34,99 zł
Czarodziejka dziecięcej wyobraźni powraca – czwarta po „Dachołazach”, „Odkrywcy” i „Wilczerce” książka Katherine. To chwytająca za serce opowieść o miłości, lojalności i przygodzie.
Vita Marlowe potrafi celnie rzucać. Nauczył ją tego ukochany dziadek. Dziewczynka wyrusza przez ocean do Nowego Jorku, gdzie okazuje się, że dziadek został wyrzucony ze swojego domu i oszukany przez naciągacza Victora Sorrotore. Lata 20. to czas wspaniałych przyjęć i diamentów we włosach kobiet w pięknych sukniach, ale też prohibicji i gangsterów ‒ Sorrotore ma powiązania z mafią.
Dziadek traci chęć do życia. Vita jest załamana, bo dotąd nigdy się nie poddawał. Dziewczynka wie, że musi mu pomóc – potrzebuje tylko sprzymierzeńców z odpowiednimi umiejętnościami. W cyrku naprzeciwko mieszka dwóch chłopców ‒ Samuel jest akrobatą ćwiczącym na trapezie, a Arkadij potrafi oswajać zwierzęta. Vita poznaje też dziewczynę-kieszonkowca, Silk. To idealna szajka! Cała czwórka opracowuje plan, który Vita zapisuje w czerwonym notesie; staje się on najważniejszą rzeczą w jej życiu. Co planują złodziejaszki? Czy uda im się odzyskać dom dziadka? Czytajcie!
„Złodziejaszki” to kolejna pięknie napisana i trzymająca w napięciu książka, która zachwyci fanów Rundell
The Telegraph
(…) to nie tylko niezapomniana podróż, ale każde jej zdanie to prawdziwa rozkosz
The Sunday Times
[Rundell] szybko staje się jedną z największych żyjących pisarek dla dzieci (…)
The Times
Porywająca akcja i niezapomniani bohaterowie – najnowsza powieść Rundell to kolejny triumf
Mail on Sunday
(…) gratka, którą czyta się jednym tchem, pokazująca, że Rundell jest u szczytu swoich możliwości
Guardian
Rundell z zegarmistrzowską precyzją łączy szybką, przyprawiającą o dreszcz akcję i żywych, ujmujących bohaterów
Daily Mail
To prawdopodobnie najlepsza książka dla dzieci, jaką przeczytacie w tym roku
The Times
O autorce
Katherine Rundell jest jedną z najbardziej utytułowanych autorek książek dla dzieci, laureatką nagród: Blue Peter Book Award, Waterstones Children's Book Prize. Była nominowana do CILIP Carnegie Medal i do Nagrody Guardiana za powieść dziecięcą.
W Polsce „Dachołazy” i „Wilczerka” zdobyły nominację w plebiscycie serwisu Lubimyczytać.pl na Książkę Roku.
„Odkrywca” przyniósł Rundell Boston Globe Horn Book Award i Costa Award dla najlepszej książki dziecięcej, a także Nagrodę dla Dziecięcej Książki Roku Edward Stanford Travel Writing.
Philip Pullman, autor „Złotego kompasu”, potwierdził, że Rundell jest pisarką „o wyjątkowej wyobraźni, bezsprzecznie w pierwszej lidze”.
Autorka w wolnych chwilach wspina się na dachy budynków i ćwiczy na trapezie, jak jej bohaterowie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 229
„Złodziejaszki” to kolejna pięknie napisana i trzymająca w napięciu książka, która zachwyci fanów Rundell.
„The Telegraph”
(...) to nie tylko niezapomniana podróż, ale każde jej zdanie to prawdziwa rozkosz.
„The Sunday Times”
Porywająca akcja i niezapomniani bohaterowie – najnowsza powieść Rundell to kolejny triumf.
„Mail on Sunday”
(...) gratka, którą czyta się jednym tchem, pokazująca, że Rundell jest u szczytu swoich możliwości.
„Guardian”
Rundell z zegarmistrzowską precyzją łączy szybką, przyprawiającą o dreszcz akcję i żywych, ujmujących bohaterów.
„Daily Mail”
Dla Ellen Holgate, mojej redaktorki,
i dla Claire Wilson, mojej agentki.
Co za szczęście móc pracować z dwiema takimi kobietami.
Vita zacisnęła zęby i skinęła głową miastu na powitanie, tak jak bokser wita przeciwnika w ringu. Stała samotnie na pokładzie statku. Wzburzone fale bryzgały słoną pianą na wysokość dziesięciu metrów, toteż wszyscy pasażerowie liniowca, w tym jej matka, rozsądnie schronili się w kabinach.
Ale nie zawsze rozsądnie jest być rozsądną.
Vita wymknęła się z kajuty. Teraz stała pod gołym niebem, zaciskając dłonie na relingu, podczas gdy statek wspinał się na fale wysokie jak gmach opery. I tak, jako pierwsza z pasażerów, ujrzała miasto.
– Tam jest! – zawołał jeden z marynarzy. – Na lewej burcie!
Nowy Jork wyłonił się z mgły, wysoki, szarobłękitny i piękny, tak piękny, że jego widok przyciągnął Vitę na dziób statku, by mogła lepiej się przyjrzeć. Przechylała się przez reling tak daleko, jak tylko starczyło jej odwagi, gdy nagle coś pomknęło wprost ku jej głowie.
Zachłysnęła się i cofnęła szybko. W górze mewa goniła młodą wronę, dziobiąc ją po grzbiecie, skręcając i wrzeszcząc w powietrzu. Vita zmarszczyła brwi. Uznała, że to niezbyt uczciwa walka. Pogrzebała w kieszeni. Jej palce zacisnęły się na szmaragdowozielonej szklanej kulce. Wyjęła ją, wycelowała, przez krótką chwilę gniewnie obliczając w myślach odległość i kąt, potem uniosła rękę i rzuciła. Kulka trafiła mewę w tył głowy. Ptak wrzasnął z oburzeniem godnym rozgniewanej księżnej, a wrona zawróciła i pomknęła z powrotem ku wieżowcom Nowego Jorku.
Z portu pojechały taksówką. Matka Vity starannie odliczyła garść monet i podała kierowcy adres.
– Proszę podjechać tak blisko, na ile wystarczy – rzekła, a on omiótł wzrokiem jej starannie połataną spódnicę i pokiwał głową.
Manhattan przesuwał się szybko za oknem, jasne eksplozje kolorów pośród zlanych deszczem cegieł i kamieni. Minęli kino o ścianach ozdobionych fotosami Grety Garbo i mężczyznę sprzedającego z wózka gorące szczypce homara. Na skrzyżowaniu obok przemknął tramwaj, o włos unikając zderzenia z furgonetką reklamującą Wytwórnię Kolonialnych Pikli. Vita całą sobą chłonęła miasto, próbowała zapamiętać rozkład ulic, narysować w pamięci mapę. Szeptem powtarzała nazwy: Washington Street, Greenwich Avenue.
Kiedy pieniądze się skończyły, ruszyły pieszo. Maszerowały tak szybko, jak tylko Vita była w stanie, smagane wiatrem, z walizkami w dłoniach. Szły Siódmą Aleją, wymijając mężczyzn w prążkowanych garniturach i kobiety w butach na obcasach.
– Tam! – rzuciła matka Vity. – To mieszkanie dziadka.
Kamienica u zbiegu Siódmej i Pięćdziesiątej Siódmej Zachodniej wyrastała z ruchliwego chodnika, wysoka i dostojna, w płaszczu z rdzawego kamienia. Przed drzwiami stał gazeciarz, wiatr porywał z jego słów wykrzykiwane nagłówki.
Naprzeciwko kamienicy wznosił się budynek z jasnoczerwonej cegły, o wygiętej w łuk zdobnej fasadzie. Ze ściany sterczały maszty, na których szaleńczo łopotały dwie flagi. Nad nimi ułożony z kolorowego szkła widniał napis „Carnegie Hall”.
– Wydaje się bardzo... małe – mruknęła Vita i odniosła wrażenie, jakby kamienica z dezaprobatą zacisnęła usta na te słowa. – To na pewno to miejsce?
– Na pewno – odparła matka. – Mieszka na najwyższym piętrze, tuż pod dachem. Kiedyś była tam służbówka. Będzie ciasno, ale nie zostaniemy długo. – Miały zarezerwowane bilety powrotne na za trzy tygodnie. To dość czasu, uznała matka Vity, by uporządkować papiery dziadka, spakować jego skromny dobytek i przekonać go, by wrócił z nimi do domu. – Chodź! – Głos matki zabrzmiał nienaturalnie wesoło. – Znajdźmy go.
Winda okazała się zepsuta. Vita chwiejnie pokonała stopnie wiodące do mieszkania dziadka, tak szybko, jak na to pozwalały jej nogi. Walizka uderzała o ścianę, gdy dreptała po wąskich schodach, nie zważając na nasilający się ból w lewej stopie. W końcu zatrzymała się zdyszana pod drzwiami. Zapukała, nikt nie odpowiedział.
Matka Vity, dysząc ciężko, pokonała ostatnie półpiętro i schyliła się po klucz schowany pod wycieraczką. Na moment zawahała się, patrząc z góry na córkę.
– Na pewno nie będzie w aż tak złym stanie, jak się obawiamy – rzekła. – Ale...
– Mamo! On czeka!
Gdy matka otworzyła drzwi, Vita runęła przez przedpokój i zamarła w progu.
Dziadek zawsze był chudy. Przystojny i szczupły, o długich, eleganckich dłoniach i bystrych, błękitno-zielonych oczach. Teraz jednak wyglądał jak szkielet, oczy zapadły mu się w głąb czaszki. Palce zaciskał w pięści, jakby każda część jego ciała cofała się przed światem. Pod ścianą obok krzesła stała oparta laska; wcześniej jej nie potrzebował.
Nie zauważył Vity i przez moment jego twarz wydawała się jak wyrzeźbiona z czystej rozpaczy.
– Dziadku! – rzuciła dziewczynka.
Wówczas odwrócił się, jego oblicze pojaśniało, a ona poczuła, że znów może oddychać.
– Szelma! – Wstał i Vita rzuciła mu się w ramiona, a on wybuchnął śmiechem, zdyszany od nagłego zderzenia. – Julio! – dodał, gdy do środka weszła matka Vity. – Dostałem twój telegram zaledwie trzy dni temu. Inaczej bym ci wyjaśnił.
Matka Vity pokręciła głową.
– Tylko spróbuj nas powstrzymać, tato.
Dziadek odwrócił się do Vity.
– Uśmiechnij się do mnie jeszcze raz, Szelmo.
Uśmiechnęła się, na początku naturalnie, a potem, gdy nie odwrócił wzroku, szerzej, aż w końcu miała wrażenie, że odsłania w uśmiechu wszystkie zęby.
– Dziękuję, Szelmo – rzekł. – Nadal masz uśmiech swojej babci.
Żołądek Vity ścisnął się nagle, gdy ujrzała łzy lśniące w jego oczach.
– Dziadku?
Zakasłał, uśmiechnął się i odchrząknął.
– Boże, jak dobrze cię widzieć, ale nie było takiej potrzeby.
Julia popchnęła Vitę w stronę drzwi.
– Idź, poszukaj swojego pokoju, skarbie – poleciła.
– Ale...
– Proszę – ucięła matka. Twarz miała bladą i wyczerpaną. – Już.
– Jest na końcu korytarza – dodał dziadek. – Obawiam się, że to bardziej szafa niż pokój, ale ma świetny widok.
Vita powoli ruszyła korytarzem, trzymając w dłoni walizkę. Słyszała deski skrzypiące pod jej stopami, dostrzegła łuszczącą się na ścianach farbę. Pchnęła drzwi, ale te się zacięły. Przytrzymując się ściany, kopnęła silniejszą stopą mocniej. Drzwi otworzyły się z impetem, z góry posypały się na nią drobinki tynku.
Pokój był tak mały, że mogłaby dotknąć wszystkich czterech ścian jednocześnie. Stała w nim jednak drewniana szafa, a okno wychodziło na ulicę. Vita usiadła na łóżku, zzuła lewy but i ujęła stopę w obie dłonie. Wbiła palce w podeszwę, rozprostowując i zginając je, i próbowała zebrać myśli.
Dotarły na miejsce. Powinna się cieszyć – przepłynęły przez ocean, pokonując pół świata, a Nowy Jork czekał za oknem, sięgając ku niebu niczym kaligraficzny podpis wyjątkowo ekstrawaganckiego boga. Ale nic nie miało znaczenia, bo dziadek nie był w tak złym stanie, jak się obawiała. Był w jeszcze gorszym.
W kieszeniach miała mnóstwo żwiru z ogrodu w domu. Wybrała największe kamyczki i zaczęła ciskać nimi w drzwi szafy. To pomagało jej się skupić.
Gdyby ktoś ją obserwował, zauważyłby, że za każdym razem trafiała idealnie w środek uchwytu szafy – ale nikt na nią nie patrzył, a Vita nie zwracała na to uwagi. W ogóle nie myślała o kamykach.
Uznała, że musi coś zrobić, żeby wszystko naprawić. Na razie jeszcze nie wiedziała co ani jak, ale miłość czasem sprawia, że nie ma się wyboru.
Katastrofa, która spotkała dziadka, była niczym grom z jasnego nieba, jak to często bywa z katastrofami. Telegram zaadresowany do matki Vity brzmiał krótko i treściwie: Zeszłej nocy zmarła twoja mama.
Vita usiadła na wycieraczce niezdolna się ruszyć. Matka z pobladłą twarzą zaniosła ją do łóżka, tam razem napiły się kordiału z czarnej porzeczki i długo opowiadały sobie historie o babci, która podróżowała po świecie z dziadkiem i śmiała się gardłowo jak marynarz. Opowieści te odrobinę pomogły. Ale to nie był koniec. Nadeszły kolejne listy, pierwsze były mroczne i krótkie. Dziadek pisał, że w Zamku Hudson roi się od duchów.
Zamek Hudson jak na standardy zamkowe nie imponował rozmiarami. Ze wzgórza we Francji wyekspediowano go przez ocean do Ameryki. Z polecenia praprapradziadka Vity przeniesiono go do ostatniego kamienia. W dawnych czasach cieszył się sławą wspaniałej i nieco szalonej rezydencji. Obecnie, wciąż piękny, powoli się rozsypywał. Mieszkał w nim tylko dziadek.
Potem jednak pojawił się promyk nadziei. Jakiś człowiek, pisał dziadek, zaproponował, że wynajmie Zamek Hudson. Zamierzał zorganizować w nim szkołę, w której dziadek miał zostać dyrektorem: to da mu nowy cel w życiu, jakieś zajęcie. Nie podpisali żadnych dokumentów, ale człowiek ów bardzo chciał już rozpocząć remont. Nazywał się Sorrotore, był milionerem z Nowego Jorku. Dziadek załączył wycinek z gazety, ukazujący mężczyznę stojącego przed wielkim nowojorskim budynkiem i szczerzącego do obiektywu zęby w hollywoodzkim uśmiechu. „Victor Sorrotore przed swoim domem w Dakocie”, głosił podpis.
– Victor Sorrotore – wyszeptała Vita i na wszelki wypadek zapamiętała tę twarz.
Po tygodniu Sorrotore uderzył. Dziadek wrócił z popołudniowej przechadzki i odkrył, że ktoś zagradza mu drogę. Obcy człowiek z dwoma groźnymi psami wyłonił się z domku odźwiernego i wycelował do niego z karabinu.
– Zamek Hudson należy do pana Sorrotore – oznajmił strażnik. – Wynocha.
Dziadkowi nigdy w dorosłym życiu nikt nie powiedział „wynocha”. Gdy próbował przecisnąć się obok strażnika, jeden z psów ugryzł go w kostkę; nie skubnął, lecz naprawdę ugryzł, do krwi. Broń była skierowana prosto w jego pierś. Oszołomiony pojechał pociągiem do Nowego Jorku, wynajął maleńkie mieszkanko przy Siódmej Alei i odszukał adwokata Sorrotorego.
Prawnik wyraził zdumienie, jak to tylko potrafią prawnicy, unosząc brwi tak wysoko, że niemal sięgnęły karku. Ależ przecież dziadek doskonale wiedział – rzekł – że sprzedał Sorrotoremu zamek. Pieniądze trafiły na jego konto. Bardzo mała suma, zaledwie dwieście dolarów, ale jak wiadomo Zamek Hudson stał się ciężarem i dziadek chętnie się go pozbył.
Dziadek sprawdził stan konta, i rzeczywiście pieniądze tam były.
On także próbował wynająć adwokata, by zażądać, aby Sorrotore przedstawił umowę zakupu, nie znalazł jednak żadnego, który zgodził się przyjąć sprawę bez wniesienia większej zaliczki.
Sprawiedliwość, napisał w ostatnim liście, jest najwyraźniej tylko dla tych, którzy mogą sobie na nią pozwolić. Postanowił zatem zapomnieć o domu, w którym przyszedł na świat. Spróbuję, napisał, zapomnieć o swoim życiu spędzonym tam z Lizzy, tak będzie bezpieczniej.
Po otrzymaniu ostatniego listu Vita poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Zamek Hudson był domem dziadka. To tam mógł żyć pośród wspomnień o babci Lizzy.
– Nie – wyszeptała.
Wtedy jednak ujrzała minę matki i poczuła nadzieję. Jej matka miała łagodne rysy, słodki głos i żelazną wolę. Vita odziedziczyła po niej piwne oczy i uparty podbródek.
Następnego dnia matka wróciła z miasta z dwoma biletami w dłoni.
– Przywieziemy go tutaj, czy tego chce, czy nie. Statek wypływa z Liverpoolu – oznajmiła. – Ruszamy dziś wieczór.
Vita przekonała się, że pierścionek zaręczynowy i obrączka zniknęły z palców lewej dłoni matki. Nie pytała o nic więcej – poszła się spakować, a jej buty tupały głośno o podłogę, jak buty żołnierza wyruszającego na bitwę.
To dziadek nauczył Vitę rzucać.
Dziadek Vity nazywał się Jack Welles. Czy też technicznie rzecz biorąc – pochodził bowiem z rodziny, która pielęgnowała tradycję długich imion, długich samochodów i długich obiadów – nazywał się William Jonathan Theodore Maximillian Welles. Majątek rodowy już dawno zniknął, lecz nawyk nadawania ekstrawaganckich imion pozostał. Jego ojciec był Amerykaninem, jednak matka i wychowanie pozostały na wskroś angielskie. Jack z zawodu był jubilerem, dość wysokim, by nie czuć się bezpiecznie w żadnych drzwiach, i dość chudym, by zmieścić nogi w otworze na listy.
Kiedy Vita miała pięć lat, zdarzyły się dwie rzeczy: jej ojciec zginął w Wielkiej Wojnie, a ona zaraziła się polio. Matka walczyła o jej zdrowie z dziką, bezsenną furią. Przez długie mroczne miesiące Vita leżała w szpitalnym łóżku, z którego zabierano ją tylko na kąpiele w mące migdałowej i natlenianej wodzie. Do picia podawano jej chlorek złota i syrop z pepsyną. Zaczęła wyglądać znacznie dojrzalej niż powinna.
A potem, pewnego dnia z Ameryki przybyli dziadkowie. Dziadek usiadł przy łóżku, wsunął jej w dłoń piłeczkę do ping-ponga i powiedział, by dała mu znać, kiedy zdoła trafić nią naczelnego chirurga. A potem pewną ręką jubilera narysował na przeciwległej szpitalnej ścianie niewielką tarczę.
Chybiała i chybiała, aż w końcu zdołała trafić.
Dziadek trenował ją niczym sportsmenkę. On zawsze trafiał do celu i Vita całymi godzinami rzucała a to kamykami, a to szklanymi kulkami, strzałkami czy papierowymi samolocikami. Kiedy wróciła do domu ze szpitala, w wieku siedmiu lat potrafiła posyłać noże do steków eleganckim łukiem tak, że lądowały pionowo w kawałku masła po drugiej stronie pokoju.
Vita rosła, jej kości stawały się mocniejsze i w końcu mogła już zdjąć szyny z nogi. Lewą łydkę miała chudszą od prawej, lewa stopa podkurczyła się i znajomy szewc szył jej za darmo specjalne buty z najmiększej skóry, jaką zdołał znaleźć. Matka obszywała je czerwonym jedwabiem i haftowała na nich ptaki. Vita znów mogła biegać, choć naciągnięte mięśnie paliły. A chociaż pierwsza narzekała na skaleczenia i domagała się opatrunków nawet gdy popłynęła ledwie kropla krwi, nigdy słowem nie poskarżyła się na ten szczególny ból.
Była raczej niskiego wzrostu, spokojna i czujna. Miała sześć różnych uśmiechów, pięć z nich szczerych, a wszystkie warte ujrzenia. Rudawe włosy kolorem przypominały futro świeżo wykąpanego lisa.
Matka Vity, Julia, tylko raz poruszyła temat nieustannych ćwiczeń Vity.
– Nie będzie jej łatwo w życiu – rzekł dziadek. – Wygląda tak krucho, równie dobrze może nauczyć się rzucać kamieniami.
Do czasu ósmych urodzin Vita potrafiła z odległości pięćdziesięciu kroków trafić w jabłko na najwyższej gałęzi drzewa. Gdy puszczała kaczki, kamyk odbijał się dwadzieścia trzy razy.
– Twój dziadek jest najlepszym strzelcem w mieście – oznajmiła babcia Lizzy. Była wysoką niewiastą o surowym nosie i ciepłych, życzliwych oczach. – Ale sądzę, że ty jesteś jeszcze lepsza.
Dziadek patrzył, jak Vita rzuca znad ramienia kamieniami w morze.
– A teraz naucz się uwzględniać szybkość, naucz się tego, jak powietrze sprawia, że pocisk skręca. Sprawdź to! Ucz się! Ucz się, ile tylko możesz, bo nauka to przeciwieństwo śmierci! Cudownie!
Dziadek był jedynym znanym Vicie człowiekiem, który mówiąc, zdawał się iskrzyć elektrycznością, jakby uderzał o świat niczym krzesiwo o stal.
W końcu dziadek z babcią wrócili do Ameryki, do Zamku Hudson. Wkrótce wszystko się zmieniło i doprowadziło Vitę tutaj, do maleńkiego pokoju na strychu, skąd spoglądała na słońce zachodzące nad Nowym Jorkiem.