Schronienie (5). Fundamenty wiary - David Weber - ebook

Schronienie (5). Fundamenty wiary ebook

David Weber

4,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Korona przetrwała pięć lat, odpierając każdy atak skorumpowanych władz kleru trzymającego w żelaznym uścisku resztę planety. Charis ma już na koncie serię oszałamiających zwycięstw, niemniej ostateczne zwycięstwo i zachowanie niezależności zależeć będzie wyłącznie od tego, czy zdoła pokonać Kościół na jego terenie. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Schronienie, t. 5 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (4)

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1084

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anreff

Dobrze spędzony czas

Piąta część trochę przegadana, i tempo trochę spowalnia, ale z drugiej strony po jej zakończeniu wypatruje się następnej części.
00



 

RAFA ARMAGEDONU

Opisując z równą swobodą bitwy kosmicznych flot i napędzanych wiosłami galer, Weber łączy polityczne intrygi oraz technologie z zamierzchłej przeszłości i odległej przyszłości z postaciami silnych bohaterów i tworzy spójną, wciągającą opowieść.

„Publishers Weekly"

Obszerna, złożona, zawiła, subtelna i niedająca się odłożyć ani na chwilę. Zapowiada się na największe wydarzenie SF od czasów „Fundacji" Asimova.

Dave Duncan

Fantastyczna w każdym znaczeniu tego słowa - książka z rodzaju tych, które zmuszają, by rozsiąść się wygodnie i zastanowić nad rzeczywistością nazywaną przez nas naszym życiem. Kto mógłby prosić o więcej?

R.A. Salvatore

SCHIZMĄ ROZDARCI

Epicka w rozmiarach, pełna niespodziewanych rozwiązań, intryg i bitew, bije na głowę świetną część pierwszą. Nie mogę się już doczekać kolejnej odsłony cyklu...

„Fantasy Book Critic"

Nowa epopeja SF. Chociaż wśród wątków znalazły się sprawy tak poważne jak rozdział Kościoła i państwa oraz znaczenie wspólnej mitologii, w głównym kręgu zainteresowań autora pozostają jak zwykle ludzie z ich zaletami i przywarami stanowiącymi o niedoskonałym, lecz zawsze niosącym nadzieję człowieczeństwie. Zdecydowanie godna polecenia.

„Library Journal"

HEREZJĄ NAZNACZENI

Charakter i motywacje poszczególnych postaci są w tym tomie świetnie zarysowane. Weber przedstawia wielkie strategie i polityczne machinacje w przystępny sposób, dzięki czemu jego książkę czyta się z niekłamaną przyjemnością.

„Publishers Weekly"

POTĘŻNA FORTECA

Saga na największą skalę ze wszystkimi składnikami, których oczekujesz od takiego przedsięwzięcia.

http://fantasybookcritic.blogspot.com

 

W cykluSCHRONIENIEdotychczas ukazały się:

RAFAARMAGEDONU

SCHIZMĄROZDARCI

HEREZJĄNAZNACZENI

POTĘŻNAFORTECA

FUNDAMENTYWIARY

 

DAVIDWEBER

Fundamenty

wiary

 

PrzełożyłRobert J. Szmidt

 

Dom Wydawniczy REBIS

 

Tytuł oryginałuHow Firm a Foundation

Copyright © 2011 by David Weber

Published by arrangement with Tom Doherty Associates, LLC.All rights reserved

Copyright © for the Polish editionby REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2013

RedaktorJulianna Kowal

Konsultantkpt. ż.w. Janusz Szczepański

MapyEllisa Mitchell

Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiAFISZ

Jacek Pietrzyński

Ilustracja na okładceStephen Youll

prawolubni

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnićnieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jejw internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo.Więcej na www.legalnakultura.plPolska Izba Książki

Wydanie IPoznań 2013

ISBN 978-83-7818-422-5

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: [email protected]

 

Dla Alice G. Weber, z wyrazami miłości.Hej, Mamo! Spójrz! Dokonałem tego!

 

LUTY ROKU PAŃSKIEGO 895

.I. Wyspy RozbitkówWielki Ocean ZachodniPałac cesarskiCherayth, Chisholmoraz Pracownia Ehdwyrda HowsmynaDelthak Królestwo Starego Charisu

Noc chyba nie mogłaby być ciemniejsza, skonstatował Merlin Athrawes, przyglądając się zaciągniętemu chmurami burzowymi niebu. Przez gęstą warstwę obłoków nie przebijało światło gwiazd ani nawet księżyca, a choć na południowej półkuli Schronienia panowało właśnie lato, to jednak znajdujące się prawie cztery tysiące mil od równika Wyspy Rozbitków leżały na planecie o średniej temperaturze znacznie niższej aniżeli na Starej Ziemi. To sprawiało, że określenie „lato” nabrało tutaj nowego znaczenia. Merlin nie po raz pierwszy zastanowił się, jakim cudem w ogóle odkryto te wyspy.

W sumie były cztery, z czego żadna nie nosiła własnej nazwy. Największa mierzyła prawie dwieście pięćdziesiąt mil długości, najmniejsza - ledwie dwadzieścia siedem mil; nie licząc kilku gatunków arktycznych wyvern oraz fok (które nawiasem mówiąc, bardzo przypominały swe ziemskie odpowiedniki) zamieszkujących wąskie plaże, Merlin nie zauważył żadnych rozwiniętych form życia. Zakładał, że pierwszy statek, który zbliżył się do tych jałowych, stromych wulkanicznych brzegów wyrastających ponad wody Wielkiego Oceanu Zachodniego, roztrzaskał się. Nie rozumiał tylko, czego ktokolwiek mógł tu szukać ani dzięki czemu rozbitkowie przeżyli, nadając temu miejscu nazwę.

Merlin wiedział, że wysp nie nazwali Ziemianie z zespołów terraformujących, przygotowujący Schronienie do zasiedlenia przez ludzi. Miał dostęp do oryginalnych map Pei Shan-wei, na których te smagane lodowatymi wiatrami łachy skał, piachu i wulkanicznego żwiru nie były w żaden sposób oznaczone. Na planecie wciąż nie brakowało nienazwanych miejsc, mimo że szczegółowe atlasy stanowiły integralną część Pisma - księgi Kościoła Boga Oczekiwanego. Wszakże było ich znacznie mniej niż w czasach, gdy Shan-wei i reszta mieszkańców Enklawy Aleksandryjskiej ginęli z rąk swych katów. Zafascynowany Merlin lubił się oddawać badaniom porównawczym i zgadywać, które nazwy zostały nadane już po tym, jak potomkowie pierwotnych kolonistów rozproszyli się po całej planecie, czemu towarzyszyły daleko idące zmiany w języku.

Jako że jednak nie przysłano go tutaj, aby zajmował się lingwistyką historyczną, stanął plecami do wyjącego wichru i raz jeszcze przyjrzał się ostatniemu emiterowi.

Urządzenie to sięgało mu do pasa i miało szerokość czterech stóp - był to zwykły sześcian z panelami dostępu na każdej ze ścian. Na wyspach znajdowało się wiele innych emiterów, niektóre z nich były znacznie masywniejsze, ale zdecydowana większość miała podobne wymiary, przy czym było też sporo mniejszych. Merlin otworzył jeden z paneli na stojącym przed nim urządzeniu, by przyjrzeć się układowi lśniących LED.

Nie musiał tego robić, rzecz jasna. Wystarczyło skorzystać z wbudowanego komunikatora i porozumieć się ze sztuczną inteligencją zwaną potocznie Sową, która nadzorowała większość tego rodzaju eksperymentów. Nie potrzebował też światła LED, ponieważ nawet teraz, w samym środku szalejącej burzy, jego sztuczny wzrok sprawował się równie dobrze jak w biały dzień. Bycie martwym od tysiąca lat dawało mu niejedną przewagę, z których nie najmniej ważną była odporność na działanie niskich temperatur. Merlin dziękował konstruktorom za tę zdolność przewidywania - dziś nawet bardziej niż wtedy, gdy żyjąca jeszcze kobieta nazywająca się Nimue Alban korzystała okazjonalnie z cybernetycznego awatara. Pomimo wszystko nieraz mu jej strasznie brakowało.

Odsunął od siebie myśli o niej - co nie było łatwe, ale na szczęście zdążył nabrać wprawy - i przysunął się do panelu, kiwając głową z satysfakcją. Potem wrócił skalistym zboczem do zwiadowczego skimera, wspiął się po drabince i usadowił w kokpicie. Chwilę później wznosił się już na napędzie antygrawitacyjnym, kompensując napór wichru obrotami turbin podczas pionowego lotu na wysokość dwudziestu tysięcy stóp. Przebił się przez powłokę chmur, lecz nie przerwał wznoszenia i pokonał kolejne dziesięć tysięcy stóp, by zatrzymać się w znacznie spokojniejszej warstwie rzednącej atmosfery.

Gdy znalazł się wysoko nad sztormem, spojrzał na mieszające się pasma czarnych i srebrzystych chmur oblewanych jasną księżycową poświatą. Dopiero tam zaczerpnął głębiej tchu - z przyzwyczajenia, ponieważ nie musiał nawet oddychać - i wypowiedział kilka słów.

- W porządku, Sowo. Rozpocznij fazę pierwszą.
- Faza pierwsza rozpoczęta, komandorze poruczniku - odparł komputer ukryty w jaskini najwyższych gór Schronienia, niemal trzynaście tysięcy mil od miejsca, w którym znajdował się obecnie Merlin.

Sygnał odbijał się od jednej z Samonaprowadzających Autonomicznych Platform Komunikacyjno-Zwiadowczych, które umieścił uprzednio na orbicie planety. Te znakomicie zamaskowane, napędzane reaktorami fuzyjnymi urządzenia zwane w skrócie SAPK-ami stanowiły jedną z najbardziej zabójczych broni w arsenale seijina. Polegał na nich całkowicie, a one pozwalały jemu oraz garstce zaufanych ludzi komunikować się z szybkością, o jakiej inni mieszkańcy Schronienia mogli tylko pomarzyć.

Nie znaczyło to niestety, że ktoś albo coś spoza planety nie zdoła im dorównać czy wręcz ich zdeklasować. To właśnie mieli sprawdzić tego wieczoru.

Merlin wybrał Wyspy Rozbitków nieprzypadkowo. Znajdowały się one jedenaście tysięcy mil od Świątyni, osiem tysięcy siedemset mil od Tellesbergu, siedem tysięcy pięćset mil od Cherayth i ponad dwa tysiące dwieście mil od Jałowych Ziem, czyli najbliższego, słabo zaludnionego lądu. Nikt nie powinien zobaczyć tego, co tu się wydarzy. I nikt nie zginie (prócz paru nieszczęsnych wyvern i fok), jeśli coś pójdzie nie tak.

Przyrządy skimera nie wskazywały jednak, by coś mogło im grozić. Przekazywały za to termiczne ślady tysięcy istot ludzkich zamieszkujących sześć „miast” i „osad” rozrzuconych po wszystkich wyspach archipelagu. Jedno z tych miejsc pokrywało się z pozycją emitera, któremu Merlin przyglądał się kilka chwil wcześniej. Rozkaz Sowy przywołał je do życia dwadzieścia cztery tysiące stóp pod skimerem. Człowiek obserwujący wyspy nie dostrzegłby na nich niczego niezwykłego, niemniej czujniki maszyny natychmiast wychwyciły nowe źródła ciepła.

Merlin rozsiadł się wygodniej, patrząc, jak temperatura obiektów rośnie do niemal pięciuset stopni w archaicznej skali Fahrenheita, którą Eric Langhorne narzucił omamionym kolonistom niemal dziewięćset lat temu. Po osiągnięciu zakładanego poziomu temperatura została ustabilizowana. Gdyby na wyspach znajdował się obserwator, dostrzegłby, że rozgrzane obiekty zaczynają wydzielać parę. Nie było jej jednak wiele, a zresztą pory wisty wiatr rozwiewał ją niemal natychmiast. Sensory zdołały mimo to wykryć cykliczną naturę tego zjawiska. Tylko sztuczne źródła mogły stworzyć podobny wzorzec emisji. Merlin odczekał kolejne pięć minut, obserwując przyrządy skimera.

- Sowo, czy wykrywasz jakieś reakcje platform z bronią kinetyczną?

- Nie wykrywam żadnych reakcji, komandorze poruczniku - odparła ze spokojem sztuczna inteligencja.
- Rozpocznij zatem fazę drugą.
- Rozpoczynam fazę drugą, komandorze poruczniku.

Chwilę później w dole zaczęły się pojawiać kolejne źródła ciepła. Wkrótce było ich ponad dwadzieścia. Uaktywniały się na wyspach pojedynczo i grupami, wszystkie miały ten sam poziom temperatury, ale inną wielkość i emitowały charakterystyczne pyknięcia pary. Tym razem wzorce różniły się od siebie zarówno wielkością emisji, jak i cyklicznością, lecz niedwuznacznie wskazywały na sztuczne pochodzenie procesu.

Merlin siedział nieruchomo, obserwując wskazania instrumentów. Odczekał pięć minut, dziesięć, piętnaście.

- Jest jakaś reakcja platform z bronią kinetyczną?

- Nie ma, komandorze poruczniku.

- Świetnie, Sowo. Świetnie.

Tym razem komputer nie odpowiedział. Merlin nie oczekiwał reakcji, chociaż sztuczna inteligencja mogłaby zareagować jak człowiek, gdyby tylko zechciała. Od czasu do czasu odpowiadała spontanicznie i wtrącała swoje trzy grosze do rozmów, aczkolwiek niemal nigdy w obecności Merlina. Najczęściej kierowała swoje uwagi do cesarzowej Sharleyan, co zmusiło seijina do zastanowienia, dlaczego właśnie ją wybrała. Wątpił jednak, by kiedykolwiek rozwikłał tę tajemnicę. Nawet za czasów Federacji Terrańskiej najwyższej klasy sztuczne inteligencje, do których Sowa z pewnością się nie zaliczała, niejednokrotnie dziwaczały, nawiązując z wybranymi osobami znacznie lepszy kontakt niż z innymi.

- Przejdź do fazy trzeciej - rozkazał.

- Przechodzę, komandorze poruczniku.

Gdyby seijin był człowiekiem z krwi i kości, zapewne wstrzymałby oddech, ponieważ mniej więcej dwie trzecie sygnatur cieplnych zaczęły się przemieszczać. Zdecydowana większość sunęła wolno wężykiem, zatrzymując się i ruszając ponownie, skręcając raptownie, by potem pokonać idealnie prosty odcinek trasy. Kilka największych wydawało się nie tylko szybszych, ale i znacznie zwrotniej szych... jak gdyby mknęły po torach.

Merlin przyglądał się ruchom mniejszych jednostek, które zachowywały się jak pojazdy kołowe pokonujące ulice miast. Ich szybsi pobratymcy zaczęli się przemieszczać pomiędzy skupiskami sygnatur cieplnych. Nic innego się nie działo, lecz dla pewności odczekał niemal pół godziny, zanim wypowiedział kolejne słowa.

- Nadal nie ma reakcji platform?

- Nie ma, komandorze poruczniku.
- Nie wychwytujesz komunikacji pomiędzy platformami a Świątynią?
- Nie wychwytuję, komandorze poruczniku.
- Świetnie. - Ta krótka reakcja Merlina brzmiała jeszcze bardziej entuzjastycznie, pozwolił sobie nawet na uśmiech. Rozparł się wygodnie na fotelu, splótł palce pod głową i spojrzał na księżyc, który nijak nie pasował do jego ziemskich wspomnień, i na gwiazdy, jakich żaden ze współczesnych mu astronomów nie widział na oczy. - Odczekajmy jeszcze godzinę - zdecydował. - Daj znać, jeśli wychwycisz jakąkolwiek zmianę w komunikacji Świątyni z platformami albo komunikaty między nimi.
- Przyjęłam, komandorze poruczniku.
- Skoro już mam tu tkwić bezczynnie, możesz mi podesłać wybór najpilniejszych doniesień z sieci SAPK-ów.
- Dobrze, komandorze poruczniku.

▼ ▼ ▼

- Cóż - odezwał się Merlin kilka godzin później, gdy jego skimer przemieszczał się nad wschodnimi krańcami Oceanu Cartera, zmierzając ku miastu Cherayth. - Muszę przyznać, że na razie wygląda to nader obiecująco.
- Mogłeś nas uprzedzić, że rozpoczynasz ten teścik.

Cayleb Ahrmahk, cesarz nowo powstałego imperium i król Starego Charisu, ma taki głos, jakby moje niedopatrzenie lekko go rozdrażniło, uznał Merlin, uśmiechając się pod nosem.

Zastał parę władców przy stole, podczas śniadania. Skończyli już jeść, ale Cayleb wciąż trzymał w dłoniach kubek gorącej czekolady. Identyczne naczynie stało przed Sharleyan, lecz cesarzowa była zbyt zajęta karmieniem piersią księżniczki Alahnah, by mieć głowę do czegokolwiek innego. Wyjątkowo blade słońce dopiero zaczynało rozświetlać pokryte szronem szyby w oknie za fotelem Cayleba, ukazując postać sierżanta Seahampera, który czuwał na balkonie nad bezpieczeństwem cesarskiej pary.

On także słyszał słowa Merlina, a to dzięki przezroczystej słuchawce, którą miał w prawym uchu. Nie mógł jedynie wtrącać się do rozmowy (w odróżnieniu od władców), ponieważ nie było w pobliżu strażnika, który pilnowałby, aby ktoś przechodzący przypadkiem w pobliżu nie zauważył, że sierżant mówi sam do siebie.

- Przecież powiadomiłem cię, że rozpoczniemy testy, gdy tylko Sowa zgromadzi odpowiednią liczbę emiterów - rzucił pojednawczym tonem Merlin. - A z tego, co wiem, i ty, i cesarzowa Sharleyan słyszeliście, że seijin udaje się na kilkudniowe medytacje. Przecież od początku wiedzieliście, że to tylko przykrywka potrzebna do przeprowadzenia tych testów... jeśli pamięć mnie nie zawodzi, a pragnę przy tej okazji nadmienić, że od pewnego czasu nie muszę już polegać na zawodnych ludzkich neuronach.

- Bardzo zabawne - burknął Cayleb.

- Przestań się tak nadymać, kochanie! - zganiła go Sharleyan, nie przestając się uśmiechać. -Alahnah pozwoliła nam wyspać się minionej nocy, nie mam więc zamiaru narzekać, że Merlin jej nie zastąpił. Szczerze powiedziawszy, wątpię także, by któryś z członków twojej rady miał ci za złe, że się porządnie wyspałeś. Ostatnio miałeś dość paskudny humor.

Cayleb posłał jej umiarkowanie urażone spojrzenie, ale zbyła je zwykłym wzruszeniem ramion.

- Zdaj wreszcie ten raport, Merlinie, proszę - powiedziała. - Mów, zanim Cayleb powie coś, czego wszyscy będziemy potem żałowali.

Po jej słowach w tle rozległ się dźwięk, który niedwuznacznie kojarzył się ze stłumionym śmiechem piątego uczestnika tej rozmowy.

- Słyszałem to, Ehdwyrdzie! - żachnął się cesarz.

- Nie mam pojęcia, do czego wasza wysokość pije... czy też może powinienem użyć zwrotu wasza łaskawość, skoro wasze wysokości przebywają teraz razem w Chisholmie - odpowiedział niewinnym tonem Ehdwyrd Howsmyn siedzący w swoim gabinecie gdzieś w odległym Starym Charisie.

- Akurat.

- Daj spokój, kochanie! - Sharleyan kopnęła męża pod stołem. - Zaczynaj, Merlinie. Szybko!

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, wasza wysokość - zapewnił ją seijin, podczas gdy Cayleb rozmasowywał bolące podudzie lewą dłonią, wygrażając jednocześnie prawicą. - Jak już wcześniej wspominałem - kontynuował Merlin znacznie poważniejszym tonem - wszystko poszło gładko. Na przyrządach skimera i odczytach SAPK-ów uzyskaliśmy idealne odwzorowania silników parowych, najpierw stacjonarnych, a potem mobilnych. Choć symulacja trwa już od siedmiu godzin, nie odnotowaliśmy żadnej reakcji platform z pociskami kinetycznymi. Podobnie jest w wypadku tajemniczego źródła promieniowania znajdującego się pod Świątynią. Jeśli „archaniołowie” pozostawili jakiś system automatycznego niszczenia rozwiniętej technologii, to nie reaguje on na pojawienie się machin napędzanych parą.

- Szczerze powiedziawszy, wołałbym, aby te platformy zareagowały - wtrącił Cayleb, także przybierając poważniejszy ton, zapomniał nawet o zgromieniu wzrokiem ukochanej żony. - Mogłyby na przykład poinformować Świątynię o dostrzeżeniu machin parowych i nie podjąć żadnych działań. Nabrałbym dzięki temu większej pewności, że cokolwiek znajduje się pod ziemią, nie nakaże w którymś momencie zniszczenia wszystkich machin parowych. Dzisiaj nie mamy pewności, że to coś nie zmieni z czasem zdania i nie wyda takiego rozkazu w przyszłości.

- Głowa mnie rozbolała od tych domniemywań - burknęła Sharleyan, a gdy spojrzał na nią z ukosa, wzruszyła ramionami. - Wiem, co chciałeś powiedzieć, ale to chyba zbyt pokrętne... jak na tak wczesny ranek.

- Ja też wiem, o co ci chodzi - zapewnił władcę seijin. - Uważam jednak, że tak jest lepiej. Domyślam się, że poczułbyś się pewniej, mając taką wiedzę, niemniej zapewniam, że poczucie bezpieczeństwa byłoby iluzoryczne, ponieważ nie wiemy nic o procesach decyzyjnych tego systemu. Szczerze powiedziawszy, cieszy mnie, że nie zbudziliśmy naszymi testami potęgi drzemiącej pod Świątynią. Dorzucenie kolejnej niewiadomej do naszego równania jest dzisiaj ostatnim, czego nam trzeba, zwłaszcza gdy byłby to czynnik opowiadający się po stronie Grupy Czworga.

- Masz rację - przyznał Cayleb.

Sharleyan także przytaknęła.

Wszystkich przygnębiała świadomość istnienia promieniowania odkrytego przez Merlina pod murami Świątyni. I chociaż wiedza ludzi urodzonych na Schronieniu była prymitywna i bardzo niekompletna, rozumieli dobrze, co znaczą zapewnienia seijina formułowane na podstawie obliczeń dokonanych przez Sowę i nie pozostawiających złudzeń - maszyny znajdujące się w podziemiach były o wiele za potężne na potrzeby podtrzymywania „mistycznych” systemów klimatyzacji. Jak słusznie zauważył Cayleb, miło byłoby wiedzieć, że owe tajemnicze systemy nie prześlą sygnałów do platform z pociskami kinetycznymi, które zamieniły ongiś enklawę Aleksandria w dzisiejszą Rafę Armagedonu, i nie nakażą im zniszczenia każdej machiny parowej, która została wykryta. Z drugiej strony, skoro ukryty pod Świątynią system (o ile nie reagowali zbyt paranoicznie na fakt odkrycia reaktora zasilającego kompleks) pozostawał uśpiony, utrzymanie go w tym stanie jak najdłużej wydawało się najlogiczniejszym rozwiązaniem.

- Popieram zdanie Merlina - oświadczył Howsmyn. - Mimo to, jako osoba z nas wszystkich najbardziej narażona na bombardowanie kinetyczne, jeśli oczywiście coś pójdzie nie tak, czuję lekki niepokój na myśl, że platformy mogą zareagować z opóźnieniem.

- Właśnie dlatego nadmieniłem, że na razie wszystko wygląda dobrze - odparł seijin, kiwając głową, mimo że pozostali nie mogli tego zauważyć. - Istnieje możliwość, że system ma zamontowane filtry powodujące opóźnienie reakcji. Myślenie o naszych archaniołach jako o megalomanach i szaleńcach jest kuszące, lecz wszyscy wiemy, że to nie byli skończeni wariaci. Z tego też powodu uważam, że człowiek, który objął dowodzenie po tym, jak komandor Pei zabił Langhorne’a, uznał, iż rozpętywanie Rakurai za każdym razem, gdy system zauważy symptomy mogące świadczyć o pogwałceniu Zakazów, nie będzie najmądrzejszym rozwiązaniem problemu. Wydaje mi się, że istnieje co najmniej kilka zjawisk naturalnych, które mogą być na pierwszy rzut oka mylone z procesami technologicznymi zakazanymi przez Pismo. Dlatego mam nadzieję, że następcy Langhorne’a podzielali moje obawy. W tym momencie pokazujemy systemowi wiele źródeł sztucznie wytworzonego ciepła, poruszających się po wyspach zajmujących obszar niemal stu tysięcy mil kwadratowych. Wystarczy przyjrzeć się temu zjawisku bliżej, by wykryć sygnatury cieplne charakteryzujące silniki parowe. Sowa będzie dbała, by zatrzymywać je i poruszać w ustalonych cyklach, aby jak najbardziej przypominały rzeczywisty ruch pociągów między stacjami. Emitery mają wystarczające zapasy energii, by działać w tym trybie przez wiele miesięcy, a czujniki Sowy z pewnością zdołają błyskawicznie zneutralizować wszystkie odstępstwa od normy zdradzające, że jest to symulacja. Nalegam, aby przeprowadzić ten eksperyment do końca. Dajmy emiterom miesiąc albo dwa. Jeśli źródło energii pod Świątynią i platformy nie zareagują do tego czasu, będziemy mogli przyjąć, że wprowadzenie technologii parowej nie niesie ze sobą żadnych zewnętrznych zagrożeń. Jesteśmy wciąż daleko od pierwszych prób sprawdzenia, jak system zareaguje na energię elektryczną, ale wprowadzenie machin parowych i tak będzie ogromnym krokiem naprzód, nawet przy zakładanych przez nas ograniczeniach technologicznych.

- To prawda - poparł go gorąco Howsmyn. - Zaprzęgnięcie energii wody do procesu produkcyjnego bardzo nam pomogło. Dzięki Bogu za to, że ojciec Paityr zaaprobował ten projekt! Niestety tego rodzaju machiny są nie tylko gigantyczne, ale i bardzo drogie. Nie zdołam ich postawić w kopalniach, a jeśli zaczną używać w moich odlewniach lokomotyw na parę, zastępując nimi smoki pociągowe, z pewnością bardzo szybko ktoś łebski wpadnie na pomysł, że można by wykorzystać tę technologię do stworzenia linii kolejowych łączących miasta. - Prychnął z rozbawienia. - A jeśli nawet po kilku miesiącach od wprowadzenia tego systemu nikomu to nie wpadnie do głowy, doznam kolejnego olśnienia. Jestem przecież znany z tego, że wpadam często na genialne pomysły.

Z ostatniego zdania przebijał ton wielkiej dumy. Merlin zaśmiał się, widząc oczami wyobraźni zadarty wysoko nos i szeroki uśmiech odlewnika.

- Wygodniej dla nas wszystkich, że to twoje pomysły, nie moje - skwitował przechwałki Howsmyna równie żarliwym tonem.

- Co prawda, to prawda - wtrąciła Sharleyan. - Zgadzam się z każdym twoim słowem, Ehdwyrdzie. A to oznacza, że musimy zająć się kolejnym aspektem tej sprawy.

- Chodzi ci o to, jak zmusić ojca Paityra do podpisania się pod projektem silnika parowego? - zapytał Howsmyn, nie kryjąc obaw.

- Tak. - Sharleyan skrzywiła się. - Lubię go, nawet podziwiam, ale ten wynalazek wykracza daleko poza zapisy Zakazów, więc uzyskanie aprobaty Inkwizycji może być bardzo trudne, że tak powiem.

- To niestety prawda - przyznał Merlin. - Zdaniem Maikela, naciskanie na niego, aby podpisał się wbrew wierze i przekonaniom, może być bardzo złym pomysłem. Jego obecność w narożniku Kościoła Charisu, zważywszy na pochodzenie i reputację, daje nam ogromną przewagę, i to nie tylko na terenach Imperium. Z tego też powodu uważam, że zniechęcenie go do nas miałoby katastrofalne skutki. Szczerze powiedziawszy, nieprzypadkowo zaproponowałem tak długi okres testów z emiterami. Teraz, gdy możemy zakładać, że platformy nie zbombardują naszych fabryk, powinniśmy sprawić, by ojciec Paityr nie zadał nam równie niszczycielskiego ciosu.

- A jeśli system zdecyduje się na uderzenie z opóźnieniem - dodał Cayleb - Rakurai spadnie na kilka niezamieszkanych wysp.

- W dodatku leżących tak daleko, że nikt nie zdoła zauważyć ponownego użycia ogni gniewu bożego - stwierdziła Sharleyan, kiwając głową.

- Na tym polegał mój pomysł - przyznał Merlin. - Właśnie na tym.

II. HMS Przeznaczenie, 54Zatoka Mathyas

I cóż tam słychać, panie Aplyn-Ahrmahk? - zawołał z dolnego pokładu porucznik Rhobair Lathyk, korzystając ze skórzanej tuby. - Planuje pan złożyć dzisiaj jakiś raport?

Chorąży Hektor Aplyn-Ahrmahk, nazywany podczas oficjalnych uroczystości jego łaskawością, księciem Darcos, skrzywił się. Porucznik Lathyk miał się za człowieka rozumnego, aczkolwiek w oczach chorążego nie do końca słusznie. Rzecz jasna, młody Hektor nie zamierzał dzielić się z nikim tą opinią. Gwoli sprawiedliwości, porucznik, choć nie mógł uchodzić za zdrój mądrości wszelakiej, mimo wszystko był jednym z najlepszych żeglarzy we flocie. Można by się zastanawiać, czy niespełna szesnastoletni młodzik ma doświadczenie pozwalające mu na ocenę umiejętności oficera, nie należy jednak zapominać, że Hektor Aplyn-Ahrmahk służył na morzu od swoich dziesiątych urodzin. Od tamtego czasu zdążył poznać wielu oficerów, z których część była bardziej uzdolniona od pozostałych. Lathyk zaliczał się z całą pewnością do tej pierwszej kategorii, a fakt, że przyszło mu służyć pod rozkazami sir Dunkyna Yairleya - bez cienia wątpliwości najlepszego dowódcy, jakiego spotkał Hektor - na pewno mu nie zaszkodził.

Mimo niewątpliwych talentów porucznika Hektor poświęcił mu kilka niezbyt pochlebnych myśli, zanim ponownie przyłożył ciężką lunetę do oka. Słyszał już o dziwacznych dwuocznych lunetach zaproponowanych przez Królewską Akademię Charisu, miał też nadzieję, że choć połowa pochwał kierowanych pod ich adresem okaże się prawdą. Tak czy owak minie jeszcze sporo czasu, zanim ta nowinka technologiczna zawita na pokłady okrętów floty. A dopóki to się nie stanie, młodzi podoficerowie będą musieli wspinać się na szczyty masztów z długimi nieporęcznymi teleskopami, by meldować o sytuacji we mgle, deszczu i cholera wie czym jeszcze, wysłuchując przez cały czas uszczypliwych komentarzy stojących w zaciszu pokładu rufowego przełożonych.

Młodzieniec zerknął w okular lunety, a wieloletnia praktyka pozwoliła mu na utrzymanie przyrządu we względnym bezruchu pomimo coraz silniejszych przechyłów HMS Przeznaczenie. Sto pięćdziesiąt stóp długości między dziobnicą a rufą, ponad czterdzieści dwie stopy w najszerszym miejscu pokładu, tysiąc dwieście ton wyporności, oto dane tego kolosalnego, uzbrojonego w pięćdziesiąt cztery działa galeonu, który zawsze zachowywał się z gracją na morzu. Nawet tak ostry szkwał zdawał się nie robić na nim większego wrażenia.

Chorąży Aplyn-Ahrmahk starał się dorównać odporności tego okrętu. Pogoda jednak robiła się coraz dziwniejsza, wilgoć zdawała się przywierać do skóry, a uporczywie utrzymująca się nad Głębią Staiphana mgła uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek. To właśnie było powodem ponagleń porucznika. A skoro o tym mowa...

- Nic nie widzę, sir! - Przyznanie się do tego wiele go kosztowało, lecz nie mógł przecież skłamać. - W tej mgle ledwie widać zarysy wyspy Howard! - Spojrzał w dół na Lathyka. - Dostrzegłem jednostki poruszające się za przylądkiem, ale widać tylko ich topsle! Nie jestem w stanie powiedzieć, czy to okręty wojenne, czy kupieckie frachtowce!

Lathyk zadarł głowę, gapił się w górę przez kilka sekund, po czym wzruszył ramionami.

- W takim razie, panie Aplyn-Ahrmahk, lepiej będzie, jeśli wróci pan na pokład.

- Aye, aye, sir!

Chorąży przełożył lunetę przez plecy i ostrożnie ściągnął przytrzymujący ją pasek. Upuszczenie tak cennego przyrządu i rozbicie go o pokład z pewnością nie uradowałoby porucznika... nawet gdyby luneta nie trafiła przy okazji żadnego ze stojących w dole marynarzy. A przy pechu, jaki gnębił go, od samego rana, pewnie doszłoby do najgorszego.

Gdy upewnił się, że lunecie nic nie grozi, zaczął schodzić na pokład.

- Powiada pan, że mgła się podnosi? - zapytał porucznik, zanim Hektor zdążył dotknąć stopami pokładu rufowego.

Aplyn-Ahrmahk skinął głową.

- Tak, sir - odparł, wkładając wszystkie siły w to, by przełożony nie odebrał jego słów jako wymówki usprawiedliwiającej niepowodzenie. - Oceniam, że widoczność pogorszyła się o cztery do pięciu mil od czasu ostatniego obrotu klepsydry.

- Mhm. - Lathyk wydał z siebie nieartykułowany dźwięk, który miał uświadomić całemu światu, że pogrążył się w myślach. Po chwili zerknął w niebo, potem spojrzał na południowy zachód i Zatokę Terrence’a, skąd wiał wiatr. Pomimo wczesnej pory nad horyzontem ściemniło się wyraźnie. Ciężkie prążkowane chmury o złowieszczych ołowianych podstawach kłębiły się w oddali. Na planecie zwanej Ziemią, o której istnieniu ani Hektor, ani porucznik nie mogli wiedzieć, nazywano je zazwyczaj cumulonimbusami.

- Co z barometrem, panie Waigan? - zapytał po chwili Lathyk.

- Wciąż opada, sir - odparł mat Frahnklyn Waigan niezbyt szczęśliwym głosem. - Stracił siedem kresek w ciągu ostatniej godziny, ale to jeszcze nie koniec.

Chorąży poczuł rosnące napięcie. Przed wprowadzeniem arabskich cyfr marynarze nie mieli szans na dokładne pomiary barometryczne. Niemniej wiedzieli, że ważniejsze od wysokości ciśnienia było tempo zachodzących zmian. A spadek słupka rtęci o siedem kresek w czasie krótszym od godziny wskazywał na bardzo szybki spadek ciśnienia.

Młody żeglarz natychmiast spojrzał tam, gdzie porucznik.

- Panie Aplyn-Ahrmahk, proszę przekazać ukłony kapitanowi - polecił mu porucznik. - Proszę go też poinformować o szybkim tempie spadania ciśnienia i o tym, że w moim odczuciu pogoda psuje się nam na całego.

- Aye, sir! Ukłony dla kapitana, ciśnienie spada bardzo szybko, a pan ma wrażenie, że pogoda psuje się na całego.

Lathyk skinął głową z satysfakcją, co widząc, chorąży pognał w kierunku zejściówki rufowej jeszcze bardziej ochoczo niż zazwyczaj.

▼ ▼ ▼

Do poczucia humoru porucznika można było mieć sporo zastrzeżeń, ale z jego talentem do przewidywania pogody nie należało polemizować.

Wiatr wzmógł się gwałtownie. Z lekkiej bryzy nieprzekraczającej ośmiu albo dziewięciu węzłów przeistoczył się w wicher w niespełna dwadzieścia minut. Dwustopowe fale z pasemkami szklistej pianki na wierzchołkach w parę chwil potroiły wysokość, morze pokryło się białymi grzywaczami, których rozbryzgi wypełniły powietrze nad pokładem. W normalnych warunkach tak porywisty wiatr ucieszyłby doświadczonych żeglarzy. Dzięki niemu okręt mógłby pruć fale z prędkością siedmiu węzłów, płynąc tylko na marslach. Jednak gdy wichura wzmagała się w tak szybkim tempie, nikt się z tego powodu nie cieszył, zwłaszcza że barometr nadal wskazywał szybki spadek ciśnienia. Patrząc na niego, można było odnieść wrażenie, że rtęć zaczęła wyciekać.

- To mi się nie podoba, kapitanie - oświadczył Lathyk, gdy stanął obok sir Dunkyna za podwójnym kołem sterowym, skąd obaj obserwowali busolę. Porucznik pokręcił głową, przenosząc wzrok na żagle. - Na tych wodach rzadko spotyka się tak silne wiatry wiejące z tego kierunku.

Yairley przytaknął i złożywszy dłonie za plecami, zapatrzył się na tarcze przyrządów.

Jako oficer pełniący obowiązki dowódcy eskadry pilnującej desnairiańskiej floty stacjonującej w zatoce Jahras miał sporo zmartwień na głowie. Począwszy od tego, że jego „eskadra” składała się w tym momencie tylko z jednego okrętu, czyli jego własnego HMS Przeznaczenie, ponieważ bliźniacza jednostka, Góra, trzy dni temu wpłynęła na skały nieoznaczone na mapie zatoki Mathyas. Straciła przy tym niemal połowę miedzianego poszycia kadłuba i naruszyła strukturę kadłuba. Mimo że nie groziło jej natychmiastowe zatonięcie, ponieważ pompy radziły sobie z odprowadzeniem takich ilości wody, Yairley nie miał wyjścia i musiał ją odesłać na czas remontu. Jakby tego było jeszcze mało, HMS Waleczny, trzeci galeon jego skromnej eskadry (po bitwie na Morzu Markowiańskim wszystkie eskadry zostały w różnym stopniu przetrzebione), donosił o poważnych brakach słodkiej wody, ponieważ co najmniej trzy stalowe zbiorniki zaczęły przeciekać - zatem i on musiał zawinąć do portu celem przeprowadzenia stosownego remontu. W tych okolicznościach kapitan podjął jedyną słuszną decyzję i nakazał dowódcom obu okrętów udać się do zatoki Thol w Tarocie, gdzie znajdowała się najbliższa sojusznicza baza morska. Waleczny miał eskortować Górę, na wypadek gdyby jej kadłub zaczął przeciekać mocniej podczas liczącego trzy tysiące mil rejsu.

Z jednym galeonem nie miał szans na dalsze blokowanie zatoki Jahras - sama Cieśnina Staiphana miała bowiem ponad sto dwadzieścia mil szerokości, aczkolwiek część żeglowna jest znacznie węższa. Na szczęście wiedział, że już za kilka dni otrzyma wzmocnienie pod postacią dodatkowych sześciu jednostek, a poza tym blokada nie była głównym zadaniem, z którym go tu wysłano. Flota Desnairu nie wykazywała bowiem do tej pory żadnej ochoty do walki. Szczerze mówiąc, Charisjanie z wielką radością powitaliby próbę jej wyjścia w morze, niemniej przeciwnik nie był na tyle głupi, by dać się dopaść na otwartych wodach, zwłaszcza po tym, co flota Charisu zrobiła z Flotą Boga na Morzu Markowiańskim. Ale gdyby księciu Jahrasu coś strzeliło do głowy i rozkazałby swoim kapitanom wyruszyć w morze, Yairley nie musiałby ich wcale zatrzymywać. Właściwszym zadaniem byłoby doniesienie cesarzowi o tych ruchach i śledzenie ich z bezpiecznej odległości. Specjalnie tresowane wyverny pocztowe, które trzymano w klatkach na dolnym pokładzie, powinny zanieść wieści o każdym ruchu wroga do zatoki Thol, gdzie stacjonował admirał Payter Shain, a dotarłyby tam po niespełna trzech dniach lotu. Dzięki szybkiemu obiegowi informacji admirał wiedziałby, co robić.

Gdyby Desnairianie jakimś cudem wybrali drogę na północ, musieliby przebić się przez Kanał Tarota, w którym stacjonowały eskadry Shaina. Nie zdołałyby tego zrobić, jako że ostrzeżenie Yairleya dałoby czas admirałowi na ściągnięcie posiłków z Charisu, zanim siły księcia Jahrasu dotarłyby na pole bitwy. Bardziej prawdopodobne wydawało się zatem, że Desnairianie wybiorą drogę na południe, wzdłuż wschodnich wybrzeży Howardu, aby dotrzeć do sił hrabiego Thirsku, ale i w tym wypadku o wiele szybsze obite miedzią szkunery Shaina, ostrzeżone w porę przez Yairleya, przekazałyby wieści o tym do Corisandu i Chisholmu na długo przed dotarciem wroga do celu.

Jego eskadra była zatem czymś w rodzaju wysuniętego punktu obserwacyjnego... znajdującego się około trzech tysięcy mil od najbliższej bazy morskiej. Wiele złego mogło się przydarzyć tak niewielkiej i odizolowanej od reszty floty formacji, która nie mogła liczyć na szybkie wsparcie, czego najlepszym dowodem były losy Góry i Walecznego. Dowództwo floty rzadko wyznaczało kapitanów istotnych zgrupowań w sposób całkowicie przypadkowy, a w tym wypadku chodziło przecież o napiętą sytuację z powodu Wielkiego Księstwa Silkiahu. Zatoka Silkiah wychodząca na zatokę Mathyas, nieco na północ od Cieśniny Staiphana, roiła się od jednostek pływających pod banderami Silkiahu i Siddarmarku, chociaż na ich pokładach znajdowały się charisjańskie załogi pływające regularnie tam i z powrotem i łamiące na swój sposób embargo handlowe nałożone przez Zhaspahra Clyntahna. Z tego też powodu nawet tak błahy fakt, jak wpłynięcie charisjańskiego okrętu na te wody, mógłby zostać potraktowany jak prowokacja i zmusiłby rozwścieczonego wielkiego inkwizytora do reakcji uniemożliwiającej kontynuowanie tego niezwykle lukratywnego dla obu stron przedsięwzięcia. Z tego też powodu Yairley musiał dołożyć wszelkich starań, aby nie wchodzić w drogę kupcom z Silkiahu.

Teoretycznie jeden galeon wystarczał do kontynuacji zadania polegającego na obserwacji wychodzącej w morze floty Desnairu, ale w rzeczywistości był tutaj sam jeden, pozbawiony wsparcia i niemający pod ręką żadnego przyjaznego portu, do którego mógłby zawinąć, aby przeczekać najgorszą pogodę. Myśli o tych wszystkich niedogodnościach przetoczyły mu się przez głowę, gdy spoglądał na złowrogą ławę nadciągających szybko chmur. Jeśli nawet był zaniepokojony, nie dał niczego po sobie poznać. Stał jak zwykle z wydętymi ustami i poważnym wzrokiem. Potem zaczerpnął głębiej tchu i zwrócił się do porucznika.

- Zmienimy kurs, panie Lathyk - oświadczył zwięźle. - Pójdziemy z wiatrem, jeśli łaska. Chcę mieć więcej wody po zawietrznej, na wypadek gdyby wiatry sprzysięgły się przeciw nam.

- Aye, sir.
- Zaraz po wejściu na nowy kurs złożycie bramstengi.

Człowiek dobrze znający porucznika z pewnością zauważyłby przelotny błysk zdziwienia w jego oczach. Ani w głosie Lathyka, ani w salucie nie dało się wychwycić najmniejszego wahania.

- Aye, sir! - Pierwszy oficer spojrzał na dyżurnego bosmana. - Wszystkie ręce na pokład, panie Kwayle!
- Aye, aye, sir!

▼ ▼ ▼

Ciśnienie nadal spadało, wiatr się wzmagał, a pod ławą chmur nadciągających z północy zaczęły się pojawiać błyskawice.

HMS Przeznaczenie wyglądał dziwnie po zdjęciu najwyższych sekcji masztów. Żagle rejowe zwinięto, postawiono kliwry i sztaksle, założono też dodatkowe sztagi sztormowe. Pomimo ogromnej redukcji ożaglowania okręt wciąż płynął na północny wschód, sunąc całkiem szybko przez fale. Wiatr wiał już ze stałą prędkością przekraczającą trzydzieści węzłów, a w porywach znacznie więcej. Za rufą galeonu piętrzyły się ścigające go fale. Miały po dziesięć stóp i więcej, wieńczyły je pierzaste grzebienie piany, a gdy zaczęły przetaczać się nad nadburciami pokładu rufowego, kapitan nakazał załodze użycie lin ratunkowych i założenie natartych tłuszczem skórzanych kurtek. Odziani w grubą przeciwsztormową odzież marynarze pocili się niemiłosiernie, i to pomimo szalejącej wichury, trudno jednak byłoby znaleźć optymistę wierzącego, że ten stan potrwa dłużej. Znajdowali się niespełna trzysta mil od równika, lecz nadciągająca nieubłaganie ława ołowianych chmur i związane z nią ulewy lada moment zapowiadały ochłodzenie.

Hektor Aplyn-Ahrmahk miałby spory problem ze zrozumieniem mechaniki zachodzących wokół niego zjawisk, lecz to, co widział ze stanowiska na pokładzie rufowym Przeznaczenia, wyglądało na klasyczne zderzenie dwóch frontów pogodowych. Obszar wyżowego zimnego powietrza napływającego z zachodu ścierał się z ciepłym wilgotnym niżem, który trzy dni wcześniej napłynął nad zatokę Mathyas z przeciwnego kierunku. Rotacja planety sprawiała, że wiatry wiały równolegle do izobar rozdzielających oba fronty, co prowadziło w konsekwencji do starcia obu mas powietrza i powstania zjawiska znanego meteorologom na Ziemi jako tropikalny cyklon.

Na szczęście była akurat taka pora roku, że szanse na pojawienie się najgorszej formy tego kataklizmu, zwanego powszechnie huraganem, były nikłe.

Chorąży nie musiał znać wszystkich tych szczegółów, aby prawidłowo odczytać znaki na niebie. Wiedział też, jakie mogą być konsekwencje tego, co wkrótce nastąpi, i wcale mu się one nie podobały. Dobra wiadomość była jednak taka, że kapitan w porę wydał rozkazy przygotowujące załogę na nadejście sztormu oraz podwójnego, a nawet potrójnego sprawdzenia wszystkiego. Za złą wiadomość natomiast można było uznać fakt, że pogoda zdawała się nie wiedzieć o tym, że pora huraganów już dawno się skończyła.

Nie bądź głupi, napomniał się w myślach Hektor. To nie będzie huragan. Wszystko toczy się zbyt wolno jak na nadciągający kataklizm. To znaczy tak mi się przynajmniej wydaje...

- Panie Aplyn-Ahrmahk, proszę wziąć jedną drużynę i sprawdzić ponownie mocowania szalup ratunkowych - rozkazał kapitan Yairley.

- Aye, sir! - Chorąży zasalutował i obrócił się na pięcie. - Panie Selkyr!

- Aye, sir? - odpowiedział Ahntahn Selkyr, jeden z bosmanmatów Przeznaczenia.

- Idziemy sprawdzić mocowanie szalup ratunkowych - przekazał mu Aplyn-Ahrmahk i ruszył na rufę, nie czekając, aż Selkyr zbierze sześcioosobową drużynę.

- Dał pan chłopakowi zadanie, by zająć czymś jego myśli? - zapytał półgłosem porucznik Lathyk, przyglądając się z uśmiechem odchodzącemu chorążemu.

- Chyba tak - przyznał Yairley, także się uśmiechając. - Chociaż sprawdzenie mocowań w tej sytuacji nie zaszkodzi, a nasz chorąży to świetny podoficer. Zadba o to, by wszystko było jak należy.

- O, tak - zgodził się porucznik, a potem zwrócił wzrok w kierunku nadciągającej ławy chmur piętrzących się na południu.

Powietrze wydawało się teraz cięższe i wilgotniejsze pomimo orzeźwiającego wiatru, blask słońca także miał inne, dziwne zabarwienie.

- Szczerze mówiąc, pańska reakcja wyglądała mi na mocno przesadną, zwłaszcza gdy kazał pan opuścić stengi. Teraz jednak - zrobił niezbyt szczęśliwą minę - nie jestem już tego pewien.

- Cieszy mnie, gdy obaj mamy takie samo zdanie na jakiś temat, Rhobairze - odparł zwięźle Yairley, co porucznik skwitował cichym śmiechem, zaraz jednak obaj spoważnieli. - Nie podoba mi się to wszystko. A zwłaszcza sposób, w jaki chmury przesuwają się na wschód. Zapamiętaj moje słowa: najgorsze może nadejść z zupełnie nieoczekiwanej strony.

Lathyk pokiwał głową. Wiatry nad zatoką Mathyas wiały zazwyczaj z północnego wschodu, zwłaszcza zimą, w związku z czym, gdy dochodziło do zmian pogodowych, ludzie spodziewali się, że będzie wiało mocniej z zachodu, nie wschodu. Obawiał się jednak, że tym razem kapitan ma rację.

- Sądzi pan, że uda nam się dotrzeć wystarczająco daleko na wschód, zanim burza uderzy?

- To bardzo ciekawe pytanie, nieprawdaż? - Yairley uśmiechnął się po raz kolejny, a potem ponownie wpatrzył się w mrok na horyzoncie i zerknął na chorążego, który dowodził ludźmi sprawdzającymi zabezpieczenia szalup znajdujących się na pokładzie rufowym. - Sądzę, że uda nam się dotrzeć do ujścia zatoki - dodał po chwili zastanowienia. - Nie jestem jednak pewien, czy zdążymy wejść w Cieśninę Tabarda. Przypuszczam jednak - wyszczerzył zęby - że wkrótce się przekonamy, czy mam rację.

▼ ▼ ▼

Błyskawica rozświetlała fioletowo-czarne niebo jak prawdziwy Rakurai Langhorne’a. Ryk gromu odpowiadał jej niczym artyleria Shan-wei, słychać go było nawet pomimo ogłuszającego zawodzenia wichury i huku trzydziestostopowych fal miotających okrętem. Lodowaty deszcz bębnił nieustannie o natartą tłuszczem skórę kurtek, jakby spadały na nie tysiące miniaturowych młoteczków. HMS Przeznaczenie chwiał się na szalejącym morzu, idąc pod jednym tylko sztormowym kliwrem i mocno zrefowanym marslem, a sir Dunkyn Yairley stał, trzymając się mocno, dodatkowo zabezpieczony przewiązaną na wysokości piersi liną ratunkową, i obserwował pracę czterech marynarzy, którzy dzierżąc ster, starali się utrzymać okręt na kursie.

Wicher próbował obrócić galeon i zepchnąć go na zachód, trzeba więc było podnieść więcej żagli i mocniej sztormować, by nie dać szans żywiołowi. Oficjalnie był to sztorm, któremu daleko do huraganu, ale wiatr i tak dął z prędkością przekraczającą pięćdziesiąt pięć węzłów, kapitan przypuszczał jednak, że najgorsze dopiero przed nimi. Nie podobało mu się, że musi stawiać dodatkowe kliwry, ale było to konieczne, aby zachować obecny kurs. Musiał dotrzeć jak najdalej na wschód, a opuszczenie żagli oznaczało przecież zmniejszenie prędkości galeonu. Decydując, w którym momencie ma dojść do takiej zmiany, musiał polegać wyłącznie na instynkcie, a każda chwila spóźnienia mogła oznaczać sprowadzenie ogromnego niebezpieczeństwa na okręt i jego załogę. Zaczął się nawet zastanawiać, dlaczego nie czuje obawy przed zatonięciem Przeznaczenia podczas sztormu, skoro podczas bitew zamartwiał się tym, że jego ludzie mogą potracić ręce i nogi przy każdej salwie artyleryjskiej.

Zaśmiał się pod nosem na tę myśl, a sternicy, którzy nie mogli go usłyszeć w szalejącej burzy, dostrzegli grymas na twarzy dowódcy przez wodospady lodowatego deszczu i odpowiedzieli tym samym, szczerząc bezrozumnie zęby.

On jednak tego nie widział, gdyż spoglądał już prosto w nawałnicę, na północny zachód. Według jego pobieżnej oceny od czasu załamania pogody pokonali dwadzieścia pięć mil, może trzydzieści. Jeśli się nie mylił, HMS Przeznaczenie znajdował się dwieście mil na południowy wschód od przylądka Ahna i czterysta sześćdziesiąt mil na południowy wschód od miasta Silk. To znaczyło, że od wybrzeża Garfish dzieliło ich zaledwie sto dwadzieścia mil. Uśmiech zniknął z jego oblicza, gdy oczami wyobraźni umiejscowił pozycję okrętu na mapie. Udało mu się dotrzeć wystarczająco daleko, by sztorm nie zagnał go do zatoki Silkiah, jeśli wiatr zmieni kierunek, ale od Cieśniny Tabarda dzieliło go dwieście pięćdziesiąt albo i trzysta mil, a wołał nie myśleć, ile okrętów skończyło na skałach leżących za nią wybrzeży Garfish i cieśniny Scrabble.

Mojej jednostce to się nie przydarzy, zapewnił siebie w myślach, próbując zignorować błagalny ton tych słów.

▼ ▼ ▼

- Wszyscy na pokład, opuszczamy żagle!

Rozkaz ten z trudem przebił się przez nieustanny ryk gromów, ale marynarze o zaciętych obliczach nie musieli go słyszeć. Wiedzieli dokładnie, czemu muszą stawić czoło... i co ich czeka, gdy staną na rejach. Spoglądali więc na siebie z wymuszonymi uśmiechami na twarzach.

- Na górę, moi panowie!

W takich warunkach i przy takiej wichurze każda wanta stawała się śmiercionośną pułapką, dlatego żeglarze wspinali się na maszty, zachowując maksymalną ostrożność. Zebrali się na górze, trzymając dobrze olinowania, podczas gdy ich partnerzy na pokładzie pochwycili dźwignie kabestanów.

Wiatr wiejący z prędkością siedemnastu węzłów napierał na żagiel z siłą pół funta na cal kwadratowy. Przy trzydziestu dwóch milach wartość ta nie podwajała się jednak - była po czterokroć większa, a wicher w tym momencie dął znacznie silniej. Przednie żagle HMS Przeznaczenie zostały już dwukrotnie zrefowane, skrócono je ze zwyczajowych trzydziestu sześciu stóp do dwudziestu czterech. Ale żagle rejowe, w odróżnieniu od trójkątnych kliwrów, miały kształt kwadratów, ich szerokość zgadzała się co do stopy na górze i na dole, co znaczyło, że skracanie nie miało żadnego wpływu na zmniejszenie szerokości sześćdziesięciodwustopowych płacht płótna. Udało się zredukować powierzchnię żagli z dwóch tysięcy dwustu stóp kwadratowych do półtora tysiąca, jednakże wiejący z prędkością ponad pięćdziesięciu pięciu węzłów wiatr napierał na nie, wytwarzając nacisk tysiąca siedmiuset ton na każdą płachtę płótna. Chwila nieuwagi wystarczyłaby, aby uwolnić tę niesamowitą moc i doprowadzić do zniszczenia sporej części takielunku, nie mówiąc już o ofiarach śmiertelnych, co przy tak złej pogodzie było normą.

- Wybierać foka!

- Na moją komendę! Wybierać brasy po nawietrznej!

Główny żagiel został ustawiony pod większym kątem do wiatru, aby ułatwić pracę przy wybieraniu płótna. Teraz nawet wiatr pomagał marynarzom, jego napór obrócił go do niemal równoległej pozycji względem podmuchów.

- Wybierać gejtawy i gordingi!

Szum wichru głuszył odgłosy pracy marynarzy kręcących gorączkowo kabestanami gejtaw (lin biegnących z dolnych rogów żagla do rei i przez bloki przy kolumnie masztu w dół, i na pokład). Dolne rogi płótniska uniosły się i przywarły do rej. W ślad za nimi powędrował w górę cały dolny lik, ciągnięty zamocowanymi w kilkustopowych odstępach gordingami.

Marynarze na maszcie odczekali, aż płótno zostanie podciągnięte, a reja obróci się do pozycji niemal prostopadłej do osi statku. Dopiero wtedy pozwolono im na nią wejść. Tak było bezpieczniej. Przy zwykłej pogodzie większość tych wilków morskich biegałaby po rei z uśmiechem na ustach, jako że lata praktyki zapewniały niesamowicie rozwinięty zmysł równowagi. Teraz jednak, podczas huraganu, ludzie musieli ważyć każdy krok i nie śmieli schodzić z rozpiętych pod drzewcem lin zwanych pertami.

Zajęli stanowiska wzdłuż całej liczącej siedemdziesiąt dwie stopy rei, znajdującej się siedemdziesiąt stóp nad rozchwianym pokładem i niemal dziewięćdziesiąt stóp nad pokrytą koronami piany furią oceanu. Smagani wiatrem i deszczem zaczęli podbierać przemoczone płótno fałda po fałdzie i wiązać je sejzingami do rei, a gdy robota została zakończona, przyszła kolej na następny maszt.

▼ ▼ ▼

- Trzymać wschodni północny wschód! - wykrzyczał kapitan Yairley prosto w ucho najstarszego ze sterników.

Waigan, wytrawny żeglarz... jeśli można tak powiedzieć... spojrzał na żagle sztormowe - trójkątne sztaksle potrójnej grubości postawione pomiędzy bezanem grotem i fokmasztem, które prócz kliwrów były jedynym ożaglowaniem, na jakie mógł liczyć HMS Przeznaczenie.

- Wschodni północny wschód, aye, sir! - odkrzyknął, a jego smagana wichurą broda ociekała strumieniami deszczówki. Yairley uśmiechnął się i poklepał go z satysfakcją po ramieniu.

W takich warunkach pogodowych żaden okręt nie był w stanie utrzymać wyznaczonego kursu. Trzeba sił wszystkich czterech ludzi pełniących wachtę przy kole, by galeon płynął mniej więcej tam, gdzie życzył sobie kapitan, ale to wszystko, na co było ich teraz stać. Starszy sternik nie zamierzał nawet spoglądać na wskazania kompasu, całą uwagę skupiając na sztakslach, upewniając się, że są prawidłowo napięte, tylko one dostarczały teraz siły napędowej, dzięki której okręt miał szanse na przetrwanie tego sztormu. Obserwacja igły była zadaniem jego zastępcy i to on miał podnieść alarm, gdy jej wskazania odejdą zbyt mocno od pożądanego kursu.

Yairley także spojrzał raz jeszcze na żagle, potem otarł deszczówkę z czoła i skinął na drugiego oficera HMS Przeznaczenie, Garaitha Symkee.

- Aye, sir? - wrzasnął porucznik, pochylając się w stronę kapitana, by ten go usłyszał.

- Sądzę, że nasz okręt dobrze sobie radzi, panie Symkee! - odkrzyknął Yairley. - Trzymajcie się wyznaczonego kursu, na ile to będzie możliwe. I nie zapominajcie, co czai się u wybrzeży Garfish! - Wskazał na północ, za nadburcie. Symkee uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi, kiwając z entuzjazmem głową. - Zejdę pod pokład, by sprawdzić, czy Raigly nie znajdzie mi czegoś do zjedzenia! Jeśli kuk da radę, zadbam o to, by ludzie na wachcie dostali gorącą herbatę, a może i coś jeszcze lepszego!

- Dziękuję, sir!

Yairley skinął głową i ruszył w kierunku zejściówki, przesuwając dłoń za dłonią po linie ratunkowej. Zapowiadała się niesamowicie długa noc, a on potrzebował choć chwili odpoczynku. I czegoś ciepłego do zjedzenia. Każdy człowiek na pokładzie tego potrzebował, by dać z siebie wszystko w razie potrzeby, ale dowódca Przeznaczenia był tym, od którego decyzji mogło zależeć życie całej załogi.

Cóż, pomyślał z przekąsem, gdy dotarł do luku zejściówki i zaczął schodzić po stromych schodkach w kierunku własnej kajuty i Sylvysta Raigly’ego, jego sługi i osobistego stewarda. Tb chyba brzmi lepiej niż wersja, że kapitan jest maminsynkiem. Chociaż nie miałbym nic przeciw temu, żeby być wy-chuchanym pieszczochem, skoro o tym mowa.

Tak wyglądała prawda, której nie zdołałby zmienić bez względu na wszystko.

III.HMS Przeznaczenie, 54Piaszczysta MieliznaCieśnina ScrabbleWielkie Księstwo Silkiahu

Panie Zhones!

Skulony w ciężkim sztormiaku wycieńczony kadet próbujący ze wszelkich sił powstrzymać kolejną falę mdłości spojrzał na porucznika wykrzykującego jego nazwisko. Ahrlee Zhones miał dwanaście lat, najgorszą chorobę morską od chwili zaciągnięcia się i lęk w oczach. Szkolił się jednak na oficera charisjańskiej marynarki, zatem nie bacząc na ból, stanął na baczność.

- Aye, sir? - wrzasnął, przekrzykując wycie wichury.

- Pójdziesz do kapitana! - Zhones stał pięć stóp od drugiego oficera, ale i tak nie rozumiał połowy słów wypowiadanych przez niego. - Przekaz pozdrowienia ode mnie i powiedz, że wiatr zmienia kierunek! Dodaj jeszcze...

- Może pan spocząć, panie Zhones - odezwał się ktoś trzeci, a gdy obaj odwrócili się w kierunku źródła głosu, dostrzegli sir Dunkyna Yairleya.

Kapitan, w sztormiaku lśniącym już od wody i piany, zmaterializował się cudownie na pokładzie rufowym, a oczy miał skierowane na wydęte sztaksle. I chociaż musiał krzyczeć, by go usłyszano, jego głos emanował spokojem - tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy Zhonesa.

Na oczach kadeta Yairley obwiązał się na wysokości piersi liną, drugi jej koniec mocując do uchwytu przy sterze. Robił to wszystko bezwiednie, nie spuszczając wzroku z żagli i metalowego wiatrowskazu znajdującego się na topie stermasztu. Potem sprawdził wskazania podświetlonego kompasu i zwrócił się do porucznika.

- Zgodzi się pan ze mną, że trzeba obrać kurs południowo- -zachodni?

- Co najwyżej o rumb bardziej na południe, sir - odparł Symkee, zdaniem Zhonesa z przesadnym rozmysłem. Kapitan zareagował na jego słowa bladym uśmiechem.

- Świetnie, poruczniku, to powinno wystarczyć. - Dowódca znów spoglądał na żagle.

- Jakieś rozkazy, sir? - wrzasnął Symkee po chwili, a kapitan spojrzał na niego, unosząc brew.

- Będzie pan pierwszym, który się o nich dowie! - W takich warunkach nikt nie zdołałby zmodulować głosu tak, by dało się wychwycić ton reprymendy, ale kapitanowi jakoś się ta sztuka udała. Tak to przynajmniej odebrał Zhones.

- Aye, sir! - Porucznik walnął pięścią w pierś, oddając kapitanowi salut, i natychmiast zajął się własnymi sprawami.

▼ ▼ ▼

Pomimo spokojnego tonu i wyglądu mózg sir Dunkyna pracował na najwyższych obrotach, próbując ocenić sytuację. Wiatr wzmógł się tak bardzo, że Yairley już wiele godzin temu nakazał obranie najbezpieczniejszego kursu i pozwolił, by wicher przejął ster. Jego galeon sunął teraz w tym samym kierunku co spienione bałwany uderzające raz po raz w wysoką rufę. Teraz, gdy wiatr zmienił kierunek na wschodni, okręt został zmuszony do powolnego odbicia bardziej na północ, niemniej morze, które wolniej adaptowało się do zmian pogodowych, nadal napierało na kadłub od południa, południowego zachodu, wzmagając i tak już nieznośne kołysanie.

To był prawdziwy powód kredowej bieli na umęczonej twarzy kadeta Zhonesa, pomyślał Dunkyn z umiarkowanym współczuciem. Ten dzieciak jest niezły w swoim fachu, ale jak widać, ma skłonności do choroby morskiej.

Natężenie kołysania uświadomiło kapitanowi, że wiatr zmienił kierunek, i zmusiło go do powrotu na pokład, ponieważ mogli mieć spore problemy, gdyby ich okręt został zepchnięty z kursu.

Nawet żeglarzowi z tak wielkim doświadczeniem jak jego trudno było ocenić, jak daleko zdryfowali na wschód, sądził jednak, że nie była to specjalnie duża odległość. Jeśli jego obliczenia były dokładne, znajdowali się teraz dokładnie na południe od wybrzeża Garfish, liczącej sto pięćdziesiąt mil długości bariery skalnej, która wyznaczała wschodni kraniec cieśniny Scrabble. Jeden Langhorne wie, ile statków zatonęło po kolizji z tamtejszymi skałami, a prędkość, z jaką wiatr pchał ich prosto na nie, była zatrważająca. Jeśli sytuacja nie ulegnie zmianie, trafią na wybrzeże już za kilka godzin, kiedy zaś do tego dojdzie...

▼ ▼ ▼

Wiatr nadal zmieniał kierunek na coraz bardziej południowy, i to z każdą chwilą szybciej. Wprawdzie był teraz nieco słabszy, lecz złowieszczość nowego kierunku przekreślała ulgę, jaką można było poczuć. Dalsze zmiany kierunku nie miały większego wpływu na kołysanie się okrętu. HMS Przeznaczenie co rusz drżał po trafieniu kolejną falą idącą niemal prostopadle do burty. Wody w zęzach było tyle, że pompy musiały pracować niemal bez przerwy. Przecieki nie martwiły kapitana - każda jednostka nabierała wody, gdy przyszło jej mierzyć się z takimi naprężeniami kadłuba. A woda podczas sztormu wciskała się w każdą szczelinę w furtach działowych i lukach bez względu na to, jak szczelnie je zamykano. Większym problemem było spienione wciąż mroczne morze.

Jeśli nie myliło go przeczucie, Przeznaczenie dryfowało prosto na wybrzeże Garfish.

Nie damy rady odbić na wschód, żeby nie wiem co, pomyślał ponuro. Pozostaje nam zatem kierunek zachodni. Ale i z tym możemy mieć spore problemy.

Zastanawiał się nad tą kwestią jeszcze przez chwilę, spoglądając na żagle, oceniając stan morza i siłę wyjącego wiatru, a potem podjął decyzję.

- Panie Symkee, proszę wezwać ludzi na pokład! Przejdziemy na lewy hals!

▼ ▼ ▼

Sir Dunkyn Yairley spoglądał w otaczający go mrok, żałując szczerze, że niegasnące jeszcze przed chwilą błyskawice zdecydowały nagle, iż czas już zniknąć. Niewiele teraz widział. Aczkolwiek przy tym wietrze i niesionej nim rozdrobnionej pianie nawet lepsze oświetlenie niewiele by pomogło. Jednakże doświadczony kapitan czuł to, czego nie mógł wypatrzyć, i dlatego Yairley położył dłoń na nadburciu Przeznaczenia, przymknął oczy i skoncentrował się na rytmicznych uderzeniach gigantycznych fal.

Wyczucie czasu, ta myśl zakołatała w odległym zakamarku jego umysłu. Wszystko zależy od wyczucia czasu...

Nie zdawał sobie sprawy, że stojący tuż obok dwunastoletni kadet przygląda mu się z uwielbieniem. Ledwie pamiętał o ludziach czających się na stanowiskach, aby na jego rozkaz rozpocząć wybieranie żagli, i tych, którzy kryli się pod pokładem, czujnie obserwując swoich przełożonych. Musiał zaplanować prosty w gruncie rzeczy manewr, ale przy takiej pogodzie najmniejszy nawet błąd mógł doprowadzić do katastrofy.

Fale uderzały, a on wczuwał się w rytm całym ciałem.

Ten moment zaraz nadejdzie, pomyślał. A gdy nadejdzie...

- Ster prawo na burtę! - usłyszał własny okrzyk. Zaczął wydawać kolejne rozkazy instynktownie, zanim zdążył się zastanowić, co zdumiało nawet jego samego. - Do zwrotu przez sztag! Trzymać kurs południowo-zachodni!

- Aye, aye, sir!

Cztery pary rąk zakręciły podwójnym kołem sterowym w prawo. Liny łączące koło z trzonem płetwy sterowej obróciły ją w prawo i galeon rozpoczął zwrot. Manewr ten sprawił, że okręt ustawił się chwilowo burtą prostopadle do łomoczących weń fal, ale kapitan był doświadczonym żeglarzem i wiedział, co robi. Gdy zaczynali zwrot, pierwsza fala uderzyła jeszcze pod ostrym kątem, od rufy. Uczyniła to w idealnym momencie, pomagając sternikom obrócić jednostkę, zanim doszło do kolejnego uderzenia.

- Luzować lewe szoty kliwrów, wybierać prawe! - od strony dziobu dobiegł głos Lathyka.

Yairley otworzył ponownie oczy, by sprawdzić, jak jego galeon radzi sobie z rozszalałymi żywiołami, a ten pruł spienione fale przy asyście pisku przeciążanych wręg i łomotu siekanego deszczem płótna. Kolejna fala dotarła do burty i przewaliła się przez pokład, popychając jednostkę na nowy kurs. Okręt zakołysał się dziko, a szczyty masztów zatoczyły koło na tle czerni burzowego nieba. Yairley poczuł ucisk liny na piersi, do jego uszu pomimo ogłuszającego hałasu dotarły odgłosy wymiotowania dwunastoletniego Zhonesa, ale to był już koniec zwrotu. Zadanie zostało wykonane.

- Nadchodzi!

- Mocować szoty!

Dziób HMS Przeznaczenie wbił się w kolejną falę. Chmury białej piany wytrysnęły po obu stronach forkasztelu, woda przetoczyła się w kierunku rufy szarozielonkawą masą. Kilku marynarzy zostało przez nią porwanych. Sunęli całkowicie przemoczeni po deskach, dopóki nie zatrzymały ich liny ratunkowe. Pozostali zdążyli obłożyć szoty i okręt utrzymał nowy kurs. Jego dziób wspinał się ku niebu na kolejnej fali, coraz wyżej, aż w końcu uwolnił się ze spienionej kipieli i Yairley mógł odetchnąć z ulgą, gdy dotarł na szczyt i zaczął równie gwałtownie opadać.

Płynąc na samych sztakslach, Przeznaczenie mogło iść o dwa rumby ostrzej na wiatr niż na pełnym ożaglowaniu. Kapitan przyglądał się rozchwianej igle kompasu, gdy sternicy ustawili już ster na midszyp. Kompas kręcił się za każdym razem, gdy okręt zbaczał z kursu, pchnięty przez wyższą falę albo mocniejszy poryw wiatru.

- Jest południe, południowy zachód, sir. Najbliżej jak to tylko możliwe! - zameldował po kilku minutach starszy sternik.

- Tak trzymać! - odkrzyknął kapitan.

- Aye, aye, sir!

Kołysanie okrętu stało się bardziej uciążliwe niż wtedy, gdy Przeznaczenie płynęło z wiatrem. Sir Dunkyn słyszał huk, z jakim dziób zderzał się z kolejnymi bałwanami, wstrząsy im towarzyszące były coraz silniejsze, na szczęście zmalały nieco boczne przechyły, ponieważ galeon szedł teraz niemal prosto na fale. Nad dziobem raz po raz unosiły się fontanny zielonkawej wody i chmury rozbijanej piany, lecz okręt dobrze znosił te zderzenia. Yairley, widząc to, skinął głową z zadowoleniem, po czym znów przeniósł wzrok na rozszalałe morze.

Niedługo się przekonam, jak dokładne były moje oceny i wyliczenia, pomyślał.

▼ ▼ ▼

Dzień, który zmienił się w noc, znów zaczął stawać się dniem, jednakże wiatr, choć nieco zelżał, wciąż miał siłę huraganu. W porywach na pewno przekraczał czterdzieści węzłów. Morze także nie chciało się ustatkować, aczkolwiek przy słabnącej wichurze było to tylko kwestią czasu. Yairley przyglądał się nieustannie niebu, na którym ciemności z wolna ustępowały, podobnie jak szczelna do tej pory fioletowo-czarna pokrywa chmur. Robiło się szaro, jakby znowu wstawał świt. Wciąż lało jak z cebra, ale optymizmem napawał fakt, że widoczność poprawiała się z każdą chwilą. Kapitan zaczął nawet rozważać postawienie kolejnych żagli - przy takiej pogodzie mogli rozwinąć potrójnie, a może i tylko podwójnie zrefowane marsie - ostatecznie jednak postanowił zostać pod sztakslami. Dziobowe i rufowe żagle nie dawały tyle mocy co główne, rejowe ożaglowanie, lecz pozwalały iść ostrzej na wiatr, dzięki czemu odbijali na południe. A im bardziej skręcą w tym kierunku, tym lepiej...

- Fale przyboju! - zawołał ktoś z góry; cienki głosik z trudem przebił się przez wycie wichury. - Fale przyboju po sterburcie!

Yairley obrócił się we wskazanym kierunku, wytężając wzrok, ale z pokładu nie mógł dostrzec wspomnianych fal. Rozejrzał się więc i zawołał:

- Panie Aplyn-Ahrmahk, proszę natychmiast wejść na grotmaszt! I niech pan nie zapomni lunety!

- Aye, sir.

Młody chorąży skoczył w całun deszczu i zaczął się wspinać po węźlicach na szczyt masztu, niosąc przerzuconą przez plecy lunetę. Zwinnie dotarł do celu, a Yairley stał na pokładzie, ze spokojem obserwując, jak Hektor rozkłada przyrząd optyczny i kieruje go na północ. Trwał w tej pozycji przez kilka sekund, potem złożył lunetę, chwycił padun i zjechał po nim aż na pokład, ograniczając prędkość naciskiem dłoni i stóp. Walnął buciorami o deski i natychmiast pognał w kierunku kapitana.

- Obawiam się, że porucznik Lathyk będzie musiał pouczyć pana, panie Aplyn-Ahrmahk, w kwestii prawidłowego schodzenia na pokład! - rzucił z przekąsem Yairley.

- Rozumiem, sir! - odparł chorąży przepraszającym tonem, jednakże kapitan dostrzegł w jego piwnych oczach radosne ogniki. Po chwili oblicze kadeta spoważniało. - Uznałem, że lepiej będzie, jeśli jak najszybciej znajdę się na pokładzie, sir! - Uniósł rękę, wskazując za sterburtę. - Zauważyłem długą linię fal przyboju około pięciu mil od naszej pozycji. Ciągnęła się na północny wschód aż po kres widoczności. Była też bardzo szeroka. - Spojrzał Yairleyowi prosto w oczy. - Sądzę, że to wybrzeże Garfish, sir.

Zatem chorąży myśli to samo co ja, uznał sir Dunkyn. Jeśli mają rację - a wszystko na to wskazywało - sztorm zepchnął ich o wiele dalej na północ, niż przypuszczali. Nie mieliby na to wpływu, nawet gdyby potrafili obliczyć dokładniej swoją pozycję. Szczerze powiedziawszy, gdyby nie ostatni zwrot, uderzyliby w tę barierę już kilka godzin wcześniej, z tym że...

- Dziękuję, panie Aplyn-Ahrmahk. Proszę przekazać porucznikowi Lathykowi, że rad bym go zobaczyć na pokładzie.

- Aye, aye, sir!

Chorąży zniknął, a zatroskany sir Dunkyn Yairley pochylił się nad kompasem, próbując przypomnieć sobie mapę tych okolic.

▼ ▼ ▼

- Wzywał mnie pan, sir? - zapytał z szacunkiem Rhobair Lathyk. Wciąż przeżuwał resztki suchara, co nie uszło uwagi Yairleya.

- Proszę wybaczyć, poruczniku, że przerwałem panu śniadanie - odparł. - Niestety, jeśli wierzyć meldunkowi pana Aplyna-Ahrmahka, znajdujemy się niespełna pięć mil od wybrzeża Garfish.

- Rozumiem, sir. - Lathyk przełknął jedzenie i także pochylił się nad kompasem.

- Zakładając, że nasz chorąży wie, co mówi - kontynuował kapitan - znajdujemy się o ponad czterdzieści mil dalej na północ, niż przypuszczałem, co oznacza, że od leżącej na naszym kursie Piaszczystej Mielizny dzieli nas podobny dystans.

- Zgadza się, sir - przyznał porucznik z niewesołą miną.

Dobra wiadomość była taka, że cieśnina Scrabble miała około stu dwudziestu mil szerokości, co dawało spore szanse na uniknięcie wschodniego krańca przylądka Ahna czy wejścia na rozległą mieliznę Scrabble. Zła zaś polegała na tym, że znalazłszy się w tym miejscu, będą mieli spory problem z ominięciem Piaszczystej Mielizny, znajdującej się na zachodnim krańcu cieśniny, u jej wyjścia... A jeśli nawet jakimś cudem tego dokonają, wiatry zagnają ich do zatoki Silkiah.

- Co poczniemy, sir? - zapytał porucznik. - Jeśli zrobimy zwrot na sterburtę, może uda nam się utrzymać kurs pozwalający na dotarcie do przesmyku Fishhook.

Wspomniany przesmyk znajdował się niespełna sto mil na północ od ich aktualnej pozycji - był to akwen łączący cieśninę Scrabble z zatoką Mathyas.

- Myślimy zatem o tym samym - przyznał Yairley. - Ale to niewykonalne, dopóki nie miniemy południowego krańca wybrzeża. Wiatr jest nadal silny... - Spojrzał Lathykowi prosto w oczy. - Trzeba pomyśleć o rzuceniu kotwicy.

- Aye, sir - zgodził się porucznik. - Sprawdzę zatem, co z kotwicami.

- Świetny pomysł, panie Lathyk - odparł kapitan z nieprzyjemnym uśmiechem na ustach.

▼ ▼ ▼

- To mi się wcale nie podoba, Zhaksynie - przyznał kilka godzin później Hektor Aplyn-Ahrmahk.

Uczynił to, zniżając głos na tyle, by nie usłyszał go nikt poza osobami przebywającymi na szczycie masztu. Spoglądał przez lunetę, gdy to mówił, a patrzył na złowieszczo wyglądającą szarą masę lądu ciągnącą się w poprzek daleko przed dziobem Przeznaczenia. Musiał się przy tym trzymać mocniej niż zazwyczaj. Wprawdzie wiatr zelżał mocno, ale cieśnina Scrabble była bardzo płytka i zdradziecka, a tutejsze fale ostre, zwłaszcza gdy południowo-wschodnie wiatry dęły prosto w nią, jak to miało miejsce teraz. Maszty galeonu chwiały się tak mocno, że nawet zaprawiony chorąży zaczynał odczuwać zawroty głowy.

- Bo i nie ma w tej sytuacji niczego, co mogłoby się człowiekowi podobać, sir - odparł wachtowy stojący tuż obok Hektora.

- Fakt. Nie ma. - Aplyn-Ahrmahk odłożył lunetę, westchnął głośno, a potem przewiesił ją na powrót przez plecy. Sięgnął do paduna, lecz zrezygnował zaraz z tego pomysłu, kręcąc głową. - Lepiej nie - mruknął w kierunku kolegi.

- Lepiej się pomęczyć, niż potem żałować, sir - zgodził się Zhaksyn, szczerząc zęby. - Zwłaszcza że pierwszy oficer jest teraz na pokładzie.

- O tym samym pomyślałem. - Chorąży poklepał marynarza po ramieniu i ruszył w dół tradycyjnym sposobem.

- Słucham, panie Aplyn-Ahrmahk? - odezwał się kapitan, gdy młody kadet dotarł na pokład.

Steward sir Dunkyna stał u jego boku, gładko ogolony pomimo panującego od dłuższego czasu sztormu. Kapitan zaś dzierżył w dłoniach wielki kubek z gorącą herbatą. Para znikała na takiej wichurze szybciej, niż ktoś zdążył ją zauważyć, lecz ciepło świeżo zaparzonego napoju przyjemnie grzało dłonie.

Kapitan mógł też rozkoszować się od czasu do czasu znakomitym aromatem, czekając na raport Hektora. Strome skały przylądka Ahna były już widoczne z poziomu pokładu, zatem domyślał się, co powie mu młody chorąży.

- Przed dziobem mamy pasmo spienionej wody, sir. - Aplyn-Ahrmahk potwierdził jego podejrzenia po przepisowym salucie. - Na całej długości brzegu - wskazał ręką na północny zachód - czyli na dobrych pięć rumbów na sterburtę. - Zatoczył ramieniem łuk od północnego zachodu po wschód, północny wschód.

Yairley skwitował jego słowa skinieniem głowy.

- Dziękuję, panie Aplyn-Ahrmahk - powiedział takim samym spokojnym tonem i pociągnął łyk herbaty. Potem spojrzał na porucznika Lathyka.

- Głębokość?

- Dwadzieścia cztery sążnie, sir, i szybko maleje.

Yairley po raz kolejny skinął głową. Dwadzieścia cztery sążnie, czyli sto czterdzieści cztery stopy, to by się nawet zgadzało z danymi zapisanymi na jego jakże niedokładnych mapach tego rejonu. Przeznaczenie miało jednak ponad dwadzieścia stóp zanurzenia przy normalnym obciążeniu, a marynarz mierzący głębokość powiedział wyraźnie: „i szybko maleje”. Wyglądało na to, że szli prosto na mieliznę Scrabble i lada moment mogło im zabraknąć wody pod kilem.

- Sądzę, panie Lathyk, że najwyższa pora rzucić kotwice.

- Aye, sir.

- Zatem proszę wydać rozkaz.

- Aye, sir. Panie Symmyns! Rzucamy kotwice!

- Rzucamy kotwice, aye, aye, sir!

Rozbrzmiały gwizdki bosmanów, a marynarze rzucili się biegiem na stanowiska. Obie kotwice dziobowe zostały przygotowane do zrzucenia już kilka godzin temu, ponieważ wszyscy wiedzieli, że zajdzie taka konieczność. Zdjęto płócienne osłony chroniące mechanizmy i kluzy podczas sztormowej pogody. Liny kotwiczne, grube na sześć cali i mające dziewiętnaście cali obwodu, zostały ułożone na pokładzie, by bez problemu przeszły przez kluzy. Każda z nich została obłożona

kilkakrotnie na znajdującym się przy maszcie polerze, dokładnie na pięćdziesiątym metrze, reszta spoczywała spokojnie w magazynach dziobowych. Kotwice zostały już lekko opuszczone i zwisały teraz z kotbelek, a do ucha każdej z nich przymocowano małą boję.

Przy takiej pogodzie nie było mowy o rutynowym zakotwiczeniu, dlatego Yairley oddał pusty już kubek Sylvystowi Raigly’emu, a potem stanął pewnie na rozstawionych nogach, składając dłonie za plecami, by z marsem na czole rozważyć sytuację.

O posiadanych mapach tej cieśniny mógł powiedzieć wiele prócz tego, że są dokładne. Tutejsze wody nie należały do najgłębszych (o czym świadczył chociażby stan morza, wciąż wzburzonego pomimo cichnącego od dawna sztormu), ale na mapie mógł zobaczyć jedynie poszarpane linie wybrzeża. O danych dotyczących dokładnej głębokości tego akwenu mógł jedynie pomarzyć. Wiedział jednak, że roi się tutaj od nienaniesionych na mapy podmorskich skał. To zaś znaczyło, że dno jest kamieniste, czyli takie, na którym trudno znaleźć punkt zaczepienia dla kotwicy, a to w ich sytuacji było bardziej niż niepożądane. Równie niebezpieczne było to, że liny zostaną przetarte i zerwane przy wleczeniu kotwic.

Biednemu zawsze wiatr w oczy, Dunkynie, napomniał się w myślach, zerkając w kierunku białego pasma, gdzie wzburzone morze rozbijało się o skalisty brzeg przylądka Ahna albo przetaczało nad sąsiadującą z nim mielizną Scrabble. Nie mieli szans na ominięcie tej ostatniej, nie przy tak silnym wietrze. Okręt znalazł się w pułapce pomiędzy mielizną a brzegiem i jedyną szansą na jego uratowanie było rzucenie kotwicy i przeczekanie, aż pogoda się ponownie ustabilizuje.

Dobre i to, że nie wpłynąłeś do zatoki Silkiah, pomyślał kapitan, prychając z rozbawienia.

- Uwaga na obu kotwicach! - zagrzmiał Lathyk, wydając pierwszy z serii rozkazów, gdy marynarze znaleźli się na wyznaczonych stanowiskach.

Yairley zaczerpnął głęboko tchu.

- Przygotować się do zrzucenia żagli! - zawołał. - Obstawić fały i niderholery!

Wskazane liny zostały odwiązane i przejęte przez wyznaczonych do tego zadania marynarzy.

- Luzować fały, wybierać niderholery na dziobie i śródokręciu!

Żagle opadły na pokład, a czekający na to załoganci natychmiast poupychali je w pokrowcach. Yairley poczuł, jak pozbawiony siły nośnej HMS Przeznaczenie zwalnia. Okręt szedł już tylko pod kliwrem i sterżaglem. Trudniej było nim teraz sterować na wzburzonym morzu, woda także powstrzymywała jego pęd.

- Odsunąć się od liny kotwicznej na sterburcie! Zwolnić prawą kotwicę!

Puszczono faleń utrzymujący łapy kotwicy przy burcie, pozwalając jej zwisnąć pionowo z kotbelki. Jej szerokie ramiona uderzały teraz o powierzchnię wzburzonej wody, co mogło grozić przebiciem poszycia.

- Rzucić prawą kotwicę!

Starszy mat wyjął zapadkę blokującą linę i kotwica pomknęła natychmiast w dół. Linka mocująca przemknęła nad pokładem za nią, uderzając z przerażającym trzaskiem o nadburcie. Lina kotwiczna wysuwała się przez kluzę z głośnym łomotem, sezonowane drewno grzało się od tarcia mimo mas wody zalewających dziób Przeznaczenia po uderzeniu w kolejną falę.

- Ustawić boję sterburtową!

Boja kotwiczna, przytwierdzona do ucha na stupięćdziesięciostopowej lince, poleciała za burtę. Wpadła do wody, podążając za kotwicą. Jeśli lina kotwiczna zostanie zerwana, boja wskaże miejsce zrzucenia kotwicy, dzięki czemu będzie można próbować ją odzyskać.

- Odsunąć się od liny kotwicznej na bakburcie! Zwolnić kotwicę!

Wachtowi Yairleya polewali linę na sterburcie cebrzykami zaczerpniętej morskiej wody. Jeszcze chwila, dwie...

HMS Przeznaczenie zachwiał się i skręcił raptownie. Ludzie przy sterze zostali ciśnięci niczym szmaciane lalki. Kapitan rozejrzał się ze zdziwieniem, czując, jak pokład wierzga mu pod stopami. Na moment wszystko zamarło, a potem fala pchnęła kadłub dalej, nadziewając go mocniej na niewidzialną przeszkodę.

- Wysłać cieślów pod pokład! - wrzasnął porucznik Lathyk i wywołani szkutnicy pognali w kierunku głównego luku, aby sprawdzić uszkodzenia kadłuba poniżej linii wodnej. Yairley jednak miał co innego na głowie. Bez względu na inne uszkodzenia stracili kontrolę nad sterem. Miał nadzieję, że nie na długo, ale teraz...

- Opuścić kliwer! Stawiać sterżagiel!

Kliwer zniknął, opuszczony trafił natychmiast w ręce marynarzy zgromadzonych na bukszprycie. Teraz, gdy płetwa sterowa była luźna, kapitan nie mógł utrzymać zakładanego kursu. Planował ustawienie Przeznaczenia równolegle do brzegu i rzucenie dwu kotwic, aby zwiększyć szanse zaczepienia ich o zdradzieckie, skaliste dno, jednakże huk rozwijającej się wciąż liny kotwicznej świadczył o tym, że okręt nadal płynie przed siebie. Wzburzone morze spychało go na bakburtę, a Yairleyowi zależało tylko na tym, by jak najszybciej oddalić się od skał - zapewne jednej z tych pułapek Shan-wei, których nie było na żadnej mapie - zanim zdecyduje o rzuceniu drugiej kotwicy.

Pięćdziesiąt sążni liny pierwszej kotwicy zniknęło już w toni, a okręt płynął nadal, skręcając coraz mocniej z powodu wielkiego obciążenia.

Daleko tak nie zapłyniemy, uznał w końcu kapitan.

- Rzucić kotwicę na bakburcie!

Gdy druga kotwica wpadła do wody, wzmogły się wibracje wyczuwalne pod nogami. Teraz już dwie liny wysuwały się przez kluzy.

- Rzucić boję bakburtową!

Boja poleciała za burtę na moment przed tym, zanim lina po sterburcie rozwinęła się aż do stopera, czyli szeregu cieńszych lin mocujących jej koniec do elementów pokładu. Okrętem szarpnęło, ale opór był zbyt mały, by go zatrzymać całkowicie, a lina na bakburcie rozwijała się jeszcze przez kilka sekund - kiedy i ona dotarła do stoperów, HMS Przeznaczenie stanął w końcu dziobem do wiatru, a potem zaczął lekko dryfować na zawietrzną, dopóki naprężenie obu kabli nie pozwoliło mu się całkowicie zatrzymać. Od brzegu dzieliło go w tym momencie niespełna dwieście jardów. Teraz, gdy mieli już pewność, że obie kotwice trzymają, mogli wyrównać ich liny, korzystając z kabestanów.

Kapitan spoglądał na koło sterowe. Frahnklyn Waigan zdołał już wstać z pokładu, ale jeden z jego pomocników wciąż leżał na deskach z nienaturalnie wykręconą ręką, która musiała być złamana. Mat na oczach kapitana obrócił jedną ręką kołem sterowym i skrzywił się.

- Nie reaguje, sir. - Jakimś cudem nie wypuścił z ust grudki żutego tytoniu i splunął soczyście brązowawą śliną do naczynia zamontowanego przy naktuzie kompasu. - Nic a nic, sir.

- Widzę. - Yairley pokiwał głową.

Tego się właśnie obawiał. Pytanie tylko, jak poważne są uszkodzenia. Jeśli stracił sterownicę albo pękła głowica steru, naprawa powinna być prosta... chyba. Po to właśnie mieli pod pokładem komplet części zapasowych. A gdyby nawet stracili bezpowrotnie głowicę, mogli połączyć płetwę z kołem za pomocą zwykłych łańcuchów i tym sposobem nią obracać. Żywił jednak poważne obawy, że jest znacznie gorzej i stracili całą płetwę steru...

Obrócił się, gdy na pokład rufowy wbiegł porucznik Lathyk.

- Wygląda na to, sir, że obie kotwice dobrze trzymają - zameldował, uderzając przepisowo pięścią w pierś. - Przynajmniej na razie.

- Dziękuję, panie Lathyk - odparł, choć wołałby, aby jego zastępca nie dodał ostatnich trzech słów. - Sądzę, że powinniśmy wydać teraz rozkaz...

- Przepraszam, sir.

Yairley odwrócił głowę i spojrzał na bosmana Maikela Symmynsa.

- Słucham?