1633 - David Weber, Eric Flint - ebook

1633 ebook

David Weber, Eric Flint

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Amerykańska wolność i sprawiedliwość kontra siedemnastowieczna tyrania

Nowy twór polityczny w środkowej Europie – Konfederacja Księstw Europejskich – powstał w ramach sojuszu Gustawa II Adolfa, króla Szwecji, z dowodzonymi przez Mike’a Stearnsa mieszkańcami Wirginii Zachodniej, którzy na skutek tajemniczego zjawiska w przestrzeni kosmicznej zostali przeniesieni ze współczesności do siedemnastowiecznych Niemiec. Nowy system rządów wciąż jest słaby. Poza granicami Konfederacji szaleje wojna trzydziestoletnia. Na domiar złego Konfederacja jest przyczyną nieprzejednanej wrogości kardynała Richelieu, faktycznego władcy Francji…

Gustaw II Adolf zmuszony jest polegać na Michaelu Stearnsie i magicznej technologii jego krnąbrnych amerykańskich poddanych. W zawieruchę wojenną wplątane zostają również dwie amerykańskie misje dyplomatyczne: wyprawa Rebeki Stearns do Francji i Holandii, a także poselstwo, które Mike posłał do Karola I, króla Anglii, pod przewodnictwem swej siostry Rity oraz Melissy Mailey. Rebeka zostaje uwięziona w obleganym Amsterdamie; Rita i Melissa stają się więźniami londyńskiej Tower. Mike bardzo chce przenieść pokojowe idee z XXI wieku do targanej wojną siedemnastowiecznej Europy, lecz mimo to znajduje pocieszenie w fakcie, że niemieckie warsztaty produkują już nowe karabiny…

„Amerykańska demokracja wkracza z karabinem w dłoni do siedemnastowiecznych Niemiec. Bogata i złożona alternatywna wersja historii, wspaniałe postacie i wartka akcja. Znakomita książka”.

David Drake, autor Po drugiej stronie gwiazd

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 863

Oceny
4,3 (141 ocen)
69
49
18
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jstepien73

Dobrze spędzony czas

Sienkiewicz niech się chowa. Carolus Gustavus Rex. I na pochybel Richelieu. ;) no i ta wyścigowa łódź motorowa z wyrzutnia rakiet. sprzeczność pozorna bo u Webera i Flinta wszystko gra. ;)
00
Weganka_i_Tajga

Nie oderwiesz się od lektury

jak dla mnie lepszy poziom niż części pierwszej
00

Popularność




Część pierwsza

Ląd, który mam za sobą,to nie kraj dla starca1

Przełożył Stanisław Barańczak (wszelkie cytaty lub odwołania do sztuk Williama Szekspira oparte są na przekładach Stanisława Barańczaka). Jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od tłumacza. [wróć]

Rozdział 1

— Cóż za urzekający widok! — wykrzyknął Richelieu. — Nigdy jeszcze nie widziałem kota o tak wyjątkowej urodzie. Umaszczenie jest wprost cudowne.

Arystokratyczna, intelektualna twarz rzeczywistego władcy Francji na moment pojaśniała młodzieńczym blaskiem. Przez kilka chwil Richelieu kompletnie nie zważał na Rebekę Stearns i bawił się malutkimi łapkami kota, który siedział na jego kolanach, a którego niewiele wcześniej Rebeka ofiarowała mu w charakterze podarunku dyplomatycznego.

Uniósł uśmiechniętą twarz.

— Nazwałaś go, pani, „kotem syjamskim”? Wydaje mi się niemożliwe, abyście zdołali w tak krótkim czasie nawiązać współpracę handlową z południowo-wschodnią Azją. Nawet zważywszy na wasz geniusz techniczny, zakrawałoby to na kolejny cud.

Rebeka zastanawiała się nad tym uśmiechem, równocześnie przygotowując odpowiedź. Przynajmniej jedna rzecz stała się dla niej jasna od czasu, gdy kilka minut wcześniej wprowadzono ją na prywatną audiencję u kardynała. Niezależnie od pozostałych cech, Richelieu wydawał się najinteligentniejszym człowiekiem, jakiego w życiu spotkała. A z całą pewnością najprzebieglejszym.

I dość ujmującym, czego się nie spodziewała. Połączenie niebywałego intelektu z wewnętrznym ciepłem i wdziękiem było rozbrajające dla kogoś takiego jak Rebeka, która sama była intelektualistką.

Przypomniała sobie stanowczo o tym, że bycie rozbrojonym w obecności Richelieu to ostatnia rzecz, na jaką może sobie pozwolić. Mimo błyskotliwości i osobistego uroku kardynał bez wątpienia stanowił aktualnie największe zagrożenie dla jej narodu. I choć nie przypuszczała, żeby z natury był okrutny, to już wcześniej pokazał, że w obronie tego, co zwykł określać „interesem narodu”, nie okazuje cienia litości. Zwrot la gloire de France brzmiał cudownie dźwięcznie — lecz krył w sobie ostrze wymierzone w tych, którzy staną mu na drodze.

Zdecydowała się uchwycić ostatnich słów kardynała.

— „Kolejny cud”? — zapytała, unosząc brew. — Ciekawe określenie, Wasza Eminencjo. O ile mnie pamięć nie zawodzi, ostatnio uznałeś, panie, Ognisty Krąg za „czary”.

Łagodny uśmiech Richelieu nie zmienił się ani na chwilę, odkąd znalazła się w jego prywatnej sali audiencyjnej.

— To nieporozumienie — rzekł zdecydowanie, machnąwszy lekceważąco dłonią. Przez chwilę podziwiał zwierzę uderzające łapką w jego długie palce. — Mój błąd, za który biorę pełną odpowiedzialność. Pochopne wysnuwanie wniosków, kiedy się ma jedynie poszlaki, zawsze jest błędem. Ja zaś, obawiam się, byłem wówczas chyba pod zbyt wielkim wpływem poglądów ojca Józefa. Zapewne poznałaś go, pani, wczoraj podczas audiencji u króla?

W tym zdaniu kryło się podwójne znaczenie. Richelieu delikatnie przypominał Rebece, że alternatywą dla rozmów z nim było układanie się z dość dziecinnym królem Ludwikiem XIII albo — co gorsza — z ojcem Józefem, fanatykiem religijnym. Kapucyn był bliskim znajomym kardynała, a poza tym stał na czele ortodoksyjnej świeckiej organizacji katolickiej, znanej jako Towarzystwo Świętego Sakramentu.

Rebeka zwalczyła naturalną pokusę każdego intelektualisty: pokusę mówienia. W tej kwestii, podobnie jak w wielu innych, została fachowo przeszkolona przez swego męża, który nie był aż takim intelektualistą. Mike Stearns pełnił niegdyś funkcję przewodniczącego związku zawodowego i — w przeciwieństwie do Rebeki — już dawno temu nauczył się, że często najlepszą strategią negocjacji jest zwykłe milczenie.

— Niech druga strona gada — powtarzał jej. — W ogóle uważam, że z otwartą gębą dwa razy łatwiej coś schrzanić niż z zamkniętą.

Kardynał, rzecz jasna, był tego doskonale świadom. Milczenie się przeciągało.

Dla każdego intelektualisty milczenie jest grzechem śmiertelnym. Rebeka musiała więc ponownie zmusić się do trzymania języka za zębami.

Ratowała się, kierując myśli ku swemu małżonkowi: Mike, o twarzy nieco wymizerowanej i smutnej, żegnający ją w drzwiach ich domu w Grantville, gdy wyruszała w podróż dyplomatyczną do Francji i Holandii; ta sama twarz (to wspomnienie znacznie bardziej podniosło ją na duchu) wcześniejszej nocy, w ich łóżku.

W uśmiechu, który przywołało na jej twarz właśnie tamto wspomnienie, było coś, co pokonało kardynała. Oczywiście uśmiech Richelieu wciąż pozostawał niezmienny. Westchnął jednak głęboko i — delikatnie, lecz stanowczo — postawił kotka na posadzce, kończąc igraszki.

— Ów „Ognisty Krąg”, jak go nazywacie, który sprowadził do naszego świata tych „Amerykanów” wraz z ich cudaczną techniką, był czymś wystarczająco niezwykłym, by wszystkich nas wprowadzić w błąd, pani. Jednakże po głębszych rozważaniach, szczególnie popartych dowodami, na których mogłem się oprzeć, doszedłem do wniosku, że byłem w błędzie, określając to wasze… proszę wybaczyć moje wyrażenie, dziwaczne nowe państwo wytworem „czarów”.

Richelieu umilkł na chwilę i wygładził swoje bogate szaty.

— Zaiste, to niewybaczalny błąd z mojej strony. Gdy znalazłem chwilę, by przemyśleć tę sprawę, uświadomiłem sobie, że niebezpiecznie zbliżyłem się do manicheizmu. — Zachichotał. — Ile to już czasu minęło, odkąd potępiono tę herezję? Półtora tysiąclecia, ha! A ja się uważam za kardynała!

Rebeka uznała, że może bezpiecznie będzie zaśmiać się w odpowiedzi na ten żart. Na tym jednak koniec. Niemalże wyczuwała, jak przyciąga ją magnetyzująca osobowość kardynała, i ani przez chwilę nie wątpiła, że Richelieu doskonale zdaje sobie sprawę z siły własnego uroku. Kardynał był człowiekiem ze wszech miar cnotliwym, „uwodzenie” było jednak określeniem o kilku różnych znaczeniach. Wielokrotnie dochodzenie Richelieu do władzy i wpływów łagodzone było jego osobistym czarem i wdziękiem — a w przypadku innych intelektualistów także giętkością jego umysłu. Na dobrą sprawę gdyby Rebeka nie była wysłanniczką kraju toczącego wojnę z Richelieu, z miłą chęcią poświęciłaby kilka godzin jednemu z najwybitniejszych umysłów świata chrześcijańskiego, by podyskutować o teologicznych implikacjach owego dziwnego zdarzenia, które sprowadziło do siedemnastowiecznej Europy pełne ludzi miasteczko z miejsca odległego w czasie o kilka stuleci, a zwanego „Stanami Zjednoczonymi Ameryki Północnej”.

„Zamilcz, kobieto! Bądź posłuszna mężowi!”

Ta myśl tylko utrwaliła jej pogodny uśmiech. Tak naprawdę Mike’owi Stearnsowi daleko było do patriarchy. Rebeka wiedziała, że rozbawiłaby go, opowiadając mu o tym, jak sama siebie strofowała. („Niech mnie kule biją. Chcesz powiedzieć, że chociaż raz mnie posłuchałaś?”).

Richelieu poniósł kolejną drobną porażkę. Widziała to w jego uśmiechu, który stał się odrobinę wymuszony. Kardynał ponownie wygładził szaty, a następnie powrócił do przerwanego wątku.

— Nie, jedynie Bóg mógł dokonać tak niebywałej zamiany czasu i przestrzeni. A wasz termin „Ognisty Krąg” wydaje się bardzo na miejscu. — Jego uśmiech stał się teraz niezwykle pogodny. — Jak zapewne zdajesz sobie, pani, sprawę, moi szpiedzy już od dawna badali te wasze „Stany Zjednoczone” w Turyngii. Kilku z nich przepytało miejscowych, którzy byli świadkami tego wydarzenia. I ci prości chłopi również widzieli, jak niebiosa się rozwierają i aureola ognia pozbawionego żaru tworzy mały świat w niewielkiej części środkowych Niemiec. Mimo to — rzekł, unosząc gwałtownie dłoń, jakby chciał uprzedzić słowa Rebeki, choć ona wcale nie miała zamiaru się odzywać — sam fakt, że zdarzenie to było dziełem bożym, nie daje nam konkretnej odpowiedzi na pytanie o jego cel.

„Zaczyna się — pomyślała Rebeka. — Oficjalna linia postępowania”.

Zdawała sobie sprawę, że spotyka ją zaszczyt. Z rozmów, które prowadziła ubiegłego wieczora z dworzanami podczas audiencji u króla, jasno wynikało, że elita Francji wciąż szuka spójnego ideologicznego wytłumaczenia pojawienia się Grantville w niemieckim księstwie Turyngii. Po przetrwaniu dwóch lat (nie wspominając o rozgromieniu po drodze kilku nacierających armii, z których przynajmniej jedna była zwerbowana i opłacona przez Francję) Amerykanie wraz z nowo tworzonym przez siebie społeczeństwem nie mogli już być traktowani tylko jako pogłoska. Określenie „czary” było zaś… zbyt błahe.

Nie miała wątpliwości, że Richelieu skonstruował już wytłumaczenie i właśnie ona usłyszy je jako pierwsza.

— Czy zastanawiałaś się, pani, nad historią świata, który stworzył tych waszych Amerykanów? — zapytał. — Zapewne wiesz, pani, że pozyskałem — znowu machnął lekceważąco dłonią — różnymi sposobami część ksiąg historycznych, które wasi Amerykanie zabrali ze sobą. Przestudiowałem je wszystkie bardzo uważnie.

„To jest akurat jasne” — pomyślała Rebeka. Była to myśl nieco posępna, ponieważ jasne stało się dopiero teraz. Wcześniej ani ona, ani Mike, ani nikt z władz nowych Stanów Zjednoczonych nie pomyślał nawet, że zdobycie książek do historii stanie się jednym z głównych celów obcego wywiadu. Literatura techniczna — plany, szkice — owszem; wszystko to, co pozwoliłoby wrogom Stanów Zjednoczonych ukraść część ich niebywałej technologii. Jednak… licealne podręczniki?

Teraz, rzecz jasna, było to oczywiste. Latem roku 1633 każdy władca i wpływowy polityk na świecie wiele by dał, żeby się dowiedzieć, co go czeka w najbliższych latach. Konsekwencje tej wiedzy mogłyby być nieobliczalne. Jeżeli król wie, co nastąpi za rok czy dwa lata, to zrobi wszystko, żeby ten obrót spraw przyspieszyć — jeśli rozwój wypadków mu odpowiada — albo żeby do niego w ogóle nie dopuścić.

I w ten właśnie sposób ów król momentalnie pomiesza następstwo wydarzeń, które w ogóle doprowadziły do tamtego stanu rzeczy. Był to odwieczny dylemat osób podróżujących w czasie, z czym Rebeka zdołała się zapoznać podczas lektury książek science fiction, przeniesionych wraz z całym miasteczkiem do wieku siedemnastego. I podobnie jak jej mąż, uznała, że Ognisty Krąg stworzył świat równoległy do tego, z którego pochodziło Grantville i cała historia, która doprowadziła do powstania miasteczka.

Gdy tak rozmyślała, Richelieu bacznie się jej przyglądał. Jego inteligentne ciemnobrązowe oczy kryły w sobie coś ponurego. Ani przez chwilę nie myślała, że kardynał jest zbyt głupi, by to pojąć. On również wiedział, że historia, która miała miejsce, już się nie powtórzy — wiedział też jednak, że mimo to można dostrzec w owych wydarzeniach pewne ogólne wzorce. I odpowiednio pokierować losami Francji.

Potwierdziły to jego kolejne słowa.

— Naturalnie konkretne wydarzenia będą inne, jednakże podstawowy zarys tamtej przyszłości jest wystarczająco przejrzysty. Myślę, że można go podsumować określeniem, które tak faworyzujecie: „demokracja”. Bądź też, jak ja bym to ujął, rządy mas, albowiem, szczerze mówiąc, u podstaw wszystkich struktur politycznych owego świata przyszłości leży ta sama cecha. Odrzucono władzę panującej arystokracji i rodziny królewskiej. Cała władza spoczywa w rękach ludu — niezależnie od tego, czy nazywa się go „obywatelami”, „proletariatem”, czy też jeszcze inaczej. Żadnych cugli, żadnej kontroli, żadnych ograniczeń nałożonych na ich pragnienia i ambicje.

Tym razem machnięcie dłonią nie było lekceważące.

— A za tym idzie cała reszta. Masakra sześciu milionów twych żydowskich pobratymców, pani, że wspomnę tylko o jednym przykładzie. Zbrodnie dokonane przez takie potwory, jak Stalin i ci Azjaci. Mao i Pol Pot, o ile dobrze sobie przypominam. Nie zapominajmy też o dewastacji całych miast i regionów przez reżimy, które może i były mniej despotyczne, lecz siały równie wielkie spustoszenie wśród narodów. Pragnę ci też przypomnieć, pani, że Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, które tak usilnie pragniecie odtworzyć w tym świecie, ani przez chwilę nie zawahały się przed spopieleniem miast w Japonii, a także w Niemczech, z którymi przecież teraz sąsiadujecie. Pół miliona ludzi — choć bardziej prawdopodobne, że cały milion — wybitych niczym insekty.

Rebeka zacisnęła szczęki. Instynktownie chciała wrzasnąć w odpowiedzi: „Czyżby? A to, że przez ciebie Niemcy są spustoszone? W wojnie trzydziestoletniej zginie więcej Niemców niż w którejkolwiek z wojen światowych dwudziestego wieku! Nie wspominając już o milionach dzieci, które co roku umierają w tym twoim drogocennym arystokratycznym świecie z powodu chorób, głodu i ubóstwa — nawet gdy panuje pokój — a wszystkiemu temu można przecież zaradzić w mgnieniu oka!”.

Posłuchała jednak rady, której udzielił jej mąż. Kłótnia z Richelieu nie miała sensu. On nie stawiał żadnej hipotezy. On po prostu uświadamiał wysłannikowi Stanów Zjednoczonych, że konflikt trwa i nie dobiegnie końca, dopóki jedna ze stron nie zwycięży. Mimo całego wdzięku, uprzejmości i pogody ducha, jakie kryły się w jego uśmiechu, Richelieu właśnie wypowiadał im wojnę.

I w rzeczy samej takie były jego kolejne słowa.

— Wszystko to ma już dla mnie sens. Owszem, to Bóg stworzył Ognisty Krąg. Nadawanie temu cudowi miana „czarów” zakrawa na absurd. Uczynił to po to, by ostrzec nas przed niebezpieczeństwami przyszłości, abyśmy mogli przygotować się na ich odparcie. Abyśmy niezłomnie próbowali stworzyć świat oparty na niezachwianych fundamentach monarchii, arystokracji i Kościoła państwowego. Owe niebezpieczeństwa pani, Madame Stearns, i pani lud — bynajmniej nie chcę pani urazić i nie implikuję pani osobistej grzeszności — zarówno szerzycie, jak i ucieleśniacie.

Kardynał powstał i z szacunkiem ukłonił się Rebece.

— A teraz obawiam się, że muszę się zająć sprawami króla. Ufam, pani, że spędzisz miło czas w Paryżu, a gdybym tylko mógł w czymkolwiek służyć, proszę, daj mi znać. Jak prędko zamierzasz, pani, wyruszyć do Holandii? I w jaki sposób?

„Tak szybko, jak tylko dam radę, pierwszą lepszą drogą”.

Ograniczyła się jednak do nieśmiałego, prawie dziewczęcego:

— Nie jestem pewna. Podróż stąd do Holandii będzie ciężka z uwagi na czasy, które nastały.

Urok Richelieu wrócił z pełną mocą, gdy odprowadzał ją do drzwi.

— Zdecydowanie doradzam drogę lądową. Na kanale La Manche, a nawet na Morzu Północnym, zalęgli się piraci. Mogę zapewnić ci, pani, ochronę do granicy Niderlandów Hiszpańskich i bez wątpienia bezpieczną przeprawę do Holandii. Owszem, owszem, obecnie Francja i Hiszpania są antagonistami, lecz — mimo tego, co mogłaś słyszeć, pani — moje osobiste relacje z arcyksiężną Izabelą są całkiem dobre. Hiszpanie na pewno nie będą robili przeszkód.

Stwierdzenie to było co najmniej śmieszne. Ostatnią rzeczą, jaką Hiszpanie chcieliby ujrzeć, była misja dyplomatyczna pod przewodnictwem małżonki prezydenta Stanów Zjednoczonych, zadomowiona w Holandii, którą owi Hiszpanie starali się od półwiecza podbić. Te Stany Zjednoczone może i nie były wielkie. Jeśli chodzi o obszar, były to po prostu stare regiony Turyngii i zachodniej Frankonii — mały wycinek Niemiec. Zgoda, wedle niemieckich standardów Stany Zjednoczone były ważnym księstwem. Tylko Saksonia miała większą liczbę ludności. Jednak ich populacja była niczym w porównaniu z populacją czy to Francji, czy Hiszpanii. A mimo to rok wcześniej owo nowe małe państwo rozbiło armię hiszpańską pod Eisenach i Wartburgiem. Sama idea sojuszu między Stanami Zjednoczonymi i Republiką Zjednoczonych Prowincji… była najgorszym z koszmarów dla każdego hiszpańskiego oficjela.

— Być może — tylko tyle powiedziała. Gdy wychodziła, miała na twarzy pogodny uśmiech.

Rozdział 2

Gdy drzwi się zamknęły, Richelieu odwrócił się i z powrotem usiadł. Po chwili przez wąskie wejście znajdujące się w głębi pomieszczenia wszedł Etienne Servien. Pozornie były to drzwi szafy; w rzeczywistości prowadziły do komnaty, z której Servien mógł śledzić audiencje u kardynała, kiedy tylko Richelieu sobie tego życzył. Servien należał do grona specjalnych agentów zwanych „intendentami”, pieczołowicie wyselekcjonowanych przez samego kardynała. To jemu Richelieu zawsze powierzał najdelikatniejsze zadania.

— Słyszałeś? — mruknął kardynał.

Servien skinął głową.

Richelieu wyrzucił ramiona w górę w geście łączącym rozbawienie i poirytowanie.

— Cóż za wyjątkowa kobieta!

W tej chwili poczuł lekkie szarpnięcie i spojrzał w dół na kotka bawiącego się rąbkiem jego szaty. Pogodny uśmiech wrócił na jego twarz. Schylił się, podniósł drobne stworzenie i posadził je na kolanach. Głaszcząc zwierzę, wrócił do poruszonej kwestii.

— Nigdy bym się tego nie spodziewał, Etienne. Sefardyjka, córka doktora Baltazara Abrabanela we własnej osobie! Oni potrafią rozmawiać bez końca, nie zważając nawet na głód. Tylko filozofowie i teolodzy. Myślałem, że będę się tylko uśmiechał, a informacje same napłyną do mych uszu. A tymczasem… — Zaśmiał się. — Nie zdarza mi się to zbyt często. Ufam, że nie zdradziłem się z niczym istotnym?

Servien wzruszył ramionami.

— Sefardyjczycy stanowią również większość bankierów w Europie i Imperium Osmańskim, Wasza Eminencjo, a to nie jest profesja znana z nadmiernej rozmowności. Może i Baltazar Abrabanel jest medykiem oraz filozofem, ale podobnie jak jego brat Uriel jest też doświadczonym szpiegiem. A ten fach również nie sprzyja gadulstwu. A na domiar złego córka Abrabanela w opinii wszystkich, również jej wrogów, jest nieprawdopodobnie inteligentna. Bez wątpienia wydedukowała, że Francja nie złożyła broni. Tak więc… sądzę, że wybrałeś, panie, najlepsze wyjście. Poza tym niczego się nie dowiedziała. Z całą pewnością, panie, nie było w twych słowach żadnej sugestii dotyczącej naszego wielkiego planu.

— „Wielki plan” — powtórzył Richelieu. — Który wielki plan masz na myśli, Etienne? Ten większy czy ten mniejszy?

— Każdy z osobna bądź obydwa naraz. Zapewniam cię, panie, że z twych słów nawet sam szatan niczego by nie wywnioskował. Ona jest inteligentna, nie przeczę, lecz jak sam mówiłeś, panie, nie jest czarownicą.

Kardynał zadumał się na chwilę. Jego pociągła twarz zdawała się jeszcze bardziej wydłużać.

— Wciąż uważam, że jest zbyt inteligentna — oznajmił w końcu. — Mam nadzieję, że przyjmie mą ofertę i pozwoli się odeskortować drogą lądową do Niderlandów Hiszpańskich. Wtedy moglibyśmy na dziesiątki różnych sposobów przedłużyć jej podróż. Jednak… — Potrząsnął głową. — Wątpię w to. Tyle z pewnością sama wydedukuje i zdecyduje się na podróż morską do Holandii. A przecież absolutnie nie możemy dopuścić do tego, żeby miała okazję przyjrzeć się naszym portom. Na pewno nie teraz!

Servien zacisnął usta.

— Z całą pewnością mogę trzymać ją z dala od Hawru, Wasza Eminencjo, ale nie od każdego portu na La Manche — to by było zbyt czytelne. Gdyby jednak była zmuszona wsiąść na statek w którymś z mniejszych portów, być może nie dostrzegłaby wystarczająco wiele…

Richelieu przerwał mu zniecierpliwionym gestem.

— Dość, Etienne! Zdaję sobie sprawę, że chcesz mi oszczędzić konieczności podjęcia decyzji. Decyzji, która — Bóg mi świadkiem — jest mi do cna wstrętna. Jednakże racja stanu nigdy nie kieruje się sentymentami. — Westchnął ciężko. — Oczywiście wiesz, że nie możesz dopuścić jej do Hawru. Któryś z niniejszych portów i tak lepiej się nada do… tego, co niezbędne.

Kardynał spojrzał na kotka, który wciąż się bawił jego wskazującym palcem.

— Kto wie? Może szczęście się do nas uśmiechnie, do niej zresztą też, i podejmie złą decyzję. — Łagodny uśmiech znów pojawił się na jego twarzy. — Na świecie istnieje tak niewiele cudownych stworzeń boskich. Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli unicestwić kolejnego z nich. Gdy będziesz wychodził, Etienne, bądź tak dobry i wezwij służącego.

Uprzejmie, lecz stanowczo odprawiony Servien ukłonił się i opuścił komnatę.

Chwilę później do pomieszczenia wszedł Desbournais. Był on valet de chambre kardynała, który przyjął go do służby jako siedemnastoletniego chłopca. Richelieu cieszył się równie wielką popularnością wśród swych służących, jak i sojuszników i współpracowników. Gdy bronił interesów Francji, często nie znał litości, jednak wobec otaczających go osób zawsze był miły i uprzejmy, niezależnie od tego, jakiego byli pochodzenia. Był też dla nich bardzo szczodry. Odpłacał lojalnością za lojalność. Tyczyło się to zarówno pomocy kuchennej, jak i Ludwika XIII, króla Francji.

Kardynał uniósł kota i pokazał go Desbournais’owi.

— Czyż nie jest cudowny? Zapewnij mu opiekę, Desbournais, i to najlepszą, pamiętaj.

Kiedy służący wyszedł, Richelieu wstał z fotela i podszedł do okna. Budynek, w którym kardynał mieszkał zawsze, gdy przebywał w Paryżu — a który tylko z nazwy nie był pałacem — był kupionym przez niego starym hotelem przy rue St. Honoré nieopodal Luwru. Richelieu nabył także sąsiadujący hotel, żeby po zrównaniu go z ziemią zapewnić sobie lepszy widok na miasto.

Gdy tak stał i wyglądał przez okno, wszelka życzliwość i łagodność odpłynęły z jego twarzy. Wrogowie kardynała znali to zimne, surowe, wręcz wyniosłe oblicze, które spoglądało w dół na wspaniały Paryż. Mimo całego swego uroku i wdzięku Richelieu potrafił stać się niesamowicie przerażający. Był wysokim mężczyzną, którego szczupłość przysłaniały zawsze noszone przezeń ciężkie i bogate szaty. Podłużna twarz, wysokie czoło, łukowato wygięte brwi, duże brązowe oczy — to były cechy intelektualisty. Jednak lekko zakrzywiony nos i mocno zarysowany podbródek, który podkreślała spiczasta i starannie przystrzyżona bródka, charakteryzowały już zupełnie innego człowieka.

Hernán Cortés zrozumiałby tę twarz. Podobnie książę Alba. Każdy z wielkich zdobywców tego świata zrozumiałby twarz, którą ukształtowały lata żelaznych postanowień.

— Niech i tak będzie — powiedział cicho. — Bóg litościwy tworzy wystarczająco wiele cudownych stworzeń, żebyśmy mogli niszczyć te, które zniszczyć musimy. Taka jest konieczność.

***

— No i jak poszło? — zapytał radośnie Jeff Higgins. Gdy jednak ujrzał zaciętą minę Rebeki, jego uśmiech nieco osłabł. — Aż tak źle? Wydawało mi się, że ten facet ma reputację…

Rebeka pokręciła głową.

— Był uprzejmy i czarujący. Co absolutnie nie przeszkodziło mu w wypowiedzeniu nam ni mniej, ni więcej, tylko wojny totalnej.

Głęboko wzdychając, zdjęła szal, który nosiła dla ochrony przed typową paryską mżawką. Tylko trochę przesiąkł wilgocią, rozwiesiła go więc na oparciu jednego z krzeseł w salonie domu, który poselstwo Stanów Zjednoczonych wynajęło w Paryżu. Na widok wchodzącego do pokoju Heinricha Schmidta uśmiechnęła się smutno. Majora Heinricha Schmidta, jeśli chodzi o ścisłość. Oficera dowodzącego niewielkim oddziałem żołnierzy armii amerykańskiej, którzy wraz z Jeffem i Gretchen Higginsami oraz Jimmym Andersenem towarzyszyli Rebece w jej podróży.

— Obawiam się poważnie, że już wkrótce będziecie, panowie, zarabiać na chleb.

Heinrich wzruszył ramionami. Tak samo Jeff, który — choć w trakcie tej misji miał zadanie specjalne — również służył w armii Stanów Zjednoczonych, podobnie jak jego przyjaciel Jimmy.

Kolejną osobą, która wkroczyła do pokoju, była żona Jeffa.

— No i jak się sprawy mają? — zapytała. Niemiecki akcent wciąż się przebijał przez jej swobodną, potoczną angielszczyznę.

Rebeka uśmiechnęła się nieco szerzej. Kontrast między Jeffem a Gretchen zawsze wywoływał u niej serdeczne rozbawienie. Właśnie to Amerykanie nazywali „dziwną parą” w jednej z tych elektronicznych sztuk, które wciąż mocno ją fascynowały, mimo tak wielu godzin spędzonych przed ekranem telewizora, a nawet prowadzenia własnego talk-show.

Mimo że Jeff Higgins znacznie zmężniał przez ostatnie dwa lata, odkąd niewielkie amerykańskie miasteczko zostało przeniesione do roku 1631, do centrum rozdartej wojną środkowej Europy, wciąż roztaczał wokół siebie aurę kogoś, kogo Amerykanie nazywali „maniakiem komputerowym”. Był wysoki i nadal — mimo częstych ćwiczeń — miał sporą nadwagę. Chociaż niedawno świętował swoje dwudzieste urodziny, wciąż wyglądał jak nastoletni chłopiec. Perkaty nos widniał między oczyma intelektualisty, które spoglądały na świat przez grube szkła okularów dla krótkowidzów. Trudno sobie wyobrazić mniej romantyczną postać.

Tymczasem jego małżonka…

Gretchen z domu Richter była starsza od Jeffa o dwa lata. Nie można było jej określić mianem piękności — miała wydatny nos i mocną szczękę, okazałą posturę i ramiona szersze niż u większości kobiet — jednak była na tyle urodziwa, że gdziekolwiek poszła, mężczyźni się za nią oglądali. Zaś fakt, że Gretchen była, jak to Amerykanie mawiają, „dobrze zbudowana”, tylko wzmacniał ów efekt, podobnie jak długie blond włosy, które spływały kaskadą na jej masywne ramiona.

W przeciwieństwie do Jeffa, Gretchen urodziła się tutaj. Podobnie jak Rebeka, należała do grona siedemnastowiecznych Europejczyków, których losy Ognisty Krąg związał z losami nowo przybyłych Amerykanów, wśród których obydwie kobiety znalazły mężów.

Gretchen nie zważała na swe korzenie — przyswoiła sobie światopogląd i ideologię amerykańską z zapałem i gorliwością neofitki. Chociaż prawie wszyscy Amerykanie oddani byli ideom demokracji i równości społecznej, zaangażowanie Gretchen (co nie powinno dziwić z uwagi na koszmar, przez który musiała przejść) nawet w nich samych wywoływało przerażenie.

Rebeka przypomniała sobie o tym po raz kolejny, gdy ujrzała Gretchen bawiącą się skrajem swej kamizelki, która idealnie maskowała przedmiot wiszący w futerale na jej ramieniu. Rebeka doskonale wiedziała, że to jej ukochany pistolet kaliber 9 milimetrów. Czasem kusiło ją, by zapytać Jeffa, czy jego żona także śpi z tą bronią.

Przyczyną uśmiechu Rebeki było jednak głównie to, że lubiła Jeffa i Gretchen Higginsów i bardzo mocno im sprzyjała. W przypadku Jeffa chodziło między innymi o to, że ów młodzieniec ocalił ją od pewnej śmierci z rąk chorwackiego kawalerzysty w służbie austriackich Habsburgów. Jeśli chodzi o Gretchen — pomijając fakt, że się przyjaźniły — Rebeka dobrze wiedziała, że ten bez mała fanatyzm Gretchen jest jednym z kluczy do przetrwania nowego społeczeństwa tworzonego przez nią samą i jej męża Mike’a.

***

Gretchen mogła przerażać innych, lecz nigdy nie przerażała Mike’a Stearnsa. Oczywiście nie zawsze podzielał jej zdanie — a nawet jeśli tak było, to często uważał jej metody działania za niedopuszczalne. Niezależnie od tego, jak wysoko wspiąłby się w tym nowym świecie, mąż Rebeki wciąż pozostawał tym samym człowiekiem, co zawsze: przewodniczącym związku zawodowego appalachijskich górników, którzy również mieli bolesne wspomnienia związane z uciskiem ze strony potężnych i bogatych.

— Kogo chcesz oszukać? — burknął kiedyś do Rebeki, gdy ta ze złością wyrażała się o żarliwości Gretchen, połączonej z kompletnym lekceważeniem zawiłości sytuacji politycznej. Właśnie skończyli śniadanie i Mike pomagał żonie zmywać naczynia. Choć już zdążyła się do tego przyzwyczaić, wciąż jednak urzekało ją to, że ktoś tak bardzo męski pomaga jej w kuchennych obowiązkach.

— Jak przyjdzie co do czego, jedynymi ludźmi, na których naprawdę będę mógł polegać — pomijając moich górników, nowe związki zawodowe i pewnie też nowe kółka rolnicze Williego Raya — będą Gretchen i jej popierdzielone dzieciaki.

Mike wytarł ostatni talerz i włożył go do szafki.

— Oczywiście wiadomo, że teraz jesteśmy w łaskach u Szwedów. Gustaw Adolf jest naszym przyjacielem, a kanclerz Oxenstierna pewnie też. Nie zapominaj jednak, że to jest król, a szlachcic Axel Oxenstierna jest w takim samym stopniu oddany arystokracji, w jakim Gretchen tych drani nienawidzi. Jeśli los się odwróci…

Wyjrzał przez okno kuchenne ich domu w Grantville i zdecydowanie pokręcił głową.

— Chociaż Gustaw II Adolf będzie się strasznie wzbraniał, to jednak w mgnieniu oka poderżnie nam gardła, jeśli tylko pojawią się niesprzyjające okoliczności. A kiedy nas zabraknie, Gretchen i jej skrajni demokraci z komitetów korespondencyjnych staną się tylko karmą dla psów — i bądź pewna, że ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Ilekroć wkurzam ją gadaniem o „kompromisie z zasadami”, ona wie, że potrzebuje mnie tak samo, jak ja potrzebuję jej.

Gdy odwrócił się od okna, w jego błękitnych oczach tańczyły radosne iskierki.

— Poza tym ona niesamowicie się przydaje. Czytałaś o amerykańskim ruchu na rzecz obrony praw obywatelskich, prawda?

Rebeka przytaknęła. Wprost pożerała książki o historii Stanów Zjednoczonych (tak naprawdę to o historii wszystkich krajów, ale Stanów Zjednoczonych w szczególności), odkąd Mike ocalił ją i jej ojca przed bandą maruderów. Wydarzyło się to tego samego dnia, kiedy pojawił się Ognisty Krąg. Dwa lata temu — a Rebeka bardzo szybko czytała. Przeczytała naprawdę dużo książek.

Mike się uśmiechnął.

— Opowiem ci pewną anegdotę. Malcolm X powiedział kiedyś, że biały establishment tylko dlatego chce rozmawiać z wielebnym Martinem Lutherem Kingiem, bo nie chce z nim rozmawiać. I mniej więcej tak to się właśnie przedstawia, jeśli chodzi o mnie i Gretchen.

Jakieś poruszenie za oknem musiało przykuć jego uwagę, ponieważ na chwilę się odwrócił. Cokolwiek ujrzał, wywołało to szeroki uśmiech na jego twarzy.

— O wilku mowa… Pozwól na chwilę, skarbie, a zobaczysz, o co mi chodzi.

Rebeka podeszła do okna i ujrzała Harry’ego Leffertsa przechadzającego się po ulicy. Było wcześnie rano, a wnosząc po jego wielce usatysfakcjonowanej minie, Harry spędził noc w towarzystwie jednej z dziewcząt, które lgnęły do niego niczym muchy do miodu. Harry był przystojnym młodzieńcem, obdarzonym zuchwałą pewnością siebie i beztroskim poczuciem humoru, co przyciągało rozliczne młode niewiasty.

Zdziwiła się nieco. Miłosne podboje Harry’ego wydawały się nie mieć żadnego związku z dyskusją, którą prowadziła z Michaelem. Patrząc jednak, jak zawadiacko Harry maszeruje — nic przesadnego, po prostu lekka zadziorność młodego, niesamowicie pewnego siebie człowieka — Rebeka zaczęła rozumieć.

Te cechy Harry’ego, które podobały się kobietom, nie musiały się podobać mężczyznom, zwłaszcza tym, którzy postanowili nie wchodzić mu w drogę. Ci, którzy to zrobili, bardzo szybko dowiadywali się, co Amerykanie rozumieją pod pojęciem „twardziel”. Harry był dobrze umięśniony, a jego umysł dorównywał zatwardziałością jego ciału. Kiedy chciał, potrafił być naprawdę przerażający.

— Czy mówiłem ci, jak zwykłem wykorzystywać Harry’ego w trakcie negocjacji? — wymruczał jej do ucha Mike. — Kiedy jeszcze byłem związkowcem?

Rebeka pokręciła głową, a następnie zachichotała, gdy pomruk Mike’a przerodził się w coś bardziej intymnego z językiem i uchem w rolach głównych.

— Przestań! — Odepchnęła go z rozbawieniem. — Mało ci po zeszłej nocy?

Mike wyszczerzył zęby i przysunął się bliżej.

— Widzisz, zawsze dbałem o to, żeby zabierać Harry’ego na negocjacje z przedstawicielami firmy. Cały czas siedział w kącie, a gdy tylko zaczynałem przebąkiwać o pójściu na kompromis, warczał i spoglądał na mnie z wściekłością. To było jak czary — skutkowało w dziewięciu na dziesięć przypadków.

Rebeka ponownie zachichotała i wymknęła się mężowi, choć nieszczególnie, bo znalazła się w kącie kuchni.

— Mniej więcej tak właśnie widzę rolę Gretchen — wymruczał Mike. Zbliżał się coraz bardziej. Pomruk stał się delikatnie chropawy. — Europejscy arystokraci szczerze mnie nienawidzą, ale jak zobaczą Gretchen siedzącą w kącie i warczącą…

Znalazła się w potrzasku. Mike był wytrawnym strategiem i natychmiast ją dopadł.

— Owszem — powiedział. — Tak się składa, że mało mi po zeszłej nocy.

***

Na wspomnienie tego, co nastąpiło później, Rebece zrobiło się nieco cieplej w sercu, równocześnie jednak stało się to źródłem pewnej frustracji. Zazdrościła Jeffowi i Gretchen, że mogli w tę podróż wyruszyć razem, szczególnie wtedy, gdy do jej uszu dobiegały odgłosy z sąsiedniej sypialni, a ona usychała z tęsknoty za własnym łóżkiem w Grantville. Za Mikiem i jego cudownym gorącym ciałem.

Lecz… nie było takiej możliwości, żeby Mike pojechał z nimi. Był prezydentem Stanów Zjednoczonych i obowiązki nie pozwalały mu na nieobecność dłuższą niż kilka dni.

Jej twarz musiała coś zdradzić, bo ujrzała, że Gretchen uśmiecha się z lekką radością, ale i z pełną satysfakcją. Gretchen i Jeff mogli dla innych stanowić „dziwną parę”, Rebeka wiedziała jednak, że obydwoje są sobie równie oddani, jak ona i Mike. A wnioskując po nocnych odgłosach („noc po nocy, niech to szlag!”), łączyła ich też równie wielka namiętność.

Może jednak źle odczytała ten uśmiech. Żarliwe przekonania Gretchen same w sobie często sprawiały, że była radosna i pełna satysfakcji.

— A czego się spodziewałaś? — zapytała młoda Niemka. — Przecież to kardynał! Ten sam cuchnący wieprz, który rok temu chciał zarżnąć nasze dzieci w szkole. Nie zapominaj o tym.

Rebeka nie zapomniała. W trakcie rozmowy z Richelieu to wspomnienie było w gruncie rzeczy równie pomocne, jak rady jej męża. Kardynał może i był pełen wdzięku i uroku, jednak ani na moment nie zapomniała, że potrafi być bezlitosny niczym żmija — i z równie zimną krwią zabijać.

Pomimo tego…

Zawsze będzie pewna różnica między tym, jak postrzega świat Gretchen, a jak go widzi Rebeka Stearns z domu Abrabanel. Dla niej okrucieństwa popełnione przez władców Europy zawsze majaczyły gdzieś na horyzoncie. Z Gretchen było inaczej. Na własne oczy widziała, jak mordują jej ojca; zgwałciła ją banda najemników, a następnie zaciągnęła do swego obozu. Lata wcześniej inna banda najemników zabrała jej matkę i nie wiadomo było, jaki spotkał ją los. Połowa rodziny była martwa bądź też w inny sposób rozbita — a wszystkie te potworności wynikały z tego, że europejscy arystokraci postanowili się spierać o przywileje. To, że przy okazji zrujnują całe Niemcy i wyrżną ćwierć ludności, nie stanowiło dla nich najmniejszego problemu.

Rebeka sprzeciwiała się takim rządom arystokracji i dlatego postanowili wraz z mężem wprowadzić nowy, lepszy ustrój. Nie znała jednak takiej czystej nienawiści, jaką czuła Gretchen. Doskonale wiedziała, że Niemka nie dostrzegłaby czaru i wdzięku w Jego Eminencji, kardynale Richelieu. Cały czas starałaby się w myślach dopasować pętlę do jego długiej arystokratycznej szyi.

— Być może — mruknęła do samej siebie — to wcale nie byłby taki zły pomysł.

— Słucham? — zapytał Heinrich.

Twarz majora również była pogodna. Mimo młodego wieku — Heinrich skończył zaledwie dwadzieścia cztery lata — ów były najemnik widział już więcej przelanej krwi, niż większość żołnierzy w różnych okresach historycznych widziała przez całe swe życie. Rebeka lubiła go, jednak jego obojętność na cierpienie momentami ją przerażała. Może nie tyle sama obojętność, co przyczyna tej obojętności. Heinrich Schmidt był z natury człowiekiem raczej dobrodusznym, ale długi czas spędzony w armii Tilly’ego, po tym, jak w wieku piętnastu lat został przymusowo do niej wcielony, pozostawiły na nim żelazną skorupę. Gdy tylko dostał szansę, z chęcią zgłosił się na ochotnika do armii amerykańskiej. I Rebeka była pewna, że na swój sposób Heinrich jest równie oddany swej nowej ojczyźnie, jak ona sama. W dalszym ciągu jednak często wychodził z niego bezduszny najemnik.

— Nieważne — odparła. — Właśnie sobie przypomniałam — skinęła głową w stronę Gretchen — że Richelieu jest zdolny do wszystkiego. — Wysunęła krzesło, na którym wcześniej rozwiesiła szal, i usiadła. — I w związku z tym musimy podjąć pewną decyzję. Dłuższy pobyt w Paryżu nie ma najmniejszego sensu. Pytanie brzmi: jaką drogą wyruszymy do Holandii?

Jej uwagę zwrócił nagły ruch w drzwiach. Do kuchni wkroczył młodszy kolega Jeffa, Jimmy Andersen. Za jego plecami Rebeka dostrzegła pozostałych pięciu żołnierzy z oddziału Heinricha.

Poczekała, aż wszyscy weszli do środka i albo gdzieś przycupnęli, albo oparli się o ściany. Rebeka przypuszczała, że jej partnerskie zwyczaje wprawiłyby w osłupienie większość ambasadorów w historii ludzkości. Całą swą świtę traktowała jak kompanów, a nie jak podwładnych. Nie widziała w tym niczego złego. Była intelektualistką i jako taka cieszyła się każdą rozmową i polemiką.

— Oto, jaki mamy wybór — oznajmiła, gdy już wszyscy słuchali. — Możemy podróżować drogą lądową albo spróbować wynająć przybrzeżny statek. Jeśli wybierzemy to pierwsze, Richelieu zaoferował, że da nam eskortę do terytorium hiszpańskiego, i zapewnił mnie, że zdobędzie od Hiszpanów pozwolenie, żebyśmy bezpiecznie przedostali się do Zjednoczonych Prowincji.

Gretchen i Jeff już kręcili głowami.

— To pułapka — warknęła Gretchen. — Po drodze urządzi na nas zasadzkę.

Heinrich również kręcił głową, lecz jego gest skierowany był do Gretchen.

— Absolutnie nie — powiedział stanowczo. — Richelieu jest mężem stanu, Gretchen, a nie ulicznym oprychem. — Uśmiechnął się nieznacznie. — I to nie jest kwestia moralności, bo prędzej zaufałbym rozbójnikowi. Po prostu gdyby kazał nas zamordować wtedy, gdy oficjalnie jesteśmy pod jego opieką, cała jego reputacja ległaby w gruzach.

Gretchen patrzyła na niego wściekłym wzrokiem, lecz Heinrich był niewzruszony.

— Owszem, ległaby. I przestań tak na mnie patrzeć, głupia dziewucho! Nienawiść do wrogów jest czymś pięknym i wspaniałym, lecz nie wtedy, gdy ci robi wodę z mózgu.

— Zgadzam się z Heinrichem — wtrąciła się Rebeka. — Jednym z głównych powodów, dla których Richelieu odniósł sukces, jest to, że ludzie mu ufają. Za wszystko ręczy własnym słowem. Taka jest prawda, Gretchen, i myśl sobie, co chcesz.

Sięgnęła ręką za siebie i zdjęła z oparcia szal. Był wystarczająco suchy, więc zaczęła go składać.

— Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli przyjmiemy jego propozycję, Richelieu zapewni nam bezpieczeństwo. Z drugiej jednak strony nie mam żadnych wątpliwości, że…

Heinrich zaśmiał się cicho.

— …że będzie to najdłuższa podróż, jaką ktokolwiek odbył z Paryża do Holandii. Nie więcej niż kilkaset kilometrów, a założę się o co tylko chcecie, że dotarcie tam zajęłoby nam tygodnie, a może nawet miesiące.

W tym momencie wrogość Gretchen znalazła nowy cel i Niemka odzyskała swą zwykłą przytomność umysłu.

— I to bez żadnego problemu. Co pięć kilometrów złamana oś. Kulawe konie. Niespodziewane objazdy z powodu niespodziewanych powodzi. Wszystkie mosty zmiotły fale i — coś niebywałego — nikt nie wie, gdzie jest bród. Co najmniej dwa tygodnie na granicy, użeranie się z hiszpańskimi urzędnikami. Do wyboru, do koloru.

Jeff przez cały czas obserwował Rebekę.

— A jaki jest problem z tą drugą możliwością?

Rebeka się skrzywiła.

— W portach na północy Francji dzieje się coś, czego Richelieu nie chce nam pokazać. Nie wiem, co to może być, ale tu nie chodzi tylko o sojusz z Holendrami. Jestem tego niemal pewna. A to oznacza — uśmiechnęła się do Heinricha — i tutaj się założę, że nie zostaniemy wpuszczeni do Hawru. Richelieu już zadba o to, żeby znalazła się jakaś wymówka.

— Masz rację — przyznał Heinrich. — Trzeba będzie wsiąść na statek w którymś z mniejszych i bardziej odległych portów.

Major najwyraźniej już wybiegał myślami w przód. Jak każdy wytrawny żołnierz, miał niemal instynktowną orientację w terenie. A podczas gdy Rebeka spędziła ostatnie dwa lata na pochłanianiu książek, które przeniosły się wraz z Grantville, Heinrich z równie wielkim zapałem zgłębiał tajniki cudownych map i atlasów, które posiadali Amerykanie. W tym momencie jego wiedza o geografii Europy była niemal encyklopedyczna.

— Wciąż nie widzę, w czym problem — powiedział Jeff. — Nawet jeśli podróż wydłuży się o dwa albo trzy dni, to co z tego? Nadal będziemy w stanie dotrzeć do Holandii w ciągu dwóch tygodni.

— Piraci — odpowiedzieli niemal równocześnie Heinrich i Rebeka. Rebeka uśmiechnęła się i dała mężczyźnie znak głową, żeby kontynuował.

— Kanał Angielski aż roi się od tych drani — warknął major. — Trwa to od stuleci, ale tak źle jak teraz to chyba jeszcze nigdy nie było. Francuzi i Hiszpanie zajmują się problemami na lądzie, a na tronie angielskim zasiada ten żałosny Karol.

Pięciu z sześciu zgromadzonych w kuchni żołnierzy kiwnęło potakująco głowami. Szósty, Jimmy Andersen, który poza Jeffem był jedynym rodowitym Amerykaninem w tej grupie, gapił się na niego z wybałuszonymi oczyma.

— Piraci? Na Kanale Angielskim?

Rebeka z trudem powstrzymała się od śmiechu. Chociaż przez te dwa lata Amerykanie zdążyli już nieźle przystosować się do realiów siedemnastowiecznej Europy, wciąż jednak zdarzało im się podświadomie myśleć starymi kategoriami. Dla nich wszystko, co związane z „Anglią”, niosło w sobie takie skojarzenia, jak bezpieczeństwo, pewność, a czasem wręcz nuda. Tymczasem piraci na Kanale Angielskim?

— Skąd oni się wzięli? — zapytał Jimmy.

— Większość ich baz wypadowych mieści się w północnej Afryce — odparł Heinrich, po czym wzruszył ramionami. — Oczywiście nie wszyscy to Maurowie. Kaprowie na usługach hiszpańskich, którzy robią wypady z Dunkierki i Ostendy, napadając na holenderskie statki, oraz dunkierczycy nie są zbyt wybredni, jeśli chodzi o ofiary. Nawet u Maurów pewnie połowa załóg wywodzi się z Europy. Hieny całego świata.

Jimmy wciąż kręcił głową z niedowierzaniem. Jeff, który zawsze przystosowywał się do rzeczywistości szybciej niż jego kolega, posłał Rebece znaczące spojrzenie.

— Czyli, krótko mówiąc, uważacie, że jeśli wybierzemy drogę morską… Jak trudno byłoby Richelieu zorganizować napaść piratów?

Rebeka nie była pewna. Heinrich również, sądząc po wyrazie jego twarzy.

Gretchen za to była pewna.

— Bez wątpienia tak zrobi! — ucięła. — On jest jak pająk. Wszędzie ma swą sieć.

Jak zawsze w przypadku Gretchen, odpowiedź była równie pewna jak analiza problemu. Tak jak myślała Rebeka, dziewięciomilimetrowiec był na swoim miejscu. Chwilę później Gretchen trzymała go w dłoni. Zdecydowanym ruchem położyła go na stole.

— Piraci, tak? — Omiotła całą kuchnię wrogim spojrzeniem. — Dajmy im posmakować szybkostrzelności, chłopcy. Co wy na to?

Ochrypły i pełen aprobaty śmiech dobył się z gardeł żołnierzy. Rebeka spojrzała na Heinricha. Ten wzruszył ramionami.

— Jak dla mnie, to jest równie dobre rozwiązanie, jak każde inne.

Wzrok Rebeki padł teraz na Jeffa i Jimmy’ego. Twarz Jeffa, co wcale jej nie zdziwiło, wyrażała zacięty upór, z jakim popierał żonę. Jimmy zaś…

Teraz już nie mogła się nie roześmiać. Może i czasem realia tego nowego świata otumaniały Jimmy’ego Andersena, lecz wciąż był to nastolatek zapatrzony w gry, który cieszy się każdą nadarzającą się okazją.

— Ale ekstra! Wypróbujemy granatniki!

Rozdział 3

Doktor James Nichols skończył myć ręce, odwrócił się od umywalki i pomachał energicznie dłońmi, żeby je osuszyć. Mike wiedział, że nawet w szpitalu zapas ręczników jest tak skąpy, że James zalecił personelowi medycznemu używanie ich tylko wtedy, gdy będzie to naprawdę niezbędne.

Spodziewał się nieuniknionej skargi. Doktor jednak tylko lekko się skrzywił, pokręcił głową i podszedł do drzwi.

— Chodźmy już stąd. Pozwólmy tej biedaczce nieco się przespać.

Mike otworzył drzwi lekarzowi, który wciąż miał wilgotne ręce, i wyszedł za nim na korytarz. Zastanawiał się przez chwilę, jak ta chora kobieta ma zasnąć, skoro cała rodzina tłoczy się wokół jej łóżka.

Ale tylko przez chwilę. Mike wiedział, że sam nigdy się do tego nie przyzwyczai, ale siedemnastowieczni Niemcy przywykli do takiej liczby osób w swych domach, która większość Amerykanów doprowadziłaby do obłędu. Liczyło się każde dobre łóżko — po co marnować je na dwoje ludzi, skoro zmieści się czworo?

Gdy drzwi się zamknęły, spojrzał ukradkiem na Nicholsa. Starał się ukryć swoje obawy, lecz chyba bez większego powodzenia.

Najwyraźniej w ogóle bez powodzenia.

— To nie dżuma, jeśli tego się obawiasz. — Głos Jamesa był bardziej ochrypły niż zazwyczaj. Nichols normalnie pracował całymi dniami, ale odkąd Melissa wyjechała z Grantville, praktycznie mieszkał w szpitalu.

Jeśli tylko twarz czarnoskórego mężczyzny może być poszarzała ze zmęczenia, to twarz Jamesa taka była. Ostre, surowe rysy zdawały się nieco łagodniejsze, jednak nie z powodu wewnętrznego ciepła, tylko z wycieńczenia.

— Ty też musisz się przespać — oznajmił stanowczo Mike.

James posłał mu ironiczny uśmiech.

— Co ty powiesz? A ile ty sypiasz, odkąd Becky wyjechała?

Gdy tak szli w stronę gabinetu Nicholsa, przedzierając się przez zatłoczone korytarze jedynego szpitala w Grantville, grymas powrócił na twarz lekarza, tym razem już wyraźny.

— Boże święty, co nas opętało, zęby wysyłać kobiety na takie dzikie pustkowie? — zapytał.

Mike parsknął.

— Paryż i Londyn nie zaliczają się raczej do „dzikich pustkowi”, James. Jestem przekonany, że James Fenimore Cooper zgodzi się ze mną w tej kwestii, jak tylko się urodzi. Podobnie George Armstrong Custer1.

— Pierdoły — padła momentalnie odpowiedź. — Nie jestem jakimś „pogromcą czerwonoskórych”, do cholery jasnej, jestem lekarzem. W tych czasach miasta to istny raj dla zarazków. Nawet tutaj w Grantville jest ciężko przy naszym — śmiechu warte! — tak zwanym „systemie sanitarnym”.

Dotarli do gabinetu Jamesa i Mike po raz kolejny otworzył lekarzowi drzwi.

— Zapomnij o „radosnym Paryżu”, Mike. W roku Pańskim 1633 wyrafinowana paryska koncepcja „higieny” polega na wyjrzeniu przez okno przed wylaniem zawartości nocnika.

Mike skrzywił się lekko na myśl o tym, lecz nie oponował. I tak już wkrótce czekała go dyskusja. Kpina z warunków sanitarnych w Grantville bez wątpienia stanowiła preludium do jednej z częstych tyrad Jamesa na temat szaleństwa przywódców narodów ogólnie, a przywódców Konfederacji Księstw Europejskich w szczególności. Do tych ostatnich zaliczał się oczywiście sam Mike.

Gdy już usiedli — James za biurkiem, a Mike naprzeciw niego — zdecydował się zareagować na tyradę, zanim jeszcze się rozpoczęła.

— Darujmy sobie tradycyjne kazanie — mruknął. Jego głos również brzmiał dość ochryple. Powiedział sobie wyraźnie, że nie będzie wyładowywał na Nicholsie własnej frustracji spowodowanej nieobecnością Rebeki. Chociaż irytowało go, że doktor ma niemalże obsesję na punkcie epidemii, to jednak bardzo szanował i podziwiał Nicholsa. Pomijając już fakt, że od czasu Ognistego Kręgu James stał się jednym z jego najlepszych przyjaciół, umiejętności doktora poparte jego zapałem utrzymały przy życiu setki osób. Może nawet tysiące, jeśli spojrzeć na pośrednie efekty jego pracy.

— Co jej jest? — zapytał szorstko. — Znowu grypa?

Nichols skinął głową.

— Najprawdopodobniej. Może to być coś innego, a raczej grypa plus coś innego. Ale powiedziałbym, że to raczej kolejny przypadek — z Bóg wie ilu — kiedy to amerykańskie siedlisko chorób rozsiało wśród bezbronnych tubylców nasze wysoko rozwinięte szczepy influency. — Jego wydatne usta wykrzywiły się w kwaśnym uśmiechu. — Oczywiście jestem przekonany, że wkrótce się na nas odegrają, jak tylko dopadnie nas ospa wietrzna. A tak się stanie, możesz być spokojny.

— Udało się coś…?

James wzruszył ramionami.

— Jeff Adams uważa, że w ciągu miesiąca powinniśmy już mieć szczepionkę, i to w wystarczająco dużych ilościach. Mam tylko nadzieję, że się nie myli w kwestii stosowania krowiej ospy. Ja nie jestem do końca przekonany, ale…

Ni stąd, ni zowąd uśmiechnął się. Ten wyraz twarzy był dla niego znacznie bardziej naturalny niż grymas, jaki towarzyszył mu w ostatnich dniach.

— Wydawać by się mogło, że chłopak z getta będzie mniej pedantyczny niż wy, biali! Ale nie jestem, Mike. Boże, to się nazywa ironia losu. Pamiętam jeszcze dni, kiedy narzekałem w swej klinice w getcie, że ugrzęzłem w mrokach średniowiecza. A teraz naprawdę tak się stało.

— Uważaj, żeby Melissa nigdy tego nie usłyszała — odparł Mike z szerokim uśmiechem. — To by dopiero była tyrada!

James pociągnął nosem.

— Jej się łatwo prawi kazania o szlachetności ludzi wszelkich czasów i miejsc. Wychowano ją na bostońską intelektualistkę. Pewnie od dziecka karmiono ją poprawnością polityczną. Ja dorastałem na ulicach na południu Chicago i wiem, jaka jest prawda. Niektórzy ludzie po prostu są gnidami, a większość ludzi to lenie. A przynajmniej niechluje.

Dźwignął się z trudem z krzesła i pochylił nad blatem, opierając się całym swym ciężarem na dłoniach.

— Mike, ja naprawdę nie mam obsesji. Nie masz pojęcia, co choroba może z nami — z całym pieprzonym kontynentem — zrobić w tych warunkach. Do tej pory mieliśmy szczęście. Kilka ognisk tu i tam — nic, co można by nazwać epidemią. Ale to tylko kwestia czasu.

Wskazał kciukiem na widniejące za oknem miasteczko Grantville.

— Jaki jest sens tłumaczenia ludziom co wieczór w programach telewizyjnych, że higiena osobista jest istotna, kiedy większości z nich nie stać na ubrania na zmianę? Co mają zrobić w samym środku Niemiec w zimie? Stać nago w kolejce do jednej jedynej pralni z prawdziwego zdarzenia?

Po uśmiechu nie było już śladu.

— Podczas kiedy my poświęcamy nasze cenne zasoby na budowanie coraz to nowszych zabawek dla tego pieprzonego króla zamiast na przemysł włókienniczy i odzieżowy, wszy mają używanie. A gwarantuję ci, że choroby wybiją więcej osób — więcej żołnierzy tego durnego Gustawa — niż wszystkie wojska Habsburgów i Burbonów na całym świecie.

Mike się wyprostował. Znów przyszła pora na kłótnię i nie było sensu jej unikać. James Nichols był równie uparty i nieustępliwy, jak inteligentny i pełen poświęcenia. Mike przynajmniej w połowie zgadzał się z doktorem, co sprawiało, że z jeszcze większym uporem bronił Gustawa Adolfa — oraz, rzecz jasna, swej własnej polityki. Stany Zjednoczone, których prezydentem był Mike Stearns, stanowiły po prostu kolejne księstwo wchodzące w skład Konfederacji Księstw Europejskich pod rządami króla Szwecji. Nawet jeśli w praktyce cieszyły się niemalże suwerennością.

— James, nie można tego sprowadzać do zwykłej arytmetyki. Ja wiem, że choroby i głód to prawdziwi zabójcy. Ale każdy kolejny rok jest inny. Jeżeli ustabilizujemy Konfederację i zakończymy wojnę trzydziestoletnią, wtedy będziemy mogli zacząć na serio planować przyszłość. Ale do tego czasu… — Ciężko westchnął. — Czego ode mnie oczekujesz, James? Mimo wszystkich jego uprzedzeń i dziwactw oraz koszmarnego podejścia do wielu kwestii Gustaw Adolf jest najlepszym władcą tych czasów. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. I podobnie jak ja nie sądzisz, że Grantville dałoby sobie radę samo, bez przeznaczania jeszcze większej ilości zasobów na cele czysto militarne. Przynależność do Konfederacji, pomimo wszelkich minusów — a sądzę, że rozumiem je lepiej niż ty — to najlepsza opcja. Ale równocześnie oznacza, że nie mamy innego wyjścia, jak robić wszystko, co w naszej mocy, żeby Konfederacja utrzymała się na powierzchni.

Zerwał się i przemierzył trzema krokami odległość do okna. Ze złością wyjrzał na zewnątrz. Z gabinetu Nicholsa mieszczącego się na samej górze dwupiętrowego szpitala roztaczał się widok na tętniące życiem małe miasto.

Tętniące życiem i rojące się od ludzi. Senne appalachijskie miasteczko, które dwa lata temu przeszło przez Ognisty Krąg, już dawno zniknęło, choć oczywiście Mike ciągle jeszcze widział pozostałości po nim. Jak większość miasteczek w Wirginii Zachodniej, tak i Grantville cierpiało na spadek liczby ludności w dziesięcioleciach poprzedzających Ognisty Krąg. W centrum wznosiło się kilka wysokich, kilkupiętrowych budynków, które niegdyś stanowiły siedziby centrali przemysłu górniczego i gazowniczego. W przeddzień tajemniczej i wciąż niewyjaśnionej katastrofy kosmicznej, która przeniosła miasteczko do siedemnastowiecznej Europy, budynki te stały niemal puste. Teraz były wypchane po brzegi, a wszędzie wyrastały nowe — co prawda siermiężne, ale zawsze.

Ten widok nieco go uspokoił. Niezależnie od tego, co zrobił, niezależnie od błędów, jakie mógł popełnić, Mike Stearns i jego polityka przekształciły Grantville wraz z przyległymi terenami w jeden z nielicznych obszarów w środkowej Europie, na których gospodarka rozkwitała, a liczba ludności wzrastała. I to wzrastała gwałtownie. Nawet jeśli upór Mike’a w kwestii wspierania kampanii zbrojnej Gustawa Adolfa doprowadzi do śmierci wielu ludzi (a że tak właśnie będzie, wiedział równie dobrze jak Nichols), to jeszcze większą liczbę ludzi utrzyma przy życiu. Przy życiu i w dobrobycie.

Taką przynajmniej miał nadzieję.

— Co ja mam zrobić, James? — powtórzył raczej łagodnie niż ze złością. — Znaleźliśmy się w trójszczękowym imadle, a mamy tylko dwie ręce, żeby się bronić.

Nie odwracając się od okna, uniósł palec.

— „Szczęka numer jeden”. Czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy w samym środku jednej z najstraszniejszych wojen w historii Europy. Pod wieloma względami straszniejszej nawet niż którakolwiek z wojen światowych dwudziestego wieku. I nic nie wskazuje na to, że któraś z otaczających nas potęg zamierza zawrzeć pokój.

Usłyszał dyskretne chrząknięcie za plecami i pokręcił głową.

— Przykro mi, nie mamy jeszcze żadnych wieści od Rity i Melissy. Zdziwiłbym się, gdybyśmy mieli — razem z Julie i Alexem planowali popłynąć z Hamburga. Ale wczoraj dostałem wiadomość od Becky. Kilka dni temu dotarła do Paryża i już wyrusza do Holandii.

Usłyszał, jak James wzdycha.

— Richelieu był niebywale uprzejmy, lecz nie ustąpił ani na włos. Becky uważa, że tak naprawdę on planuje jakąś nową kampanię. Jeżeli ma rację, to znając tego cwanego sukinsyna, czeka nas niezła jazda.

Spojrzał na południe.

— No i oczywiście wciąż pozostają uroczy Habsburgowie z Austrii. Nie mówiąc już o Maksymilianie Bawarskim. Ani o tym, że Wallenstein przeżył po Alte Veste i Bóg jeden wie, co ten człowiek knuje w swych czeskich posiadłościach. Ani o tym, że król Danii, Chrystian — a to przecież też protestant — wciąż planuje zniszczyć Szwedów. Ani o tym, że większość „oddanych książąt” Gustawa — a to przecież też protestanci — to najgorsza banda zdradzieckich drani, jaką można sobie wyobrazić.

Mike zabębnił palcami o szybę.

— To była „pierwsza szczęka”. Trwa wojna, czy nam się to podoba, czy nie. Co gorsza, teraz chyba rozgorzeje na nowo. — I w ten sposób docieramy do „szczęki numer dwa”. Jak mamy walczyć? Tak samo jak robi to Gustaw, odkąd trzy lata temu wylądował w północnych Niemczech? Olbrzymie wojska zaciężne pustoszące okolicę? Nie mówię już nawet o przemocy, jakiej z ich strony doświadcza ludność cywilna — a wierz mi, że doświadcza, nawet przy praktykach dyscyplinarnych Gustawa — ale poza tym jest to najgłupszy możliwy sposób na zmarnowanie zasobów gospodarczych. Nie dość, że tak właśnie Szwecja utraciła masę zdrowych mężczyzn, to jeszcze skarbiec Gustawa świeci pustkami.

Ruszał palcami. Bum, bum, bum — niczym dobosz wybijający marsz.

— Nie możemy wiecznie pożyczać od kogoś pieniędzy, James. Abrabanelowie i reszta finansistów w Europie i Turcji, którzy nas wspierają, nie mają aż tylu funduszy, jeśli chodzi o ścisłość. Zwłaszcza jeśli porównamy to z tym, co mogą zgromadzić Richelieu i Habsburgowie. To oznacza zatem więcej podatków i opłat dla naszej ludności — a już w tym momencie jest tego za dużo.

Odwrócił się i odwzajemnił rozgniewane spojrzenie Jamesa.

— Przy takich podatkach, jakie są teraz, nie będzie ich nawet stać na ubrania na zmianę. Zostają nam opłaty za wszystko, jak tylko przekroczysz granicę Stanów Zjednoczonych. Nie mamy wyboru.

Nichols odwrócił wzrok, policzki nieco mu się zapadły. Chociaż wiele spraw leżało mu na sercu, James absolutnie nie był głupcem.

Mike nie przerywał ani na chwilę.

— Jaką mamy alternatywę, pomijając „nową politykę wojskową” Johna Simpsona?

Na wzmiankę o Simpsonie twarz Nicholsa przybrała srogi wyraz. Mike zarechotał, choć zazwyczaj słowa „John Simpson” wywoływały grymas i na jego twarzy.

— No jasne. Ten facet to skończony osioł. Bezczelny, zarozumiały, równie wrażliwy jak kamień przy drodze. Jak to mówi Melissa — „wypisz, wymaluj pierdoła naczelny”?

James skinął głową i zachichotał. Ukochana doktora gardziła Johnem Simpsonem jeszcze bardziej niż on sam i Mike.

Mike wzruszył ramionami.

— Czegokolwiek byśmy o nim nie powiedzieli, John Simpson to jedyny doświadczony wojskowy w Grantville. Przynajmniej jeśli mówimy o tego rodzaju doświadczeniu. Bo widzisz, on ukończył Akademię w Annapolis oraz Akademię Techniczną Sił Zbrojnych2 w Fort McNair. I niezależnie od tego, ile wazeliny zużył w trakcie swego pobytu w Pentagonie, to jest to jedyna osoba, która ma pojęcie o tym, jak zaplanować i skoordynować coś takiego.

Mike oparł się dłońmi o parapet i odepchnął od okna. Po chwili wrócił na krzesło.

— Słuchaj, James, w tej kwestii Simpson ma rację. Dlatego właśnie, zaciskając zęby, popierałem go od momentu, gdy zgłosił swój projekt. Nie tylko popierałem, ale także jako pierwszy namówiłem Gustawa Adolfa wraz z jego doradcami i generałami. Musimy zmniejszyć tę cholerną armię. Stała się już gigantycznym tasiemcem w jelitach narodu. A jedyny sposób, żeby tego dokonać przy tych wszystkich otaczających nas wrogach, to postawić na jakość, a nie na ilość. A to z kolei oznacza przeznaczenie olbrzymiej większości naszych nowoczesnych zakładów produkcyjnych i siły roboczej na potrzeby armii.

Westchnął i potarł twarz.

— No i dotarliśmy do „szczęki numer trzy”, ponieważ te same zasoby, których używamy do budowania „zabawek” dla Gustawa, jak raczyłeś je nazwać, służą też do rozwijania innych dziedzin. Na przykład do ożywienia przemysłu włókienniczego albo udzielenia drobnemu przemysłowi samochodowemu takiego poparcia, jakiego już dawno powinniśmy mu udzielić — rolnikom potrzeba sporo małych silników o mocy dziesięciu koni, a nie garstki dieslowskich potworów, które napędzają pancerniki.

Chwilę przyglądali się sobie. Następnie Mike znów wzruszył ramionami i dodał:

— Chrzanić to, bądźmy optymistami. Kryzys gospodarczy i techniczny sprawia przynajmniej, że wszyscy dla odmiany myślą. Myślą i się organizują.

Słowo „organizować” — co było nieuniknione w przypadku mężczyzny wychowanego wśród związkowców — wywołało pierwszy prawdziwy uśmiech na twarzy Mike’a.

— Ty to lepiej doceń, James, dobrze ci radzę. Możemy być żałosną zgrają nosicieli zarazy, ale gwarantuję ci, że ludność Stanów Zjednoczonych lada moment stanie się najlepiej zorganizowaną grupą ludzi na całym świecie. I to w dodatku zorganizowaną przez samych siebie, co jest sto razy lepsze od wszystkiego, co przychodzi z góry.

Machnął dłonią w geście pełnym werwy, kontrastującej z rezygnacją doktora.

— Do wyboru, do koloru. Co chwila powstają nowe związki zawodowe, kółka rolnicze, dzieciaki Williego Raya z jego Europejskich Rolników Przyszłości równie wiele czasu spędzają na dyskusjach o polityce, jak i obsiewaniu pól, w komitetach korespondencyjnych Gretchen są same wulkany energii. Chyba nawet organizacje dla dziadków są w świetnej formie i o czymś tam gadają, poza odbywaniem swoich durnych rytuałów. Henry Dreeson powiedział mi, że w zeszłym tygodniu „Lioni” uchwalili, że zaczną regularnie składać datki na Fundację „Łuki Wolności”.

Oczy Jamesa niemal wyszły na wierzch. W jakiś sposób — do tej pory nikt nie wiedział, jak zdołała tego dokonać — Gretchen przejęła byłą placówkę McDonald’s w Grantville dla swych komitetów korespondencyjnych. Kierownik restauracji, Andy Yost, zaklinał się, że nic o tym nie wie, lecz mimo to wciąż pełnił funkcję kierownika i — zapewne czystym zbiegiem okoliczności — był członkiem komisji nadzorującej gwałtownie rosnącą grupę radykałów.

Gretchen zmieniła nazwę na „Łuki Wolności” i niedawny McDonald’s w okamgnieniu stał się siedemnastowiecznym odpowiednikiem słynnych bistr i kawiarenek rewolucyjnego Paryża w późniejszych czasach. Z właściwą sobie szybkością i zapałem komitety korespondencyjne rozpoczęły proces tworzenia podobnych placówek w każdym miasteczku Stanów Zjednoczonych — a także poza granicami. Nowe „Łuki Wolności” powstały właśnie tuż poza obszarem Lipska, najbliższego z dużych miast Saksonii. Bardzo się to nie spodobało Janowi Jerzemu, księciu saskiemu, który od razu poskarżył się Gustawowi Adolfowi. Jednakże król Szwecji, który był też cesarzem Konfederacji Księstw Europejskich, nie wyraził zgody na ich likwidację. Gustaw żywił własne obawy — delikatnie mówiąc — dotyczące komitetów korespondencyjnych. Nie był jednak głupcem, a z historii swej dynastii Wazów nauczył się, że arystokrację trzeba trzymać krótko. Może i komitety nieco go irytowały, ale takich ludzi jak Jan Jerzy z Saksonii wręcz przerażały — a to było pożądane.

Budynki, w których rodziły się nowe „Łuki Wolności”, były naturalnie siedemnastowiecznymi konstrukcjami. Owe wyeksponowane łuki — mimo że było to malowane drewno, a nie jakaś wymyślna nowoczesna robota — zostałyby jednak momentalnie rozpoznane przez każdego obywatela Stanów Zjednoczonych ze świata, który został gdzieś daleko w tyle. Co więcej, gdyby przeciętny Amerykanin z dwudziestego pierwszego wieku wszedł do środka, byłby raczej zaskoczony. Serwowano tu do jedzenia zwyczajny chleb, a zamiast kawy podawano do picia herbatę lub piwo. A z całą pewnością ogarnęłoby go zdumienie na widok prymitywnej prasy drukarskiej stojącej na honorowym miejscu w „sali jadalnej” i otaczającej ją — niemal przez całą dobę — grupy nastolatków z radością produkujących broszury i gazety dużego formatu.

— „Lioni”? — wykrztusił Nichols.

Mike uśmiechnął się szeroko.

— Aha. Oczywiście się z tym kryją. Spróbuj ich zrozumieć, James. Pewnie, że Gretchen i jej podżegacze wywołują ich niepokój, ale nawet najbardziej drętwi biznesmeni w miasteczku zdają sobie sprawę, że walczymy o nasze życie. Rycerze Kolumba nawet nie próbują się kryć ze swoimi dotacjami. Jako katolicy zdecydowani są udowodnić wszystkim ludziom, że to właśnie oni należą do najbardziej lojalnych obywateli.

James chrząknął. Na skutek przedziwnych procesów, jakie czasem zachodzą w historii, oficjalnie protestancka Konfederacja Księstw Europejskich (w tej części, która podlegała Stanom Zjednoczonym i ich ściśle przestrzeganej zasadzie wolności wyznania) stała się przystanią dla katolików ze środkowej Europy. Napływ imigrantów i wcielenie zachodniej Frankonii po zwycięstwie Gustawa i jego amerykańskich sojuszników nad Habsburgami w bitwie pod Alte Veste sprawiły, że katolicka ludność Stanów Zjednoczonych najprawdopodobniej dorównywała już liczebnie wyznawcom protestantyzmu i — co było typowe — stawała się jeszcze bardziej oddana ich radykalnym, wedle ówczesnych standardów europejskich, zasadom politycznym.

Mike rozłożył ręce.

— Tak więc, jak już mówiłem, bądźmy optymistami. Gramy na czas, James. Obydwaj dobrze wiemy, że może u nas wybuchnąć epidemia. Ale jeśli tak się stanie, przynajmniej z kryzysem będą walczyć obywatele, którzy są czujni, z każdym dniem coraz lepiej zorganizowani i którzy już teraz są pewnie lepiej wykształceni niż jakikolwiek inny naród w Europie — pomijając może Holendrów.

— Wciąż nie widzę sensu poświęcania tak wielu naszych zasobów — mówię o tych wojskowych — na te pancerniki, na które Simpson jest tak napalony — powiedział kwaśno James. — Przecież to cholerstwo nas zrujnuje. Pomijając już fakt, że musieliśmy oddać masę dobrej stali — a mam lepsze pomysły na spożytkowanie kilometrów szyn, które pozostały po Ognistym Kręgu, niż zużywanie ich na pancerze — to jeszcze musieliśmy rozmontować kilka dużych silników dieslowskich, najlepsze pompy w kopalni… — Zamilkł. — Dobra, przyznaję, nie byłem na zebraniu gabinetu, kiedy podejmowano tę decyzję, gdyż wtedy przebywałem w Weimarze, bo trzeba było zdusić mały wybuch czerwonki — to przynajmniej możemy opanować — ale twoje późniejsze podsumowanie wyjaśniające nigdy nie miało dla mnie zbyt wielkiego sensu.

Mike zacisnął wargi i spojrzał przez okno. Wcale go to nie dziwiło. Z militarnego punktu widzenia rzeczywiście nie było sensu budować amerykańskiej marynarki sprzymierzonej z Gustawem Adolfem, która mogła prowadzić działania jedynie na rzekach środkowych Niemiec. Nie była to nawet straż wybrzeża.

Mike się zawahał. Nie bardzo chciał poruszać ten temat, gdyż prawdziwy powód wiązał się z tak bezwzględną polityką realną i myśleniem makiawelicznym, że większość urodzonych i wychowanych w Ameryce członków gabinetu zadławiłaby się nim. Melissa Mailey dostałaby ataku szału. Mimo że uczestniczyła w tamtym zebraniu, dla niej wszystkie kwestie militarne były na szczęście tak niesmaczne, że nawet nie przestudiowała tego zagadnienia, za co Mike dziękował niebiosom. Gdy tylko odrzucała swe uprzedzenia i z góry przyjęte osądy, miała diabelsko przenikliwy umysł.

Nichols jako lekarz — pomijając nawet miłosne relacje między nim a Melissą — również by się zadławił. Głównie dlatego, że w przeciwieństwie do wielu lekarzy, których Mike miał okazję spotkać, James Nichols traktował swą profesję uzdrowiciela śmiertelnie poważnie. Przysięga Hipokratesa nie była czymś, co James Nichols odbębnił czym prędzej, żeby tylko dostać licencję i zacząć zgarniać forsę.

Z drugiej strony…

Przez chwilę Mike obserwował Jamesa. Smoliście czarny mężczyzna o topornych rysach twarzy w milczeniu odwzajemniał spojrzenie; dłonie splótł przed sobą na blacie biurka. Były na nich blizny, które nie powstały na skutek praktyk medycznych. Zanim Nichols odwrócił swe życie do góry nogami, był dzieckiem ulicy w jednym z najgorszych chicagowskich gett. Za czasów jego młodości teren ten należał do Blackstone Rangers.

„A co tam. Jeśli przez tę cholerną robotę mam okłamywać jednego z najlepszych przyjaciół, to pieprzę to”.

— Dobra, James, będę z tobą zupełnie szczery. Gustaw Adolf chce mieć te pancerniki, żeby zabezpieczyć swe szlaki komunikacyjne na wypadek, gdyby zaatakowano Konfederację z zewnątrz. W tych czasach zaopatrzenie dla wojska najszybciej można przetransportować właśnie drogą wodną. Jeżeli będzie kontrolować rzeki — głównie Łabę, ale też te mniejsze, oraz kanały, gdy już je ulepszymy — będzie miał znaczącą przewagę nad potencjalnym najeźdźcą. To jednak tylko część prawdy, i to nie ta najważniejsza.

Wyprostował się.

— Ważniejsze jest to — dodał szorstko — że potrzebuje ich, a przynajmniej myśli, że ich potrzebuje, aby przede wszystkim utrzymać Konfederację w jednym kawałku.

Nichols otworzył oczy nieco szerzej. Tylko nieco.

— Zastanów się, na litość boską — ciągnął Mike. Machnął ręką w stronę okna. — Konfederacja Księstw Europejskich to najbardziej rozklekotane, posklejane i sypiące się „królestwo” — ostatnie słowo aż ociekało sarkazmem — jakie świat kiedykolwiek widział. Szwedzki król władający mozaiką niemieckich księstw, autonomicznych miast cesarskich, jawnej republiki założonej przez żyjących na obczyźnie amerykańskich „nadczasowców” — do wyboru, do koloru. Wszystko to przeżarte dewocją i brakiem tolerancji, że nie wspomnę już o okresowych polowaniach na czarownice. To coś rodem z powieści fantasy albo z domu wariatów. Połowa na wpół niezależnych „podwładnych” Gustawa — zacznijmy od Jana Jerzego z Saksonii, który rządzi najpotężniejszym z tych księstw — w okamgnieniu wbiłaby mu nóż w plecy. W tym czasie większość pozostałych…

Nichols prychnął.

— Przyjmowałaby zakłady o to, jak głęboko wejdzie ostrze. A potem zaczęliby się kłócić o to, kto ma trzymać pieniądze.

— Właśnie. W każdej chwili wszystko może się rozlecieć. Pomyśl więc, jak wygląda cała sytuacja z punktu widzenia cesarza. Jeżeli uda mu się wystarczająco poprawić stan rzek i wybudować nowe kanały, a także ulepszyć te, które już istnieją, i jeżeli zapewnimy mu kilka pancerników rzecznych, które mogą rozwalić wszystko wokół, to Konfederacja stanie się już opłacalnym przedsięwzięciem. Przynajmniej jeśli chodzi o nagą siłę. Zerknij kiedyś na mapę — zapewniam cię, że Gustaw Adolf już to zrobił, bo nasza ekipa miernicza udostępniła mu najlepszą, jaką teraz można znaleźć — a zrozumiesz, o czym mówię. Wyobraź sobie, że Łaba to połączenie rdzenia kręgowego i tętnicy głównej. I spójrz później na te wszystkie odgałęzienia — rzeki, kanały, czasem i to, i to — które wszystko ze sobą łączą: Bałtyk z Turyngią, Hesję-Kassel z Saksonią i Brandenburgią.

Na jego twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.

— Weźmy na przykład Kanał Finow łączący Odrę i Hawelę. Jak być może wiesz, jest to jeden z tych kanałów, którym Gustaw dał pierwszeństwo w rozbudowie i ulepszaniu. Tak naprawdę swoim znaczeniem ustępuje tylko kanałom łączącym Łabę z bałtyckimi portami — Lubeką i Wismarem. Zastanów się, jak będzie wyglądała sytuacja z punktu widzenia Jerzego Wilhelma, elektora brandenburskiego, który jest niemal równie niegodny zaufania, jak elektor saski, kiedy obiektem jego rozmyślań stanie się jeden z pancerników Simpsona, unoszący się na Haweli w Berlinie. Z dziesięciocalowymi działami wymierzonymi w jego pałac.

— Mogą zdewastować kanały — zaprotestował James. — A przynajmniej zniszczyć śluzy. — Był to jednak protest bez specjalnego przekonania.

Mike wzruszył ramionami.

— Łatwiej powiedzieć, niż zrobić, James, i wiesz o tym równie dobrze jak ja. Dobre oddziały inżynieryjne — a Gustaw ma najlepsze — mogą je odbudować. Poza tym wszystko to zakłada śmiałe, dobrze zorganizowane powstanie, wywołane przez grupę książąt działających wspólnie. A to z kolei…

James już się śmiał.

— Ta banda chciwych, kłótliwych złodziei? W życiu!

Jego wesołość udzieliła się Mike’owi. Jednak już po kilku sekundach uśmiech zniknął z twarzy Jamesa. Spoglądał teraz na Mike’a spod przymrużonych powiek.

— Jesteś aż tak bezwzględny? — wymamrotał. — Ofiarujesz Gustawowi piłę mechaniczną… wiedząc oczywiście, że jedyną częścią jego małego cesarstwa, przeciwko której nie mógłby użyć ostrza, jesteśmy my sami. Ponieważ w gruncie rzeczy — przynajmniej przez jakiś czas — to my będziemy budować te pancerniki i to my będziemy je obsadzać.

Mike wzruszył ramionami.

— Owszem, jestem. Jak już mówiłem, James, próbuję zyskać dla nas trochę czasu. I dla Gustawa Adolfa również, bo jeszcze dość długo nasze losy będą ze sobą związane.

Nichols położył splecione dłonie na kolanach, odchylił się na krześle i uśmiechnął niewyraźnie.

— Chyba nieźle dałbyś sobie radę przy Sześćdziesiątej Trzeciej i Cottage Grove. Oczywiście kolor twojej skóry byłby pewnym utrudnieniem, ale znając ciebie, na to też byś coś poradził.

Mike wciąż się uśmiechał.

— W tych okolicznościach uznam to za komplement.

Nichols parsknął.

— W tych okolicznościach to jest komplement. Jedyną różnicą między przywódcami chicagowskich gangów a niemieckimi arystokratami jest to, że przywódcy gangów są z zasady bystrzejsi, a niemieccy arystokraci są z zasady bardziej zdradzieccy. Trzeba by rzucić monetą, żeby wybrać tych okrutniejszych.

W pomieszczeniu zapadła cisza. Twarz Jamesa wciąż była ściągnięta troską, lecz po chwili Mike zorientował się, że ta troska nie dotyczy już spraw ogólnych, tylko czegoś znacznie bliższego sercu doktora.

— Dam ci znać, jak tylko dostanę od niej jakieś wieści — powiedział cicho. — Nic jej nie będzie, James. Dałem Ricie i Melissie wystarczająco dużo pieniędzy, żeby mogły wynająć naprawdę duży statek. A poza tym z Tomem i Julie na pokładzie każdego pirata, który spróbuje ich zaatakować, czeka przykra niespodzianka.

James się uśmiechnął. Julie Sims (teraz już Julie Mackay, odkąd wyszła za oficera szkockiej kawalerii w armii Gustawa Adolfa) była najlepszym strzelcem, jakiego kiedykolwiek widział. A niezależnie od tego, co James i Mike sądzili o Johnie Simpsonie, obydwaj bardzo lubili jego syna Toma, który poślubił siostrę Mike’a tego samego dnia, w którym Ognisty Krąg zmienił cały ich świat. Lubili go szczególnie w tych okolicznościach, gdyż spośród różnych niebezpieczeństw, na które Melissa i Rita mogły się natknąć podczas swej podróży dyplomatycznej do Anglii, z całą pewnością nie groził im atak rabusiów. Tom Simpson był prawdopodobnie jednym z dziesięciu największych ludzi na świecie. Nawet w Ameryce dwudziestego pierwszego wieku uchodził za olbrzyma — takiej postury można było oczekiwać od gracza pierwszej linii najlepszej uniwersyteckiej drużyny futbolowej.

Uśmiech szybko jednak zniknął z twarzy lekarza. Mike wiedział, że nie martwi się — przynajmniej niespecjalnie — piratami i rabusiami. Melissa i Rita będą miały do czynienia ze znacznie groźniejszymi ludźmi.

— Królowie, królewicze, kardynałowie, książęta, pożal się Boże, i pieprzeni hrabiowie — zagrzmiał Nichols. — Wszystkich trzeba by wystrzelać.

W uśmiechu Mike’a pojawił się cień okrucieństwa. Co bez wątpienia było celowe — doktorowi potrzeba było trochę otuchy.

— To jeszcze nie jest wykluczone. I to w większości przypadków. Jak powiedziałem: bądźmy optymistami. Simpson może sobie być dupkiem, ale zna się na działach ciężkiego kalibru.

George Armstrong Custer (1839-1876): generał amerykańskiej kawalerii; uczestniczył w wyprawach przeciwko Indianom. [wróć]

Industrial College of the Armed Forces. [wróć]

Rozdział 4

Hałas jak zawsze był potworny.

John Chandler Simpson nauczył się go tolerować, aczkolwiek wątpił, żeby kiedykolwiek do niego przywykł. Wiedział, że w roku Pańskim 1633 do wielu rzeczy nie będzie w stanie przywyknąć.