Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zmieszam z węglem twoją krew nie jest opowieścią o wojnie. Ołeksandr Myched opisuje badania, które prowadził na wschodzie Ukrainy przed rosyjską inwazją. Interesowała go mitologia miast, najważniejsze postacie, stereotypy. Pokazuje, że ten region to znacznie więcej niż Donieckie Zagłębie Węglowe – to dumni mieszkańcy, zróżnicowani pod względem etnicznym i kulturowym, którzy czują się mocno związani z Ukrainą i nie zamykają się na Zachód.
Myched wraca do miast, które poznał podczas projektów animujących lokalną społeczność – Bachmutu, Pokrowska, Konstantynówki, Siewierodoniecka, Dobropola, Lisiczańska – kojarzonych dzisiaj głównie z miejscami bitew. Rozmawia ze zwykłymi mieszkańcami, z górnikami, ale też artystami i intelektualistami, którzy opowiadają o dzieciństwie, dorosłości i społeczeństwie w regionie niezbyt dobrze znanym nawet w samej Ukrainie.
Napisana w 2020 roku książka stanowi imponujący wielogłos o przeszłości i teraźniejszości ukraińskiego wschodu. Dziś czytamy ją jako opowieść o straconej historii, ludziach i miastach, ale także zapis nieskończonej miłości do swojego kraju.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału ukraińskiego «Я ЗМІШАЮ ТВОЮ КРОВ ІЗ ВУГІЛЛЯМ». Зрозуміти український Cхід
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Diego Herrera Carcedo / Anadolu Agency / Getty Images
Fotografie wewnątrz tomu © Dania Shulipa, Anna Rogotska, Anastasia Rozhynska
Fotografia autorstwa Marka Zalizniaka za zgodą rodziny
Copyright © by Oleksandr Mykhed, 2020
By agreement with Laxfield Literary Associates Ltd.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Michał Petryk, 2023
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Ewa Charitonow
Konsultacja ukrainistyczna Michał Potocki
Korekta Anna Bogacz / d2d.pl, Sandra Trela / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Mapy d2d.pl
The translation was kindly supported by the Fund for Central & East European Book Projects, Amsterdam
Konwersja i produkcja e-booka d2d.pl
ISBN 978-83-8191-805-3
W grudniu 1980 roku Ołeksij Nikitin spotkał się w Doniecku z reporterami Kevinem Klose („Washington Post”) i Davidem Satterem („Financial Times”). Opowiedział o bezprawiu w Donbasie i o chaosie we własnym życiu1. Miał o czym mówić.
Rok 1969. Trzydziestodwuletni Nikitin zgromadził stu dwudziestu dziewięciu górników, którzy podpisali się pod listem zbiorowym do Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego o bezprawnych działaniach administracji kopalni Butiwka i systematycznych naruszeniach zasad bezpieczeństwa. Pracował jako inżynier i chciał stworzyć grupę, która broniłaby praw górników. Uprzedzał, że w kopalni może dojść do wybuchu. Rok później został zwolniony, a następnie wyrzucony z partii. Górników zmuszono do wycofania podpisów pod listem.
W Doniecku było niemal pięćdziesiąt kopalni, ale Nikitin trafił na czarną listę i w żadnej nie chciano go zatrudnić.
Przez dwa lata domagał się sprawiedliwości, jeździł do Moskwy. Próbował dostać się do ambasady norweskiej, żeby przekazać dokumenty i świadectwa. Przechwycił go KGB i odstawił do Doniecka.
W grudniu 1971 roku w kopalni Butiwka doszło do wybuchu. Górnicy przypomnieli sobie o Nikitinie i jego przewidywaniach. Rozwścieczony tłum skandujący jego imię zatrzymało kilkuset milicjantów i kagebistów.
Trzy dni później Nikitin został aresztowany i oskarżony o antyradzieckie oszczerstwo. Sposób na walkę z myślącymi inaczej? Na nauczenie miłości Ojczyzny? Oczywiście przymusowe leczenie.
Początkowo nie wiedział, gdzie został wtrącony. Dopiero słowa sanitariusza wyjaśniły wszystko: „Uznali, że jeśli wdałeś się w politykę, jesteś niespełna rozumu. Więc nie martw się swoimi sprawami. Jesteś tu dożywotnio”. W dniepropetrowskim szpitalu psychiatrycznym spędził trzy lata. Mówią, że w pierwszej sali było trzydziestu okaleczonych mężczyzn, ofiar znęcania się i eksperymentów z medykamentami. I że szczególny zapach chemii, który wydzielały ciała pacjentów systemu, wypełniał każdą szparę.
Radziecki porządek potrafił być wprawnym inżynierem ludzkich dusz. Na przykład zmieniał zdrowego pacjenta w warzywo. Albo podnosił temperaturę ciała do czterdziestu stopni, sprawiając, że ból był jak wiertło wgryzające się w ciało.
Byli tam i tacy jak on. Polityczni. Nieposłuszni. Niezłomni. Ci, którzy podawali system w wątpliwość.
Nikitin, złota rączka, zaczepił się w szpitalu. Pracował jako cieśla i murarz, a później także sanitariusz.
W końcu przeniesiono go do donieckiego szpitala psychiatrycznego, z którego został zwolniony dopiero w marcu 1976 roku.
Wiedział, że sprawiedliwości należy szukać gdzie indziej. Że tutaj nie znajdzie się jej na pewno.
Aresztowano go rok później w pobliżu norweskiej ambasady, w której poprosił o azyl polityczny.
Udało mu się uciec ze szpitala w Doniecku. Według niektórych źródeł ukrywał się w lasach przez ponad miesiąc. KGB znów go schwytał i ponownie umieścił w znajomym do bólu specjalnym szpitalu psychiatrycznym w Dniepropetrowsku. Niebawem znów przeniesiono go do Doniecka.
Tak minęły trzy lata.
Dopiero w 1980 roku wypuszczono go na wolność.
Nikitin był niewygodny dla systemu, niepotrzebny miejscowym władcom, o których wyczynach krążyły legendy. Jak ta o pijatyce na weselu syna, na parowcu, który nielegalnie wpłynął na wody terytorialne Turcji.
Rozwścieczony Wołodymyr Dehtiariow, sekretarz komitetu obwodowego partii – ten, dzięki któremu Donieck stał się miastem róż – powiedział Nikitinowi prosto w twarz: „Jeśli będziesz wtykać nos w nasze sprawy, zmieszam z węglem twoją krew, a twoje ciało przemielę na nawóz!”.
W 1980 roku Nikitin zaprosił do Doniecka dwóch zagranicznych dziennikarzy, żeby zobaczyli wszystko na własne oczy i opowiedzieli całemu światu, jak machina represji zarządza ciałami i duszami swoich obywateli.
Dziennikarze spędzili z Nikitinem cztery dni.
Któregoś wieczora wyjrzał przez okno, za którym czatowały samochody z kagebistami. „Myślę, że zatrzymają mnie, jak tylko wyjedziecie” – oświadczył.
I opowiadał dalej.
Po raz pierwszy trafiłem na ukraiński wschód w grudniu 2016 roku.
Był to czas wyjątkowy.
Poszukiwanie i kształtowanie tożsamości, kiedy wianek na głowie i podkoszulka z cytatem z Szewczenki: „Kochajcie się, czarnobrewe, lecz nie z Moskalami”[1] są wyzwaniem, stają się politycznym gestem. Umieranie ideologii, na którą natrafialiśmy w warstwach ściennych malowideł i poszarpanych bilbordów na ruinach fabryk i miejskiej przestrzeni. Debaty wokół dekomunizacji, nowe nazwy miast i tęsknota starszego pokolenia za dawnymi. Zmęczenie młodszego pokolenia starymi mitami i z góry wiadomymi życiowymi tąpnięciami, którymi musisz się kierować. Podejmowane przez przesiedleńców próby adaptowania mniejszych miast, w których się znaleźli, do własnych potrzeb: kultury, oświaty, biznesu.
Miałem szczęście stać się częścią zespołu projektu Metamisto: Schid stworzonego przez organizację społeczną Garage Gang. Przez półtora roku pracowaliśmy w sześciu miastach obwodów donieckiego i ługańskiego: w Konstantynówce, Pokrowsku (dawniej Krasnoarmijśk), Dobropolu, Lisiczańsku, Siewierodoniecku, Bachmucie (dawniej Artiomowsk).
Każdy z nas miał osobne zadanie: badanie urbanizmu, proponowanie rozwiązań architektonicznych, które mogłyby poprawić życie mieszkańców, badania oficjalnej i nieoficjalnej kultury. Rezultatem miała być aktywizacja życia kulturalnego wybranych ośrodków, budowa wolnej przestrzeni publicznej, nawiązanie kontaktów między aktywistami, przeprowadzenie szkoleń i projekty finansowane społecznościowo.
Mój wkład to badanie miejskiego mitologemu miasta. Poszukiwanie najmniejszej składowej mitu, który rozłożono na atomy. Poszukiwanie uniwersaliów. Dokonanie sekcji zwłok czasu, Kronosa, który pożerał swoje dzieci pokolenie za pokoleniem.
Mitologem zależy od powtarzania, odtwarzalności. Można go wydobyć, wyłuskać ze świadomości mieszkańców miast. Tę zaś można narzucić, ukorzenić, wszczepić.
Czasem mitologemy to postaci historyczne, działacze społeczni, których nazwiska noszą nie tylko ulice miasteczek, ale także zaburzenia psychiczne. To historia, całość, obraz, który będzie zrozumiały dla każdego mieszkańca konkretnego miasta, niezależnie od przynależności do konkretnego pokolenia.
Na koniec z tych historii, z tych mitologemów miały powstać prace artystyczne stworzone przez młodych ukraińskich twórców i rozmieszczone w przestrzeni miejskiej.
Struktura tej książki, ogólnie rzecz biorąc, odzwierciedla proces badawczy: pierwszy kontakt, powrót i zanurzenie się w głąb, a w końcu próba opisania tego, co się zdarzyło. Połączenie linii fabuły.
Każde z sześciu miast oglądaliśmy w czterech porach roku. Zmieniały się odczucia, wymienialiśmy lutową depresję na błoto marca i zieleń lipca oraz pożółkłość września, a następnie znów zapadaliśmy w listopadową depresję przysypaną pyłem węglowym.
Dlaczego pojechałem na wschód i zanurzyłem się w tej wędrówce na kilka lat?
Można szczęśliwie spędzić życie w kraju, zrobić karierę, co roku latać na wakacje zimą i latem – ale nigdy nie przewędrować z północy na południe. Albo ze wschodu na zachód. Wszyscy mają osobiste mapy stereotypów i wyobrażeń o własnym kraju. Mówi się – to przecież ludzie z północy, tam są same fabryki, robociarze, kultury za grosz. Albo przeciwnie, łajdacy i pasożyci. Albo kolejny kulturalny Piemont, który jednak traci tożsamość w pogoni za turystycznym pozycjonowaniem.
Ale co myśleć o części twojego kraju, w której zaczyna się wojna? Wojna hybrydowa, kiedy propagowane jest przekonanie, że to nie była imperialna okupacja, ale wola miejscowej ludności. Że to nie była manipulacja buntem mas, ale szczere pragnienie ludu, by powrócić na łono rozwalonej radzieckiej przeszłości.
Ta książka jest próbą wyjaśnienia czytelnikom z mojego pokolenia – pierwszego pokolenia, które nie było głęboko zanurzone w radzieckości – co to był Sojuz. Porozmawiania z czytelnikami, takimi jak ja, którzy nigdy nie byli w częściach kraju – zdawałoby się – całkowicie już wyjaśnionych przez media. Zresztą stereotypów, fejków i mitów jest pod dostatkiem.
Przez historie, rozmowy, grzebanie w archiwach wyjaśnić choć część. Zdobyć wiedzę własnoręcznie, nie dostawać jej gotowej. Badając, poznać i oswoić części ziemi ojczystej, których wcześniej się nie znało.
Przez splot rzeczywistości w tysiącach znaków i ciszy między nimi próbować zrozumieć ukraiński wschód.
I w końcu książka ta jest pragnieniem spotkania ludzi, którzy staną się twarzami twojego wschodu. Właśnie ich historie wyznaczą mentalną mapę.
W tej książce brzmią głosy mieszkańców wschodu. Zawodowi historycy i naukowcy wzywają, by nie przyjmować na wiarę wszystkiego, co mówi przeciętny obywatel. Twierdzą, że to wyłącznie retransmisja narzuconych z zewnątrz myśli i stereotypów, które uwięzły w świadomości. Ale ja potrzebowałem właśnie tego – żywej rozmowy. Żywej historii i uszkodzonych klastrów świadomości.
Znaleźliśmy się w bardzo wygodnym położeniu obcych-badaczy, mogliśmy zbierać okruchy mniej więcej całościowego obrazu: oficjalne wersje władzy, kanoniczne opowieści muzeów, emocjonalność i skupienie miejskich działaczy. Mimo że czasami mieliśmy wrażenie, iż jesteśmy raczej książką skarg i wniosków.
Początkowo głosy tych, których spotykasz, są głównie anonimowe. Ale nawiązanie głębszej znajomości jest tylko kwestią czasu. Kwestią powrotu do tych miast po raz drugi, trzeci.
Z czasem obrośliśmy kontaktami, znajomymi, bliskimi, zakorzeniliśmy się w przestrzeni. Znalazły się ulubione miejsca przekąsek, karty zniżkowe do lokali (pozdrowienia dla dziesięcioprocentowej zniżki w lisiczańskiej Olivia Pizza). Opowieści anonimowych nieznajomych przemieniły się w rozmowy z ludźmi, których już znasz, którym kibicujesz, lajkujesz ich kotki, przekazujesz prezenty i pozdrowienia, wymieniasz esemesy z okazji różnych świąt.
Pojawia się nieuchronne pragnienie, by powrócić i zmiękczyć najbardziej ryzykowne cytaty, które mogą zaszkodzić rozmówcom. Albo naszej nowej przyjaźni.
Dziękuję wszystkim, którzy dzielili się swoimi historiami i spostrzeżeniami. Przepraszam za anonimowość waszych wypowiedzi. Przepraszam za możliwe nieścisłości w zapisie waszych słów. Jedna z kluczowych kwestii podnoszonych w tej książce to zasadnicza niemożliwość istnienia obiektywnej rzeczywistości jako takiej, a zwłaszcza na wschodzie. Dlatego nie wykluczam, że to, co powiedzieliście, nie zawsze będzie zbieżne z tym, co my usłyszeliśmy.
Są w tej książce także inne głosy.
Tych, którzy mówią poprzez archiwa.
Głosy badaczy, którzy już przeszli tę drogę.
I sześć unikatowych rozmów z ludźmi urodzonymi na wschodzie, którzy nasiąkali jego doświadczeniem i bólem, a od początku wojny nieustannie pomagają zrozumieć grozę rzeczywistości: Serhijem Żadanem, Ałewtyną Kachidze, Ihorem Kozłowskim, Romanem Mininem, Wołodymyrem Rafiejenką, Ołeną Stiażkiną.
Bez was ta książka by nie zaistniała.
Z przemówienia noblowskiego Swiatłany Aleksijewicz: „Zawsze bolało mnie, że prawda nie mieści się w jednym sercu, w jednym rozumie. Że jest jakaś rozdrobniona, jest jej wiele, jest różna i rozsypana po świecie. […] Co robię? Zbieram codzienność uczuć, myśli, słów. Zbieram życie mojego czasu. Ciekawi mnie historia duszy. Codzienność duszy. To, co wielka historia zwykle przeocza, czym gardzi”.
Polifonia jej wielotomowego badania radzieckości jest dla mnie jednym z wyznaczników metody, którą chciałbym zastosować.
Za część myśli wyrażonych przez moich anonimowych rozmówców z góry przepraszam i jak nakręcony powtarzam: „Redakcja może nie zgadzać się z poglądami tych, z którymi miała do czynienia, i nie zgadzać się ze strumieniami świadomości, z którymi pragnęła sobie poradzić”.
Nigdzie przed wschodem i nigdzie po wschodzie nie spotkałem się z tak radykalnie różnymi wspomnieniami o tym samym wydarzeniu. Zależnymi od radykalnie różnych upodobań politycznych i zanurzenia się w konkretnej światopoglądowej mitologii.
W tej książce jest niewiele wojny. Ale są jej echa i narzekanie ludzi na złe drogi. I na zniszczone życie.
Jest w niej przemoc i szaleństwo codzienności. Przemoc, która wypełnia świat. Rzeczy, które robią ludziom wcale nieabstrakcyjni, nietutejsi okupanci i cudzoziemskie legiony śmierci.
Państwo obywatelom.
Ukraińcy Ukraińcom.
Ludzie ludziom.
Ta historia zaczyna się tak…
Wszystko zaczyna się od taksówkarzy, tłumku głodnych drapieżnych ptaków gotowych rozszarpywać ciała. I donieść je w dowolne miejsce. Okrzyki: „Donieck! Torez!” i inne nazwy, znane z wiadomości. W którejś chwili czekasz, by ktoś krzyknął „Casablanca!” – klasyczny punkt tranzytowy, miejsce ratunku podczas II wojny światowej.
– Co to za budynek? – Przednia szyba taksówki obwieszona jest ikonami. Cały ikonostas.
– Przedszkole.
– Już po wojnie tak je rozwalili?
– Nie, to już dawno. Mamy takich włodarzy, że ch…
Zrujnowany przystanek autobusowy. Na nim napis po rosyjsku: „Juszczenko, walnij głową w ścianę”.
Sklep oświetleniowy. „Wszystko do żarówki”.
Dziwaczny budynek z malutką basztą. Na jednych drzwiach (otwartych): „Usługi pogrzebowe »Rekwiem«. Ekskluzywna sala”. Na drugich (jak zawsze zamkniętych i nie można się do nich dobić): „Paradis”.
Obdrapane ściany, powybijane okna. Wszędzie nowe plakaty z wizerunkiem kandydata do parlamentu.
„Jeśli mowa o naszym mieście… Przypomina mi jądro uranu. Wiele wszystkiego w centrum: sklepy, kafejki, parki – i kompletna pustka na przedmieściach. Po prostu nic”.
„U nas młodzież ma szczególną rozrywkę – włóczenie się po zabroszkach, porzuconych fabrykach i rozwalonych budynkach”.
„Nasza młodzież w średnim wieku chce, żeby za nią wszystko zrobiono. Jeśli wszystko zostanie rozwiązane, ona chętnie przyjdzie i z tego skorzysta”.
„W czasach radzieckich mieliśmy prawie dwadzieścia fabryk. Tu w ogóle nie było ptaków. Nie przeżywały. Kobiety nie nosiły nylonowych rajstop. Teraz zostały dwie fabryki. I kiedy ktoś mi dziś narzeka na miejscową ekologię, mówię mu, żeby posłuchał śpiewu ptaków”.
„Lubię eklektyzm naszego miasta. Te resztki przemysłowego krajobrazu. Styk epok. Czas przełomu”.
„Tutaj naprawdę są niesamowite możliwości. Cokolwiek zrobisz, będziesz pierwszy”.
„Życie mija niepostrzeżenie, z dnia na dzień. Cicho, spokojnie. Nie zdążysz mrugnąć, a tu mija dziesięć lat. Tak. I zapamiętajcie – dziesięć lat tutaj równych jest jednemu dniowi. A do Kijowa pojedziesz – każdy dzień się ciągnie. Tam jeden dzień równa się dziesięciu latom”.
„Łatwo pokochać San Francisco, ale spróbuj pokochać Konstantynówkę. Ja kocham to miasto dlatego, że trudno je kochać. Codziennie szukam czegoś, za co można je pokochać”.
„To miasto należy kochać za ludzi. To kuźnia kadr”.
„Kiedyś nazywali nas Stekłohrad (Szkłogród). Byliśmy stolicą produkcji szkła w Sojuzie. W naszej hucie Awtoskło odlewano rubinowe szkło do kremlowskich gwiazd. Szkło do okrętów podwodnych, iluminatory do statków kosmicznych. Sarkofag dla Lenina też nasi robili. Robili też czubki rakiet, którymi teraz do nas strzelają. Wychodzi na to, że robili narzędzia do zabijania samych siebie”.
„Robili też ozdoby choinkowe. W wielu domach są takie same. Jednakowe kształty”.
„Zrobili szklaną fontannę. Może pan widział na naszym herbie. Szklana fontanna, która była na wystawie światowej w Nowym Jorku w 1939 roku” (wysokość 4,2 m, średnica czaszy 2,25 m).
„Na prospekcie Gagarina mamy kilka mozaik. Przyjeżdżali najlepsi pisarze ikon z Charkowa, pokazywaliśmy im nasze mozaiki o kosmosie. Wszystko nam wyjaśnili. Mówią, że tam przedstawiony jest kozak i z jego głowy wychodzi osełedec, który spowija cały wszechświat”.
„Aktywiści namalowali herb. Wieczorem oblewano go farbą, a aktywiści odnawiali. Teraz herb jest polany farbą. Aktywiści czekają”.
„Tam gdzie jest pomnik Lenina i kino jego imienia, wszystko było w członki wymalowane, wtedy dali dzieciom farbę i one tak wesoło to wszystko odmalowały”.
„U nas trwają nieustanne walki między grafficiarzami proukraińskimi i prorosyjskimi. Ostatnie, co widziałem, to napis: »Chwała DNR«. Potem D skreślono, dopisano U: »Chwała UNR«”[2].
„Żal mi młodych, którzy pobierają się w tym mieście. Podpisują się w paskudnym urzędzie stanu cywilnego i wychodzą wprost w ten potworny krajobraz. Przy czym się tu sfotografować? Przy zrujnowanej fabryce? Muszą jeździć do Drużkiwki, żeby jakieś w miarę zdjęcie zrobić”.
„Ludzie tutaj nie czują, że ta ziemia jest ich. Mieli poczucie, że do nich należała fabryka. Szkoła przy fabryce, sklep przy fabryce. Nawet cmentarz przy fabryce. Pełen cykl życiowy”.
„Brniemy przez błoto. Dróg nie ma. W ogóle. I już nie wiesz, kto winien – czy transportery opancerzone, czy władza? Czy po prostu czas?”.
W Konstantynówce stoi pomnik czołgu IS-3, który wprowadzono na uzbrojenie w maju 1945 roku. Symulakrum, które pretenduje do zachowania pamięci o micie.
Á propos. W 2014 roku separatystom udało się uruchomić silnik podobnego modelu czołgu i zjechać z postumentu we wsi Ołeksandro-Kałynowe w rejonie konstantynowskim2. Przez pewien krótki czas nawet nim powojowali.
Trudno wyobrazić sobie mocniejszy obraz wyjaśniający to, co się wtedy działo.
„Nasze miasto zbudowane jest w stylu destruktywnego konstruktywizmu”.
„Tu jest pomnik trzynastu rozstrzelanych. Kiedy denikinowcy przyszli w swoich wstążkach świętego Jerzego, to rozstrzelali co dziesiątego mieszkańca. Mamy swoje własne rachunki z tymi wstążkami, jeszcze z tamtych czasów”.
„Nazywano nas dziesiątą prowincją Belgii. Belgowie zorganizowali tu produkcję i fabryki. Stworzyli całą infrastrukturę; w latach 1895–1899 założyli zakłady butelek, luster i hutę szkła”.
Tutejszy aktywista i dziennikarz Wołodymyr Berezin, którego głos wybrzmiał chwilę wcześniej wśród przytoczonych wypowiedzi: „Chodźmy, pokażę miejsce, gdzie zwykle kończę wycieczki. Mieszkam tu niedaleko. To przejście, do którego ściekają mieszkańcy całego osiedla. Przez tę bramę wychodzą codziennie do świata zewnętrznego. Powinien tu być napis: »Jesteś wspaniały« albo: »Dzisiaj podbijesz świat«. Tymczasem proszę spojrzeć, co tam jest napisane. Najpierw chciałem to zmyć. Ale potem pomyślałem: nie – i tak będzie. Niech im przypomina. Każdego ranka”.
Wpatruję się w ciemność. Na ścianie wymalowane żółtą farbą przesłanie dla potomnych i odwieczny komunikat państwa do obywateli: „Ty chuju”.
Kiedy społeczność zostaje sama i – zdaje się – turystów już nie ma, zaczyna się dyskusja o psach. O stadach głodnych zwierząt, które napadają na dzieciaki i przegryzają łydki dorosłym.
Konstantynówka oszczędza. Zwłaszcza wodę. Bibliotekarka, którą zapytałem o łazienkę, zaprowadziła mnie do dziwacznego tajemnego zakątka ze słowami: „Tylko malutko. Z wodą proszę oszczędnie”.
Miejscowi opracowali szczególną technikę przechodzenia pod budynkami, których fasady nieustannie się sypią. Niebezpieczna codzienność, agresja spowszednienia, groźne otoczenie. Budynki otoczone są potłuczonymi kaflami jak wiórkami kokosowymi. Miejscowi uczą, jak przemykać pod rurami, zawsze z jakąś osłoną nad głową. Najważniejsze jest bezpieczeństwo. Spokój – później.
Autor historycznej powieści przygodowej o oswojeniu Donbasu przez Belgów i innych przybyszów naprawdę ma szansę zbić kokosy. I pokazać spotkanie z pustką. Czarna gorączka, odważni ludzie, blask złotych monet i dobre duchy kopalń.
Patrzę na Szkłogród, kruchy jak pokój. Wydelikacony jak utopijne marzenie o szklanym mieście. O przejrzystości i otwartości. Piękny krajobraz. Niebiański gród zbudowany w komunistycznym kraju. Tam zapala się gwiazdy, które mają świecić tysiące lat. Gwiazdy-serca, gwiazdy-oczy imperium.
A potem przez kopuły Szkłogrodu przebiega pęknięcie. I ostre okruchy imperium grzebią miasta, rozcinając je na kawałki.
O marszrutkach na wschodzie opowiadał kiedyś Ołeksandr Ratij, reżyser Powrotów, jednego z najbardziej przejmujących filmów dokumentalnych o przedwojennych ukraińskich terenach na wschodzie. Kto by pomyślał, że pierwszy przejazd z miasta do miasta pozwoli zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Jakiekolwiek społeczne współdziałanie – w rodzaju przejazdu marszrutką – przetwarza się w akt potwierdzenia. Rozmowa między kierowcą i pasażerem to nie komunikacja przewoźnika i śmiertelnego ciała, które trzeba przetransportować. To raczej bitwa dwóch samców, w której mocno zaakcentowane rosyjskie słowo „uważajemyj”, szanowny, to najczęściej używana broń. Gwałtowna i krótka werbalna nawalanka kończy się kompromisem: kierowca z kontrolerem zmuszają pasażera, by ten dopłacił do przewozu torby, z kolei pasażer odmawia wstawienia jej do luku bagażowego. Każdy zostaje z kawałkiem cudzego ciała w zębach. Wszyscy są na swoich miejscach. Wszystko jest na swoim miejscu.
Za plecami kierowcy widać postrzępioną i wyblakłą belgijską flagę. Bruksela jest za nami. Za nami jest Europa. Wciąż jeszcze jesteśmy kolonią. Czy raczej prowincją?
Przy wjeździe do Pokrowska stoi wielki czarny krzyż. „Spasi i sochrani”, ratuj i chroń. Już niebawem miejscowi opowiedzą mi, że doszło tu do wypadku, w którym zginął bogacz.
Mówią, że przez dłuższy czas przy innym wjeździe do miasta widniał wymalowany napis: „Serdecznie zapraszamy do piekła”.
Mijamy ulice: Zaciszną, Pokojową i Malewicza. Wieczorem nie odważamy się wyjść na Odrodzenia, która rozpływa się w nieprzejrzanym mroku.
Taksówkarz oddycha z ulgą.
– Te dwa skrzyżowania są naprawdę niebezpieczne. Nikt nie ustępuje pierwszeństwa. Jakby obie drogi były główne. Niedawno skrzyżowanie Puszkina i Czterdziestolecia Października zaliczyło w jeden dzień trzy wypadki.
Znów myślę o uważajemych i wzajemnym społecznym samopotwierdzaniu. Można stukać się samochodami, jak stuka się jajkami na Wielkanoc.
Szyldy sklepów: Benelux, Wersal i Ulewa.
„Siedem lat mieszkałam w Doniecku. Teraz dwa lata tutaj. Nie mówimy o sobie przesiedleńcy. Powróciliśmy”.
„Kiedyś miasto nazywało się Krasnoarmijśk. Teraz Pokrowsk. Nie warto ich porównywać. Pokrowsk to nowe miasto, nowa społeczność z nową mentalnością, z nową władzą. Na razie trwa tu chaos, co powstanie, nie wiadomo. Mentalnością przypominamy Kramatorsk; jest podobny nacisk obywateli na władzę. Jeśli chodzi o kulturę i projekty społeczne, bliżej nam do Słowiańska”.
„Nawet sobie tak żartujemy: niektórzy zostali w Krasnoarmijśku, a inni przeprowadzili się do Pokrowska”.
„Przedmieścia Pokrowska to radziecki Krasnoarmijśk”.
„Dekomunizacja oburzyła miasto. Wieś, która stała się miastem. Nasi ludzie niepewnie patrzą w przyszłość. Nie widzą sensu w zmianie nazw. Życie się od tego nie poprawi”.
Zastaliśmy miasto akurat na etapie przejściowym. Części szyldów oficjalnych instytucji wciąż jeszcze nie zdążono zmienić. Albo nie zrobiono tego świadomie. Mieliśmy wrażenie, że przebywamy w dwóch miejscach jednocześnie.
„Słoboda Hryszyno, Postyszewo, Krasnoarmijśk, Krasik, Pokrowsk. To wszystko jedno i to samo. Dla patriotycznie nastawionej części ludności bez wątpienia Pokrowsk. My możemy literę P (П) o tak na fotkach pokazywać [połączone kciuki obu dłoni i skierowane w dół palce wskazujące]”.
„Postyszewem miasto nazywano niedługo. Wszystkiego kilka lat. Dopóki Postyszewa nie dotknęły represje”.
Później w muzeum krajoznawczym zobaczymy mapę z 1935 roku. A na niej przekreślone Postyszewo. Przekreślony obwód doniecki. Ręcznie nabazgrano: „Obwód staliński”.
„Aktywna część przesiedleńców i mieszkających w Doniecku wolontariuszy chce do peryferyjnego miasteczka przenieść blichtr wielkiego miasta. Za czasów radzieckich tak wyszło, że Donieck to kultura. A wszystko wokół przemysł. I teraz brakuje im tutaj kultury”.
„Jesteśmy miastem górniczym. Górniczy duch to duch męski, nawet u kobiet. Górnikom nie wystarcza czasu na życie rodzinne. Ojcowie są przykładem dla dzieci, także odwagi. Przy ludziach górnik nigdy nie okazuje uczuć, choć może się rozpłakać, kiedy obejmuje swoje dzieci po powrocie z szychty. Najważniejsze dla górnika to chronić swoją rodzinę”.
„Są górnicy. I są górniczusie”.
„Są całe dynastie górników. Ale żaden z nich nie chce, żeby jego dzieci zostały górnikami”.
„Do kopalni idą ci, którzy nie chcą się rozwijać. Moi przyjaciele próbowali, ale zwolnili się po pół roku. Bo szanują siebie. Górnicy to nygusy. To nie w porządku nygusować. I tak już cały kraj się donygusował”.
„Idą tam z beznadziei. Bo nie mogą się realizować”.
„W mieście zawsze wiadomo, kiedy kopalnia dostaje wypłatę. Kolejki przy bankomatach. Kolejki w sklepach. Górnicy kupują nowe rzeczy żonom i dzieciom”.
„Niektórzy górnicy zarabiają zwykle jakieś siedem–dziesięć tysięcy hrywien, choć bywa, że nawet trzydzieści. Ci ludzie nie przywykli, by czegokolwiek sobie odmawiać”.
„Górnicy pracują w pięcio- lub sześcioosobowych zespołach. Wszystko opiera się na zaufaniu. Stoją za sobą murem. Ale zdarza się, że jedna brygada zmawia się przeciw drugiej. Kradną sobie wzajemnie wodę czy narzędzia”.
Przez kilka lat w Pokrowsku mieszkał kompozytor Łeontowycz. Miejscowi budują legendę o tym, że nad Szczedrykiem pracował właśnie tutaj.
Tabliczka pamiątkowa na dworcu kolejowym podpowiada, że kompozytor mieszkał w Hryszynem przez cztery lata, pracował jako nauczyciel śpiewu. W sierpniu 2017 roku jaskółkę ze Szczedryka rada miejska Pokrowska zatwierdziła jako jeden z elementów nowego herbu. Herb zatwierdzano na kilku posiedzeniach. Lokalna stacja telewizyjna przeprowadziła sondaż online, rozpaliły się dyskusje i debaty.
Przyjrzymy się tej historii dokładniej.
Do przegłosowania były trzy warianty herbu. Jeden z jaskółką – przedstawił go zastępca mera Pokrowska, przewodniczący komisji do spraw symboliki miejskiej Jurij Tretiak3. Poinformował dziennikarzy: „Konkretnego autora pierwszego wariantu [z jaskółką] nie możemy wymienić, bo to praca zbiorowa. Z ponad trzydziestu wersji wybraliśmy niektóre elementy i połączyliśmy w jeden. Technicznie nasze pomysły wcielała w życie dizajnerka agencji reklamowej Art Butterfly”. Członkowie komisji wciąż mieli wątpliwości i zaproponowali zmianę pewnych szczegółów – „lot jaskółki, nachylenie dachów dworca, rozmiar szabel itd.”. Na spotkaniu z dziennikarzami dokładnie opisano symbolikę projektu: wspomniana w Szczedryku jaskółka symbolizuje dobre wieści, szczęście, nadzieję na odrodzenie, dworzec kolejowy – założenie miasta. Szable kozackie to dziedzictwo i „gotowość do obrony, ale nie do napadania”.
Alternatywny wariant herbu przedstawił deputowany do rady miejskiej Wołodymyr Marin. Pomysł wyniknął po dyskusji co do trafności obrazu jaskółki. Jak mówi Wołodymyr Mychajłowycz, jego i innych deputowanych „zainteresowało, jaki związek ma jaskółka z naszym miastem i jego nazwą. Po pierwsze, to przelotny ptak, mieszka wyłącznie na wsi”. Deputowany podkreślił, że wersji z jaskółką „nieobecna jest filozoficzna zasada życia: jedność formy i treści. Mój wariant zawiera Bogurodzicę, która otacza miasto swoją opieką, chroni je przed niedolami i wojnami. To także obraz kobiety, która daje życie i jest strażniczką ogniska domowego”. „Mieszkamy w Ukrainie, gdzie dominuje wiara chrześcijańska – dodał. – Przedstawiciele innych wyznań i narodowości, przeprowadziwszy się do nas, zademonstrowali gotowość życia wśród chrześcijan. Tym bardziej chodzi o kobietę, która chroni wszystkich”.
Okazało się, że najtrudniej znaleźć dizajnera, który zdołałby urzeczywistnić zamysł. Zabrało to wiele czasu i herb musiał powstawać w „krótkim czasie”. „Nazwiska na razie nie mogę ujawnić. Powiem tylko, że to uczennica dziesiątej klasy, razem z którą tworzyliśmy nowy wariant symboliki. Jednak niedostateczne umiejętności posługiwania się grafiką komputerową i pewną wiedzą, a także brak czasu nie pozwoliły w pełni wyrazić tego wszystkiego, co by się chciało” – zauważał Wołodymyr Mychajłowycz.
Liczne oburzone anonimowe komentarze w sieci zawierały pretensje, z których kilka powtarzało się najczęściej. Że jaskółka jest jakby ukrzyżowana czy rozcięta. A gdzie górnicza chwała? Że wasza jaskółka to przykrywka dla złoczynnego rozkradania kopalń i próba zapomnienia o chwalebnej przeszłości. Że w ogóle Pokrowsk to nie miasto, któremu powinno się szykować nowy herb. Najpierw przywróćcie Krasnoarmijśk, później pomyślcie o herbie. Bo i Pokrowsk to nie nasze miasto, i herb jest nie stąd, a jaskółki to tylko na wsi mieszkają.
Poprzedni herb – Krasnoarmijśka, nie Pokrowska – miał naprawdę krótki żywot. Postanowieniem sesji rady miejskiej został zatwierdzony 29 września 1993 roku. Stylowy, który dzisiaj wygląda na próbę zakonserwowania epoki i zastygnięcia w bursztynie czasu: „Na czerwonej tarczy złoty stylizowany kontur budynku z trzema wieżami i czarnymi oknami, wpisany w złote koło. Na środkowej wieży czerwona gwiazda ze złotym konturem, na frontonie skrzyżowane klucz nastawny i górniczy młot, którym towarzyszą na dole złote tryby i kłos”. I najważniejsze, rok założenia miasta (1875), czego bardzo brakowało mieszkańcom w nowym herbie.
Tak właśnie żyjesz w Ukrainie. Wariantów do wyboru tak naprawdę nie masz. Musisz wybierać pomiędzy kolektywną twórczością heraldyków, którą zbiera do kupy agencja reklamowa Art Butterfly, a alternatywną wersją deputowanego, którego pomysły wciela w życie anonimowa uczennica.
I tak oto rozciąga się ochrona Opiekunki nad miastami.
Tak się gnieździ jaskółka Łeontowycza po wsiach.
„Teraz znikają już ludzie z górniczymi zasadami. Młodzi chcą tylko wyrwać dla siebie stabilny kawałek. Nic więcej ich nie interesuje”.
„Tu zawsze było współzawodnictwo między kopalnią a lokalną władzą. Dwie choinki, dwa koncerty na Dzień Górnika”.
„Jeśli innowacyjny projekt nie zdobył poparcia, znaczy, jeszcze nie wymyślili sposobu, jak przy okazji coś podprowadzić”.
„Tutaj łatwiej jest kupić broń niż Konstytucję Ukrainy. Tak, zrobiliśmy specjalne badania”.
„Są trzy rodzaje przesiedleńców. Ci, którzy żyją z zasiłków. Ci, którzy zajmują się kryminałem. I część aktywnych. Tych jest jakieś pięć procent”.
„U nas kwitnie tylko jeden typ turystyki – emerytalna. Tutaj zarejestrowanych jest niemal pięćdziesiąt tysięcy przesiedleńców, choć faktycznie mieszka piętnaście. Ale w dzień wypłaty wszyscy zjeżdżają do miasta. I są kolejki do bankomatów i w sklepach. Są i tacy, którzy dostają emeryturę po obu stronach granicy”.
„Tu u nas to są nie górnicze dynastie, to raczej kasty. Ojciec przekazuje dzieciom swoje miejsce – żywiciela. Jeszcze o łapówkę się upomną za miejsce w kopalni. Nawet jeśli pół roku spóźniają się z wypłatą”.
W połowie lat dwudziestych XX wieku do Pokrowska zaproszono Niemców, których niebawem „z powodzeniem represjonowano”, jak mówi nam przewodnik w muzeum.
Po rzezi w 1943 roku Pokrowsk nazywano „miastem rozstrzelanych ulic”.
„W XXI wieku przeprowadzono ekshumację szczątków żołnierzy niemieckich i włoskich. Teraz w tym miejscu jest park”.
Krasnoarmijśk mógł nazywać się: Łeontowycz, Słobożanśk, Prokofjewśke, Myrne, Wilne. Ale w końcu stał się Pokrowskiem. Ta nazwa to próba odnalezienia kozackich korzeni i oddanie się pod ochronę Bogurodzicy.
Marko Mykytowycz Zalizniak (1893–1982) mieszkał w Pokrowsku, w chutorze Romaniwka, i dokumentował go na amatorskich fotografiach. W muzeum krajoznawczym ekspozycja zbudowana jest głównie z jego zdjęć. I wojna światowa, Hołodomor, II wojna światowa, odbudowa państwa radzieckiego. Po Zalizniaku zostało także kilka sumiennie zapisanych dzienników. Wspaniałe źródło, do którego koniecznie trzeba powrócić.
„Duch górniczy – to wspólnota. Duch zahartowany ciężką pracą. To jedność Donbasu. Jeśli jest kozacki, to musi być i górniczy duch”.
„W kopalni zachodzi dobór naturalny. Zawód górnika jest ceniony tutaj, ale kompletnie niedoceniany ani przez władzę, ani gdzie indziej”.
Napis na plakacie przy wejściu do muzeum kopalni: „Sław się górnicze plemię / sław się górniczy trud”.
Kopalnia strzeże swoich sekretów. Do muzeum nie zostajemy wpuszczeni.
Napis na półce w przymuzealnej bibliotece: „Literatura zagraniczna”.
„Tak to już jest u nas w mieście, że wszystko opala się węglem. Kiedy spadnie śnieg, od razu robi się czarny. Dobrze, jeśli wieje wschodni wiatr, bo niesie popiół za granice miasta. Jeśli zerwie się wiatr zachodni, wszystko wraca do miasta. Zawsze są problemy z tym zachodem”.
Główna ulica miasta nazywa się Teatralna. Od niej odchodzi Festiwalowa. Chociaż miejscowi mówią, że ani teatru, ani festiwali nigdy tu nie było.
W centrum jest park z trzydziestoma bajkowymi rzeźbami. Stworzyli je studenci praktykanci jakieś trzydzieści lat temu. Lwy, smoki, herosi, niedźwiedzie – niezdarnie wyklepane i ustawione bez pomysłu To, co było praktyką i nauką dla jednych, w końcu stało się przestrzenią formującą innych.
Obecnie fantastyczne zwierzęta malowane są rękami przesiedleńców w ramach prac społecznych.
„Teraz praca górnicza jest jak niewolnicza. Warunki są surowsze. I praktycznie żaden górnik nie może pójść pracować gdzie indziej. O ile zamkną się kopalnie”.
„Dzień Górnika to dla nas najważniejsze święto”.
Liczba śmierci przekracza objętość oficjalnej pamięci i możliwości zapamiętywania.
„Bardzo wielu ludzi umarło. W kaplicy nie ma już miejsca na płytach”.
„Starzy ludzie często wspominali przedrewolucyjne nazwy ulic. A my teraz wspominamy nazwy ulic sprzed dekomunizacji i sprzed wojny”
„W Dobropolu nie ma nic. Najciekawsze ukryte jest za miastem”.
„W parku są wyrzeźbione dwa niedźwiedzie. Ktoś pomalował je w plamy, jak krowy. I teraz dalej są tak malowane”.
Wszyscy moi rozmówcy wspominają piękny park z atrakcjami, z rozwiniętą infrastrukturą. W którymś momencie pojawia się we mnie refleksja, że oni dzielą się nie ciepłymi wspomnieniami z parku swojego dzieciństwa, ale opowiadają o wygnaniu z raju, z zaczarowanego ogrodu Matki Ziemi, która nagle odwróciła się od swoich nieszczęsnych dzieci.
Ta sama historia o mitologicznym złotym wieku, który przeminął, towarzyszy niemal każdej rozmowie o jakimkolwiek innym mieście w Donbasie.
„Kiedyś było tu wszystko. Chciałoby się, żeby to powróciło. To miasto możliwości, bo nie ma tu niczego”.
„Historie o górnikach i górniczym duchu zmęczyły wszystkich, którzy nie pracowali w kopalni”.
„Ci, którzy idą do kopalni, muszą zaakceptować tę szczególną górniczą kulturę”.
„Nie darmo węgiel nazywany jest czarnym złotem. Wymaga wkładu mnóstwa pracy, obmyty jest krwią górników”.
„Czy górnicy wierzą w coś szczególnego? No, co najwyżej w Szubina”.
(Jeszcze jedna ścieżka, którą trzeba sprawdzić).
„Tuta, tama, zdiesia” [tutaj, tam, tu] to zestaw słów, których jeszcze przez dłuższy czas trudno będzie mi się pozbyć po godzinnej przejażdżce z miejscowym taksówkarzem-górnikiem.
„Nie szukajcie w Dobropolu czegoś wyjątkowego. Jesteśmy przecież tacy sami jak wszystkie górnicze miasteczka”.
„Górnik wyrabia w sobie wyostrzony instynkt samozachowawczy. Czujesz zagrożenie w środku. Owszem, często nie trzymamy się zasad. Opuszczamy czujniki na ziemię, żeby nie pękały, informując o zagrożeniu. Zagrożenie zagrożeniem, ale normy nikt nie odwoływał”.
„Dobra rada: nie zaczynaj nowej większej sprawy przed końcem zmiany. Dwadzieścia minut przed końcem zaczynasz się śpieszyć, myśleć, jak zdążyć na autobus. Lepiej nie zaczynać, bo na pewno coś się stanie”.
Peremiot to zawierucha, która nawiewa zaspy na drogi, ze śniegu leżącego na polach. W ubiegłym tygodniu w peremiotach pomiędzy Dobropolem i Kramatorskiem utknęły niemal na dobę setki samochodów.
„Ta wojna jest korzystna dla wszystkich. Kiedyś do Doniecka jeździliśmy za trzydzieści pięć hrywien, teraz za czterysta czterdzieści”.
„W Donbasie mieszkają najlepsi ludzie. U nas nigdy nie było konfliktów etnicznych. W kopalni od razu wiadomo, jaki z kogo człowiek”.
„W latach dziewięćdziesiątych stworzyli tu nowego Stachanowa. Wtedy duch radziecki jeszcze nie wywietrzał. Ogłoszono, że przez tydzień brygada nowego przeszła osiemset metrów. To niezwykle dużo. Cała kopalnia na nich wtedy pracowała. Przeszli trochę ponad siedemset, ale zapisano osiemset. W gazecie opisali, jemu dali medal. Potem zrobili z niego deputowanego; oczywiście nie poradził sobie. A później przyjechali Niemcy, żeby wymienić się doświadczeniami. Nasze kierownictwo opowiada im o rekordach i przejściu tych ośmiuset metrów, a oni po prostu pytają: »Po co?«. Sami nie wiemy, po co to zrobiono. Niedługo wszystko się zawaliło i trzeba było znów przez to wszystko przechodzić. Ale tym razem było już znacznie trudniej”.
„Kolega jest teraz na froncie. Rozmawiamy. Piję wódkę, mówi, wspomina zabitych. Snajper trafił kolegę w szyję. Nie pił, nie palił, uprawiał sport. Próbowano jakoś zamknąć ranę. Nie udało się. Nie uratowali”.
„Woda, wśród której pracujemy, bywa tak agresywna, że jeśli podstawić łopatę i pozwolić, by spadała na nią kropla po kropli przez całą zmianę, woda po prostu wgryzie się w metal. Wypali dziurę”.
„Następnym razem wpadajcie do nas na flaszkę”.
„Jeśli zamkną kopalnie, wszystko tu umrze”.
„Tak, mamy choroby zawodowe. Zapylenie, korzonki, głuchotę i ślepotę”.
Płuca górników zamieniają się w skamieliny, które nie przypominają organów wewnętrznych, ale surowce kopalne. Kto przyjdzie po węgiel, ten od węgla polegnie. Codziennie, po trochu, gdzieniegdzie. Kopalniany pył, na który uczą się nie zwracać uwagi – bo przecież masek brakuje i nie dogadasz się w nich z nikim normalnie – robi swoje. Nietymczasowo okupuje terytoria płuc. Nazywa się pylica. Wyszukajcie sobie w internecie frazę „płuca górnika”. Kamienne pozostałości epoki życia małego człowieka.
W Europie największa katastrofa w całej historii wydobycia węgla dotknęła Courrières na północy Francji w marcu 1906 roku4.
Pożar zaczął się kilka dni wcześniej. Ale inżynierowie, jak zawsze, nie wstrzymali wydobycia – oczywista strata dochodu i problemy z kierownictwem.
Dziesiątego marca 1664 górników zjechało na rzeź.
Do wybuchu doszło wczesnym rankiem. Miał taką siłę, że w stu dziesięciu kilometrach bieżących górniczego wyrobiska zniszczone zostało wszystko, co żyło.
W jednej z kopalń konie i śmieci wyleciały dziesięć metrów ponad szyb.
Zginęło 1099 górników.
Niemal setki nie odnaleziono pod zawałami. Wśród zabitych było wiele dzieci.
Dwunastego marca przyjechali ratownicy z Niemiec (braterstwo górników i artystyczne przedstawienie wydarzeń można zobaczyć w filmie z 1931 roku Kameradschaf [Koleżeństwo] Georga Wilhelma Pabsta; przy okazji jego następny film to Opera za trzy grosze).
Zachowały się opisy okropności akcji ratunkowej. Ci, których udało się uratować, byli poparzeni i zatruci gazem.
Trzynastego marca firma Courrières, do której należały kopalnie, ogłosiła, że wszyscy pozostający pod ziemią górnicy są martwi. Chciała zakończyć poszukiwania i zamknąć kopalnie, żeby ochronić przed pożarem resztę pokładów węgla. Klasyczny konflikt w górniczych historiach: dochód czy ludzkie życie.
Trzydziestego marca, niemal trzy tygodnie po wybuchu, wydostano spod zawałów trzynastu górników. Żeby przeżyć, kilofami zabili w wyrobisku konia.
Cztery dni później ratownicy odnaleźli czternastego górnika. Spędził pod ziemią dwadzieścia cztery dni.
Jeden z uratowanych dożył dziewięćdziesięciu jeden lat i zmarł w 1977 roku. Dwóch dalej pracowało w kopalni.
Jeśli znajdziecie fotografię przedstawiającą trzynastu uratowanych, zwróćcie uwagę: tylko dwóch ma powyżej czterdziestki, większość około osiemnastu lat.
A później był strajk. Przyjechał premier Georges „Tygrys” Clemenceau, ale mówi się, że żadnej obietnicy nie spełniono.
I życie popłynęło nowym korytem. W nową rzeź.
Posterunek drogowy. Kontrola dokumentów. Kilka minut oczekiwania. Kierowca odpala silnik autobusu. Włącza się Russkoje Radio Ukraina. Nad kierowcą dwie naklejki, dwie siły, które chronią nas w wędrówce: logotyp Euro 2012 i godło Związku Radzieckiego.
Przy wjeździe do miasta znak z napisem „Lisiczańsk”, tak zakurzony i okopcony, że aż ciemnoszary.
W budynku na Lenina 177 ogromna dziura. Jakby ktoś odgryzł wielki kawał ciasta. Szramy przypominają o lipcu 2014 roku i uwolnieniu miasta.
W 1753 roku caryca Elżbieta Piotrowna wydała ukaz o przesiedleniu nad rzekę Doniec emigrantów z krajów bałkańskich. We wsi Werchnie zatrzymała się trzecia rota. Tak, właśnie tytułowa sosiurowska. (Sosiura nie urodził się w Lisiczańsku, ale napisał setki stron o tych okolicach. Jeszcze jedno koło historii).
– Skąd wziął się 1710 rok jako data założenia Lisiczańska?
– Znikąd.
– To znaczy?
– No, w 2010 roku władza chciała świętować trzechsetlecie miasta. To wzięli tę datę. Tu były kozackie zimowiska. Ale węgiel znaleziono w Donbasie dopiero w 1721 roku. W 1763 zbudowano drewnianą cerkiew; teraz na tym fundamencie stoi dom kultury. W 1792 roku znaleziono w Lisiczańsku węgiel i kilka lat później założono pierwszą kopalnię.
– A co się wydarzyło w 1710 roku?
Wszystko wydarzyło się nie w 1710, ale w 2010 roku.
„Warunki pracy pierwszych górników były bardzo trudne. Ludzie musieli pić wody kopalniane. Pierwsze lampki, jakich używali, nazywały się bogpomoszcz. Zresztą z otwartym ogniem. Czy to w dłoniach, czy w specjalnej konstrukcji na czole człowiek praktycznie niósł zapalnik, który mógł zdetonować pokłady gazu przedostającego się do przodka”.
„Symbolem miasta jest lis stojący na bryle węgla”.
„W lipcu 2014 roku przez dwa dni nas bombardowali. Skąd przylatywało, nie wie nikt. Swoi wyzwalali od swoich. Niejasne jest, kto okupował, a kto wyzwalał”.
„Jegorow, jeden z trzech żołnierzy, którzy zatknęli flagę zwycięzców na Reichstagu, był z Lisiczańska”. (Słuszne pochodzenie bohatera masowej świadomości, należyte miejsce urodzenia radzieckiego supermana).
„W 1973 roku w Lisiczańsku otwarto pierwszą szkołę sztygarską, gdzie kształcono profesjonalnych górników”.
W 1888 roku Lisiczańsk odwiedził Mendelejew. Mówią, że był tu jeden dzień. Ale wahadło miejscowej mitologii już niemal półtora stulecia rozdmuchuje to wydarzenie.
W czerwcu 1888 roku, przebywając w Bobłowie, w guberni moskiewskiej, Mendelejew kończył pisać sprawozdanie z wędrówki po obwodzie donieckim (luty–kwiecień tego samego roku). Swój raport zatytułował: Przyszła siła, która drzemie na brzegach Dońca. Zakończył go ciekawym ustępem: „Węgiel – to skarb, a warunki raju, w których leży ten skarb, są jeszcze bardziej wartościowe. I wszystko głośno przemawia za tym, że tu z pomocą węgla, morza, rudy i ziemi powstaje kraj pomyślny rozkwitowi rosyjskiego przemysłu. Żeby się w tym upewnić, nie wystarczy jedno ogólne spojrzenie, nie wystarczy dokładny opis współczesnego stanu rzeczy. Ważne, żeby omówić i przewidzieć działania, które pomogą uzupełnić to, czego brakuje, włączyć w ten kraj działaczy, usunąć przeszkody. Ożywić to, co wciąż żywe, choć wciąż słabe, nie takie, jak przystało krainie kozactwa i lekkich, nieodurzających, acz treściwych dońskich win. To nie wschód z jego sennym fanatyzmem, ale też nie zachód z jego zimnokrwistością. Zasnął tu na razie kozak, ale poczekajmy, obudzi się i pokaże z nowej strony, z której mało kto go zna, ze strony przemysłowej, żywej, praktycznej. Na szczęście nie był i nie będzie za łacinnictwem[3]. Przyjrzyjmy się temu, co można i należy zrobić, by doniecki kraj nabrał nie tylko ogólnorosyjskiego znaczenia, ale także światowego, ze wszystkimi swoimi niezrównanymi możliwościami”5.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 Historia Ołeksija Nikitina za: K. Klose, Russia and the Russians. Inside the Closed Society, New York 1984; D. Satter, Doba bezumstwa. Zanepad i kineć Radianśkoho Sojuzu, per. z anhł. N. Komarowoji, Kyjiw 2017; H. Kuromija, Swoboda i teror u Donbasi. Ukrajinśko-rosijśke prykordonnia, 1870–1990-ti roky, per. z anhł. H. Kiorian, W. Ahejew, Kyjiw 2002; O. Nikitin, Ruch oporu w Ukrajini 1960–1990. Encykłopedycznyj dowidnyk, red. O. Zinkewycz (hoł. red.) i in., Kyjiw 2010, s. 461; I. Rapp, Ołeksij Nikitin, Wirtualnyj muzej Dysydentśkyj ruch w Ukrajini, museum.khpg.org, bit.ly/45k5haO, dostęp: 14.08.2023.
2 Dziękuję Illi Jakowence za pomoc przy tej historii.
3 W trakcie pracy nad tym rozdziałem otrzymałem niezwykle cenne materiały z archiwum stacji telewizyjnej Orbita. „Strefa odbioru stacji to północno-zachodnia część obwodu donieckiego i wschodnia część dniepropetrowskiego”. Jak stwierdza oficjalna strona internetowa, w działalności nadawcy „szczególną uwagę przykłada się do tematów prawosławia i duchowości”. Obecnie czynnych jest dziewięć projektów: Proste prawdy, Odrodzenie duchowości, Nowe spojrzenie, Niewymyślone historie, Formuła życia, Ludowy szlak, Mówiąc otwarcie, Na wysokości, orbit.dn.ua, bit.ly/3OAWgDB, dostęp: 14.08.2023.
4 Jak zawsze obficie czerpię z danych miningwiki.ru.
5 Pierwsze wydanie: „Siewiernyj Wiestnik”, wrzesień–grudzień, 1888. Cyt. za: D. Miendielejew, Buduszczaja siła, pokojaszczajasia na bieriegach Donca, w: D. Miendielejew, Soczinienija, t. XI: Topliwo, AN SSSR 1949, s. 207.
[1] Tłum. Bohdan Łepki. (O ile nie zaznaczono inaczej, przypisy dolne pochodzą od tłumacza).
[2]DNR – Doniecka Republika Ludowa, UNR – tu: Ukraińska Republika Ludowa.
[3] Chodzi o katolicyzm i używanie łaciny w liturgii (przyp. aut.).
Polecamy także inne książki z serii Sulina:
Marianne Hirsch, Leo Spitzer
Duchy domu. Czerniowce w żydowskiej pamięci
Przełożył Adam Musiał
Premiera 29 listopada 2023
Czerniowce były niegdyś prawdziwie kosmopolitycznym, tętniącym życiem miastem, zamieszkanym przez Żydów, Polaków, Niemców, Rusinów i Rumunów. Usytuowane na granicy imperiów, przechodziło z rąk do rąk. Jego złota epoka przypadła na czasy panowania Habsburgów, kres wielokulturowej historii położyła II wojna światowa. Dziś znajdują się w Ukrainie i choć są tylko bladym cieniem swojej dawnej świetności, ich wyidealizowana wersja żyje we wspomnieniach rozproszonych po świecie dawnych mieszkańców i ich dzieci.
Aleksandra Suława
Przy rodzicach nie parlować. O polskich powrotach z Francji
Skąd Mała Francja w Bolesławcu, Bytomiu, Gliwicach, Zabrzu, koło Wałbrzycha?
W latach dwudziestych XX wieku na mocy umowy międzynarodowej między Polską a Francją kilkaset tysięcy Polaków wyjechało, by pracować we francuskich kopalniach. Po II wojnie światowej stara ojczyzna, która potrzebowała rąk do pracy, wezwała ich do powrotu. Wielu odpowiedziało na to wezwanie – wśród nich najbardziej znany polski Francuz, Edward Gierek.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I