nie przestawałam dzwonić, nie wiem, dlaczego – chyba tylko po to, żeby słyszeć ten odgłos, znajomy, swojski odgłos dzwonka, dźwięk domu…

Ale nagle usłyszałam szczęk zamka i skrzypienie otwieranych drzwi. Nawet się nie przestraszyłam. Było mi już wszystko jedno. Krew ciepłą strużką spływała mi po policzku, przestałam czuć własne ciało. Do furtki zmierzała kobieta. Nie widziałam jej dobrze w tej mglistej szarości, w dodatku ta krew zalewała mi oczy…

– Słucham – odezwała się, przyglądając mi się niechętnie. – Pani do mnie?

Nie mogłam wykrztusić słowa. Pomyślałam sobie, że to tylko koszmarny sen.

– Pani do mnie? – powtórzyła. Usłyszałam zniecierpliwienie w jej tonie.

– Ja… – udało mi się wykrztusić to z siebie; choć przeraziłam się, słysząc własny, schrypnięty głos. – Ja tu mieszkam…

Zapamiętałam jeszcze, że kobieta pytała mnie o coś – nie wiem, o co – podczas gdy ja pogrążałam się coraz głębiej we mgle… Jej głos dochodził do mnie niczym z tunelu. Poprzez mgłę widziałam twarz kobiety, jej oczy wpatrywały się w moje oczy… Rozpoznałam ją. To byłam ja. To była moja twarz… W chwilę po tym, gdy świat skurczył się do wpatrzonych we mnie źrenic, ponownie ogarnęła mnie ciemność…

Obudziłam się, leżąc na bruku, zaraz przy furtce, po wewnętrznej stronie podwórka. Było już zupełnie jasno, przez postrzępione chmury przeświecało zimne, jesienne słońce. Furtka była zamknięta, dom otwarty i cichy. Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Jak w transie błąkałam się po domu, dotykałam sprzętów, witających mnie znajomą chropowatością lub gładkim połyskiem faktur. Przesunęłam dłonią po miękkiej wełnie kanapowej narzuty, zostawiając na niej brunatne ślady błota i… czegoś jeszcze, lepkiego, czerwonego. Spojrzałam w lustro. Po mojej twarzy, z rany na czole spływała krew, krzepnąc powoli na policzku.

Ale to pewnie od upadku…

Miasto

Od lat śni mi się pewien sen. Owszem, z przerwami i nieregularnie, bez uprzedzenia, ale zawsze któregoś dnia nadchodzi. I zawsze jest taki sam. Zawsze też budzę się w tym samym momencie. Śniłem go już tyle razy, że czuję się w nim jak w domu. Na pamięć znam szczegóły. I atmosferę. Pełną radosnej beztroski, a jednak podszytą lękiem… W tym śnie znajduję się w jakimś obcym mieście. Właśnie znajduję się, a nie jestem, ponieważ pojawiam się tam nagle, nie wiadomo jak i skąd. Nie znam tego miasta. Choć po tylu snach rozróżniam każdy detal do tego stopnia, że mógłbym narysować plan ulic i budynków, jednak nie znam ani nazwy miasta, ani jego położenia. Nic o nim nie wiem, oprócz tego, że jest dziwnie, abstrakcyjnie piękne. I puste. Tak, jest puste, kompletnie wymarłe. Jestem w nim jedyną żywą istotą, widzem, podróżnikiem, pielgrzymem, turystą… Łażę po szerokich ulicach, zachwycony i wesolutki, dziwiąc się trochę, ale tylko trochę; i choć w trakcie tej wędrówki gdzieś na dnie serca zaczyna pikać niepokój, to jednak nie przejmuję się tym za bardzo. Dzień jest pogodny, w oknach domów odbija się słońce, domy są oślepiająco białe i kremowe; przechodzę przez zielony skwer, wysokie drzewa rzucają cień, ale wśród gałęzi nie śpiewa ani jeden cholerny ptak… Idę dalej, mijam most, w dole lśni wstęga rzeki. Woda połyskuje i drży w promieniach popołudniowego słońca. Przechodzę na drugą stronę, potem wprost w dość wąską, zacienioną ulicę, która wyprowadza mnie na rozległy plac. Plac jest brukowany, pośrodku stoi – normalka – fontanna w kształcie pomnika. A raczej figury nagiej dupy. Laska trzyma dwa dzbany, z których leci woda, wprost do okrągłego basenu ozdobionego kamiennymi delfinami. W oddali widzę jakieś budynki, przypominające kościoły z kopułami, a może pałace… Po prawej rząd jakby barokowych kamienic. Zbliżam się powoli do jednej z nich. Tak jakbym rozpoznawał to miejsce, ten konkretny dom… Jakby coś mi świtało w pamięci, ale to coś natychmiast umyka. Fasada jest złocona, złoto-biała, lśni i mieni się jak roziskrzony kryształ. Przede mną szerokie schody, podparte białymi, marmurowymi kolumnami. Patrzę w górę, kolumny uciekają wprost w lazurowe niebo, czuję lekki zawrót głowy… Zaczynam wspinać się po stopniach, coś mnie tam ciągnie, jakaś ciekawość, nadzieja, a nawet, powiedziałbym, tęsknota… Odczuwam też lęk, ale odpycham go, tamte doznania wydają się intensywniejsze… Wiem, że za chwilę wydarzy się coś strasznie ważnego. Muszę, muszę wiedzieć! Już sięgam ręką do klamki, napięcie osiąga szczyty… Coś ważnego. Coś niesamowitego. Skarb. A może czeka tam na mnie seksowna księżniczka? Rajskie życie? Odpowiedzi na wszystkie pytania? Potem powoli zapominam, przestaję się zastanawiać, pozostaje tylko nikły ślad tamtych uczuć, mieszanina lęku i tęsknoty, gdzieś na dnie, w zakamarkach pamięci… Aż do następnego razu.

Ostatni sen miałem, zaraz… no, jakiś czas temu. Niezbyt dawno, ale też nie niedawno, no, nie wiem, jakieś kilka miesięcy temu może. Zdążyłem już w każdym razie o nim zapomnieć. Tego dnia zabrałem jedną świeżo poznaną laseczkę na obiad do knajpy. Co nieco sobie po tym obiecywałem. Panienka była niezła, choć głupia jak but, nieważne jak miała na imię, nawet nie bardzo pamiętam. Nieważne, bo nie odegrała w tym wszystkim żadnej roli. Po prostu poszła ze mną do knajpy i tyle. Jak zwykle w moim parszywym życiu. Nie powiem, chciałbym czegoś więcej niż tylko jednorazowych rozrywek z kretynkami, kończących się zazwyczaj w moim łóżku o poranku. Ale nie spotkałem jeszcze odpowiedniej kobiety. Albo mam pecha, albo może nie jestem zdolny do wyższych uczuć, albo jeszcze nie jestem na to gotowy, nie wiem. Nieważne. Bawiłem się w każdym razie nieźle. Żarcie mi smakowało. Muzyczka grała. Dziewczyna nie sprawiła zawodu: rozanielona, rozszczebiotana, wesolutka jak pijany szczygieł. Napojów jej zresztą nie żałowałem. Sam do obiadu wypiłem tylko jeden kieliszek czerwonego wina, nie więcej, ponieważ przyjechaliśmy tu moim wozem i miałem zamiar zawieźć laseczkę prosto do chaty na małe tete a tete. Tam, owszem, czekał już odpowiedni do sytuacji zapasik browaru. Tymczasem komisariat był mi nie po drodze. Siedzieliśmy właśnie przy kawie, kiedy skończyły mi się papierosy. Laska chciała jeszcze lody, czemu nie, cholera, ale jak ona lody, to ja nie będę tu siedział bez fajek. Zawołałem kelnera, nie mieli jednak moich papierosów. Zamówiłem jej co chciała i powiedziałem:

– Słuchaj, kotku, wyskoczę po fajki, tu zaraz obok jest kiosk, poczekasz pięć minut?

– Jasne! – zachichotała – nawet dziesięć!

Czekałaby i godzinę, pomyślałem. Ale kiedy zalotnie odchyliła dekolt i znów zachichotała znacząco, postanowiłem się sprężać. Im szybciej do celu, tym lepiej. W końcu tylko o to chodzi. Wpadłem jeszcze do kibla, potem minąłem szatniarza i wyszedłem na ulicę. Skręciłem w prawo, przeszedłem parę metrów i nagle coś mi nie zagrało. Coś było nie tak. Zatrzymałem się i rozejrzałem. Gdzie ja jestem?… Co jest, kurwa, grane?! Mam omamy? Odbiło mi?… Byłem w tamtym mieście. W samym środku tamtego snu. Bez dwóch zdań, znikła gdzieś znajoma uliczka, mój samochód, kiosk. Przede mną rozciągała się szeroka, wymarła aleja. Zakląłem, bo co miałem robić. Zgłupiałem kompletnie. Przecież nawet nie piłem! W pierwszym odruchu rzuciłem się z powrotem, tam, gdzie powinno znajdować się wejście do restauracji, ale żadnej restauracji tam nie było, ani żadnego wejścia. To znaczy, stały inne domy, białe i kremowe. Otworzyłem jakieś drzwi, ustąpiły bez oporów. Zajrzałem w ciemność i pustkę, mrużąc oczy, oślepione słońcem. Bo znów świeciło słońce, pomimo że w naszym mieście była właśnie jesień i padał deszcz…

– Halo! – zawołałem w głąb pustki niepewnie. Odpowiedziała mi martwa cisza. Nawet pies nie zaszczekał, nawet nie przebiegł kot. Ogarnął mnie nagły powiew lęku, pospiesznie zatrzasnąłem drzwi. I co teraz, pomyślałem, rusz głową, kretynie, co teraz zrobisz? A co tu robić? – odpowiedziałem sam sobie, wszystko wyjaśni się w swoim czasie, głową muru nie przebiję. Przejdę się, postanowiłem, zobaczymy, czy wszystko będzie wyglądało tak samo, jak w moim śnie. Znam drogę. Przez chwilę korciło mnie, żeby pójść w przeciwnym kierunku, ale coś nieodparcie ciągnęło mnie w tamtą stronę. W tą samą, co zawsze, od lat. A poza tym, powiedziałem sobie uspokajająco, tam nie zginę. Wiem, gdzie dojdę. Gdybym poszedł w innym kierunku, mógłbym się zgubić. A jakie to ma znaczenie, idioto – powtarzał uparcie wewnętrzny głos – co ci za różnica, i tak nie wiesz, jak stąd się wraca, jesteś w idiotycznej sytuacji, rozpaczliwej, absurdalnej! Trudno, jest jak jest, nic na to nie poradzę, odpierdol się – powiedziałem sobie; może tym razem uda mi się odkryć to, co czeka na mnie w tamtym domu? Tym razem nie obudzę się, bo nie śpię. To się dzieje naprawdę! Ruszyłem więc znajomą trasą. Szerokie ulice, białe i kremowe domy. Skwer. Ptaki ćwierkają? Gówno. Minąłem puste ławki i zadbane klomby. Rozglądając się ostrożnie dookoła – bo to naprawdę nie do wiary, kompletnie pusto, żadnych śladów życia, chyba że rośliny, no tak, one przecież też żyją! – doszedłem w końcu do mostu. Objąłem go wzrokiem: piękna, lekka konstrukcja, fikuśne łuki, doskonałe proporcje. Co za cholera, to miasto; gdzie ja trafiłem, na litość boską, kurwa mać! Tyle razy wcześniej próbowałem jakoś to zweryfikować, szukałem w albumach, na pocztówkach z całego świata, wypytywałem ludzi; sam w końcu też trochę w życiu podróżowałem, zawsze czujny, zawsze przygotowany, żeby przypadkiem nie przegapić… I nic. Zero. W końcu uznałem, że to tylko sen, moja imaginacja, tego miasta nie ma, nie istnieje. Sen to sen. Tylko co, do diabła, teraz miałem myśleć? Byłem tu. Patrzyłem, dotykałem, wąchałem. Nie śni mi się to. Stanąłem na moście, popatrzyłem z góry na rzekę. Słońce grzało moją twarz. Podniosłem jakiś kamyk, wrzuciłem do wody. Plusnęło. Nie jest to dekoracja teatralna. Tu wszystko jest prawdziwe. Tak samo jak ja. Ruszyłem dalej. Nagle przestałem się zastanawiać, a co mi to da… Zrobiło mi się przyjemnie, nawet bardzo przyjemnie. Rozleniwiłem się, w tym słońcu, ciszy, absolutnym spokoju… Po chwili znalazłem się u wylotu znajomej, wąskiej uliczki. Podkusiło mnie, zawróciłem, skręciłem, zachciało mi się pójść inną drogą, a jednak! Postanowiłem zwiedzić, ile się da. Jak turysta, to turysta. Lazłem jakiś czas nadbrzeżnym bulwarem, pilnując trasy, bo mimo wszystko chciałem trafić do tamtego domu. W razie czego zawrócę. Gdzieś tam ujrzałem jakąś inną ulicę, biegnącą nieco pod górę. Spodobała mi się. Malownicza; stylowe latarnie, dużo małych sklepików, oczywiście wszystkie opuszczone, jak wszystko tutaj. Napisy w jakimś obcym, nieznanym mi języku, nieznanym alfabetem. Odważyłem się wejść do jednego ze sklepów. Pchnąłem szklane drzwi, były otwarte, choć miałem nawet nadzieję, że okażą się zamknięte na cztery spusty. To by było jakieś… bardziej normalne. Inna sprawa, że co w tym wszystkim jest normalnego? Tak sobie pomyślałem. No więc znalazłem się w środku. W sumie normalny sklep. Rozglądałem się, nawet znowu zawołałem: halo! Hej, jest tu kto?! Oczywiście nie było nikogo. Wziąłem sobie z lady, na pamiątkę, czekoladowy batonik w celofanowym papierku, zastanawiając się, czy popełniam kradzież. Doszedłem do wniosku, że jeśli nawet, to nieszkodliwą. Poza tym, skoro nie pilnują… Schowałem go do kieszeni. Poszedłem dalej w górę uliczki. Już z pewnej odległości zauważyłem, że wychodzi na plac. U jej wylotu zabiło mi serce, poczułem znów znajome podniecenie, przemieszane z tym dziwnym uczuciem, w rodzaju dojmującej tęsknoty, jakby za czymś bliskim, a utraconym; jakąś taką nostalgię dziwaczną, której nie rozumiałem. A także jeszcze nie do końca uświadomiony lęk. Tak, to był ten sam plac. Może tu wszystkie ulice prowadzą do tego miejsca, pomyślałem mimochodem. Po chwili znalazłem się przy fontannie. Napiłem się wody, ochlapałem twarz. Poklepałem po tyłku kamienną nimfę, pogłaskałem pysk delfina. Powinny tu być gołębie, mnóstwo gołębi… A tylko ja jestem, choć nie powinienem, powiedziałem głośno. Roześmiałem się, zaśpiewałem modną obsceniczną piosenkę, zadowolony, że tu mi wolno. Nikt mnie nie zgarnie za obrazę moralności publicznej. Zatoczyłem się po placu w dzikim tańcu, wrzeszcząc i rechocząc:

– „Jestem magistrem i jestem zajebisty”…

Nagle odechciało mi się śmiać. Muszę iść, przypomniałem sobie, do tamtego domu, muszę tam iść, bo zwariuję, już wariuję, muszę zobaczyć, co tam jest, zanim się coś wydarzy… Lęk, przedtem tylko ucisk w dołku, wrócił ze zdwojoną siłą. Teraz świdrował mi w głowie, uciskał serce, doprawiony znajomym podnieceniem, ze szczyptą nadziei. Dom jaśniał przede mną tak samo jak we śnie, oślepiającą bielą i złotem, skrzył się w popołudniowym słońcu niby ogromny klejnot. Podszedłem wolno. Zatrzymałem się. Schody. Kolumny. Spojrzałem w górę, białe kolumny poszybowały w lazurowe niebo jak rakiety. Zawrót głowy. Tęsknota. Lęk. Ciekawość. Ciekawość silniejsza od strachu… Jeszcze obejrzałem się za siebie, jak żona Lota. W oddali pałace lub może kościoły, nakryte złocistymi kopułami. Cóż to za piękne miasto! Piekielne miasto. Wstąpiłem na schody. Jeden stopień, drugi, trzeci… Już sięgam do klamki, ciężkiej klamki z wypolerowanego mosiądzu… Nagle niebo przeszył ryk, ogłuszający, potężny… Wibrujący łoskot… Eksplozja. Jestem w niej, gdzieś w środku eksplozji. Ogień. Huk. Wszystko, całe miasto, rozpada się jak domki z kart. Ciemność. Cisza. Nie ma mnie…

***

– Przepraszam pana, ale czy mógłby pan zamknąć drzwi? Wieje troszkę…

– Słucham?

Zdziwiona, pełna dezaprobaty twarz szatniarza. Jestem. Stoję w otwartych drzwiach restauracji. Rzeczywiście wieje. Wieje i pada. Czuję się jak po ciężkim uderzeniu. Ogłuszony. Ale jestem! Jestem…

– Tak, oczywiście, przepraszam…

Zamykam drzwi. Co to było? Gdzie ja byłem? Idę do kibla, patrzę w lustro. Ja. Wyglądam normalnie. Pomału dochodzę do siebie. Nic nie rozumiem, ale jestem sobą. Jestem. Sięgam ręką do kieszeni, po papierosa. Nie ma papierosów. Ale wymacałem coś innego. Coś zaszeleściło. Batonik w celofanowym papierku… Oglądam go zachłannie. Nie ma żadnych napisów, nic kompletnie. Tylko zielony szlaczek na celofanie. Zjadam wafelek, siedząc na sraczu. Dobry. Przypomniał mi dawno zapomniany smak z dzieciństwa.

Nic się nie stało. Kupuję u szatniarza jakieś fajki, obojętnie jakie. Spogląda teraz na mnie nieco przychylniej.

– Źle się pan poczuł?

– Co? A, tak. Głowa mnie rozbolała…

Potakuje z fałszywym zrozumieniem. Wracam na salę. Zaraz, ta blondyna, z nią tu byłem? Macha do mnie. Siadam, zapalam papierosa. Krzywię się, jest paskudny. Ona coś szczebiocze. Nie mogę się skupić.

– Długo czekałaś?

– Jak to?…

– No, nie nudziłaś się sama? Długo mnie nie było?

– Nie, no coś ty, parę minut… Ale i tak tęskniłam – dodaje kapryśnie.

Nie wiem, co powiedzieć, więc tylko się uśmiecham. Bierze to za dobrą monetę:

– To co, teraz do ciebie, kotku? – filuternie puszcza oko.

Patrzę na nią bezmyślnie.

– Wiesz, przepraszam cię, ale to nie ma sensu – mówię po chwili. – Odwiozę cię do domu, dobrze?

– Ty żartujesz, prawda? – jej głos niebezpiecznie drży.

– Posłuchaj, nawet się nie znamy. Szkoda na to czasu, naprawdę. Nie chodzi o ciebie, ale…

– Ty gnoju! Jesteś nienormalny! Cham jeden! – jej policzki płoną. Zrywa się na równe nogi.

– Przepraszam… Poczekaj, odwiozę cię!

– Odpierdol się ode mnie, dupku! – rzuca mi w twarz i wybiega z sali.

Dopalam papierosa. Zastanawiam się, czy, jeśli to miasto jeszcze mi się kiedyś przyśni, czy obudzę się z tego snu…

Postać

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji