Zza okna - Mira Krum-Ledowski - ebook

Zza okna ebook

Mira Krum-Ledowski

0,0

Opis

Opowiadania Miry Ledowskiej skomponowane w zbiór „Zza okna", podyktowane doświadczeniem wykluczenia ze wspólnoty tych, co mieli szczęście „patrzeć wprost”, wykraczają poza pewien schemat, który nazwałabym „lamentacyjnym”, a polegający na podnoszeniu własnych cierpień do rangi prywatnej martyrologii. Zamiast szachownicy postaci czarno-białych, mamy tu galerię pojedynczych osób, z których każda posiada oryginalne, unikalne rysy, wzorowane na konkretnych, podanych z imienia i nazwiska ludzi. Zarówno występujący w nich Żydzi, jak i Polacy (a nawet Niemcy czy Rosjanie i Austriacy) ukazują się raz jako pełni zalet i cnót, innym razem – wad, słabości, śmiesznostek. (ze wstępu prof. Jadwigi Mizińskiej)

Mira Ledowska – z domu Krum, ur. w 1937 r. w Tłumaczu, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Ocalona z Holokaustu, nauczycielka języka polskiego w Izraelu. Babka i siostra matki, Ludwika Hartenstein, w czasie likwidacji dzielnicy żydowskiej zostały wywiezione do obozu zagłady w Bełżcu. Z Tłumacza wraz z rodzicami mała Mira uciekła dzięki pomocy miejscowego rolnika, który wywiózł ich z getta furmanką. Tuż przed opuszczeniem getta tłumackiego zginął tragicznie jej nowo narodzony brat. Po ucieczce z getta wraz z ojcem i matką ukrywała się w młynie u pana Dwolińskiego w Beremianach. Potem Krumowie ukrywali się w lesie. W wyniku donosu polskiego leśniczego ojciec Miry Ledowskiej został zastrzelony przez niemieckiego żołnierza na oczach ukrytych matki i córki. Następnie obie trafiły do miejscowości Pużniki, gdzie przyjęte zostały przez Antoninę Działoszyńską. Działoszyńska z pomocą miejscowego proboszcza załatwiła kobietom fałszywe dokumenty. W jej domu, jako kuzynki zmarłego męża gospodyni, Adela Krum i jej córka, jako Adela i Maria Kowalik, przeżyły okupację. Po pobycie w Monasterzyskach i Jeleniej Górze, przeprowadziły się do Wrocławia. Mira Ledowska ukończyła tam seminarium nauczycielskie i rozpoczęła studia polonistyczne, jednak po antysemickim incydencie na uczelni w 1957 r. zdecydowała się przerwać naukę i wyemigrować do Izraela. Tam wyszła za mąż za pochodzącego z Łodzi Bronisława Ledowskiego, którego rodzina przeżyła tamtejsze getto. Skończyła hebraistykę i przez 36 lat pracowała jako nauczycielka przedmiotów hebrajskich. Od 2001 r. zatrudniona w Instytucie Polskim w Tel Awiwie. Spotyka się z młodzieżą, aby opowiedzieć o historii swojej rodziny i „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 89

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od au­torki

Kiedy po trzy­dzie­stu sze­ściu la­tach ulu­bio­nej pracy pe­da­go­gicz­nej prze­szłam na eme­ry­turę, roz­po­czął się drugi okres mo­jego ży­cia. Przede wszyst­kim za­czę­łam uczest­ni­czyć w spo­tka­niach z mło­dzieżą izra­el­ską i opo­wia­dać o wspa­nia­łych lu­dziach, któ­rych ze­słał nam los, i któ­rzy ura­to­wali nas od śmierci. Wtedy jesz­cze nie mia­łam szansy na od­na­le­zie­nie ich i po­sta­ra­nie się dla nich o me­dal Spra­wie­dli­wych wśród Na­ro­dów Świata. Urzęd­nik w war­szaw­skim biu­rze po­ra­dził: „Niech so­bie pani wy­bije to z głowy”. Z głowy można, ale nie z serca i pa­mięci. Po­sta­no­wi­łam więc opo­wia­dać o nich moim izra­el­skim słu­cha­czom. Pra­co­wa­łam wtedy w te­la­wiw­skiej fi­lii edu­ka­cyj­nej In­sty­tutu Pa­mięci Na­ro­do­wej Jad Va­shem, w ki­bu­co­wym cen­trum edu­ka­cyj­nym Gi­vat Ha­viva i gdzie jesz­cze się dało – w szko­łach, co­fim1, woj­sku. Uwa­ża­łam, że po to oca­la­łam.

Kiedy le­ża­ły­śmy w polu ku­ku­ry­dzy, a nad nami prze­la­ty­wały ogłu­sza­jące, czer­wone i ogni­ste ka­tiu­sze, moja mama przy­kryła mnie wła­snym cia­łem i po­wta­rzała, pła­cząc: „Nie bój się! Ty mu­sisz prze­żyć! Twój ta­tuś nad tobą czuwa. Ty mu­sisz prze­żyć, aby opo­wia­dać o tym, co było”. Za­czę­łam więc re­ali­zo­wać ten na­kaz. My­ślę, że przez te dwa­dzie­ścia dwa lata usły­szały o tym ty­siące mło­dych lu­dzi.

Kie­dyś na jed­nym z ta­kich spo­tkań z mło­dzieżą ki­bu­cową z pół­nocy kraju za­py­tał mnie sie­dem­na­sto­letni chło­pak, o twa­rzy aniołka, ale z gło­sem Sza­la­pina: „Czy ty na­pi­sa­łaś książkę o swo­ich prze­ży­ciach?”. (W ki­bu­cach zwraca się do wszyst­kich w dru­giej oso­bie.) Od­po­wie­dzia­łam zgod­nie z prawdą, że nie. „A to dla­czego?” – za­grzmiał znowu. „Bo źle na­pi­sa­nych ksią­żek o Za­gła­dzie jest masa. Aby na­pi­sać o tym do­brze, po­trzebny jest ta­lent, któ­rego nie mam! Póki mogę jeź­dzić na spo­tka­nia i opo­wia­dać, ro­bię to. Może kiedy będę stara i nie będę mo­gła jeź­dzić, wtedy po­my­ślę o pi­sa­niu wspo­mnień” – tłu­ma­czy­łam. Na co znowu za­brzmiał (tym ra­zem aniel­sko) ten sam bas: „Nie cze­kaj, aż bę­dziesz stara. Pisz już!”. Usły­szeć ta­kie słowa, prze­kra­cza­jąc sie­dem­dzie­siątkę, to bal­sam na zbo­lałą du­szę ko­biety. Ob­li­za­łam się w du­chu, jak kot po śmie­tance, i za­pa­mię­ta­łam. A po­nie­waż pra­co­wa­łam rów­no­cze­śnie jako lek­torka ję­zyka pol­skiego w In­sty­tu­cie Pol­skim w Tel Awi­wie, po­sta­no­wi­łam, że i moi ucznio­wie po­czy­tają o mo­ich Spra­wie­dli­wych. Za­czę­łam pi­sać opo­wia­da­nia, któ­rym nada­wa­łam po­dwójny cel: me­ry­to­ryczny – moi Spra­wie­dliwi i na­sze losy, ale też dy­dak­tyczny – po­sze­rza­nie słow­nic­twa, ćwi­cze­nia z gra­ma­tyki, przy­kła­dowo: „by­łam mała – by­łem mały”, „my­śla­łam – my­śla­łem”, „sie­dzia­łam w piw­nicy – sie­dzia­łem”… Albo słow­nic­two zwią­zane z Bo­żym Na­ro­dze­niem: „go­to­wała barszcz”, „sma­żyła ryby”, „pie­kła pier­niki i ma­kowce”. In­nym ra­zem w opo­wia­da­niu o dwóch zna­jo­mych roz­ma­wia­ją­cych w ka­wiarni o za­mąż­pój­ściu brzyd­kiej córki: „Kim on jest?” (na­rzęd­nik). „On jest pro­fe­so­rem, jego oj­ciec jest ma­te­ma­ty­kiem, a matka znaną le­karką, sio­stra dzien­ni­karką”. „Pre­ten­sjo­nalna ma­mu­nia chwali się do­brym za­mąż­pój­ściem pod­sta­rza­łej córki”. Przy oka­zji ta­kich dia­lo­gów wdra­ża­łam mo­ich uczniów w uży­wa­nie na­rzęd­nika, bo w he­braj­skim nie ma de­kli­na­cji.

Tak po­wstało sporo opo­wia­dań o mo­ich prze­ży­ciach i, co waż­niej­sze, o wspa­nia­łych lu­dziach, któ­rzy nas ra­to­wali, o ro­dzi­nie mły­na­rza – pana Dwo­liń­skiego i o cu­dow­nej pani An­to­ni­nie Dzia­ło­szyń­skiej. Nie­które z tych opo­wia­da­nek po­sy­ła­łam moim przy­ja­cio­łom. Po­tem przy­szła pro­po­zy­cja ich zre­da­go­wa­nia i wy­da­nia. My­ślę, że gdy­bym miała opo­wia­dać nie­zna­nym mi lu­dziom o tym wszyst­kim, nie mia­ła­bym naj­mniej­szych opo­rów, ale po­nie­waż od dzie­ciń­stwa moja matka wpa­jała mi ogromny sza­cu­nek do słowa dru­ko­wa­nego, to z tym jest o wiele go­rzej.

Mira Krum-Le­dow­ski

Okno

Mia­łam wtedy pra­wie sześć lat i nie­wielką szansę do­ży­cia siód­mych uro­dzin. W piw­nicy mły­na­rza, pana Dwo­liń­skiego, w Be­re­mia­nach, znaj­do­wało się małe okienko, któ­rego nie można było otwie­rać. A za tym okien­kiem – ka­mie­nie i woda. Nasz cały świat.

Stru­mień rzeczki po­ru­sza­ją­cej żarna we mły­nie ob­mu­ro­wany był pio­no­wym mu­rem, który za­sła­niał cały po­zo­stały świat. By­li­śmy nie­wi­dzialni z ze­wnątrz, ale też ni­czego na ze­wnątrz nie wi­dzie­li­śmy. Bez­pieczni! Cza­sem na ka­mien­nym ob­ra­mo­wa­niu piw­nicz­nego okienka sia­dały wró­ble. Otrzą­sały piórka, roz­sy­pu­jąc wo­kół lśniące kro­ple wody i kłó­ciły się, a na­wet biły. Pa­trzy­łam na nie jak za­cza­ro­wana. Coś się działo w tym na­szym po­zba­wio­nym ru­chu i dźwięku ży­ciu, w bu­rej, ze wszyst­kich stron ob­le­pio­nej gliną piw­nicy.

Za­bić psa

Kiedy za­częła się wojna, by­łam za mała, aby coś ro­zu­mieć. Ale jed­nak, kiedy do na­szego domu przy­szedł ja­kiś obcy pan i był nie­grzeczny, coś prze­czu­wa­łam. (Był to so­wiecki ofi­cer, który za­jął na­sze miesz­ka­nie.)

Ma­mu­sia po­wie­działa po­tem, że mu­simy się pa­ko­wać. Była bar­dzo zde­ner­wo­wana. Za­częła zbie­rać różne ważne rze­czy do wa­li­zek. A ja pa­trzy­łam i za­da­wa­łam co­raz wię­cej py­tań. Ale ma­mu­sia po­wie­działa, że od ju­tra bę­dziemy miesz­kać u babci Anny.

Bar­dzo się ucie­szy­łam, bo za­wsze lu­bi­łam do niej cho­dzić. Moi trzej wuj­ko­wie, któ­rzy miesz­kali z matką, no­sili mnie „na ba­rana”, tań­czyli ze mną, fo­to­gra­fo­wali i po­dzi­wiali!

Nie nu­dzi­łam się u babci. Mo­głam pójść do sadu i zry­wać owoce, je­śli tylko się­ga­łam do nich. A jak nie – wo­ła­łam wuj­ków i to, co chcia­łam – mia­łam, bo nikt ni­gdy mi ni­czego nie od­ma­wiał.

Czego tam w tym sa­dzie nie było? Jabłka i gruszki, śliwki i wi­śnie. Do tego ma­liny i tru­skawki…

Na­to­miast w ogro­dzie wa­rzyw­nym ro­sły rów­nym rząd­kiem rzod­kiewki i śliczne, po­ma­rań­czowe małe mar­chewki, so­czy­ste i słod­kie…

Były także ma­leń­kie jesz­cze, nie­doj­rzałe ogórki… Miesz­ka­nie w domu babci to był raj na ziemi! Wszy­scy mnie ko­chali, bo by­łam pierw­szą wnuczką. Kom­ple­menty i piesz­czoty – od rana do wie­czora.

Wszystko mi było wolno, bo by­łam taka „słodka mą­dra­linka”, taka „wdzięczna dziew­czynka”. Wła­ści­wie od rana mia­łam wszystko, o czym może za­ma­rzyć dziecko. Można było bie­gać boso, ba­wić się, jeść pysz­no­ści, które przy­go­to­wy­wała bab­cia. Cza­sem trzeba było pro­sić, abym ja­dła… Na­wet mu­zyka była, bo mój naj­star­szy wu­jek zro­bił wła­sno­ręcz­nie ra­dio de­tek­tor i słu­chał mu­zyki od rana albo grał na skrzyp­cach.

Było jesz­cze coś, co mnie zaj­mo­wało go­dzi­nami: moi trzej wuj­ko­wie ro­bili mo­dele sa­mo­lo­tów i szy­bow­ców. A ja pa­trzy­łam z cie­ka­wo­ścią, ale ni­gdy nie do­ty­ka­łam mo­deli, bo wie­dzia­łam, że wuj­ko­wie by się bar­dzo zmar­twili, gdy­bym coś po­psuła. Do­dam także, że wu­jo­wie wie­szali swoje mo­dele pod su­fi­tem, więc nie tylko z grzecz­no­ści ni­gdy ich nie do­tknę­łam.

Jed­nego mi bra­ko­wało w domu babci: w oko­licy jej domu nie było dzieci. Ale był Lux!!! Mój je­dyny i naj­więk­szy przy­ja­ciel.

Lux – to był pies dziadka. Od kiedy dzia­dek zmarł (za­nim się uro­dzi­łam), Lux był za­wsze smutny. Nie chciał, aby go gła­skać. Jadł, pil­no­wał domu i spał. Kiedy przy­cho­dzi­li­śmy do babci – był grzeczny, nie szcze­kał, ale i nie pod­cho­dził.

Jed­nak od kiedy za­miesz­ka­li­śmy u babci, Lux za­czął sy­piać koło mego łóżka i cze­kać, aż się obu­dzę, aby­śmy mo­gli ra­zem po­biec na po­dwórko. Lux po­zwa­lał mi się gła­skać, cią­gnąć się za swoje mięk­kie uszy wil­czura al­zac­kiego. Li­zał mnie po rę­kach i pa­trzył na mnie, we­soło mer­da­jąc ogo­nem. Go­towy za­wsze na po­ranne za­bawy. Od­żył i stał się przy­ja­cie­lem ro­dziny. To był mój pierw­szy w ży­ciu praw­dziwy przy­ja­ciel!

O woj­nie, to­czą­cej się na­około, nie wie­dzia­łam ni­czego. Nie czu­łam, że Ro­sja­nie nie są zbyt życz­liwi bo­ga­tym Po­la­kom i Ży­dom. Nie sły­sza­łam ro­syj­skich po­cią­gów wy­wo­żą­cych ich na Sy­be­rię.

U babci za­miesz­kał bar­dzo miły ro­syj­ski ofi­cer, ar­ty­sta ma­larz, który za­przy­jaź­nił się z moim naj­star­szym wuj­kiem – mu­zy­kiem.

Mia­łam się zwra­cać do niego per „Pa­nie Ma­ko­hon!”, ale on wo­lał, jak mó­wi­łam „wujku”. Po ja­kimś cza­sie ro­syj­ski ofi­cer-dżen­tel­men stał się ulu­bień­cem babci, która mu współ­czuła, bo bar­dzo tę­sk­nił za do­mem i ro­dziną.

Któ­re­goś dnia znikł nasz ro­syj­ski gość. Kiedy za­py­ta­łam o niego, usły­sza­łam, że za­częła się wojna mię­dzy Ro­sja­nami a Niem­cami i pan Ma­ko­hon po­szedł na wojnę.

Niem­ców, któ­rzy we­szli do Tłu­ma­cza, nie wi­dzia­łam wcale, bo miesz­ka­li­śmy na przed­mie­ściach mia­sta, ale któ­re­goś dnia nie­miecki ofi­cer za­dzwo­nił do furtki na­szego ogrodu.

Lux, który miał obo­wią­zek pil­no­wać domu, przy­biegł, szcze­ka­jąc, do bramy. Ja za nim…

Ofi­cer wło­żył rękę do kie­szeni (tak my­śla­łam), wy­jął re­wol­wer i strze­lił do Luxa. Lux upadł. Le­żał nie­żywy. Ja się roz­pła­ka­łam ze stra­chu, bab­cia wy­szła na próg. Była obu­rzona, że kul­tu­ralny ofi­cer stra­szył dziecko i za­bił jej psa! Po­tem mó­wiła, że na­wet nie prze­pro­sił. Ofi­cer za­ko­mu­ni­ko­wał jej, że od­tąd co­dzien­nie do­star­czać musi nie­miec­kiemu do­wódz­twu świeże chleby, na­biał, owoce i ja­rzyny. I od­szedł…

A Lux le­żał we krwi i nie ru­szał się. Bab­cia za­brała mnie za­pła­kaną i prze­ra­żoną do domu… Wtedy zro­zu­mia­łam, że wojna i Niemcy są straszni.

Od­tąd kiedy wi­dzia­łam Niem­ców, wie­dzia­łam, że grozi nam śmierć, którą zo­ba­czy­łam z bli­ska po raz pierw­szy w cu­dow­nym domu babci.

Chleb

Chleb to naj­wspa­nial­szy w świe­cie przy­smak. Chleba na­szego po­wsze­dniego… Może u nor­mal­nych lu­dzi z nor­mal­nym ży­cio­ry­sem to rzecz zwy­kła. Chleb to cu­downy za­pach i smak, któ­remu nie do­rów­nają naj­wy­myśl­niej­sze torty. Chleb mo­jej babci. Do któ­rego można tę­sk­nić la­tami.

Do­tąd pa­mię­tam dużą, przy­krytą bia­łym płót­nem dzieżę i ten dziwny za­pach wy­peł­nia­jący kuch­nię oraz cały dom. W ja­kimś sto­sow­nym mo­men­cie bab­cia po­waż­nie unosi białe płótno, po­chyla się nad cia­stem, do­tyka, wą­cha i de­cy­duje, że te­raz.

Od­rywa ka­wał cia­sta i kła­dzie na du­żej, drew­nia­nej stol­nicy. Długo i spo­koj­nie wy­ra­bia cia­sto. Po­tem for­muje je w okrą­gły bo­che­nek i układa uważ­nie na drew­nia­nej ło­pa­cie. Wtedy bie­rze na­stępny ka­wał cia­sta i znowu długo wy­ra­bia, miesi, od czasu do czasu po­kle­pu­jąc. I tak na­stępny okrą­gły bo­che­nek lą­duje na ło­pa­cie. Po ja­kimś cza­sie ło­pata i stol­nica są za­peł­nione. Bab­cia znowu de­li­kat­nie na­krywa je bia­łymi ręcz­ni­kami i mówi: „A te­raz po­cze­kamy, aby wy­ro­sły”. Po­nie­waż nic się nie dzieje, wy­bie­gam na po­dwórko. Nad­cho­dzi mo­ment, kiedy sły­szę: „Mi­siu­niu! Pie­czemy chleb!”.

Wbie­gam do kuchni, bab­cia już zdjęła białe ręcz­niki z chle­bów. Te­raz gła­dzi wszyst­kie bo­chenki po ko­lei ręką umo­czoną w wo­dzie i po­sy­puje każdy czymś in­nym: je­den ma­kiem, inny czar­nuszką, a jesz­cze inny kmin­kiem. Tak ude­ko­ro­wane bo­chenki wsuwa de­li­kat­nie do go­rą­cego, opa­la­nego drew­nem pieca i szyb­kim ru­chem wy­ciąga drew­nianą ło­patę. Jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki kuch­nia pu­sto­szeje.

A po ja­kimś cza­sie wy­peł­niają ją naj­wspa­nial­sze na świe­cie za­pa­chy. Naj­pięk­niej­szy za­pach mo­jego wcze­snego dzie­ciń­stwa.

I ten nie­za­po­mniany za­pach świe­żut­kiego chleba i jesz­cze lekko cie­płej piętki po­sma­ro­wa­nej top­nie­ją­cym, pach­ną­cym bab­ci­nym ma­słem, cza­sem do­dat­kowo po­sy­pa­nej cu­krem.

Te smaki i za­pa­chy to­wa­rzy­szyły mi w naj­strasz­niej­szych cza­sach praw­dzi­wego głodu. Moja mama opo­wia­dała wtedy bar­dzo pla­stycz­nie o pie­cze­niu chleba. Przed oczyma po­ja­wiała się bab­cia. Nie pa­mię­ta­łam jej twa­rzy, tylko ten biały far­tuch w kratę z ogromną kie­sze­nią na brzu­chu. I tę cu­downą kuch­nię, w któ­rej wy­czy­niała ta­kie cuda, że idą ze mną przez całe moje ży­cie.

A ja­dłam różne chleby. Śmier­dzący zgni­li­zną chleb get­towy. Praw­dziwy, wiej­ski chleb pie­czony przez pa­nią Dwo­liń­ską. I pierw­szy po­wo­jenny chleb, który mama przy­no­siła z jar­marku, bo pie­kar­nie w Mo­na­ste­rzy­skach jesz­cze nie dzia­łały. Cza­sem z cienką war­stwą ma­sła, bo piw­niczne dziecko musi mieć po­żywne je­dze­nie.

I wro­cław­skie chleby ku­po­wane na rogu Ja­nu­sze­wic­kiej. I te ja­koś po­zba­wione za­pa­chu pierw­sze izra­el­skie chleby w ki­bucu. Wresz­cie po­woli po­pra­wia­jące się chleby z te­la­wiw­skich pie­karni. Zwłasz­cza te z „Ło­dzianki”, gdzie wy­pie­kali także pach­nące na ki­lo­metr wa­ni­lią babki z kru­szonką. Ta­kie jak u mo­jej babci.

„Ma­mu­siu, je­stem głodna!” – wo­łam jed­nego z pierw­szych dni w get­cie. Nie­ja­dek prze­mó­wił. Dziecko zgłod­niało. Mama po­daje mi pół kromki cze­goś i mówi: „Zjedz ten chleb!”. „Nie będę tego ja­dła” – od­po­wia­dam. Mama na to: „To nic. Ale pij dużo wody!”.

Na na­sze szczę­ście całą ro­dzinę umiesz­czono w ką­cie kuchni i nie trzeba było wy­cho­dzić na ze­wnątrz, do studni. W kuchni była bie­żąca woda. Można było pić bez ry­zyka. Na­za­jutrz mama znowu po­dała mi kromkę chleba, pach­nącą zgni­li­zną i ple­śnią. Ale głód stał się nie­zno­śny. Więc znowu pro­si­łam mamę o ten chleb. Po­żar­łam w mig te pół kromki i po­pro­si­łam: „Ma­mu­siu, jesz­cze!”. Mama nie po­wie­działa słowa. Zo­ba­czy­łam, że po jej po­licz­kach płyną łzy. Ni­gdy przed­tem nie wi­dzia­łam, aby pła­kała. Ten wi­dok mnie prze­ra­ził. I od­tąd ni­gdy wię­cej o nic nie pro­si­łam. Na­wet jak bar­dzo chcia­łam.

Po chwili mama prze­stała pła­kać i po­wie­działa do mnie ci­chutko: „Zdra­dzę ci se­kret, jak nie być głodną. Jak do­sta­niesz na­stępną por­cję chleba, ode­rwij ma­lutki ka­wa­łek miąż­szu i pal­cami zrób z tego ku­leczkę. Tę ku­leczkę ob­ra­caj i przy­ci­skaj pal­cami, aż się zrobi cał­kiem gładka. A wtedy po­łóż na ję­zyku, roz­gnieć i zmie­szaj ze śliną, i do­piero wtedy po­łknij. W ten spo­sób zo­ba­czysz, że ten chleb nie jest taki zły. I bę­dziesz ja­dła po­wo­lutku, aż skoń­czysz kromkę. Dzięki temu przez długi czas nie po­czu­jesz głodu…”. I rze­czy­wi­ście.

„Chleba na­szego po­wsze­dniego” – mo­dli­łam się u pani An­to­niny w Puż­ni­kach. Choć naj­czę­ściej je­dli­śmy kar­to­fle. Chleb był tylko na nie­dziele. Cza­sem na­wet z ma­słem lub cu­krem. Chleb, moje ży­cie…

Bra­ci­szek

Mia­łam bra­ciszka. Uro­dził się w get­cie. Na sianku i sło­mie. Na­wet nie je­stem pewna, jak się na­zy­wał. Ale zdaje się, że Hen­ryk (po dziadku).

Nie pa­mię­tam, jak wy­glą­dał, bo już na krótko po jego uro­dze­niu za­częła się pierw­sza ak­cja. Oj­ciec z ja­ki­miś jesz­cze ludźmi zbu­do­wał wcze­śniej kry­jówkę pod spa­dzi­stym da­chem domu, w któ­rym nas ulo­ko­wali Niemcy. Na stry­chu tego domu na­dal su­szyły się li­ście ta­baki na­ni­zane na sznury, choć ich wła­ści­ciel już dawno miesz­kał w lep­szym miesz­ka­niu. Ale te li­ście sta­no­wiły za­słonę od da­chu pra­wie do pod­łogi. Chro­niły na­sze miej­sce ukry­cia.

Kiedy za­częła się ak­cja, oj­ciec trzy­ma­jąc mnie za rękę, po­pro­wa­dził chorą na ty­fus żonę z ma­łym syn­kiem przy piersi na strych. I po dra­bi­nie we­szli­śmy na drew­nianą półkę pod da­chem. Le­żeli tam już inni lu­dzie. Wszy­scy mil­czeli stło­czeni i le­dwo od­dy­chali. Z dołu do­cho­dziły krzyki „Schnell!” i „Rauss”, a także strzały. Na­gle usły­sze­li­śmy od­głos cięż­kich bu­tów bie­gną­cych po drew­nia­nych scho­dach na strych. Po chwili wpadł tam ja­kiś prze­ra­żony Żyd, a za nim Nie­miec. Roz­legł się strzał i straszny krzyk. Czło­wiek upadł. Ka­łuża krwi na drew­nia­nej pod­ło­dze była co­raz więk­sza. Nie­miec roz­glą­dał się i za­czął prze­szu­ki­wać strych. W tym mo­men­cie mój bra­ci­szek za­pła­kał.

Se­kunda i głos zo­stał stłu­miony. Nie­miec okrą­żył strych raz jesz­cze, ale nas nie zna­lazł. Do­bił krzy­czą­cego z bólu nie­szczę­śliwca i wy­szedł. Nie pa­mię­tam, co było póź­niej, ale wiem, że bra­ciszka już nie było.

Od­tąd ist­nieję, wie­dząc, że żyję tylko dla­tego, że umia­łam już być ci­cho…

Ku­ku­ry­dza

Wyj­muję ugo­to­wany ka­czan ku­ku­ry­dzy i po­sy­puję solą. Za­nim jesz­cze wgry­zam się w ten ka­czan, po­ja­wia się piw­nica w Be­re­mia­nach.

Ni­ska i ciemna. Znaj­duje się w niej małe okno, któ­rego nie da się otwo­rzyć, bo jest wmu­ro­wane w ka­mienny mur. W ciem­no­ści leżą bez ru­chu cztery syl­wetki. Piąta – młoda ko­bieta – sie­dzi, a na­prze­ciw niej wi­dzę małą dziew­czynkę. Dziecko pa­trzy w matkę jak za­cza­ro­wane, bo w jej rę­kach i za sprawą jej opo­wia­da­nia, ka­czan ku­ku­ry­dzy zmie­nia się w zło­to­włosą kró­lewnę.

Li­ście ota­cza­jące ka­czan, od­po­wied­nio ufor­mo­wane, zmie­niają się we wspa­niałą kry­no­linę, usianą wy­ima­gi­no­wa­nymi kwia­tami.

„Jak na­zwiemy kró­lewnę?”.

„Nie wiem, ma­mu­siu. A jak się na­zy­wają inne kró­lewny?”.

„Nie­ważne, jak się na­zy­wają inne. Dla na­szej mo­żemy wy­my­ślić ja­kieś na­sze, piękne imię”.

„To może kró­lewna Her­mina?”. Po­daję swoje, ta­kie po­ważne i nie­uży­wane imię.

„Co to, to nie!” – po­wie­działa matka.

„Dla­czego nie, ma­mu­siu?”.

„Ku­ku­ry­dziana kró­lewna bę­dzie krótko żyła, bo za­raz zwięd­nie. A ty, Mi­siu­niu, bę­dziesz żyła bar­dzo długo…”.

Boże Na­ro­dze­nie we mły­nie

Tego roku zima była bar­dzo ciężka. Przez wiele dni i nocy sy­pał biały, piękny śnieg. Ale ten śnieg za­sy­pał wszyst­kie drogi we wsi Be­re­miany,w któ­rej ukry­wa­li­śmy się przez wiele mie­sięcy. Trudno było przejść z domu do domu. Na­wet do obory trudno było dojść. Co do­piero do ko­ścioła, który był na dru­gim końcu wsi. A wła­śnie zbli­żały się święta Bo­żego Na­ro­dze­nia…

Lu­dzie za­mknięci w do­mach pra­co­wali i przy­go­to­wy­wali święta. Ko­biety go­to­wały i sma­żyły, pie­kły ma­kowce, pier­niki i pier­niczki. W domu pełno było pięk­nych za­pa­chów wi­gi­lij­nych po­traw. No i pach­niała zie­lona cho­inka.

Do piw­nicy, w któ­rej by­li­śmy schro­nieni do­cho­dziły cu­downe za­pa­chy je­dze­nia. Do tego czasu je­dli­śmy (tak jak i nasi go­spo­da­rze) tylko kar­to­fle, chleb, cza­sem zupę.

Mły­narz z ro­dziną miesz­kał, jadł i spał w du­żej kuchni. Kuch­nia miała drew­nianą pod­łogę, która była także na­szym su­fi­tem. Przez szpary mię­dzy de­skami pod­łogi sły­chać i czuć było wszystko. Więc ślinka nam cie­kła. Ma­rzy­li­śmy, aby spró­bo­wać coś z tych po­traw, które tak wspa­niale pach­niały… Na­de­szła Wi­gi­lia. Sły­sze­li­śmy, jak się na­kry­wano do stołu, de­ko­ro­wano cho­inkę.

Wcze­snym wie­czo­rem ro­dzina usia­dła do stołu, skła­dała so­bie ży­cze­nia i ja­dła pysz­no­ści: ryby, różne pie­rogi, cia­sta… A my, na dole, w ciem­nej piw­nicy prze­ły­ka­li­śmy ślinę. Po je­dze­niu cała ro­dzina za­częła śpie­wać piękne ko­lędy.

Po ja­kimś cza­sie mły­narz z sy­nem i małą córką Ja­neczką ubrali się, wy­szli z domu i do­łą­czyli do są­sia­dów idą­cych na pa­sterkę. Są­sie­dzi py­tali, dla­czego żona pana Dwo­liń­skiego nie idzie na mo­dli­twę, a nasz go­spo­darz od­parł, że jest chora i osła­biona, aby iść tak da­leko po śniegu.

Wtedy za­częła się na­sza cu­downa noc nie­spo­dzia­nek… Pan Dwo­liń­ski z dziećmi wy­szedł na pa­sterkę i w domu zro­biło się ci­cho. Wi­docz­nie pani Dwo­liń­ska usia­dła, aby od­po­cząć. Po chwili wstała i za­częła ro­bić po­rzą­dek po wi­gi­lii. Ale po­tem oka­zało się, że ro­biła coś jesz­cze…

My sie­dzie­li­śmy w ciem­nej piw­nicy, słu­cha­li­śmy, my­śle­li­śmy i wą­cha­li­śmy. Na­gle na­sza go­spo­dyni od­su­nęła łóżko, które za­sła­niało wej­ście do schronu i za­pu­kała w klapę od piw­nicy.

Ktoś z ukry­wa­ją­cych się pod­niósł klapę, a pani Dwo­liń­ska po­wie­działa, że za­pra­sza nas na górę, do stołu! Biedni lu­dzie wy­cho­dzili z ciem­no­ści po dra­bi­nie, z tru­dem przy­zwy­cza­jali się do świa­tła.

Nie­pew­nie sia­dali na­około stołu… To było sza­leń­stwo, bo ktoś, kto sły­szał, że pani Dwo­liń­ska jest chora – mógł przyjść, aby zo­ba­czyć, jak się miewa. A tu: za­pa­lona lampa naf­towa, stół na­kryty bia­łym ob­ru­sem, na stole mi­ski z ry­bami i z pie­ro­gami, taca z cia­stem, świeczki na cho­ince płoną i sześć bla­dych i wy­nędz­nia­łych osób sie­dzi przy stole… i je! Co chwilę oglą­da­jąc się ze stra­chem…

A w ba­lii, w ką­cie kuchni, sie­dzi mała, szczę­śliwa dziew­czynka. Ma dwa mo­kre war­ko­czyki i śmieje się: „Ma­mu­siu! Ta­tu­siu! To tak jak u babci! Praw­dziwa cie­pła woda… I na­wet jest praw­dziwy ręcz­nik… O, jak do­brze! I jak ład­nie jest w kuchni pań­stwa Dwo­liń­skich. U babci nie było ta­kiej pięk­nej cho­inki!…”.

Po­tem dziew­czynkę ubie­rają i sa­dzają przy stole. I je te pach­nące pysz­no­ści… Pie­rogi, jak te bab­cine! Pier­nik i ma­ko­wiec sma­kują bar­dzo, bo już od bar­dzo dawna nie ja­dła ta­kich do­brych rze­czy…

Ale miły sen się koń­czy i wszy­scy wra­cają do ciem­nej piw­nicy. A w piw­nicy jakby było jesz­cze ciem­niej…

Wio­sna 1944

To była wio­sna, ale do piw­nicy pana Dwo­liń­skiego wio­sna nie do­cie­rała. Dnie były jed­na­kowo szare i nie wi­dzie­li­śmy nieba ani słońca. Wio­snę po­zna­łam póź­niej, a jak to się stało – opo­wiem.

Młyn, w któ­rym zna­leź­li­śmy kry­jówkę, był jed­nym z mły­nów nad Strypą – stru­mie­niem (bo to jesz­cze nie była rzeka) spa­da­ją­cym na tym od­cinku z kar­pac­kich wzgórz. Wła­śnie ten stru­mień sta­no­wił źró­dło utrzy­ma­nia dla wielu mły­nar­skich ro­dzin, mię­dzy in­nymi dla ro­dziny pana Dwo­liń­skiego.

Dzięki wiel­kiemu sercu tego czło­wieka zna­leź­li­śmy schro­nie­nie w piw­nicy jego młyna. Nad piw­nicą usy­tu­owana była ogromna kuch­nia, która sta­no­wiła wła­ści­wie całe miesz­ka­nie: ja­dal­nia, sy­pial­nia, no i ta kuch­nia, z któ­rej do­cho­dziły wspa­niałe za­pa­chy. Cza­sem była to zwy­kła kar­to­flanka, cza­sem coś in­nego. Za­pa­chy je­dze­nia miały swo­ich wiel­bi­cieli pod pod­łogą, bo ta wła­śnie pod­łoga była na­szym su­fi­tem, a su­fit wspie­rała po środku gruba drew­niana belka. Pod sa­mym su­fi­tem belka była wzmoc­niona czte­rema drew­nia­nymi pod­pór­kami, na któ­rych opie­rała się pod­łoga miesz­ka­nia pań­stwa Dwo­liń­skich.

Drew­niana, brą­zowa belka miała na so­bie naj­róż­niej­sze słoje, li­nie, resztki kory i ży­wicy. Wid­niała przed na­szymi oczyma tak długo, jak długo było świa­tło. Dni w na­szej piw­nicy pły­nęły bure, jed­no­stajne, ale za to w po­czu­ciu bez­pie­czeń­stwa, choćby złud­nego.