Złodzieje motyli - Barbara M. Mikulska, Wojciech Gunia - ebook

Złodzieje motyli ebook

Barbara M. Mikulska, Wojciech Gunia

3,8

Opis

Nie jest łatwo, gdy ma się naście lat i trzeba zacząć wszystko od początku, w innym mieście i nowej szkole. Dla Gosi Leszczyńskiej okazuje się to jednak względnie proste, a raczej okazałoby się, gdyby nie kilka zagadek. Czym są dziwne motyle, które pojawiają się znikąd wśród mieszkańców Abramowa? Dokąd prowadzi przejście w pobliskiej opuszczonej fabryce? I co się stało z chłopakiem, który zaginął przed dwoma laty? Gdzieś między układaniem sobie życia a budowaniem nowych przyjaźni Gosia wpada na trop prowadzący do świata, przy którym najgorsze koszmary są tylko niewinną fantazją.

 

Jedno jest pewne: są drzwi, których lepiej nie otwierać. Kiedy zaś sprawy ostatecznie wymkną się spod kontroli i ukochana młodsza siostra Gosi znajdzie się w straszliwym niebezpieczeństwie, walcząc z najgorszym, bezwzględnym przeciwnikiem – śmiertelną chorobą - dziewczyna i jej przyjaciele będą musieli nauczyć się, że odpowiedzialność wymaga czasem odwagi do podejmowania naprawdę szalonych decyzji, chodzenia pod prąd, przekraczania barier, a przede wszystkim wiary w niemożliwe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aspia

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka. Skierowana do młodzieży, ale skłania do przemyśleń także dorosłych. Marzenia to coś co nas trzyma, motywuje, pcha do przodu. Wyobrażacie sobie istnienie bez marzeń? Ja nie. Gorąco polecam
00

Popularność




Prolog

Sądzisz, że uda się nam zebrać odpowiednią ilość marzeń? Wolałbym się nie narazić Królowej.

– Nie martw się. Grudzień był dla nas zawsze miesiącem najobfitszych łowów.

– No tak. O! Widzisz tamtą dziewczynę?

– Co z nią?

Przyglądali się przez chwilę siedzącej na ławce młodej osobie, która obgryzała końcówkę długopisu, jakby nad czymś intensywnie myślała. Chyba zresztą tak było, bo co chwila zapisywała coś w niewielkim notesie.

– Tworzy? – spytał pan Szary. – Wygląda, jakby pracowała nad konspektem powieści i zapisywała pomysły.

– No, popatrz! – zachwycił się pan Czarny. – Jaki motyl unosi się jej nad głową! Ogromny i wielobarwny!

– Piękne marzenie. Musimy je zdobyć!

– Ale jak? Natychmiast by to zauważyła.

– Poczekajmy, aż spotka się ze znajomymi. Wtedy łatwiej ją podejdziemy, a ona nie zauważy, że coś straciła.

– Wiesz, czasem jest mi ich szkoda…

– Nie przesadzaj, jedno im zabierzemy, to stworzą sobie inne. Poza tym nie mamy wyjścia…

Obaj spojrzeli w inną stronę, żeby obserwowana przez nich dziewczyna nie wyczuła, że się na nią gapią. Wkrótce zresztą podniosła się z ławki i ruszyła w stronę przystanku autobusowego, bo zauważyła tam swoje koleżanki i kolegów. Przekomarzając się wesoło i przepychając, młodzież wsiadła do pojazdu, a niedoszła pisarka nie zauważyła nawet, że ktoś machnął ręką nad jej głową. Nie wiedziała, co się właściwie stało, przez moment tylko poczuła dotkliwą pustkę, ale wkrótce o niej zapomniała, bo kumpela relacjonowała właśnie wizytę u kosmetyczki.

Pan Szary i pan Czarny zostali na przystanku. Byli bardzo zadowoleni: w przezroczystej sferze unosiło się stadko kolorowych motyli, a wśród nich wyróżniała się barwą i wielkością ich ostatnia zdobycz: marzenie, by zostać pisarką.

Przeprowadzka

Ale ja nie chcę!

Małgorzata siedziała dotychczas na brzegu łóżka, teraz jednak na znak protestu odsunęła się pod ścianę i objęła ramionami kolana.

– Ależ, kochanie, to dla nas szansa! Tata długo czekał na taką propozycję! – Mama starała się dosięgnąć dłoni córki bez kładzenia się na łóżku, ale dziewczyna wcisnęła się w sam kącik.

– Ale ja nie chcę! – powtórzyła z uporem. – Stracę wszystkich przyjaciół…

– Za to zyskasz nowych – przekonywała mama.

– Nie chcę nowych! – krzyknęła Małgosia.

– Obudzisz Osię! – Zaniepokojona kobieta zerknęła w stronę drewnianego łóżeczka, gdzie ucinała sobie popołudniową drzemkę jej młodsza pociecha, trzyletnia Zosia. Dziś ululanie małej kosztowało sporo trudu, więc mama jak najdłużej usiłowała utrzymać stan błogosławionego spokoju. Starsza córka posłusznie zniżyła głos do szeptu: ona również nie lubiła, gdy siostra marudziła, a niewyspana była nie do zniesienia.

– Dlaczego nie możemy zostać w Suchowołach? – spytała, próbując pohamować łzy.

– Gosiu, przecież już tyle razy rozmawiałyśmy na ten temat…

To prawda. Od końca maja, gdy Jan Leszczyński wrócił podekscytowany z pracy i ogłosił, że przyjęto go na stanowisko nauczyciela matematyki w szkole podstawowej w Abramowie, dyskusjom nie było końca. Z jednej strony Gosia cieszyła się, że tata będzie wreszcie robił to, co najbardziej lubi, czyli uczył matematyki. Dotychczas prowadził zajęcia praktyczno-techniczne. Jednak zmiana szkoły i znajomych okropnie przerażała dziewczynę, a jak się ma naście lat, trudno o przekonujące argumenty. No, może oprócz jednego – że będzie miała własny pokój. Do tej pory mieszkali w służbowym mieszkaniu, które przydzieliła im szkoła. Teraz miało się to zmienić. To znaczy lokum nadal pozostanie służbowe, ale nie będzie już dwupokojową klitką, tylko niewielkim domkiem na skraju osiedla – z całkiem sporym ogródkiem. Perspektywa, że pozbędzie się Zosi, była bardzo kusząca. Małgorzata kochała siostrzyczkę, ale marzyła też, żeby zyskać choć trochę spokoju i wolnego od pluszaków i klocków miejsca. W Abramowie miała mieć cały pokój wyłącznie dla siebie.

– Kochanie, nie ma już odwrotu. Od jutra zaczynamy pakowanie. – Głos mamy wdarł się w myśli Gośki. – Na koniec lipca zdajemy mieszkanie, bo w sierpniu tata musi już być w Abramowie. A my razem z nim.

Małgosia zagryzła wargi. Skinęła głową i poczekała, aż mama wyjdzie do kuchni, a potem wybuchnęła płaczem. Nawet nie zauważyła, że swoim chlipaniem obudziła siostrę.

– Nie płac! Osia nie ce Gosia płace! Nie płac, zlobimy mój, mój!

Zosia przecisnęła się przez specjalnie w tym celu wyjęte z łóżeczka szczebelki, pogłaskała siostrę po policzku i przytuliła się mocno, a potem obie zasnęły otoczone ciepłym uściskiem kochających ramion.

*

– O Boże – jęknęła mama.

– O kurde – stęknęła Gosia.

– Jezu Chryste – westchnął tata.

– Siku! – wrzasnęła Zosia.

Mama natychmiast straciła zainteresowanie czymkolwiek poza młodszą córką. Od miesiąca próbowała oduczyć pociechę korzystania z pieluszek. Na razie efekt był mizerny. Tak też było i tym razem – okrzyk Zosi oznaczał, że już się stało, co stać się nie powinno. Mama ciężko westchnęła, ale zachowała spokój, a potem ponownie potoczyła spojrzeniem po tym, co wywołało takie okrzyki.

Właśnie opuścili wnętrze samochodu, by stanąć przed bramką ich nowego domu. Furtka była całkiem zwyczajna, wykonana z metalu z jakimiś esami-floresami. Ale za to za nią…

– Dyrektor mówił, że działka trochę zarośnięta… – Tata z trudem wymawiał poszczególne słowa.

– Trochę? – Mama była bliska płaczu. – Janku, ty ten gąszcz nazywasz „trochę”?

– Suuuuper! – Gośka roziskrzonym wzrokiem oglądała chaszcze zagradzające drogę do domu. Wbrew temu, co do tej pory mówiła, zaczęła ją pociągać przygoda związana ze zmianą, a teraz zdziczały ogródek sprawił, że jej wyobraźnia po prostu się rozhulała.

– Otworzysz wreszcie? – Ton głosu mamy wskazywał, że za chwilę nastąpi wybuch.

Tata wyciągnął z aktówki wielki, metalowy klucz, wsunął go w dziurkę i przekręcił. Zamek zazgrzytał, ale furtkę udało się otworzyć.

– Cool – wydała z siebie pełne zachwytu stęknięcie Gosia. – Jak w horrorze. Szkoda tylko, że jest dzień. Powinniśmy trafić tu w środku nocy!

Tata uśmiechnął się pod nosem i ruszył w kierunku niewidocznego domu, przedzierając się przez krzewy rosnące po obu stronach popękanego chodnika.

– Małgorzato, czy mogłabyś się uspokoić? Zdaje się, że jeszcze niedawno ryczałaś, że nie chcesz tu przyjeżdżać. – W głosie mamy zaczęły pobrzmiewać lodowate nutki. – Czy to kolejna próba zniechęcenia nas do tego miejsca? Przyznaję, jest okropnie zaniedbane. Ale to nie powód, żeby nas stra…

Zanim wybrzmiało ostatnie słowo, rozległ się przeraźliwy wrzask. Gośka poczuła, że skóra jej cierpnie, przez króciutki moment przypomniała sobie niemal wszystkie przeczytane i obejrzane horrory. Matka zatrzymała się gwałtownie, a potem chwyciła Zosię na ręce – mała zaprotestowała krzykiem przeciwko takiemu traktowaniu. Tata odwrócił się zdezorientowany, puścił gałąź, która zagradzała mu drogę, a ta walnęła go w twarz. Zatrzymał się, pocierając obolałe miejsce dłonią.

– Co się stało, Marysiu? – spytał żonę.

– Nic, chyba, a przynajmniej mam taką nadzieję, bo ten krzyk był przeraża…

Kolejny wrzask przerwał wypowiedź mamy.

– To kot! – wykrzyknęła Gosia, wskazując jednocześnie ręką starą jabłoń. Drzewo było oblepione niezbyt dużymi jabłuszkami, a na jednej z potężnych gałęzi siedział czarny kocur z białą łatką nad okiem i nieprzyjaznym wzrokiem zerkał na zakłócających spokój ludzi. – W prawdziwych horrorach zawsze w takich momentach pojawiał się kruk – dodała dziewczyna i roziskrzonym wzrokiem lustrowała okolicę. Czekała na coś niesamowitego, a wyobraźnia podsuwała jej najprzeróżniejsze obrazy.

Jak na zawołanie nad ich głowami przeleciało jakieś czarne ptaszysko. Mama zasłoniła ramieniem Zosię i jęknęła rozdzierająco.

– Ależ Marysiu, to była tylko kawka – wyjaśnił tata, ale na wszelki wypadek podszedł do żony, by sprawdzić, czy nic się nie stało.

– A mnie zaczyna się tu podobać! – wykrzyknęła Małgosia. – Możemy iść dalej?

– Jasne! – Tata chciał ruszyć za córką, ale zatrzymało go gwałtowne szarpnięcie.

– Nie uważasz, że z naszym dzieckiem coś jest nie w porządku? – spytała mama przyciszonym głosem.

– Nie, a dlaczego tak sądzisz?

Kobieta nie odpowiedziała, tylko wzruszyła ramionami i ruchem głowy nakazała mężowi iść przodem.

Tata pierwszy dotarł do budynku; po trzech betonowych schodkach wszedł na drewniany ganek tak obrośnięty dzikim winem, że odnieśli wrażenie, iż niepostrzeżenie zapadł już wieczór.

– Szybciej, otwórz! – kobieta ponagliła męża.

Po otwarciu drzwi uderzył w nich zapach stęchłego powietrza. Mama stanęła w progu jak wryta.

– Janku, czy nie mówiłeś, że dom będzie odnowiony i posprzątany? Gotowy do zamieszkania? – Mama była na granicy ataku histerii. Tata podszedł do niej natychmiast i otoczył ramieniem.

– To jakieś nieporozumienie – wydukał niepewnie.

– Nieporozumienie? Ty to nazywasz nieporozumieniem? Gośka, bierz Osię i do samochodu biegiem marsz!

– Ależ, kochanie, zaraz wszystko wyjaśnimy. Już dzwonię do dyrektora!

Tata jedną ręką schwycił Małgosię za ramię, powstrzymując ją tym samym przed zbyt gorliwym spełnieniem polecenia matki, drugą ręką sięgnął po telefon. Dosłownie po dwóch sygnałach odezwał się męski głos, doskonale słyszalny w całym przedpokoju.

– Panie Leszczyński, przecież pan mówił, że zjawicie się trzydziestego! Trzydziestego sierpnia! Jest pan miesiąc przed terminem. Jutro mieli przyjść malarze i pan do prac w ogrodzie, ale gaz włączą dopiero pod koniec tygodnia!

Pani Maria utkwiła oskarżycielskie spojrzenie w swoim małżonku. Mogła się tego spodziewać, Janek jest taki roztrzepany. Machnęła ręką.

– No faktycznie, chyba coś pomieszałem. To chyba chodziło o nasze mieszkanie w Suchowołach… No cóż, może jakoś damy radę. – Kiedy tylko rozmowa została zakończona, mama pokiwała zrezygnowana głową, a potem natychmiast przejęła kontrolę: postawiła Zosię na podłodze i popędziła wszystkich do otwierania na oścież okien.

– Znalazłam łazienkę! – sama zakomunikowała głośno i po chwili dodała: – Nawet jest woda, ale muszę sporo spuścić, bo leci zardzewiała.

– A ja znalazłem kuchnię! – krzyknął tata. – Ale gaz faktycznie odcięty. Za to mamy prąd. Marysiu, czy w aucie jest czajnik elektryczny?

– Tak. Skoczcie z Gosią. Weźcie pieluchy i tę dużą torbę w kratkę. Tam chyba spakowałam czajnik. No i jeszcze możecie przynieść…

Zanim mamie udało się wymienić kolejne rzeczy, a Małgosi okazać absolutne niezadowolenie z sytuacji, ponownie odezwał się telefon. Tata niewiele mówił, ale i tak od razu wiadomo było, że wydarzyło się coś złego.

– Meble i rzeczy dojadą najwcześniej jutro w południe – oznajmił ponuro. – Dzwonił przewoźnik, mieli awarię…

Przez chwilę zapanowała cisza przerywana tylko szuraniem bucików Zosi. Najszybciej opanowała się mama:

– Najważniejsze, że dotarliśmy. Teraz musimy przygotować się do spędzenia pierwszej nocy w nowym domu. Chwała Bogu, że turystyczne łóżeczko Osi wzięłam do naszego samochodu. My się prześpimy na kanapie w salonie. W aucie są dwa koce. Jasiek, jak wypakujemy wszystko, skoczysz do miasteczka kupić coś do jedzenia.

– No po prostu bomba! – Małgośce, po początkowym zachwycie dzikim ogrodem, nie został nawet cień entuzjazmu. Złapała się pod boki i wykrzywiła usta. – Nie dość, że wylądowaliśmy w pipidówie, to zginęły nasze rzeczy. A w chałupie syf z malarią!

– Córka! – krzyknęła mama. – Jak ty się wyrażasz?!

– Nie zginęły – zaprotestował jednocześnie tata. – Dotrą z opóźnieniem.

– Od początku wiedziałam, że to głupi pomysł. Może jednak wrócimy do domu? – spytała dziewczyna bez specjalnej nadziei.

– Doskonale wiesz, że do mieszkania w Suchowołach już ktoś się wprowadził. Janek, kup pieczywo, wędlinę, jakiegoś pomidora i kilka butelek niegazowanej wody. – Mama stanowczo zamknęła poprzedni temat. – Tej tutaj nie odważyłabym się napić…

– Może pizzę? – zasugerowała Gosia.

– Jeśli ojciec znajdzie pizzerię i nie będzie musiał tam stać godzinę, bo mrożonej nie mamy w czym upiec. Idź na górę i zobacz jak tam przedstawia się sytuacja. Może wybierzesz sobie pokój?

*

Schody trzeszczały, a przy każdym kroku wzbijały się z nich drobinki kurzu, które wirowały w smugach światła niczym brokat. Po kilku stopniach zrobiło się nieco gorzej – na półpiętrze panował półmrok, a Gosia miała wrażenie, że brud z całego domu osiadł jej na języku. Nad głową miała wprawdzie świetlik, ale niemyte od dawna szyby nie przepuszczały promieni słonecznych – za to w pewnym momencie usłyszała stuknięcie, jakby coś wylądowało na dachu. Dziewczynka przylgnęła do ściany, ale zaraz odsunęła się z niemiłym uczuciem, że się do czegoś klei.

– Cholera – zaklęła cicho, żeby przypadkiem nie usłyszała mama.

Pokonała kolejne stopnie i znalazła się w ciasnym korytarzu. Drzwi po lewej stronie były uchylone, popchnęła je jednym palcem i zajrzała do wnętrza. Pomieszczenie było nieduże, ze skośnym sufitem i sporym oknem. Ze ścian odłaziła niebieska tapeta w samolociki. Gośka miała zamiar wejść do środka, ale odstraszyła ją potężna pajęczyna z pająkiem–gigantem pośrodku. Wycofała się i zrezygnowana postanowiła zajrzeć do drugiego pokoju. Klamka zacinała się nieco, a drzwi skrzypiały przy otwieraniu. Było równie brudno, jak w całym domu, ale od razu wiedziała, że to jest jej przystań.

Pomieszczenie okazało się lustrzanym odbiciem tego sąsiedniego, jedyną różnicę stanowiła ściana z oknem. Tutaj było wyjście na balkon obrośnięty bluszczem i jakimś innym pnączem, którego nazwy nie znała. Liście zakrywały połowę szyb. Na barierce wisiały stare skrzynki z zaschłymi kwiatami i pięknie pleniącymi się chwastami.

Dziewczyna otworzyła drzwi na oścież i rozgarnęła nieco gałęzie, by wyjrzeć na zewnątrz. Cały ogród porastała plątanina zielska i traw, ponad którą gdzieniegdzie wrastały stare drzewa owocowe. Daleko pod siatką dojrzała całkiem okazałą szopę i drugą furtkę – prawdopodobnie tylne wyjście na pole. Ale cudnie, pomyślała i wycofała się do środka.

Pod skośną ścianą Małgosia natknęła się jeszcze na drewnianą skrzynię – oczami wyobraźni zobaczyła ją pięknie wyczyszczoną, nakrytą jakąś barwną narzutą.

– Nadaje się na siedzisko i do przechowywania różnych różności albo mogę tu chować pościel – wyszeptała, klękając obok mebelka i wodząc dłonią po szorstkiej fakturze. – Tata musi mi pokazać, jak cię odnowić.

Uniosła wieko. W środku zobaczyła strzępy starych gazet, a wśród nich kolorową ramkę. Obrazek. Sięgnęła po niego, by go dokładnie obejrzeć. Przez zakurzone szkło dostrzegła namalowanego motyla, zarys i kolory rozpływały się jednak jak rozpuszczone landrynki, ale Gosia nie była pewna, czy tak zaplanował to artysta, czy zwyczajnie brud przyćmił barwy.

– Wyczyszczę cię i będziesz pierwszą ozdobą mojego pokoju – powiedziała, gładząc powierzchnię szyby. Miała wrażenie, że przez opuszki palców płynie do niej ciepło. Uczucie rozlało się po jej duszy i sprawiło, że w zaniedbanym pokoju zaświecił promień słońca.

Dziewczyna podniosła się i otrzepała kurz z kolan. Rozejrzała się jeszcze raz i zdecydowanie kiwnęła głową:

– To będzie mój pokój! Przecież Osia nie może mieszkać gdzieś, gdzie jest niebezpieczny balkon. – Uśmiechnęła się na myśl zgrabnego argumentu, który tak błyskawicznie wymyśliła na wypadek, gdyby mama miała inne zdanie co do podziału pokoi.

Ale pani Maria nawet o tym nie pomyślała. Okazało się, że zadzwonił ponownie dyrektor i zaproponował im gościnę u siebie w domu.

– Aż do czasu zakończenia remontu – powiedziała wesoło mama, oddychając z widoczną ulgą. – Rodzino! Pakujemy się do samochodu!

*

Małgosia starała się zachowywać cicho – w turystycznym łóżeczku, przykryta kocykiem w kratkę, posapywała przez sen Zosia. Małą zmęczyły podróż i przeżycia całego dnia, więc pod wieczór dała się wszystkim we znaki. Na szczęście nakarmiona i wykąpana zasnęła niemal natychmiast. Starsza siostra za żadne skarby nie zaryzykowałaby obudzenia malucha, dlatego poruszała się ostrożnie, wykorzystując słaby blask nocnej lampki. Zawinięta w pożyczony ręcznik, usiłowała rozczesać maminym grzebieniem mokre włosy – jej kosmetyki oraz szczotka utknęły razem z innymi rzeczami w ciężarówce. Dobrze, że tata kupił chociaż szczoteczki do zębów i pastę.

Szarpiąc długie i kręcone loki, ze złością myślała o swoich przyjaciółkach. Anka wyjechała nad morze i zupełnie nie przejęła się tym, że po wakacjach już się nie spotkają, za to cały czas opowiadała o jakimś Mateuszu. A Joaśka się obraziła, bo jej Karolek dał Gosi na pożegnanie małego porcelanowego aniołka! Obłęd!

A przecież tyle nocy przepłakała, zastanawiając się, jak żyć bez przyjaciółek. 

Przyjaciółek, pomyślała teraz z przekąsem. Nic ich nie obchodzę. Nieważne, że będę tu sama! Ważni są tylko Mateusz i Karol. Dziewczyna prychnęła ze złością, a jednocześnie trochę z bólem, bo zbyt mocno szarpnęła włosy.

W tym momencie drzwi otworzyły się z impetem i łomotnęły w łóżeczko Zosi. Małgośka zamarła, ale mała stęknęła tylko i przekręciła się na boczek.

– Poważnie?! – Wymierzyła grzebień niczym szpadę w postać stojącą w blasku padającego z korytarza światła. – Rozum ci odjęło, żeby tak wpadać do cudzego pokoju? Nie wiesz, że wypada zapukać?

Chłopak stał w progu, gapiąc się z rozdziawionymi ustami na miotającą się dziewczynę. Oprócz tego, że bez przerwy syczała niczym żmija, wydała mu się bardzo interesująca.

– Czego się gapisz?! Wypad stąd, ale już!

Małgośka dopiero po chwili uświadomiła sobie, że paraduje przed obcym człowiekiem odziana jedynie w ręcznik. Ta myśl sprawiła, że zaczerwieniła się i rozzłościła jeszcze bardziej. Bez sekundy namysłu podeszła do intruza i popchnęła go bardzo mocno. Zdezorientowany chłopak zatoczył się do tyłu, a ona wykorzystała ten moment i zamknęła mu drzwi przed nosem. Potem powędrowała w stronę łóżka, usiadła i złapała się za głowę, bo dotarło do niej, co właśnie zrobiła.

– Ochrzaniłam właściciela tego pokoju… – wyszeptała załamana.

Siedziała przez kilka minut bez ruchu, aż dobiegło ją z dołu wołanie na kolację.

– Jak ja mu spojrzę w oczy?!

*

Spojrzała, a wręcz specjalnie podeszła do stojącego przy oknie chłopaka.

– Sorry – powiedziała cicho. – Naprawdę przepraszam, głupio wyszło… Napadłam na ciebie w twoim własnym pokoju…

– Nie ma sprawy. – Chłopak machnięciem ręki przerwał jej tłumaczenia. – Ale nie musiałaś mnie od razu popychać.

– Musiałam… – nie chciała się przyznać do wstydu. – Bo stałeś tam z rozdziawioną buzią!

– Grzesiek, przynieś cukier, Gosia, siadaj tutaj – zarządziła żona dyrektora, ich chwilowa gospodyni. – Mam nadzieję, że lubisz żurek z kiełbaską? – dopytała dziewczynę.

– Dzisiaj wszystko lubię – przyznała Małgorzata. – Jestem taka głodna, że aż burczy mi w brzuchu.

– To świetnie! Andrzej – zwróciła się do męża – mógłbyś?

Pan Andrzej Krępicki był potężnym mężczyzną, mierzył ze dwa metry wzrostu i zapewne ważył ze sto kilo, ale wydawał się miłym i zgodnym człowiekiem. Pokiwał energicznie głową i po kolei zaczął napełniać talerze aromatyczną zupą. Pani dyrektorowa była przeciwieństwem męża; malutka i drobna kobietka, z krótko obciętymi blond włosami i miłą twarzą dyrygowała swoimi mężczyznami bez podnoszenia głosu – zarówno Grzesiek, jak i jego dwaj młodsi bracia, Jacek i Jakub, wykonywali polecenia bez szemrania.

Mama Gosi patrzyła na to pełnym podziwu wzrokiem.

– Jak ty to robisz, Paulinko? – spytała, gdy po kolacji młodzi zalegli przed telewizorem, a dorośli rozsiedli się w fotelach, by rozkoszować się spokojem, drożdżowym ciastem i aromatyczną herbatą.

– Ale o czym mówisz?

– Jak radzisz sobie z chłopakami?

Małgosia zerkała ukradkiem na kobiety. Mama wyglądała na zmęczoną i w porównaniu do pani Pauliny na zaniedbaną. Długie, ciemne i kręcone włosy, które odziedziczyły po niej córki, miała związane w koński ogon. Rozciągnięta bluzka wieki temu wyszła z mody, ale jej nie wyrzucała, bo świetnie nadawała się na domowy strój przy stale upapranej czymś Zosi. No i te cienie pod oczami… Małgosi zrobiło się żal mamy.

– Wiesz, muszę trzymać ich żelazną ręką. Tylu chłopa w domu, a ja jedna! – Pani Paulina zaśmiała się cicho. – Jakbym raz popuściła, to już nigdy nie dałabym rady.

Pani Maria kręciła z niedowierzaniem i z podziwem głową.

– Wiesz, mam wrażenie, że moje tłumaczenia to jak groch o ścianę. Zero reakcji albo płacz i dąsy, a nawet krzyk.

– To taki czas, Marysiu – pocieszała nową znajomą pani dyrektorowa. – Ja już jeden okres buntu mam za sobą – wskazała głową Grześka – ale czekają mnie jeszcze dwa i to jednocześnie. Obawiam się, że bliźniaki dadzą mi bardziej popalić.

– Paulina przesadza – wtrącił się pan Krępicki. – Z Grześkiem nie było tak źle. Wyrósł na porządnego człowieka.

– Wyrósł? – oburzyła się pani Paulina. – To się dopiero okaże. Grzegorz ma piętnaście lat. W takim wieku nawet drobne wydarzenie może przesądzić o przyszłości.

Młodzi, kompletnie nieświadomi bycia tematem rozmów dorosłych, zaśmiewali się z perypetii bohaterów jakiegoś serialu. Nawet Małgosia przestała podsłuchiwać, co zresztą robiła bardziej z poczucia winy niż z ciekawości. Wiedziała, że ostatnio nie była dla rodziców zbyt pomocna.

*

– Weźmiesz Osię, wózek i wałówkę i znikniesz z moich oczu do popołudnia – powiedziała mama, dość nieporadnie naśladując panią Krępicką.

Właśnie odbyły kolejną kłótnię – co najgorsze Małgosia zdawała sobie sprawę, że wyładowuje na rodzicielce swoją, w zasadzie bezpodstawną, złość. Złość, że musi założyć te same ciuchy co wczoraj, bo nawalił przewoźnik, zresztą też z niezależnych od siebie przyczyn.

– Idziemy pomóc przy remoncie – oznajmił tata. Jego mina wyraźnie świadczyła, że nie podoba mu się zachowanie córki.

– W wózku na dole masz pieluchy, mokre chusteczki, owoce, kanapki i wodę. Jak coś jeszcze wpadnie ci do głowy, to poproś panią Paulinę. Na razie.

Rodzice wyszli, a Gosia stała na środku pokoju zła na siebie i cały świat. Na podłodze Zosia bawiła się plastikowym zoo, które dostała w prezencie od bliźniaków. Gosi było głupio. Szczególnie przykro zrobiło jej się na wspomnienie tego momentu, gdy powiedziała mamie, że to przez ich pomysły znaleźli się w takiej sytuacji. Właściwie wcale tak nie uważała, ale jakoś jej się wypsnęło… Widziała przecież, jaki tata jest szczęśliwy, a i mama odżyła w towarzystwie pani Pauliny.

– Wiesz, Osiu – wyszeptała do siostrzyczki – powinnam uciąć sobie ten jęzor, zanim palnę kolejną głupotę.

– Nie! – wrzasnęła mała. – Osię boli! Nie cnij!

– Nie bój się, żartowałam. Zdaje się, że powinnam kogoś przeprosić.

Wzięła małą na ręce i przytuliła mocno.

– Idziemy na spacer? – spytała siostrzyczkę.

– Dziemy, dziemy! Osia sonia, tak?

– Tak. Bierz słonia i spadamy.

Trzymała dziewczynkę za rękę i powoli pokonywały schody.

– Gośkaaa! – dobiegło ją nawoływanie Grześka.

– Czego?! – odkrzyknęła.

– Słyszałem, jak jęczysz, że nie masz czystej bluzki. Chcesz mojego T-shirta? Pewnie przyduży, ale przecież nie idziesz na pokaz mody, nie? – Chłopak wyszczerzył w uśmiechu zęby.

– Wyprałam sobie własne rzeczy i rano dosuszyłam żelazkiem. Ale dzięki.

Grzesiek wykonał głęboki ukłon, czym wywołał śmiech Zosi.

– Dawaj, młoda, pomogę ci z powozem.

Małgosia bez słowa odsunęła się, żeby mógł zbiec po schodach i wystawić przed ganek wózek. Wsadzając małą, zerknęła spod oka na chłopaka.

– Chyba powinnam przeprosić starych, nie?

– No. Trochę przesadziłaś.

– Podsłuchiwałeś?

– Tak się darłaś, że nie sposób było nie słyszeć. Chodź, przejdę się kawałek z wami, bo jak zostanę w domu, to matka jak nic wymyśli dla mnie jakieś zajęcie.

Pogoda była bez zarzutu, słońce przygrzewało jak na sierpień przystało, na szczęście chodnik ocieniały korony rozłożystych lip.

– To Aleja Lipowa. – Grzesiek wskazał tabliczkę z napisem. – Mój dom ma numer trzy, a twój siedemdziesiąt jeden. Jesteście ostatni w szeregu, dalej już tylko las i pole.

– Fajnie, w Suchowołach mieszkaliśmy w samym centrum. Miasteczko jest trochę mniejsze od Abramowa, ale przy rynku nie ma się jak ruszyć. Wszyscy uparli się, żeby zakładać tam biura, no i oczywiście każdy musiał przyjeżdżać samochodem. A w sumie szybszym krokiem to człowiek dotarłby do każdego punktu w góra dwadzieścia minut.

– Do szkoły też?

– Też, ale do szkoły idzie się wooolno.

– No to tutaj, młoda, będziesz miała trochę dalej. Jak chcesz, to ci potem pokażę. Wchodzimy? – spytał chłopak, bo Małgośka zatrzymała się przed furtką, nieco zdumiona, że już dotarli do nowego domu.

– Chyba tak – odpowiedziała niepewnie. – Trochę mi głupio.

Grzesiek zdecydowanym ruchem otworzył furtkę i pierwszy wszedł na posesję. Ogrodnik musiał chyba działać od samego świtu, bo krzewy zagradzające dotychczas dostęp do domu zostały równo przycięte. Na schodkach siedział tata i małą szpachelką zdrapywał coś ze stopni.

– Wszystko dobrze? – spytał zaniepokojony, przerywając zajęcie.

– Tak wpadliśmy, żeby zobaczyć, jak wam idzie…

Grzesiek szturchnął ją całkiem niedelikatnie w bok.

– No czego? – Oburzyła się, ale doskonale zrozumiała jego ponaglające kiwnięcie głową. – No i chciałam przeprosić. Rano trochę przesadziłam.

– No! – Ojciec się roześmiał. – I wcale nie tak trochę, ale rozumiem, wszyscy jesteśmy zdenerwowani tą sytuacją. Z dobrych wieści powiem ci, że po południu dotrze ciężarówka z naszymi rzeczami. Na razie złożymy je tutaj – tata machnął ręką – bo mamy nawet garaż, właśnie wychynął z tej dżungli – zażartował. – A druga dobra informacja jest taka, że za tydzień będziemy mogli się wprowadzić do naszego domu. Ta ekipa to złoto nie chłopaki.

– Super! Tatuś, w tym pokoju na piętrze, tam gdzie jest balkon, znalazłam starą skrzynię i taki ładny obrazek, to ich nie wyrzucajcie! Spróbuję sobie odnowić. Oczywiście, jeśli mi pokażesz jak.

– Nie ma sprawy. A teraz idź do mamy. Będzie jej bardzo miło, że pomyślałaś o przeprosinach. Ja zajmę się Zosią. Tylko pośpiesz się!

Małgosia znalazła mamę w kuchni. Kobieta uzbrojona w żółte gumowe rękawice i szczotkę szorowała kafelki, które okazały się mieć ładną, bladoniebieską barwę.

– Mamuś…

– Stało się coś? – Kobieta zareagowała podobnie jak jej małżonek.

– Nie. – Dziewczyna przytuliła się do matki, obejmując ją w pasie. Mama trzymała szeroko rozpostarte ramiona, żeby nie upaprać córki detergentem. – Zachowałam się paskudnie. Przepraszam.

– Już w porządku, córeńko, każdemu może się zdarzyć gorsza chwila. A teraz zmykaj, jeszcze kupa roboty przed nami. Wiesz, że z salonu mamy wyjście na taras? Jest malutki, ale zawsze to dodatkowa przestrzeń.

– Fajnie. A Grzesiek pokaże mi, gdzie jest szkoła.

– To super!

Dziewczyna wyszła z kuchni lekka, jakby ktoś zdjął jej z ramion ciężar. Cieszyła się, że przyszła i przeprosiła rodziców.

– I jak, młoda? – spytał Grzesiek, gdy wyszli z powrotem na ulicę.

– Nie było najgorzej.

– Też to parę razy przerabiałem. – Chłopak uśmiechnął się. – Skruszona mina, kilka ciepłych słów i staruszkowie rozpływają się niczym truskawkowe lody. O właśnie, nie masz ochoty na lody? Miniemy po drodze włoską lodziarnię.

– Nie mam kasy. Nie pomyślałam.

– Ja stawiam. Następnym razem ty – dodał szybko, widząc, że dziewczyna się kryguje. Pochylił się nad wózkiem: – Zosia też chce loda?

Dziewczynka energicznie pokiwała główką.

Pałaszując słodkości, dotarli przed szkołę. Pokryty czerwoną dachówką budynek był duży i okropnie cichy. Wręcz raził oczy żółtą elewacją.

– Widzisz wejście, szatnie są na lewo, po prawej stronie gabinet dyrektora, czyli taty, no i sekretariat, i pokój nauczycielski. A z tyłu sala gimnastyczna – objaśniał chłopak, wskazując pomieszczenia wafelkiem z resztką lodów. – Na parterze uczą się maluchy, na górze starsze dzieciaki.

– Wszystko już wiem i wystarczy mi na razie szkoły. W końcu jeszcze miesiąc wakacji. Jest tu jakiś park albo plac zabaw? Nie mogę Zośki cały czas trzymać w wózku.

– Jasne, tam dalej jest park z huśtawkami.

Znalazła się nawet piaskownica, ale innych dzieci nie było. Zosia zaanektowała wiaderko i łopatkę, a Gosia z Grześkiem przysiedli na obramowaniu. Gadali trochę o szkole, o znajomych i pomagali dziewczynce robić babki.

– Kurczę, muszę ją przewinąć – westchnęła Małgośka. – Osia, dawaj, idziemy na ławkę.

Cała operacja przebiegła sprawnie. Grzegorz pokręcił z podziwem głową.

– No co? – Gośka wzruszyła ramionami. – Jestem od niej sporo starsza. Zawsze chciałam mieć siostrzyczkę, ale kiedy w końcu się urodziła, nie byłam specjalnie zadowolona.

– Dlaczego?

– Bo raptem rodzice cały czas zaczęli poświęcać małej. Więc mama wciągnęła mnie do opieki. Trochę to było tak jakbym dostała nową lalkę. Razem się nią zajmowałyśmy, karmiłyśmy, chodziłyśmy na spacery. Najgorzej było w domu. Mieliśmy tylko dwa pokoje, wszędzie zabawki małej. Książki i zeszyty musiałam trzymać na półce poza jej zasięgiem, bo by porwała.

Dziewczyna zerknęła na zegarek.

– Osia, jesteś głodna? Zjemy drugie śniadanie?

Usiedli na ławce, a Zosia wróciła do wózka. Małgosia podzieliła sprawiedliwie kanapki, a potem owoce.

– Chodźmy, bo zbliża się drzemka Zosi. Najlepiej zasypia się jej w jeżdżącym wózku.

Ruszyli w drogę powrotną, bo Grzesiek powiedział, że za Aleją Lipową jest spokojna ścieżka przez las. Po kilku minutach dotarli na skraj sporego zagajnika. Zatrzymali się, a chłopak wyciągnął komórkę, bo rozległ się dźwięk przychodzącej wiadomości. Twarz mu się rozjaśniła.

Pewnie od dziewczyny, pomyślała nie wiadomo dlaczego ze złością Gośka.

– Zobacz, tu w lewo masz prostą drogę do domu, ta w prawo wyprowadzi cię poza miasto. A tą ścieżką obejdziesz lasek naokoło i wrócisz w to samo miejsce.

– A ty?

– Spadam, młoda. Zobaczymy się pewnie przy kolacji.

Grzesiek odmaszerował szybkim krokiem, nawet się nie odwrócił, by na nią zerknąć, bo już wpisywał coś w telefonie.

– Młoda! Też coś! – prychnęła oburzona i pochyliła się nad Zosią, żeby wyjąć jej z rączki plastikowego słonia. Dziewczynka szarpnęła dłonią i nie wypuściła zabawki.

Zanurzyły się w chłodnym cieniu. Przez korony sosen przeświecało sierpniowe słońce, drażniąc oczy nieregularnymi rozbłyskami. To podziałało znakomicie na Zosię – zasnęła w ciągu dwóch minut. Jej opiekunka, zmęczona popychaniem wózka po piaszczystej garbatej od korzeni ścieżce, wypatrzyła ławeczkę i z ulgą na niej przysiadła. Wyciągnęła kraciasty kocyk, by przykryć siostrę. Sama rozsiadła się wygodniej i sięgnęła po książkę, którą przed wyjściem podsunęła jej pani Paulina.

„Wszelki wypadek”? Joanna Chmielewska? Przecież ona pisze kryminały, mama się nimi zaczytywała. I zaśmiewała, przypomniała sobie Małgosia i pogrążyła się w lekturze. Gdyby las zechciał całkiem zamilknąć, to tę ciszę przerywałby tylko stłumiony chichot dziewczyny i szelest odwracanych kartek. Ale drzewa potrafią być okropnie gadatliwe, przekazują sobie ploteczki z całej okolicy, a na dodatek miewają bardzo głośnych gości. Co rusz rozbrzmiewały wrzaski sójek, skrzekliwe kłótnie srok lub natarczywe stukanie dzięciołów. Zosia zaczęła się niespokojnie kręcić, więc Gośka musiała ruszyć w dalszą drogę.

Las pachniał, zaskakiwał kształtami drzew i wężowiskiem korzeni wystających z piaszczystego podłoża. Gdyby dziewczyna zjawiła się tu późnym wieczorem albo gdyby rozszalała się burza, wszystkie te dziwolągi wywołałyby przerażenie zamiast zachwytu. Ale przecież świeciło słońce…

Ostrzegawcze prychnięcie osadziło Gośkę w miejscu, instynkt nakazał jej cofnąć wózek i dopiero wtedy ujrzała, że ścieżkę zagradza jej czarne kocisko z białą łatką nad okiem.

– Nie pierwszy raz próbujesz mnie wystraszyć, co? – mruknęła do zwierzaka.

Kocur ponownie prychnął, ale dziewczynie wydało się, że zabrzmiało to mniej wojowniczo.

– Dobra, ty spuszczasz z tonu, to i ja wyciągnę przyjazną dłoń. – Gośka pochyliła się i pogmerała w siatce zawieszonej pod wózkiem. – Nie podejrzewam, żebyś zjadł bułkę, bo na głodnego nie wyglądasz, ale dobrej kiełbasce żaden kot się nie oprze.

Rzuciła plasterkiem wędliny w stronę zwierzaka. Ten nawet nie odskoczył, zwinnie schwycił w locie przysmak i spałaszował go z apetytem.

– Pierwsze lody przełamane, co? – Małgośka zostawiła wózek i podeszła dwa kroki do przodu, a potem przykucnęła; w palcach trzymała kolejny kawałek wędliny. – Przecież wiesz, że nie zrobię ci krzywdy. Lubię koty. Właściwie to lubię wszystkie zwierzaki, no, może oprócz pająków. To jak, podejdziesz?

Kocur ruszył wolniutko z miejsca, bezszelestnie pokonał dzielącą ich odległość i odebrał przysmaczek. Ponieważ Małgosia nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów, uznał ją za niegroźną i zaczął się ocierać o jej łydki. Łaskawie przyjął też porcję drapania za uszkami i pod brodą.

– Miau, miau! Sicne! Osia mój, mój! – Głos Zosi zaskoczył Gosię; odwróciła się do siostry.

– Nie wiem, czy zechce przyjąć twoje pieszczoty, ale chodź, tylko delikatnie, dobrze? – Małgorzata pomogła siostrze wygramolić się z wózka.

Zosia pochyliła się nad kotem i leciutko pogładziła mu grzbiet, a następnie ucałowała w mordkę.

– Zosiu, nie! Tak nie wolno!

– Osia kocha miau, miau.

– Wiem, że kochasz, ale to zwierzątko biega luzem i na pewno ma brudny pyszczek. No, dość już, jedziemy do mamy.

Zosia niechętnie zostawiła nową atrakcję, ale wzmianka o mamie skutecznie przekierowała jej myśli na odpowiednie tory.

*

– Małgosiu, dziś zostawiamy tatę z Zosią, a same idziemy do Igiełki.

– Dokąd?

– Do pani, która ma zakład krawiecki. Musimy kupić lub uszyć zasłonki do twojego pokoju i do salonu. U Zosi i u nas zawisną te z Suchowołów.

Poszły najpierw Aleją Lipową, potem ulicą Kasztanową, a na koniec dotarły na Klonową, pod trzynastkę. Mama energicznie otworzyła drzwi, aż powietrze zawibrowało od srebrzystego dźwięku dzwoneczka.

– Dzień dobry!

– A dobry, dobry!

Z zaplecza wynurzyła się mała, zażywna starsza kobieta. Związane w schludny koczek włosy miała całkiem siwe, a jej twarz pokrywała sieć zmarszczek, które pogłębiły się jeszcze przy szczerym uśmiechu.

– W czym mogę pomóc?

– Chciałybyśmy wybrać zasłony. Jeden komplet dla tej panny, najlepiej granatowy albo ciemnoniebieski, a drugi… sama jeszcze nie wiem.

– Proszę podejść – pani Igiełka gestem zaprosiła klientki – i rozejrzeć się po regałach.

Rzeczywiście, na półkach aż mieniło się od kolorów i faktur. Gośka postała chwilę przy mamie, ale szybko znudziło się jej dotykanie i podziwianie kolejnych materiałów. Rozejrzała się po sklepie. W kącie dojrzała złożone grube koce i narzuty na łóżka. Na wierzchu leżała niebieska, patchworkowa. Dziewczyna podeszła i pogłaskała tkaninę. Zauważyła, że na każdy kwadrat naszyto różnobarwne motyle, małe i duże, niektóre finezyjne, inne nieco toporne. Przesunęła dłonią po jednym z nich i odniosła dziwne wrażenie, że ożył pod jej dotykiem. Opuszkami gładziła kolejne owady i cieszyła się uczuciem spokoju i zadowolenia, jakie od nich płynęły.

– Podobają ci się?

Małgośka drgnęła przestraszona. Zupełnie zapomniała, gdzie się znajduje.

– Tak, bardzo – odpowiedziała, cofając dłoń. – Ta pasowałaby do mojego pokoju! – Wskazała narzutę, w której dominował niebieski kolor.

Kobieta zbliżyła się do dziewczyny i szepnęła:

– Twoją narzutę dopiero uszyjemy. Postaraj się częściej marzyć i spełniać te marzenia. Na razie mam materiał na jeden, no może na dwa kwadraty. Ten pierwszy motyl jest różowy, jak buzia śpiącego niemowlaka. A drugi błękitny jak twój pokój.

Gośka odsunęła się przezornie. Wprawdzie sprzedawczyni na oko wyglądała całkiem normalnie, ale teraz zaczęła strasznie bredzić.

– Pamiętaj: ważne marzenia… – Przenikliwy szept sprawił, że po skórze dziewczyny przeleciał dreszcz. Na szczęście mama skończyła wreszcie przebierać wśród tkanin i poprosiła do siebie kobietę. Kiedy pani Igiełka ruszyła w stronę regału, Gośka odniosła wrażenie, że wszystkie motyle zatrzepotały skrzydłami i przesunęły się za staruszką.

Zanim mama uzgodniła szczegóły – bo zasłony miały zostać w końcu uszyte, a to wymagało dokładnego omówienia – w sklepie pojawiła się starsza pani. Nie tak stara jak pani Igiełka, ale na pewno starsza niż mama Małgosi – dziewczynie trudno było dokładnie określić wiek nowo przybyłej, bo ta niemal podskakiwała niczym kilkulatka. Biła od niej łuna szczęścia.

– Pani Igiełko, spełniło się moje najważniejsze marzenie – od tygodnia mam wnuczka i wreszcie czas odebrać narzutę.

I mama, i właścicielka sklepu rzuciły się z gratulacjami. Tylko Małgosia zachowała rezerwę, a nawet się trochę odsunęła, bo rozświergolone panie działały jej na nerwy.

Kiedy wreszcie wyszły na ulicę, Gośka odetchnęła z ulgą. Przebywanie w jednym pomieszczeniu z wariatami nie należy do przyjemności. Dziewczyna odwróciła się jeszcze, by ostatni raz zerknąć na sklep. Na witrynie dostrzegła bardzo kolorowy napis. Dużymi literami ktoś wypisał nazwę punktu usługowego: „Spełnione marzenia”. Zdumiona Małgosia pokręciła głową. To jakieś szaleństwo, a miasteczko zamiast Abramowo powinno nazywać się Wariatkowo.

*

Czas do rozpoczęcia szkoły minął błyskawicznie. Po tygodniu opuścili gościnne progi państwa Krępickich i wprowadzili się do swojego domu. Gośka nie mogła się nacieszyć własnym pokojem. Wprawdzie brakowało jeszcze sporo rzeczy, ale wreszcie miała osobisty azyl, bez zabawek Zosi. Ze starego mieszkania trafiło tu łóżko, biurko i krzesło: tyle jej mebli mieściło się w Suchowołach w lokum dzielonym z siostrą. Ale niedługo miała stanąć tu jeszcze szafa i pięknie odnowiona skrzynia, zawisnąć firanki, potem jakieś ozdoby, półki.

Tata zaproponował, że mogą razem przeprowadzić renowację starego kufra, najlepiej nie w garażu, tylko w szopie na końcu ogrodu. Przenieśli się tam ze swoimi pracami, ale wkrótce ojca całkowicie pochłonęły przygotowania do rozpoczęcia roku szkolnego – rady pedagogiczne zabierały sporo czasu. Małgośka się tym jednak nie przejmowała, bo tata zdążył jej pokazać, co i jak robić. Szlifowała więc zawzięcie papierem ściernym każdy kawałek starych desek, a kiedy ręce mdlały jej ze zmęczenia, brała się do porządkowania swojego warsztatu. Po tygodniu pomieszczenie zaczęło nabierać cywilizowanego wyglądu. Wyrzucenie miliona niepotrzebnych rzeczy i mniej więcej takiej samej liczby przydasiów, które już nikomu nie były potrzebne, sprawiło, że Gosia zyskała bardzo przyzwoitą przestrzeń roboczą. Pod oknem znalazło się miejsce na duży stół z grubych desek, solidny stołek i fotel na trzech nogach, czwartą zastąpiły trzy cegły. Pod ścianą stał stary regał, gdzie dziewczyna wpakowała znalezione doniczki, narzędzia ogrodowe, wiaderko ze żwirem oraz drewniane podpórki do kwiatów. Nieco później wylądował tu stary materacyk z łóżeczka Zosi, cztery duże plastikowe pojemniki z mocno zużytymi kurtkami, spodniami i kaloszami, które miały się podobno przydać do prac w ogrodzie.

Po umyciu okna – co zrobiła własnoręcznie Gosia – i wymianie żarówki – do czego wreszcie zmusiła ojca – pomieszczenie gospodarcze nadawało się do użytku. Skrzynia pachnąca świeżym drewnem i lśniąca nowym lakierem powędrowała na pięterko, a dziewczyna zajęła się znalezionym obrazkiem. Ostrożnie odchyliła wszystkie blaszki, by wyjąć zamalowaną tekturkę, umyła szybkę i przetarła ramkę. Błękitny motyl z fantazyjnymi tęczowymi plamkami na skrzydłach wydawał się niemal żywy. Dziewczyna pogładziła go, by poczuć fakturę nałożonej farby. Miała wrażenie, że pod palcami czuje drżenie małej istotki, jej strach i chęć ucieczki.

– Nie bój się – szepnęła wbrew poczuciu, że zachowuje się idiotycznie. – Nie skrzywdzę cię. Będziemy razem mieszkać w pokoju na poddaszu. Zdaje się, że wrócisz na stare śmieci…

Obrazek zawisł na ścianie na wprost wezgłowia łóżka, tak, żeby po obudzeniu od razu mogła na niego patrzeć. Był jej osobistym motylem-stróżem.

*

Zanim wakacje dobiegły końca, Gośka zdążyła poznać dużą część miasteczka i trochę bezdroży za ich posesją. Mama, jak sama mówiła, musiała doprowadzić dom do używalności, więc bardzo często po śniadaniu wypychała obie córki za próg. Dziewczyny zaopatrzone w wałówkę, kocyk dla Zosi i książkę dla Małgorzaty znikały na kilka godzin. Łaziły po łąkach, zaglądały do zagajnika, gdzie Zosia ucinała sobie drzemkę, aż kiedyś odkryły ścieżkę wśród brzóz, która doprowadziła je na skraj prawdziwego lasu. Dróżka nie była chyba zbyt uczęszczana, bo Gosia miała problemy z przepychaniem przez wyboje spacerówki. Wyjęła więc Zosię i prowadziła ją za rękę, drugą ciągnąc wózek. Po kilkunastu dość męczących minutach zauważyły kolejną łąkę i mały domek.

– Chatka Baby Jagi – szepnęła Gośka – tylko my nie jesteśmy Jasiem i Małgosią. – Zachichotała nerwowo i dreszcz przeleciał jej po plecach. Mocniej ścisnęła dłoń siostrzyczki i już miała zawrócić, gdy mała krzyknęła: 

– Kotek miau, miau!

Faktycznie, spośród rosnących krzaków wynurzył się czarny kocur z białą plamką nad jednym okiem. Najpierw prychnął niezadowolony, a potem widocznie rozpoznał dziewczynki, bo podszedł i pozwolił się pogłaskać.

– No coś takiego! Hipolit chyba was lubi?!

Małgośka podskoczyła jak oparzona. Nerwowo zerknęła za siebie i zobaczyła starszą panią, która wzięła się tam, nie wiadomo skąd. Miała siwe włosy uczesane w kok i uśmiechała się lekko zaskoczona. Kogoś Gośce przypominała.

– Ojej, ale mnie pani przestraszyła. Dzień dobry. To pani kot?

– I mój, i nie mój. Jak ma dobry humor, to jest mój, ale za chwilę może mu się odmienić. Kto by tam trafił za Hipolitem. A wy się zgubiłyście? – spytała, patrząc przy tym zszokowana jak jej ulubieniec poddaje się niebyt delikatnym pieszczotom dziewczynki.

– Nie. Mieszkamy tam. – Gośka machnęła ręką, by mniej więcej wskazać kierunek.

Staruszka miała o coś zapytać, ale nie zdążyła, bo Zosia zostawiła kota i rzuciła się dzikim galopem w stronę łączki. Jak na taką małą osóbkę, potrafiła przebierać nóżkami bardzo szybko, oczywiście jeśli tego chciała.

– Mtyki! – krzyczała radośnie. – Mtyki. Osia ce mój, mój!

Małgośka podążyła natychmiast za siostrą, ale razem z nią zatrzymała się oczarowana na skraju łączki.

– O matko, ile tu jest motyli! W życiu tylu nie widziałam!

Obie obracały się niczym bączki, wyciągając ramiona, na których przysiadały owady. Były tak zachwycone, że nawet nie zauważyły, że staruszka z rozdziawionymi ustami przygląda się raz Zosi, raz Małgosi.

– Że mała je widzi, to nie dziwota – wykrztusiła wreszcie. – Ale ta duża?

Małgośka nie przerwałaby tanecznych obrotów, gdyby kobieta nie przytrzymała ją za ramię.

– Widzisz motyle?

– Trudno ich nie zauważyć.

Małgosia zdziwiła się i przestraszyła. Dlaczego miałaby nie widzieć motyli? Na wszelki wypadek uwolniła się z uścisku staruszki, a potem chwyciła siostrzyczkę za dłoń. Kolejna wariatka? Najpierw Igiełka, teraz ta tutaj! O właśnie – Gosia w tym momencie uzmysłowiła sobie, do kogo podobna jest kobieta. Staruszka wyglądała, jak starsza wersja właścicielki sklepu „Spełnione marzenia”. Serce zabiło jej mocniej, ścisnęła rękę Zosi i powiedziała stanowczo: 

– Bardzo przepraszam, ale robi się późno. Musimy wracać do domu.

Myślała, że kobieta będzie stwarzać jakieś problemy, ale ona mamrotała tylko do siebie i machając ręką, oddalała się w stronę chaty. Za nią podążał kocur.

– Anna miała rację. Ona widzi. I jej motyle, i moje. I spełnione, i porzucone. Matko przenajświętsza, może wreszcie się uda…

Małgosia odetchnęła, kiedy staruszka zniknęła za drzewami, a ponieważ motyle również się ulotniły, Zosia nie stawiała oporu. Wróciły szybciutko, ale na wszelki wypadek nic nie powiedziała rodzicom – jak znała życie, a właściwie nadopiekuńczość matki, zabroniłaby jej wychodzić z domu przez najbliższe pół roku, tak na wszelki wypadek, bo przecież motyle mogły się okazać krwiożerczymi bestiami czyhającymi na jej córki.

*

Tuż przed pierwszym września mama postanowiła wydać przyjęcie. Chciała podziękować państwu Krępickim za gościnę i pomoc. Pani Paulina zawiadomiła tylko, że na kolację przyjdą w okrojonym składzie. Bliźniaki, Jacek i Jakub, spędzali ostatni tydzień u babci.

O zapowiedzianej godzinie zjawili się we trójkę: pan Andrzej z butelką wina, pani Paulina z własnej roboty szarlotką, a Grzesiek z bukietem kwiatów. Małgosia zauważyła, że matka potrafiła wpłynąć na najstarszego syna i zmusić go do założenia białej koszuli z kołnierzykiem oraz granatowych dżinsów zamiast T-shirta i spranych lub porwanych rybaczków. Gosi chłopak wydał się interesujący, tym bardziej że letnia opalenizna pięknie kontrastowała z rozjaśnionymi słońcem włosami i kilkoma piegami na przystojnej twarzy. Patrzyła na niego w niemym uwielbieniu, dopóki się nie połapał, a wtedy błyskawicznie odwróciła zaczerwienioną ze wstydu buzię. Nie zdążyła więc zauważyć, że usta Grześka rozciągnęły się w szerokim uśmiechu zadowolenia. Na szczęście mama zaprosiła wszystkich do stołu i dziewczyna jakoś odzyskała spokój ducha. Niemały udział w tym miała połajanka wykonana w myślach, gdzie małoletnia kretynka i skretyniała małolata były dość łagodnymi epitetami wystosowanymi wobec własnej osoby. W końcu Grzegorz był od niej dwa lata starszy! Czuła, że nie ma żadnej szansy, by nawet pretendować do miana jego dziewczyny. Kiedy to sobie uświadomiła, odetchnęła z ulgą i cała sztuczność wraz z małpim rozumem, jak mawiała mama, uleciały.

Po kolacji dorośli rozsiedli się z kawą i ciastem na tarasie, młodzi zaś uciekli do ogrodu, pogadać w oddaleniu od czujnych rodzicielskich uszu. Naprawdę nie muszą wszystkiego słyszeć, nawet jeśli tak naprawdę nie ma nic do ukrycia. Zosia podreptała za nimi.

*

Na rozpoczęciu roku szkolnego czuła się zagubiona. Po oficjalnej części wychowawczyni zabrała ich do klasy, gdzie wszyscy usiedli zgodnie z ustalonym od zerówki porządkiem. Tylko ona stanęła pod ścianą jak ta ostatnia sierota, nie wiedząc, gdzie znaleźć dla siebie miejsce. Na szczęście w rzędzie pod oknem wypatrzyła jedno wolne, obok blondynki w okularach. Zauważyła też krótki błysk radości w błękitnych oczach i zrozumiała, że okularnica nie należy raczej do najpopularniejszych osób w szkole. Ale Małgosi wydała się bardzo sympatyczna, a kiedy jeszcze dziewczyna nieśmiało się uśmiechnęła, wiedziała, że dobrze trafiła.

Szybko się zakolegowały. Amelka Leśniewska była cichą i pogodną osóbką, uczyła się dobrze i nie podpadała nauczycielom. Była więc niezauważalna, bo nie wyróżniała się specjalnie niczym. Jednak Gosi to pasowało, bo ona też nie należała do zbyt przebojowych, wolała raczej ustąpić niż się kłócić z kolegami. Co innego w domu – mama mówiła, że chyba musi na domownikach odreagować dobre zachowanie w szkole.

Obie dziewczyny codziennie razem wracały po zajęciach, rozstawały się niemal tuż przy ogrodzie państwa Leszczyńskich – Amelka skręcała w prawo, w małą uliczkę o pięknej nazwie Wiosennych Przebiśniegów. Dopóki było w miarę ciepło, przystawały, by jeszcze troszkę pogadać, co kończyło się zwykle telefonem od którejś mamy. Jednak jesienny zmrok szybko wypełzał na ulice i wypuszczał zdradliwie cienie na spieszących do domu przechodniów. A jeszcze jak do tego dołączył wiatr i deszcz, pogaduszki trwały coraz krócej.

Tylko w jeden dzień w tygodniu wracały oddzielnie. W piątki Małgosia zostawała półtorej godziny dłużej w szkole, ponieważ zaangażowała się w pomoc w bibliotece. Okładała książki, ustawiała na półkach, porządkowała. Amelka nie mogła, bo tego dnia jej mama chodziła na kurs szycia i ktoś musiał zostać w domu z młodszym rodzeństwem.

Ten listopadowy dzień wstał okropny od samego rana. Wprawdzie motyl-stróż swym blaskiem zapewniał Małgosię, że wcale nie będzie fatalnie, zwłaszcza że to piątek, czyli jutro pośpi trochę dłużej. Ale to dopiero jutro. A dziś wiało i padało i wiedziała, że będzie to naprawdę ponury dzień. Na dodatek Zosi chyba znowu wyrzynały się kolejne zęby, bo strasznie marudziła. Mama wstała w złym humorze, niedospana przez nocne fanaberie młodszej córki, więc Gośka, chociaż przez chwilę miała taki zamiar, nawet nie próbowała żadnej symulki, żeby zostać w domu.

W szkole od razu na pierwszej lekcji potwierdziły się jej złe przeczucia – pani od geografii zaserwowała im kartkówkę. Na matmie chłopaki rozrabiali, więc wszyscy dostali dodatkową pulę zadań do zrobienia na wtorek. Na polskim omawiali jakiś nudny wiersz, na technice dostała pałę ołówkiem, bo zapomniała przynieść zrobiony na drutach szalik (został na szafce w przedpokoju), a na wuefie ćwiczyli skoki przez kozła, czego Gośka nie znosiła. Kiedy zabrzmiał ostatni dzwonek, dziewczyna była wściekła i miała ochotę iść prosto do domu. Ale musiała zostać, bo przecież dziś dzień biblioteczny, a ona obiecała pani Kasi, że obłoży wszystkie nowo zakupione książki.

Jezuuu, jak mi się nie chce, zagryzła zęby i poszła jak na skazanie. Tylko godzinę, pomyślała. Wyłgam się bólem głowy. Zresztą wcale nie będę kłamała, łepetyna naprawdę zaczyna mnie boleć. Mimo wszystko została półtorej godziny. W bibliotece była tylko ona i pani Kasia. Nikomu w piątki po lekcjach nie chciało się tu przychodzić. Tym bardziej w taką pogodę. Wszyscy spieszyli się do domów, żeby zjeść obiadki, a potem zająć się czymś przyjemnym.

Gośka okładała książki, pani Kasia również, co nie przeszkadzało im rozmawiać o ciekawych rzeczach, na przykład o przeczytanych powieściach. Kiedy skończyły pracę, za oknem panowała już najczarniejsza noc, deszcz znowu przybrał na sile, a wiatr go wspomagał. Rozstała się z panią Kasią przed bramą szkoły, niestety, mieszkały w dwóch przeciwnych końcach Abramowa. Gośka naciągnęła na głowę kaptur i starając się omijać największe kałuże, ruszyła do domu. Po drodze jedynym w miarę oświetlonym miejscem był malutki sklep „U Dorotki”. I tam, obok pojemników na śmieci, zobaczyła te siedem nieszczęść. No i oczywiście nie mogła przejść obojętnie, bo nie byłaby sobą.

*

Mama nie znosiła, kiedy przynosiła z powrotem drugie śniadanie, dlatego Małgośka już w młodszych klasach znalazła patent na mamine narzekania: czego nie zjadła, kruszyła ptakom na trawniki. W ten piątek miała jednak kilkudniowy zapas niedojedzonych kanapek. Zatrzymała się przy zadaszonym śmietniku przy sklepie i zrobiła remanent – wszystkie resztki wsypała do jednej torebki, a zebrane papierki i folie miała właśnie zamiar wyrzucić do pojemnika, gdy do jej uszu dotarły dziwne odgłosy – ni to popiskiwanie, ni powarkiwanie. Gośka na początku wystraszyła się, ale po chwili opanowała nerwy i rozejrzała w poszukiwaniu źródła dźwięków. Dopiero jednak przy świetle latarki uruchomionej w komórce dostrzegła małe, brudne coś usiłujące schować się pod koszem. To coś wyglądało na psa, było ledwie żywe, okropnie wychudzone, drżące z przerażenia i z zimna. Gosia nie próbowała na siłę wyciągać zwierzaka, za to pogrzebała w torebce z odpadkami i zaczęła podrzucać mu pod nos smakowite kąski. Psina bardzo się bała, ale głód okazał się silniejszy od strachu; powolutku pełzła do przodu, bo dziewczyna umyślnie rzucała maciupeńkie kawałki kanapki, aby futrzak musiał się do niej przybliżyć. Wreszcie wyciągnęła rękę z pachnącym plasterkiem wędliny, a zwierzę dopiero po dłuższej chwili wahania odważyło się capnąć smakołyk. Dalej poszło nieco łatwiej.

Kilkanaście minut później Gośka nadal siedziała przy śmietniku, a sytuacja o tyle się zmieniła, że pies pozwolił się pogłaskać. Dziewczyna wiedziała już, że nie zostawi malucha na pastwę losu, zastanawiała się tylko, jak dotaszczyć go do domu. Zwierzak sam z siebie nie chciał za nią iść, jak tylko Gośka oddalała się od śmietnika, on wsuwał się za kosz.

– Wiesz, głuptasie, chcę cię zabrać w dobre miejsce – usiłowała przemówić mu do rozumu. – Nie mam nawet kawałka sznurka, a na ręce trochę się boję cię wziąć. Przydałby się jakiś ręcznik albo koc. Śmierdzisz, no i nie mogę się od ciebie utytłać błotem, bo mama od razu by się na tym poznała. Amelka mi nie pomoże, musi siedzieć w domu. Kto jeszcze?

Niestety, oprócz telefonu do Amelki miała numer tylko do dwóch koleżanek, ale obie mieszkały po drugiej stronie miasteczka – wątpliwe, żeby rodzice pozwolili im wyjść w taką pogodę z domu.

– I co zrobić? – Pochyliła się nad pieskiem i zasmucona nadal drapała go za uszkami. Dopiero po chwili jej twarz rozjaśnił uśmiech. – Wiem! Tylko błagam, niech będzie w domu!

Zanim Grzesiek odebrał, minęło kilkanaście długich sekund.

– No, co jest, młoda? – spytał schrypniętym głosem.

– Musisz mi pomóc! – Gośka modulowała głos, by był jednocześnie płaczliwy i bezradny. – Sama nie dam rady…

– Co się stało? – Metoda okazała się słuszna, bo w chłopaku włączył się tryb rycerza na białym koniu. – Wiesz, chory jestem…

– Trudno! – Przerwała mu energicznie. – Ubierz się ciepło, weź parówkę, duży, najlepiej stary ręcznik i kawałek sznurka. I przyjdź pod śmietnik przy sklepie. Wiesz, „U Dorotki”.

– Po co ci to?

– Nie pytaj, tylko przyjdź jak najszybciej! – Tym komunikatem zakończyła rozmowę. Domyślała się, że Grzesiek ma teraz niezłą zagwozdkę, ale jak zdążyła go poznać, nie odmówi pomocy.

Po dziesięciu minutach chłopak pojawił się przed śmietnikiem. Pod pachą trzymał spore zawiniątko.

– Młoda, jesteś? – zapytał ściszonym głosem.

– Tak, tu w środku.

– Co ty robisz w śmietniku?

– Ratuję życie. Chodź, zobacz!

Grzesiek wszedł do śmierdzącego pomieszczenia i zobaczył Gośkę kucającą przy dużym pojemniku.

– Tylko powoli i mów cicho, bo on się boi.

– Kto? – Grzesiek posłusznie zniżył głos i zerknął ponad ramieniem dziewczyny. – Ja pitolę! To pies!

– Ano, chudy, zmoknięty i brudny, ale pies!

Chłopak przez chwilę obserwował scenkę: Gośka gładziła delikatnie łebek zwierzęcia, a ono, choć drżało, podstawiało się do pieszczot.

– Nakarmiłam toto kanapkami, a teraz próbuję wyciągnąć.

– Zaraz! Zrobię na lince pętlę i nałożymy mu na szyję jak obrożę.

Psa udało się wywlec, ale na tym skończyły się sukcesy. Zwierzak nie zamierzał iść, zaparł się łapami i musieliby go ciągnąć całą drogę.

– Tak podejrzewałam. – Gośka westchnęła ciężko. – Masz parówkę?

Grzesiek bez słowa podał jej kiełbaskę. Dziewczyna ułamała kawałek i pomachała nim przed nosem zwierzaka – miły zapach widocznie uspokoił psinkę.

– Dobrze, że jest taki mały! Muszę go teraz złapać i od razu zawinąć w ręcznik.

– Po co? – dopytywał się Grzesiek.

– Bo jest brudny jak prosię, a na dodatek śmierdzi. Gdybym ubabrała kurtkę, mama by się domyśliła.

– Nie masz zamiaru powiedzieć starym? – zdziwił się chłopak.

– Mam – odpowiedziała niepewnie – ale nie tak od razu…

Grzesiek pokręcił z dezaprobatą głową, ale nie skomentował. Psiak karmiony drobnymi kawałeczkami parówki uspokoił się wreszcie i Małgośce udało się nakryć go ręcznikiem i błyskawicznie owinąć. Podniosła maleństwo bez trudu, ale trzymała z daleka od twarzy, bo bała się, że ze strachu ją ugryzie. Na szczęście zwierzak należał do tych łagodnych i po kilku chwilach szarpania pogodził się z sytuacją.

– Weźmiesz mój plecak? – poprosiła Grzegorza Gosia.

– Jasne. A gdzie masz zamiar go trzymać? I jak to zrobisz, żeby starzy niczego się nie domyślili? – Grzesiek jak najszybciej pragnął wyjaśnić trudne kwestie.

– Mam szopę w ogrodzie, remontujemy tam z tatą różne graty, robimy świeczniki z korzeni… Tylko tata ostatnio nie ma czasu…

– No dobra. Na jedną noc może być, a potem?

– Jutro rodzice jadą do Suchowołów, odwiedzić stare kąty, wyłgam się przeziębieniem. Od wczoraj zresztą urabiam grunt, bo mi się nie chciało z nimi jechać i odwiedzać nauczycieli, to przecież znajomi ojca.

– A potem? – nie odpuszczał chłopak.

– A potem… się zobaczy.

Nim dotarli do domu, Gośka nieźle się zmęczyła. Pies wyglądał może na drobnego i chudego, ale niesienie go taki kawał drogi poważnie nadwyrężyło siły dziewczyny. Z ulgą zatrzymała się przed szopą.

– Posiedzisz z nim przez kwadrans? Polecę do domu, pokażę się rodzicom i zaraz przyjdę.

– No dobra – zgodził się Grzesiek. – Tylko nie dłużej, bo jak matka zorientuje się, że mnie nie ma, to zarobię szlaban na następne pół roku. Ja naprawdę mam grypę i powinienem leżeć w łóżku.

– Jesteś kochany – powiedziała z uśmiechem i zamknęła go razem z psem. – Tylko nie włączaj światła, ok?

Gośka sprężyła się i załatwiła domowe sprawy w ciągu kilkunastu minut. A kiedy weszła do szopki i zapaliła światło, powitało ją nieśmiałe merdanie szaro-burym ogonkiem i cichutkie popiskiwanie.

– Nie dawaj mu teraz więcej jedzenia – powiedział Grzegorz, widząc w dłoniach Gośki miskę. – Najadł się na razie wystarczająco. Gdzieś czytałem, że w przypadku zagłodzonych ludzi nadmiar jedzenia po długiej głodówce może nawet spowodować śmierć. Myślę, że w przypadku zwierzaków dzieje się podobnie.

Dziewczyna pokiwała głową i odstawiła plastikowy pojemnik na blat. Z kieszeni wyciągnęła butelkę i do innej miseczki nalała wody. Piesek zamoczył kilka razy język i odsunął się zdegustowany.

– Myślał, że znowu dostał jakieś przysmaczki. – Zaśmiał się Grzesiek. – Dobra, poradzisz sobie?

– Jasne, dzięki.

– Nie ma sprawy, ale lepiej już pójdę. Jakby co, to dzwoń.

– Dzięki jeszcze raz!

Gosia została sama z pieskiem; usiadła na fotelu, żeby zastanowić się spokojnie, co powinna zrobić dalej. Zwierzak natychmiast przesunął się i przywarował u jej stóp.

– Na pewno cię nie wyrzucę – tłumaczyła szeptem nowemu przyjacielowi – ale muszę też jakoś przekonać mamę. Bo z tatą nie będzie problemów.

Wycieranie ręcznikiem przyniosło dwojaki, a nawet trojaki efekt: psina została wysuszona, częściowo wyczyszczona, a dodatkowo uspokojona. Kiedy rozłożyła się wygodnie, Gosia spostrzegła, że ma do czynienia z suczką.

– Musimy wymyślić ci imię – mówiła Małgosia, nadal prowadząc podjazdową walkę z błotem. – A jutro, jak rodzice pojadą, wykąpię cię w wannie, bo coś mi się widzi, że masz na sobie sporo nieproszonych lokatorów. O, i zaczynasz nieco zmieniać barwę. Wydajesz się być zdecydowanie jaśniejsza. Ciekawe, jaki jest twój prawdziwy kolor…

Stary materacyk Zosi został rozwinięty i ułożony pod stołem, suczka natychmiast się tam ukryła, a kiedy Gosia przykryła ją swoją starą kurtką, wyciągniętą z plastikowego pojemnika, zwierzak zamruczał zadowolony.

Zanim Gosia wróciła do domu, psiak dostał jeszcze dwie malutkie porcje jedzenia. Niestety, na komendę „na spacer” nie było żadnej reakcji. Gośka wzięła więc sunię ponownie na ręce i wyniosła przed szopkę. Postawiła ją za gęstymi krzakami porzeczek, które jeszcze dzielnie utrzymywały część listowia. Dziewczyna miała nadzieję, że rodzice zajęci są teraz młodszą córką i nie przyjdą im do głowy żadne głupie pomysły w stylu wyglądania przez okno.

Sunia jakby rozumiała, o co chodzi, przykucnęła na siusiu, a potem dzikim truchtem ruszyła z powrotem do budki. Małgosia wygłaskała przed spaniem swoją nową przyjaciółkę, a potem zamknęła ją z nadzieją, że nie zdemoluje całego pomieszczenia.

*

Rano stoczyła batalię z rodzicami.

– Nie mogę jechać. Pan Kaczmarek zadał nam dodatkową pracę domową – jęczała. – Chyba z dziesięć zadań.

– Fakt – potwierdził ojciec. – Jerzy twierdził, że byliście niemożliwi.

– Ale tato, jeśli nawet, to powinni zostać ukarani ci, co rozrabiali.

– Rozrabiaki odczują niezadowolenie całej klasy i może da im to do myślenia – wtrąciła mama.

– Mają to w nosie. Oni i tak nie zrobią tych zadań, najwyżej przed lekcją zerżną od kogoś – oburzyła się Małgosia.

– Ale masz przecież jeszcze czas w niedzielę. No i sądziłam, że będziesz chciała spotkać się z przyjaciółkami.

– W niedzielę muszę napisać wypracowanie z polskiego i skończyć czytać lekturę obowiązkową.

Małgośka specjalnie pominęła temat przyjaciółek. Kiedy ostatnio zadzwoniła do Anki, poczuła się dziwnie. Zwykle mogły gadać non stop przez pięć godzin, teraz zabrakło im tematów po pięciu minutach. Kumpeli nie interesowało nowe życie Gośki, a Gośce nie zależało na informacjach ze starej szkoły. Teraz miała przyjaciółkę Amelkę i kilkoro dobrych znajomych. No i od wczoraj psa.

Mama na szczęście szybko uległa, przede wszystkim dlatego, że Zosia zaczęła marudzić. Małgosia nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie zamkną drzwi. Jak tylko wsiedli do samochodu, włożyła kurtkę i pognała do szopki.

Sunia przywitała ją merdaniem ogonka, ale jednocześnie przylgnęła do posłanka. Widać było, że nadal się boi.

– Oj, źle cię ludzie traktowali, malutka – wyszeptała dziewczyna i przykucnęła koło zwierzaka.

Najpierw pogłaskała pieska, a potem spróbowała wywabić na zewnątrz.

– No chodź, mała! Przecież musisz zrobić siusiu!

Przemowy niewiele pomogły, za to parówka okazała się najlepszą motywacją. Głodny psiak posłusznie wędrował śladem rzucanych kawałeczków. Kiedy sunia wyszła na zewnątrz, Gośka przezornie zamknęła drzwi szopy, żeby zwierzak nie mógł wrócić, zanim nie załatwi swoich potrzeb. Na szczęście psina szybko zrozumiała, czego się od niej oczekuje. Przyjęła pochwalne okrzyki i głaskanie z dużą radością, a kiedy dostała porcję makaronu z kotletem mielonym jej szczęście sięgnęło zenitu.

– Teraz, malutka, pójdziemy do domku. Do tego dużego domku. Musimy cię wykąpać.

Sunia posłusznie powędrowała za swoją nową panią, bez problemu weszła po schodkach, a w domu bezbłędnie znalazła drogę do kuchni. 

– Chyba byłaś domowym pieskiem. – Domyśliła się dziewczyna. – Ktoś cię wyrzucił, czy się zgubiłaś? Nieważne, ważne, że nikt cię nie szukał, bo długo musiałaś się błąkać, skoro zafundowałaś sobie takie sterczące żebra. Chodź!

Psiak dał się zaprowadzić do łazienki. Gośka przygotowała stary ręcznik, nalała odpowiednią ilość nie za ciepłej wody i wzięła zwierzątko na ręce. Sunia wstawiona do wanny wydawała się całkiem zadowolona, choć nieco spięta.

– Szampon dla dzieci nie powinien ci zaszkodzić – tłumaczyła Gosia, polewając psa.

Dziewczyna nieświadomie wybrała najlepszą drogę oswajania zwierzęcia. Ciepły, uspokajający ton jej głosu w połączeniu z masażem podziałał na psa relaksująco. Nawet późniejsze spłukanie prysznicem nie było już niczym strasznym. Po wytarciu okazało się, że sunia jest jasnoszara z ciemniejszymi plamami w okolicach uszu, nosa i ogona.

– Będziesz się nazywać Myszka. Jesteś malutka, a i barwę masz odpowiednią.

Gosia wzięła psa na ręce, przytuliła mocno i wyszła do przedpokoju.

– Zaopiekuję się tobą!

W tym momencie otworzyły się drzwi, stanął w nich tata, a zaraz za nim pojawiła się mama z Zosią w objęciach.

– Osia wymiotuje i chyba ma gorączkę, musieliśmy wra… – Mama przerwała, bo wpadła na wmurowanego w podłogę ojca. – A to co takiego?

– Piesek, hau, hau – zapiszczała Zosia. – Osia mój, mój!

Małgośka stała przerażona, niezdolna wykrztusić słowa. Sunia wtuliła się całym ciałkiem w dziewczynę i schowała łepek pod jej pachę.

– Chyba musimy porozmawiać – powiedziała poważnie mama.

– Mamusiu, błagam, tylko nie każcie mi jej wyrzucać! – Gośka wybuchnęła płaczem. – Ja się nią zajmę, całe kieszonkowe przeznaczę na jej jedzenie, będę z nią wychodzić na spacery, będzie mieszkać u mnie w pokoju. Będę po niej sprzątać, tylko proszę, nie wyrzucajcie jej! 

Mama otworzyła szeroko oczy, trochę ją przestraszył wybuch starszej córki. Gosia rzadko płakała, a na pewno jeszcze nigdy w życiu nie wpadła w taką histerię.

– Przestań! – nakazała stanowczo. – Musimy poważnie porozmawiać, ale przecież nie powiedziałam, że wyrzucimy tego psa.

– Osia mój, mój – domagała się młodsza córka, wierzgając energicznie, żeby wyswobodzić się z uścisku mamy.

– Już, już, spokojnie Zosiu, zaraz pogłaszczemy pieska. A ty – zwróciła się do Małgosi – oddychaj głęboko, to zaraz ci przejdzie!

Tylko tata nie brał udziału w całym zamieszaniu, stał spokojnie pośrodku przedpokoju, popatrując na swoje kobietki.

– Toto też baba? – spytał w końcu, a gdy Małgosia skinęła głową, dodał zrezygnowany: – Widać taki mój los. Nawet pies okazuje się suką!

W ciągu kilku chwil Myszka znalazła się w centrum uwagi kilkorga ludzi. Trochę ją to przerażało, więc chowała się albo w objęciach swojej nowej pani, albo, gdy została postawiona na podłodze, wtulała kuperek między jej kapcie. Na szczęście dla suni Zosia naprawdę źle się czuła, więc wkrótce dorośli przekierowali całą atencję na młodszą latorośl. Dziewczynka dostała leki na obniżenie gorączki i szybko zasnęła w swoim łóżeczku. Małgosia wiedziała, co to oznacza.

– Chodźmy wszyscy do kuchni – poprosiła mama i usiadła przy stole. Tata przygotowywał kawę w ekspresie i włączył czajnik na herbatę. Dopóki przed każdym nie stanął kubeczek z napojem, w pomieszczeniu panowała cisza.

– No więc – zaczęła mama – co masz do powiedzenia?

Sunia ułożyła się koło nóg Małgosi, żeby czuć jej bliskość i wkrótce zasnęła. A dziewczyna jąkając się, opowiedziała całą historię znalezienia Myszki.

– No dobrze, a kiedy zamierzałaś nas poinformować? – Pani Maria popijała drobnymi łyczkami gorącą kawę. Starała się ukryć przed córką wyraz twarzy.

– Dopiero po waszym powrocie z Suchowołów – wyznała Gosia. – Chciałam ją wykąpać i wyszczotkować, żeby wyglądała porządnie, bo ona była strasznie brudna i śmierdząca. Zużyłam trochę szamponu Zosi, żeby pozbyć się pcheł i innych takich…

– Pewnie trochę ich wypłukałaś, ale na to potrzebny jest specjalny preparat – wtrącił tata.

– I tabletki na odrobaczenie – dodała mama.

– Ja kupię! – krzyknęła Gośka. – Odkładałam na skórzaną kurtkę. Kupię sama, żeby… 

Dopiero po chwili dotarło do niej, że ani tata, ani mama nic nie mówią o wyrzuceniu psa.

– Czy to znaczy, że mogę ją zatrzymać? – wyszeptała, a łzy znowu zakręciły się jej w oczach.

– Możesz – zgodziła się mama. – Tylko przykro mi bardzo, że nie zechciałaś z nami porozmawiać jak z ludźmi, tylko kłamałaś…

– Mamuś, przepraszam! – Dziewczyna poderwała się z krzesła i rzuciła matce na szyję. – Przepraszam, ale tak się bałam, że nie pozwolisz mi jej zatrzymać… A ja tak bardzo chciałam…

– Wiesz, w Suchowołach nowy lokator, nawet taki mały, mógłby stanowić problem, ale tutaj… – Pani Maria uśmiechnęła się. – Ja też zawsze chciałam mieć psa.

Jeszcze tego samego dnia tata, Gosia i Mysza pojechali do weterynarza. Psinie na szczęście nic specjalnego nie dolegało, była tylko wychudzona. Małgosia wysłuchała, jak należy postępować z takim zwierzakiem, jak karmić, wyprowadzać i tak dalej, kupiła proszki na odrobaczenie, preparat na pchły i witaminy na odbudowę kondycji Myszy i wtedy okazało się, że ze skarbonkowych pieniędzy zostało jej dwanaście złotych. Tata od siebie kupił smyczkę i czerwoną obróżkę ze skórzanym serduszkiem, w które Gosia włożyła karteczkę z numerem swojego telefonu.

Kiedy wieczorem zadzwonił Grzesiek, by zapytać, co z psem, mogła mu z radością opowiedzieć o szczęśliwym zakończeniu psiej historii. Mysza spała obok jej łóżka na starym kocu. Posapywała, a zaokrąglony po kolacji brzuszek świadczył o tym, że pani Maria nie da jej zginąć z głodu.

Motyl-stróż świecił błękitnym światłem, jakby chciał powiedzieć: No, czy ja nie miałem racji?