Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiadania Miry Ledowskiej skomponowane w zbiór „Zza okna", podyktowane doświadczeniem wykluczenia ze wspólnoty tych, co mieli szczęście „patrzeć wprost”, wykraczają poza pewien schemat, który nazwałabym „lamentacyjnym”, a polegający na podnoszeniu własnych cierpień do rangi prywatnej martyrologii. Zamiast szachownicy postaci czarno-białych, mamy tu galerię pojedynczych osób, z których każda posiada oryginalne, unikalne rysy, wzorowane na konkretnych, podanych z imienia i nazwiska ludzi. Zarówno występujący w nich Żydzi, jak i Polacy (a nawet Niemcy czy Rosjanie i Austriacy) ukazują się raz jako pełni zalet i cnót, innym razem – wad, słabości, śmiesznostek. (ze wstępu prof. Jadwigi Mizińskiej)
Mira Ledowska – z domu Krum, ur. w 1937 r. w Tłumaczu, na terenie dzisiejszej Ukrainy. Ocalona z Holokaustu, nauczycielka języka polskiego w Izraelu. Babka i siostra matki, Ludwika Hartenstein, w czasie likwidacji dzielnicy żydowskiej zostały wywiezione do obozu zagłady w Bełżcu. Z Tłumacza wraz z rodzicami mała Mira uciekła dzięki pomocy miejscowego rolnika, który wywiózł ich z getta furmanką. Tuż przed opuszczeniem getta tłumackiego zginął tragicznie jej nowo narodzony brat. Po ucieczce z getta wraz z ojcem i matką ukrywała się w młynie u pana Dwolińskiego w Beremianach. Potem Krumowie ukrywali się w lesie. W wyniku donosu polskiego leśniczego ojciec Miry Ledowskiej został zastrzelony przez niemieckiego żołnierza na oczach ukrytych matki i córki. Następnie obie trafiły do miejscowości Pużniki, gdzie przyjęte zostały przez Antoninę Działoszyńską. Działoszyńska z pomocą miejscowego proboszcza załatwiła kobietom fałszywe dokumenty. W jej domu, jako kuzynki zmarłego męża gospodyni, Adela Krum i jej córka, jako Adela i Maria Kowalik, przeżyły okupację. Po pobycie w Monasterzyskach i Jeleniej Górze, przeprowadziły się do Wrocławia. Mira Ledowska ukończyła tam seminarium nauczycielskie i rozpoczęła studia polonistyczne, jednak po antysemickim incydencie na uczelni w 1957 r. zdecydowała się przerwać naukę i wyemigrować do Izraela. Tam wyszła za mąż za pochodzącego z Łodzi Bronisława Ledowskiego, którego rodzina przeżyła tamtejsze getto. Skończyła hebraistykę i przez 36 lat pracowała jako nauczycielka przedmiotów hebrajskich. Od 2001 r. zatrudniona w Instytucie Polskim w Tel Awiwie. Spotyka się z młodzieżą, aby opowiedzieć o historii swojej rodziny i „Sprawiedliwych wśród Narodów Świata”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 89
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Od autorki
Kiedy po trzydziestu sześciu latach ulubionej pracy pedagogicznej przeszłam na emeryturę, rozpoczął się drugi okres mojego życia. Przede wszystkim zaczęłam uczestniczyć w spotkaniach z młodzieżą izraelską i opowiadać o wspaniałych ludziach, których zesłał nam los, i którzy uratowali nas od śmierci. Wtedy jeszcze nie miałam szansy na odnalezienie ich i postaranie się dla nich o medal Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Urzędnik w warszawskim biurze poradził: „Niech sobie pani wybije to z głowy”. Z głowy można, ale nie z serca i pamięci. Postanowiłam więc opowiadać o nich moim izraelskim słuchaczom. Pracowałam wtedy w telawiwskiej filii edukacyjnej Instytutu Pamięci Narodowej Jad Vashem, w kibucowym centrum edukacyjnym Givat Haviva i gdzie jeszcze się dało – w szkołach, cofim1, wojsku. Uważałam, że po to ocalałam.
Kiedy leżałyśmy w polu kukurydzy, a nad nami przelatywały ogłuszające, czerwone i ogniste katiusze, moja mama przykryła mnie własnym ciałem i powtarzała, płacząc: „Nie bój się! Ty musisz przeżyć! Twój tatuś nad tobą czuwa. Ty musisz przeżyć, aby opowiadać o tym, co było”. Zaczęłam więc realizować ten nakaz. Myślę, że przez te dwadzieścia dwa lata usłyszały o tym tysiące młodych ludzi.
Kiedyś na jednym z takich spotkań z młodzieżą kibucową z północy kraju zapytał mnie siedemnastoletni chłopak, o twarzy aniołka, ale z głosem Szalapina: „Czy ty napisałaś książkę o swoich przeżyciach?”. (W kibucach zwraca się do wszystkich w drugiej osobie.) Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że nie. „A to dlaczego?” – zagrzmiał znowu. „Bo źle napisanych książek o Zagładzie jest masa. Aby napisać o tym dobrze, potrzebny jest talent, którego nie mam! Póki mogę jeździć na spotkania i opowiadać, robię to. Może kiedy będę stara i nie będę mogła jeździć, wtedy pomyślę o pisaniu wspomnień” – tłumaczyłam. Na co znowu zabrzmiał (tym razem anielsko) ten sam bas: „Nie czekaj, aż będziesz stara. Pisz już!”. Usłyszeć takie słowa, przekraczając siedemdziesiątkę, to balsam na zbolałą duszę kobiety. Oblizałam się w duchu, jak kot po śmietance, i zapamiętałam. A ponieważ pracowałam równocześnie jako lektorka języka polskiego w Instytucie Polskim w Tel Awiwie, postanowiłam, że i moi uczniowie poczytają o moich Sprawiedliwych. Zaczęłam pisać opowiadania, którym nadawałam podwójny cel: merytoryczny – moi Sprawiedliwi i nasze losy, ale też dydaktyczny – poszerzanie słownictwa, ćwiczenia z gramatyki, przykładowo: „byłam mała – byłem mały”, „myślałam – myślałem”, „siedziałam w piwnicy – siedziałem”… Albo słownictwo związane z Bożym Narodzeniem: „gotowała barszcz”, „smażyła ryby”, „piekła pierniki i makowce”. Innym razem w opowiadaniu o dwóch znajomych rozmawiających w kawiarni o zamążpójściu brzydkiej córki: „Kim on jest?” (narzędnik). „On jest profesorem, jego ojciec jest matematykiem, a matka znaną lekarką, siostra dziennikarką”. „Pretensjonalna mamunia chwali się dobrym zamążpójściem podstarzałej córki”. Przy okazji takich dialogów wdrażałam moich uczniów w używanie narzędnika, bo w hebrajskim nie ma deklinacji.
Tak powstało sporo opowiadań o moich przeżyciach i, co ważniejsze, o wspaniałych ludziach, którzy nas ratowali, o rodzinie młynarza – pana Dwolińskiego i o cudownej pani Antoninie Działoszyńskiej. Niektóre z tych opowiadanek posyłałam moim przyjaciołom. Potem przyszła propozycja ich zredagowania i wydania. Myślę, że gdybym miała opowiadać nieznanym mi ludziom o tym wszystkim, nie miałabym najmniejszych oporów, ale ponieważ od dzieciństwa moja matka wpajała mi ogromny szacunek do słowa drukowanego, to z tym jest o wiele gorzej.
Mira Krum-Ledowski
Okno
Miałam wtedy prawie sześć lat i niewielką szansę dożycia siódmych urodzin. W piwnicy młynarza, pana Dwolińskiego, w Beremianach, znajdowało się małe okienko, którego nie można było otwierać. A za tym okienkiem – kamienie i woda. Nasz cały świat.
Strumień rzeczki poruszającej żarna we młynie obmurowany był pionowym murem, który zasłaniał cały pozostały świat. Byliśmy niewidzialni z zewnątrz, ale też niczego na zewnątrz nie widzieliśmy. Bezpieczni! Czasem na kamiennym obramowaniu piwnicznego okienka siadały wróble. Otrząsały piórka, rozsypując wokół lśniące krople wody i kłóciły się, a nawet biły. Patrzyłam na nie jak zaczarowana. Coś się działo w tym naszym pozbawionym ruchu i dźwięku życiu, w burej, ze wszystkich stron oblepionej gliną piwnicy.
Zabić psa
Kiedy zaczęła się wojna, byłam za mała, aby coś rozumieć. Ale jednak, kiedy do naszego domu przyszedł jakiś obcy pan i był niegrzeczny, coś przeczuwałam. (Był to sowiecki oficer, który zajął nasze mieszkanie.)
Mamusia powiedziała potem, że musimy się pakować. Była bardzo zdenerwowana. Zaczęła zbierać różne ważne rzeczy do walizek. A ja patrzyłam i zadawałam coraz więcej pytań. Ale mamusia powiedziała, że od jutra będziemy mieszkać u babci Anny.
Bardzo się ucieszyłam, bo zawsze lubiłam do niej chodzić. Moi trzej wujkowie, którzy mieszkali z matką, nosili mnie „na barana”, tańczyli ze mną, fotografowali i podziwiali!
Nie nudziłam się u babci. Mogłam pójść do sadu i zrywać owoce, jeśli tylko sięgałam do nich. A jak nie – wołałam wujków i to, co chciałam – miałam, bo nikt nigdy mi niczego nie odmawiał.
Czego tam w tym sadzie nie było? Jabłka i gruszki, śliwki i wiśnie. Do tego maliny i truskawki…
Natomiast w ogrodzie warzywnym rosły równym rządkiem rzodkiewki i śliczne, pomarańczowe małe marchewki, soczyste i słodkie…
Były także maleńkie jeszcze, niedojrzałe ogórki… Mieszkanie w domu babci to był raj na ziemi! Wszyscy mnie kochali, bo byłam pierwszą wnuczką. Komplementy i pieszczoty – od rana do wieczora.
Wszystko mi było wolno, bo byłam taka „słodka mądralinka”, taka „wdzięczna dziewczynka”. Właściwie od rana miałam wszystko, o czym może zamarzyć dziecko. Można było biegać boso, bawić się, jeść pyszności, które przygotowywała babcia. Czasem trzeba było prosić, abym jadła… Nawet muzyka była, bo mój najstarszy wujek zrobił własnoręcznie radio detektor i słuchał muzyki od rana albo grał na skrzypcach.
Było jeszcze coś, co mnie zajmowało godzinami: moi trzej wujkowie robili modele samolotów i szybowców. A ja patrzyłam z ciekawością, ale nigdy nie dotykałam modeli, bo wiedziałam, że wujkowie by się bardzo zmartwili, gdybym coś popsuła. Dodam także, że wujowie wieszali swoje modele pod sufitem, więc nie tylko z grzeczności nigdy ich nie dotknęłam.
Jednego mi brakowało w domu babci: w okolicy jej domu nie było dzieci. Ale był Lux!!! Mój jedyny i największy przyjaciel.
Lux – to był pies dziadka. Od kiedy dziadek zmarł (zanim się urodziłam), Lux był zawsze smutny. Nie chciał, aby go głaskać. Jadł, pilnował domu i spał. Kiedy przychodziliśmy do babci – był grzeczny, nie szczekał, ale i nie podchodził.
Jednak od kiedy zamieszkaliśmy u babci, Lux zaczął sypiać koło mego łóżka i czekać, aż się obudzę, abyśmy mogli razem pobiec na podwórko. Lux pozwalał mi się głaskać, ciągnąć się za swoje miękkie uszy wilczura alzackiego. Lizał mnie po rękach i patrzył na mnie, wesoło merdając ogonem. Gotowy zawsze na poranne zabawy. Odżył i stał się przyjacielem rodziny. To był mój pierwszy w życiu prawdziwy przyjaciel!
O wojnie, toczącej się naokoło, nie wiedziałam niczego. Nie czułam, że Rosjanie nie są zbyt życzliwi bogatym Polakom i Żydom. Nie słyszałam rosyjskich pociągów wywożących ich na Syberię.
U babci zamieszkał bardzo miły rosyjski oficer, artysta malarz, który zaprzyjaźnił się z moim najstarszym wujkiem – muzykiem.
Miałam się zwracać do niego per „Panie Makohon!”, ale on wolał, jak mówiłam „wujku”. Po jakimś czasie rosyjski oficer-dżentelmen stał się ulubieńcem babci, która mu współczuła, bo bardzo tęsknił za domem i rodziną.
Któregoś dnia znikł nasz rosyjski gość. Kiedy zapytałam o niego, usłyszałam, że zaczęła się wojna między Rosjanami a Niemcami i pan Makohon poszedł na wojnę.
Niemców, którzy weszli do Tłumacza, nie widziałam wcale, bo mieszkaliśmy na przedmieściach miasta, ale któregoś dnia niemiecki oficer zadzwonił do furtki naszego ogrodu.
Lux, który miał obowiązek pilnować domu, przybiegł, szczekając, do bramy. Ja za nim…
Oficer włożył rękę do kieszeni (tak myślałam), wyjął rewolwer i strzelił do Luxa. Lux upadł. Leżał nieżywy. Ja się rozpłakałam ze strachu, babcia wyszła na próg. Była oburzona, że kulturalny oficer straszył dziecko i zabił jej psa! Potem mówiła, że nawet nie przeprosił. Oficer zakomunikował jej, że odtąd codziennie dostarczać musi niemieckiemu dowództwu świeże chleby, nabiał, owoce i jarzyny. I odszedł…
A Lux leżał we krwi i nie ruszał się. Babcia zabrała mnie zapłakaną i przerażoną do domu… Wtedy zrozumiałam, że wojna i Niemcy są straszni.
Odtąd kiedy widziałam Niemców, wiedziałam, że grozi nam śmierć, którą zobaczyłam z bliska po raz pierwszy w cudownym domu babci.
Chleb
Chleb to najwspanialszy w świecie przysmak. Chleba naszego powszedniego… Może u normalnych ludzi z normalnym życiorysem to rzecz zwykła. Chleb to cudowny zapach i smak, któremu nie dorównają najwymyślniejsze torty. Chleb mojej babci. Do którego można tęsknić latami.
Dotąd pamiętam dużą, przykrytą białym płótnem dzieżę i ten dziwny zapach wypełniający kuchnię oraz cały dom. W jakimś stosownym momencie babcia poważnie unosi białe płótno, pochyla się nad ciastem, dotyka, wącha i decyduje, że teraz.
Odrywa kawał ciasta i kładzie na dużej, drewnianej stolnicy. Długo i spokojnie wyrabia ciasto. Potem formuje je w okrągły bochenek i układa uważnie na drewnianej łopacie. Wtedy bierze następny kawał ciasta i znowu długo wyrabia, miesi, od czasu do czasu poklepując. I tak następny okrągły bochenek ląduje na łopacie. Po jakimś czasie łopata i stolnica są zapełnione. Babcia znowu delikatnie nakrywa je białymi ręcznikami i mówi: „A teraz poczekamy, aby wyrosły”. Ponieważ nic się nie dzieje, wybiegam na podwórko. Nadchodzi moment, kiedy słyszę: „Misiuniu! Pieczemy chleb!”.
Wbiegam do kuchni, babcia już zdjęła białe ręczniki z chlebów. Teraz gładzi wszystkie bochenki po kolei ręką umoczoną w wodzie i posypuje każdy czymś innym: jeden makiem, inny czarnuszką, a jeszcze inny kminkiem. Tak udekorowane bochenki wsuwa delikatnie do gorącego, opalanego drewnem pieca i szybkim ruchem wyciąga drewnianą łopatę. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki kuchnia pustoszeje.
A po jakimś czasie wypełniają ją najwspanialsze na świecie zapachy. Najpiękniejszy zapach mojego wczesnego dzieciństwa.
I ten niezapomniany zapach świeżutkiego chleba i jeszcze lekko ciepłej piętki posmarowanej topniejącym, pachnącym babcinym masłem, czasem dodatkowo posypanej cukrem.
Te smaki i zapachy towarzyszyły mi w najstraszniejszych czasach prawdziwego głodu. Moja mama opowiadała wtedy bardzo plastycznie o pieczeniu chleba. Przed oczyma pojawiała się babcia. Nie pamiętałam jej twarzy, tylko ten biały fartuch w kratę z ogromną kieszenią na brzuchu. I tę cudowną kuchnię, w której wyczyniała takie cuda, że idą ze mną przez całe moje życie.
A jadłam różne chleby. Śmierdzący zgnilizną chleb gettowy. Prawdziwy, wiejski chleb pieczony przez panią Dwolińską. I pierwszy powojenny chleb, który mama przynosiła z jarmarku, bo piekarnie w Monasterzyskach jeszcze nie działały. Czasem z cienką warstwą masła, bo piwniczne dziecko musi mieć pożywne jedzenie.
I wrocławskie chleby kupowane na rogu Januszewickiej. I te jakoś pozbawione zapachu pierwsze izraelskie chleby w kibucu. Wreszcie powoli poprawiające się chleby z telawiwskich piekarni. Zwłaszcza te z „Łodzianki”, gdzie wypiekali także pachnące na kilometr wanilią babki z kruszonką. Takie jak u mojej babci.
„Mamusiu, jestem głodna!” – wołam jednego z pierwszych dni w getcie. Niejadek przemówił. Dziecko zgłodniało. Mama podaje mi pół kromki czegoś i mówi: „Zjedz ten chleb!”. „Nie będę tego jadła” – odpowiadam. Mama na to: „To nic. Ale pij dużo wody!”.
Na nasze szczęście całą rodzinę umieszczono w kącie kuchni i nie trzeba było wychodzić na zewnątrz, do studni. W kuchni była bieżąca woda. Można było pić bez ryzyka. Nazajutrz mama znowu podała mi kromkę chleba, pachnącą zgnilizną i pleśnią. Ale głód stał się nieznośny. Więc znowu prosiłam mamę o ten chleb. Pożarłam w mig te pół kromki i poprosiłam: „Mamusiu, jeszcze!”. Mama nie powiedziała słowa. Zobaczyłam, że po jej policzkach płyną łzy. Nigdy przedtem nie widziałam, aby płakała. Ten widok mnie przeraził. I odtąd nigdy więcej o nic nie prosiłam. Nawet jak bardzo chciałam.
Po chwili mama przestała płakać i powiedziała do mnie cichutko: „Zdradzę ci sekret, jak nie być głodną. Jak dostaniesz następną porcję chleba, oderwij malutki kawałek miąższu i palcami zrób z tego kuleczkę. Tę kuleczkę obracaj i przyciskaj palcami, aż się zrobi całkiem gładka. A wtedy połóż na języku, rozgnieć i zmieszaj ze śliną, i dopiero wtedy połknij. W ten sposób zobaczysz, że ten chleb nie jest taki zły. I będziesz jadła powolutku, aż skończysz kromkę. Dzięki temu przez długi czas nie poczujesz głodu…”. I rzeczywiście.
„Chleba naszego powszedniego” – modliłam się u pani Antoniny w Pużnikach. Choć najczęściej jedliśmy kartofle. Chleb był tylko na niedziele. Czasem nawet z masłem lub cukrem. Chleb, moje życie…
Braciszek
Miałam braciszka. Urodził się w getcie. Na sianku i słomie. Nawet nie jestem pewna, jak się nazywał. Ale zdaje się, że Henryk (po dziadku).
Nie pamiętam, jak wyglądał, bo już na krótko po jego urodzeniu zaczęła się pierwsza akcja. Ojciec z jakimiś jeszcze ludźmi zbudował wcześniej kryjówkę pod spadzistym dachem domu, w którym nas ulokowali Niemcy. Na strychu tego domu nadal suszyły się liście tabaki nanizane na sznury, choć ich właściciel już dawno mieszkał w lepszym mieszkaniu. Ale te liście stanowiły zasłonę od dachu prawie do podłogi. Chroniły nasze miejsce ukrycia.
Kiedy zaczęła się akcja, ojciec trzymając mnie za rękę, poprowadził chorą na tyfus żonę z małym synkiem przy piersi na strych. I po drabinie weszliśmy na drewnianą półkę pod dachem. Leżeli tam już inni ludzie. Wszyscy milczeli stłoczeni i ledwo oddychali. Z dołu dochodziły krzyki „Schnell!” i „Rauss”, a także strzały. Nagle usłyszeliśmy odgłos ciężkich butów biegnących po drewnianych schodach na strych. Po chwili wpadł tam jakiś przerażony Żyd, a za nim Niemiec. Rozległ się strzał i straszny krzyk. Człowiek upadł. Kałuża krwi na drewnianej podłodze była coraz większa. Niemiec rozglądał się i zaczął przeszukiwać strych. W tym momencie mój braciszek zapłakał.
Sekunda i głos został stłumiony. Niemiec okrążył strych raz jeszcze, ale nas nie znalazł. Dobił krzyczącego z bólu nieszczęśliwca i wyszedł. Nie pamiętam, co było później, ale wiem, że braciszka już nie było.
Odtąd istnieję, wiedząc, że żyję tylko dlatego, że umiałam już być cicho…
Kukurydza
Wyjmuję ugotowany kaczan kukurydzy i posypuję solą. Zanim jeszcze wgryzam się w ten kaczan, pojawia się piwnica w Beremianach.
Niska i ciemna. Znajduje się w niej małe okno, którego nie da się otworzyć, bo jest wmurowane w kamienny mur. W ciemności leżą bez ruchu cztery sylwetki. Piąta – młoda kobieta – siedzi, a naprzeciw niej widzę małą dziewczynkę. Dziecko patrzy w matkę jak zaczarowane, bo w jej rękach i za sprawą jej opowiadania, kaczan kukurydzy zmienia się w złotowłosą królewnę.
Liście otaczające kaczan, odpowiednio uformowane, zmieniają się we wspaniałą krynolinę, usianą wyimaginowanymi kwiatami.
„Jak nazwiemy królewnę?”.
„Nie wiem, mamusiu. A jak się nazywają inne królewny?”.
„Nieważne, jak się nazywają inne. Dla naszej możemy wymyślić jakieś nasze, piękne imię”.
„To może królewna Hermina?”. Podaję swoje, takie poważne i nieużywane imię.
„Co to, to nie!” – powiedziała matka.
„Dlaczego nie, mamusiu?”.
„Kukurydziana królewna będzie krótko żyła, bo zaraz zwiędnie. A ty, Misiuniu, będziesz żyła bardzo długo…”.
Boże Narodzenie we młynie
Tego roku zima była bardzo ciężka. Przez wiele dni i nocy sypał biały, piękny śnieg. Ale ten śnieg zasypał wszystkie drogi we wsi Beremiany,w której ukrywaliśmy się przez wiele miesięcy. Trudno było przejść z domu do domu. Nawet do obory trudno było dojść. Co dopiero do kościoła, który był na drugim końcu wsi. A właśnie zbliżały się święta Bożego Narodzenia…
Ludzie zamknięci w domach pracowali i przygotowywali święta. Kobiety gotowały i smażyły, piekły makowce, pierniki i pierniczki. W domu pełno było pięknych zapachów wigilijnych potraw. No i pachniała zielona choinka.
Do piwnicy, w której byliśmy schronieni dochodziły cudowne zapachy jedzenia. Do tego czasu jedliśmy (tak jak i nasi gospodarze) tylko kartofle, chleb, czasem zupę.
Młynarz z rodziną mieszkał, jadł i spał w dużej kuchni. Kuchnia miała drewnianą podłogę, która była także naszym sufitem. Przez szpary między deskami podłogi słychać i czuć było wszystko. Więc ślinka nam ciekła. Marzyliśmy, aby spróbować coś z tych potraw, które tak wspaniale pachniały… Nadeszła Wigilia. Słyszeliśmy, jak się nakrywano do stołu, dekorowano choinkę.
Wczesnym wieczorem rodzina usiadła do stołu, składała sobie życzenia i jadła pyszności: ryby, różne pierogi, ciasta… A my, na dole, w ciemnej piwnicy przełykaliśmy ślinę. Po jedzeniu cała rodzina zaczęła śpiewać piękne kolędy.
Po jakimś czasie młynarz z synem i małą córką Janeczką ubrali się, wyszli z domu i dołączyli do sąsiadów idących na pasterkę. Sąsiedzi pytali, dlaczego żona pana Dwolińskiego nie idzie na modlitwę, a nasz gospodarz odparł, że jest chora i osłabiona, aby iść tak daleko po śniegu.
Wtedy zaczęła się nasza cudowna noc niespodzianek… Pan Dwoliński z dziećmi wyszedł na pasterkę i w domu zrobiło się cicho. Widocznie pani Dwolińska usiadła, aby odpocząć. Po chwili wstała i zaczęła robić porządek po wigilii. Ale potem okazało się, że robiła coś jeszcze…
My siedzieliśmy w ciemnej piwnicy, słuchaliśmy, myśleliśmy i wąchaliśmy. Nagle nasza gospodyni odsunęła łóżko, które zasłaniało wejście do schronu i zapukała w klapę od piwnicy.
Ktoś z ukrywających się podniósł klapę, a pani Dwolińska powiedziała, że zaprasza nas na górę, do stołu! Biedni ludzie wychodzili z ciemności po drabinie, z trudem przyzwyczajali się do światła.
Niepewnie siadali naokoło stołu… To było szaleństwo, bo ktoś, kto słyszał, że pani Dwolińska jest chora – mógł przyjść, aby zobaczyć, jak się miewa. A tu: zapalona lampa naftowa, stół nakryty białym obrusem, na stole miski z rybami i z pierogami, taca z ciastem, świeczki na choince płoną i sześć bladych i wynędzniałych osób siedzi przy stole… i je! Co chwilę oglądając się ze strachem…
A w balii, w kącie kuchni, siedzi mała, szczęśliwa dziewczynka. Ma dwa mokre warkoczyki i śmieje się: „Mamusiu! Tatusiu! To tak jak u babci! Prawdziwa ciepła woda… I nawet jest prawdziwy ręcznik… O, jak dobrze! I jak ładnie jest w kuchni państwa Dwolińskich. U babci nie było takiej pięknej choinki!…”.
Potem dziewczynkę ubierają i sadzają przy stole. I je te pachnące pyszności… Pierogi, jak te babcine! Piernik i makowiec smakują bardzo, bo już od bardzo dawna nie jadła takich dobrych rzeczy…
Ale miły sen się kończy i wszyscy wracają do ciemnej piwnicy. A w piwnicy jakby było jeszcze ciemniej…
Wiosna 1944
To była wiosna, ale do piwnicy pana Dwolińskiego wiosna nie docierała. Dnie były jednakowo szare i nie widzieliśmy nieba ani słońca. Wiosnę poznałam później, a jak to się stało – opowiem.
Młyn, w którym znaleźliśmy kryjówkę, był jednym z młynów nad Strypą – strumieniem (bo to jeszcze nie była rzeka) spadającym na tym odcinku z karpackich wzgórz. Właśnie ten strumień stanowił źródło utrzymania dla wielu młynarskich rodzin, między innymi dla rodziny pana Dwolińskiego.
Dzięki wielkiemu sercu tego człowieka znaleźliśmy schronienie w piwnicy jego młyna. Nad piwnicą usytuowana była ogromna kuchnia, która stanowiła właściwie całe mieszkanie: jadalnia, sypialnia, no i ta kuchnia, z której dochodziły wspaniałe zapachy. Czasem była to zwykła kartoflanka, czasem coś innego. Zapachy jedzenia miały swoich wielbicieli pod podłogą, bo ta właśnie podłoga była naszym sufitem, a sufit wspierała po środku gruba drewniana belka. Pod samym sufitem belka była wzmocniona czterema drewnianymi podpórkami, na których opierała się podłoga mieszkania państwa Dwolińskich.
Drewniana, brązowa belka miała na sobie najróżniejsze słoje, linie, resztki kory i żywicy. Widniała przed naszymi oczyma tak długo, jak długo było światło. Dni w naszej piwnicy płynęły bure, jednostajne, ale za to w poczuciu bezpieczeństwa, choćby złudnego.