Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szósty zbiór opowiadań ze świata Honor Harrington od mistrza militarnej fantastyki!
Szósty zbiór opowiadań ze świata Honor Harrington, najpopularniejszej serii militarnej fantastyki, których autorami są m.in. David Weber i Timothy Zahn. Opisane historie ukazują wydarzenia z początkowej epoki istnienia Królestwa Manticore lub wcześniejsze losy znanych już bohaterów. Marynarkę Wojenną Graysona obserwujemy z puntu widzenia pierwszej kobiety służącej w zdominowanym przez mężczyzn środowisku. Młodą Honor Harrington w chwili, gdy jej życie odmienia nagle związek z Nimitzem. Dowiadujemy się, jak doszło do emigracji z Ziemi grupy, która stworzyła później Królestwo Manticore, poznajemy też głównego bohatera przygotowywanej trylogii o wczesnych latach Królestwa (współautorstwa Timothy'ego Zahna, m.in. autora doskonałych powieści ze świata Gwiezdnych wojen).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 521
David Weber
Charles E. Gannon, Joelle Presby, Timothy Zahn
HONOR HARRINGTON
Początki
Przełożył Radosław Kot
Dom Wydawniczy REBIS
Cztery dni drogi od Hygei, 12 sierpnia 2352 AD (250 PD)
Chyba utknęliśmy, skipper – powiedział Brian Lewis, najmłodszy członek załogi, i westchnął tak ciężko, że wizjer jego hełmu na chwilę zaparował.
Porucznik Lee Strong spojrzał na blokujące im drogę i nieskłonne do współpracy zewnętrzne drzwi śluzy.
– Dlaczego po prostu ich nie wysadzimy? – spytał inny marynarz, mający już za sobą trzy lata służby Roderigo Burns. – Kilka ładunków i wejdziemy do środka.
– A dlatego, idioto, że jeśli wywalimy dziurę w tej blaszance, możemy załatwić tych, którzy ewentualnie tam przeżyli – odparł ostrym tonem Jan Finder, najstarszy podoficer porucznika i zarazem pokładowy specjalista od spacerów w próżni.
– Ale wewnętrzne drzwi…
– Posłuchajcie mnie uważnie, rekrucie. Ponieważ nie widzimy tamtych drzwi, nie wiemy, czy są zamknięte. A skoro nie wiemy, nie wolno nam niczego zakładać z góry. Nawet nasz szanowny, chociaż całkiem zielony oficer to rozumie. I nie tylko to, że dodam na marginesie.
Był to najlepszy rodzaj zakamuflowanego, i tym samym bezpiecznego komplementu, na jaki Lee mógł liczyć ze strony Findera. Miał okazję poznać już zasady, zgodnie z którymi podoficerowie odnosili się do nowych poruczników. Jeśli ich nie cierpieli, zwracali się do nich z szacunkiem, oficjalnie po cichu obrabiając im cztery litery za plecami. Jeśli jednak któregoś polubili, mogli mu czasem wbić szpilę, ale zawsze akcentowali, kto tu jest wyższy stopniem, i dawali do zrozumienia, że nowy oficer na pokładzie wydaje się dobrym nabytkiem; lepiej więc będzie, jeśli wszyscy jak najszybciej to zrozumieją.
Burns nie poczuł się przekonany.
– Dobrze, ale nawet jeśli wewnętrzne drzwi śluzy są otwarte, to gdy wywalimy zewnętrzne, czujniki na pokładzie zanotują spadek ciśnienia i natychmiast zamkną wszystkie włazy.
– Czujniki zadziałają tylko wówczas, jeśli będą sprawne, Roderigo – powiedział cicho Lee. – A skoro wiemy, że statek został opanowany przemocą, musimy założyć, że przynajmniej część jego systemów uległa uszkodzeniu.
– No… tak, sir. Pewnie mogło tak być.
Lee usłyszał aprobujące chrząknięcie Findera i był pewien, że podoficer lekko się przy tym uśmiechnął. Zerknął na jego masywną sylwetkę, która czerniała na tle gwiaździstego nieba, z jasnym Jowiszem wiszącym nad jego lewym ramieniem. – Co by pan zaproponował, sierżancie?
Sylwetka ani drgnęła.
– Moglibyśmy wyciąć otwór we włazie – dało się słyszeć. – To bezpieczniejszy sposób. Tyle że zajmie więcej czasu i zdążą się zorientować, że tu jesteśmy. A to byłoby niedobrze.
– Mówi pan, jakby miał pan już kiedyś do czynienia z podobną sytuacją, sierżancie Finder.
– Tak. Gdy byłem zielonym rekrutem, pewien oficer spróbował identycznie rozwiązać taki problem.
– A porywacze wyczuli, co się dzieje, i zabili zakładników?
– Gorzej, poruczniku. Wpuścili nas na pokład, po czym wzięli młodą dziewczynę i zabili ją na naszych oczach. Zagrozili, że jeśli podejdziemy bliżej, będą mordować kolejnych ludzi. Zagadali naszego oficera, wciągnęli go w negocjacje, podczas gdy inna ich grupa przeszła przewodami wentylacyjnymi na nasze tyły. Załatwili połowę naszego zespołu.
– I założyłbym się, że z ratowania zakładników nic nie wyszło.
– Wygrałby pan ten zakład, sir. O ile znalazłby pan kogoś na tyle głupiego, by się w tej sprawie zakładać. Chociaż obecny tu Burns nie jest zbyt bystry i podobno lubi się zakładać…
– No nie… – zaczął jękliwie Roderigo.
– Wystarczy – uciął Lee. – Nie możemy użyć ładunków wybuchowych i wychodzi na to, że palników też nie.
– No to utknęliśmy – orzekł Lewis takim tonem, jakby chciał udowodnić, że od początku miał rację. – Nic tu po nas.
– Wcale nie – stwierdził Lee. – Jest jeszcze inna droga. – Omiótł wzrokiem burtę wiszącego przed nimi pozaukładowego liniowca pasażerskiego o nazwie Fragrant Blossom. Z mieszczącego się w przedniej części kadłuba skupiska habitatów i modułów sterowania, obok których się znajdowali, wybiegały w kierunku rufy walcowate zbiorniki paliwa objęte czterema dźwigarami, łączącymi całość z modułami silnikowymi. Lee wskazał w ich stronę i rzucił najstarszy chyba rozkaz wydawany od prawieków przez młodszych oficerów. – Za mną.
Odepchnął się od poszycia liniowca, który ledwie dwa tygodnie wcześniej wystartował z Marsa, i manewrując silniczkami skafandra, skierował się ku rufie.
Spojrzeli na czerniejący nad nimi otwór w poszyciu dolnej części modułu głównego napędu.
– Chyba nie mówi pan poważnie – sapnął Roderigo Burns.
– Obawiam się, że to śmiertelnie poważna propozycja – odezwał się Finder.
– To mało pomocna uwaga, sierżancie – stwierdził Lee.
– Przepraszam, sir. Ale to mało standardowa procedura.
– Mało standardowa? – pisnął Brian Lewis. – Sir, to wbrew regulaminowi. Zagrożenie radiacyjne klasy pierwszej i jeśli…
– Zamknij się, Lewis – warknął Finder tonem zaprawionego w takich rozmowach sierżanta. – Regulaminy nie obowiązują w trakcie akcji ratunkowych. I nie mów do mnie „sir”. Nie jestem oficerem, robię tu dla chleba. A teraz bądź uprzejmy nastawić ucha na to, co mówi pan porucznik, bo inaczej ja nastawię ci dupę w poprzek.
Lee badał krawędzie mrocznego otworu.
– Żadnych śladów zużycia – powiedział. – Pewnie korzystali z niego tylko raz, podczas prób zdawczo-odbiorczych.
– Wręcz wspaniale – jęknął Lewis.
– Spokojnie, Brian – mruknął Lee. – Takie próby przeprowadza się na zimnym jądrze reaktora. Pokazują tylko, czy system odrzucania działa. Sierżancie, proszę sprawdzić odczyt.
Finder mruknął zgodnie, ale Roderigo Burns wyglądał na przerażonego. Jego rozszerzone z przejęcia oczy lśniły pod fotochromatycznym szkłem wizjera.
– Ależ sir, oni na pewno usuwali tędy odpady radioaktywne.
Lee ledwo powstrzymał się przed głośnym wyrażeniem swojego sądu o tym, co ostatnimi czasy uznawano na Ziemi za niepodważalną prawdę.
– Nie, Burns. System odrzucania reaktora może zostać wykorzystany tylko w jeden sposób: by pozbyć się z pokładu niesprawnego i zagrażającego skażeniem radioaktywnym urządzenia. – Była to zresztą procedura całkowicie automatyczna, zarządzana w przypadku najmniejszej nawet awarii. Głupota stosowana, pasująca niestety do tego, co działo się w całym Układzie Słonecznym. Od kiedy Zieloni i Neoluddyści doszli do władzy, „energia nuklearna” zaczęła być postrzegana jako siła wręcz demoniczna. Perspektywa narażenia się na oddziaływanie jakiegokolwiek rodzaju radioaktywności budziła paniczny strach. Skrajni Neoluddyści bali się nawet zwykłego prześwietlenia. Lęki nie pozwalały im także na skorzystanie z rezonansu magnetycznego i na nic zdawały się tłumaczenia, że nie stosuje się przy nim żadnych radioizotopów. Jak można było oczekiwać, średnia długości życia tych grup zaczęła znacząco spadać.
Finder opuścił wielkie jak jego dłoń urządzenie będące zarazem czujnikiem promieniowania i licznikiem Geigera.
– Odczyty wskazują osiemnaście remów na godzinę. Stała wartość. Nie rośnie.
Lee spojrzał na marynarzy.
– Przejście zajmie nam dziesięć minut, dostaniemy góra po trzy remy. To nie zostawia żadnego śladu.
Burns i Lewis próbowali udawać dzielnych, ale niezbyt im to wychodziło. Przekonania wpajane im przez całe życie nie mogły zniknąć ot tak, w ciągu minuty czy dwóch.
– Dobrze, poruczniku – powiedział Finder, podleciawszy bliżej. – Wchodzimy w ten kanał i co dalej? Jestem cholernie pewien, że tam nie będzie żadnej śluzy.
– Zgadza się, sierżancie, na pewno trafimy jednak na włazy kontrolne. A teraz za mną.
W szumy falki nośnej zwykle rozlegające się w słuchawkach hełmów wplotły się dodatkowe trzaski i posykiwania.
– Sir – odezwał się Finder, korzystając z kanału zastrzeżonego dla rozmów między oficerami a podoficerami. – Jestem specjalistą od takich wycieczek i robię tu za twardego sierżanta. Mogę objąć prowadzenie?
W pierwszej chwili Lee chciał się żywiołowo sprzeciwić, by pokazać swoim ludziom, że nie uchyla się od ryzyka, na które ich wystawia, a przede wszystkim udowodnić, że zasadniczo żadnego ryzyka tu nie ma. Przynajmniej związanego z promieniotwórczością. Niemniej sugestia pochodziła od naprawdę doświadczonego sierżanta i przekazana została taktownie, dzięki czemu porucznik szybko poszedł po rozum do głowy. Ruchem brody zamknął zastrzeżony kanał, odchrząknął i zwrócił się do całego zespołu.
– Sierżancie Finder, tak po namyśle. Chyba dobrze będzie, jeśli pójdzie pan przodem ze swoim czujnikiem. Na wypadek, gdybyśmy trafili na gorętsze miejsce.
– Żebyśmy mogli wycofać się w porę? – spytał z nadzieją w głosie Burns.
– Nie – odparł Lee, wydobywając z kabury masywną broń o kalibrze dziesięciu milimetrów. – Żeby przejść je dwa razy szybciej.
Szyb służący do awaryjnego odrzucania reaktora nie nosił śladów zużycia ani też żadnej konserwacji. Widocznie lęk przed jakimkolwiek kontaktem z czającą się niedaleko bestią był na tyle silny, że nawet ekipy zobowiązane do regularnej kontroli sprawności i drożności tego modułu wolały się do niego nie zbliżać. Był to jeszcze jeden przykład szkodliwych skutków fobii rozbudzonej przez Zielonych i Neoluddystów. W świecie, w którym zależność od technologii stała się regułą, utrzymanie sporej części technosfery opierało się na budzących grozę rytuałach i tym samym nie miało wiele wspólnego z prawdziwym serwisem.
Lee nie miał wątpliwości, że gdyby tylko Zielonym udało się wynaleźć inną technologię umożliwiającą szybkie podróże na większe dystanse, czyli poza orbitę Księżyca, zaraz by je wykorzystali. Tyle że jako niechętni skupianiu publicznej uwagi na jakimkolwiek postępie technologicznym niemal wszędzie musieli ostatecznie godzić się na ograniczone wykorzystanie napędu atomowego przy dalszych przelotach. Niestety, z racji drapieżnej retoryki czyniącej z techniki demona, mało kto na Ziemi był zainteresowany czy wręcz dość odważny, by kształcić się w kierunkach inżynierskich. Tak zatem „brudne” prace były wykonywane z reguły przez ludzi wywodzących się spoza Ziemi, urodzonych na Księżycu, na Marsie albo w którymś z orbitalnych habitatów. Oni utrzymywali satelity, pracowali w kopalniach w Pasie Asteroid oraz budowali prymitywne i zawodne podświetlne statki, którymi grupki kolonistów wybierały się zasiedlać światy w innych układach gwiezdnych.
W tych warunkach jednostek z napędem atomowym nadal było stosunkowo niewiele. W całym Układzie Słonecznym latało ich zapewne około pięćdziesięciu sztuk, wliczywszy w to wszystkie możliwe ich typy. Do wewnątrzukładowego przewozu frachtu wykorzystywano statki z napędem VASIMIR, przy mniejszych dystansach korzystano z silników magnetoplazmodynamicznych. Tylko tam, gdzie trzeba było wyruszać w głęboką próżnię, napęd atomowy nie miał konkurencji. W przeciwnym razie rejsy, które obecnie trwały po kilka tygodni, zabrałyby miesiące, a czasem nawet i lata.
Oczywiście ziemscy przywódcy nie byli szczęśliwi z tego powodu. Nie mogąc ścierpieć faktu, że nie zdołają nijak wyegzorcyzmować nuklearnego diabła, robili co tylko w ich mocy, by przedstawić wszystkich mających z nim cokolwiek wspólnego w jak najgorszym świetle.
I dlatego właśnie jego zwykle chłodni i kompetentni podwładni w osobach Burnsa i Lewisa kulili się teraz, starając za żadne skarby nie musnąć boków szybu. Lee nie zdziwiłby się nawet, gdyby któryś z tej dwójki trwożnie się przeżegnał.
U krańca przewodu Finder włączył silniczki skafandra i zawisł bez ruchu przed olbrzymim włazem z masywnymi bolcami.
– W tej chwili mamy dwadzieścia trzy jednostki na godzinę – zameldował na zastrzeżonym kanale. – Wolno rośnie. I co dalej, poruczniku? Nie mam dość dużego klucza, by ruszyć te bolce.
– Nie będzie potrzebny. Nie pójdziemy tędy.
– Nie?
– W żadnym razie. Proszę spojrzeć w lewo. Widzi pan ten właz kontrolny, dokładnie wpasowany w ścianę?
– A tak. I wgłębione bolce. Ale do tych potrzebny jest specjalny klucz, a tego też nie mam…
– Pan nie ma, ale ja tak – stwierdził Lee, zerkając na sierżanta, wiszącego teraz między Burnsem a Lewisem. Sięgnął do zamykanej na rzepy kieszonki na lewym nadgarstku i ostrożnie wyjął stamtąd klucz z dowiązaną linką zabezpieczającą.
– Nieźle – mruknął sierżant na zastrzeżonym kanale. – Pewnie dlatego jest pan oficerem – dodał z uśmiechem widocznym nawet przez przyciemniony wizjer.
– W tym przypadku owszem. Nasze wielkie szychy z Genewy skąpią ludziom wiedzy na temat urządzeń nuklearnych. A o takich włazach zwykle mało kto wie.
– I zaufali porucznikowi, który przed opuszczeniem Luny nie widział nawet stosu atomowego? Bez obrazy, sir, ale większość z was, z Ziemi, nie wykazuje się specjalnym rozsądkiem. Wyjąwszy moje aktualne towarzystwo, oczywiście.
– Oczywiście. Ani myślę się z panem nie zgadzać, sierżancie. – Uprzejmość wobec podoficera, którego opinia mogła zaważyć na karierze zwykłego porucznika pod koniec pierwszego roku służby w głębokiej próżni, była zwykle wskazana, ale z drugiej strony, niepochodzący z Ziemi Finder miał po prostu rację, jakkolwiek wielu ludzi uważało podobne podejście za efekt zwykłych uprzedzeń. Niemniej poddawszy najpierw dzieciaki skutecznej indoktrynacji, mającej obrzydzić wszystko, co związane było z techniką, a zwłaszcza techniką kosmiczną czy nuklearną, Agencja Kosmiczna miała wielkie problemy z pozyskaniem młodych kadr oficerskich. Kobiet nie dopuszczano do pracy w próżni, by nie narażać ich jajników na szkodliwe oddziaływanie promieniowania kosmicznego, mężczyźni zaś częściej celowali w poprawności politycznej niż w umiejętnościach technicznych. Niemniej, chociaż często nie byli w stanie sprostać wymogom kompetencyjnym, to oni właśnie otrzymywali etaty oficerskie na placówkach kosmicznych, mając pod sobą niemal wyłącznie ludzi urodzonych poza Ziemią. Byli strażnikami. Tak naprawdę mieli zadbać o to, by wykonujący brudną robotę pracownicy nie poczuli się nazbyt wolni i nie kusiło ich, by zakwestionować rządy ziemskich władców.
Lee skończył manipulacje kluczem. Właz został otwarty.
– Poruczniku, czy jeśli ci buntownicy, porywacze, piraci czy ktokolwiek to jest, zorientują się, że tu jesteśmy, mogą wypuścić na nas strumień radioaktywnego gazu? – spytał zduszonym głosem Burns.
Porucznikowi niemal opadły ręce i najchętniej pokręciłby głową nad tą ignorancją. Opanował się jednak i przeszedł na kanał ogólny.
– Nie, Roderigo. To nie tak działa. Reaktor statku kosmicznego jest umieszczony w osobnym, silnie ekranowanym module. Owszem, w razie potrzeby może zostać odrzucony w próżnię, ale do celowego zainicjowania takiego procesu potrzebna jest naprawdę specjalistyczna wiedza. Tylko kilku członków załogi wiedziałoby, jak to zrobić. Poza tym wątpię, by którykolwiek z tych piratów kręcił się akurat po przedziale maszynowym.
– Jasne, skipper, ale gdyby… to jest chyba jakiś sposób ręcznego odstrzelenia reaktora?
W sumie było to pocieszające, że ledwie dwa miesiące po rozpoczęciu pierwszego w życiu rejsu kosmicznego podkomendni zwracali się do niego „skipper”.
– Owszem, istnieje taka procedura, na wypadek gdyby coś się zacięło, ale byłaby to samobójcza misja. Chętny wystawiłby się na zbyt wysoki poziom promieniowania.
Finder usunął bolce i odchylił zakrzywiony właz na zewnątrz, odsłaniając wąskie, kwadratowe w przekroju przejście. Kilka metrów dalej korytarz skręcał w prawo.
Burns spojrzał ponad ramieniem porucznika.
– Czy tam za zakrętem jest śluza?
Lee pokręcił głową.
– Nie ma. Za rogiem trafimy na kolejny właz, który prowadzi do przewodu wentylacyjnego biegnącego dookoła całego modułu. Potem będziemy musieli pokonać jeszcze dwa podwójne włazy, nim wejdziemy do środka. A teraz ruszajmy, jeśli nie chcecie dostać tu więcej jednostek.
Burns spojrzał trwożnie wkoło, po czym wystrzelił w kierunku włazu.
– Dobry oficer zawsze wie, jak zmotywować swoich ludzi – mruknął Finder. – Proszę przodem, poruczniku.
Gdy pokonali zakręt, ujrzeli przed sobą właz oznaczony znajomym symbolem ostrzegającym przed promieniowaniem. Wokół widniało sześć pomarańczowych bolców. Lewis przyjrzał się im dokładnie.
– Czy dobrze rozumiem, że aby wejść do środka, musimy odpalić ładunki tych sześciu bolców, po czym kawał blachy, będący wcześniej włazem, wystrzeli nam prosto w twarze?
Lee pokręcił głową.
– Pomarańczowy kolor nie oznacza bolców eksplodujących, Lewis. Mamy przed sobą specjalne łamliwe bolce, które możemy wyciągnąć z tej strony jeden po drugim. W ten sposób powietrze będzie uchodzić stopniowo i nie wymiecie nas z powrotem w próżnię.
Burns spojrzał ze zdumieniem na swojego dowódcę.
– Skąd pan to wszystko wie, skipper?
– Godzinę temu przeczytałem odnośną instrukcję.
– Poza tym nasz porucznik jest rasowym oficerem w służbie Patrolu Celnego – dodał żywiołowo Jan. – Najlepszej formacji stworzonej kiedykolwiek przez krnąbrnych i nieprzystosowanych. Niech żyje Patrol Celny.
– Niech żyje – powtórzyli Burns i Lewis z takim entuzjazmem, jakby mieli otrzymać w nagrodę tygodniowy przydział do czyszczenia latryn.
– Podoba mi się ten zapał – powiedział Lee, zerkając z uśmiechem na Findera. – Bierzmy się do roboty.
Ostatni z włazów, prowadzący już do samej maszynowni, okazał się równie skłonny do współpracy jak wszystkie poprzednie. Lewis spiął kable panelu sterowania i rozszczelnił pomieszczenie, podczas gdy Lee przygotowywał swoją gromadkę do wejścia na pokład.
– Ja pierwszy – powiedział, zerkając na Findera, który szybko zrozumiał, że w tym przypadku nie ma się co spierać. – Sierżant zapewni osłonę ogniową, podczas gdy ty, Burns, pójdziesz za mną. Przekradniemy się na środek przedziału, gdzie jest wiele dobrych kryjówek. – Burns przytaknął nerwowo, myśląc zapewne bardziej o bliskości reaktora niż ewentualnej walce. – Lewis, ruszamy na trzy. Raz, dwa…
Na „trzy” Lewis zwolnił zamek włazu, który odchylił się do wewnątrz. Lee odbił się nogami i szybko pokonał trzymetrowy dystans dzielący go od podłogi. Nie tracąc czasu, dotarł do osłony reaktora i schował się za pulpitem kontrolnym. Kilka sekund później Burns też się tam wcisnął.
– Dobra, Roderigo – mruknął Lee. – Sprawdzimy pomieszczenie; ty zaczynasz od dwunastej, ja od szóstej – dodał, pokazując kierunki.
Zajrzeli we wszystkie zakamarki, nie znajdując żywej duszy. Lee połączył się z Finderem.
– I co, sierżancie?
– Nic. Gdyby coś się działo, powiedziałbym. Ale cisza.
– Dobra. Wejdźcie z Lewisem i zamknijcie za sobą właz. Potem sprawdźcie resztę pomieszczenia, tam, gdzie nas nie było. Będziemy osłaniać was z Burnesem.
– Aye, aye, skipper.
Dwadzieścia pełnych napięcia sekund później wiedzieli już, że maszynownia na pewno jest pusta. Finder zameldował promieniowanie rzędu trzech miliremów na godzinę.
– Zatem reaktor nie cieknie – stwierdził z ulgą Lewis.
– No i nie ma tu żadnych ciał – dodał Finder. – I co teraz, poruczniku?
Lee spojrzał na wejście do korytarza, który biegł przez całą długość statku, aż do modułów mieszkalnych.
– Idziemy w kierunku dziobu. Ale jedyna droga to ta długa na pięćdziesiąt metrów strzelnica.
– Rozumiem – odparł szybko Finder. – Dobra, słuchajcie, młodzieży. Porucznik mówi, że idziemy do przodu. Burns, zamień się na broń z Lewisem. Tym razem pójdziesz ze mną. Lewis, będziesz nas osłaniał, idąc dziesięć metrów za prowadzącym. Cały czas trzymaj się przy ścianie, nie ma co wystawiać się na strzał jak kaczka. Zgoda, poruczniku?
Lee pokiwał głową, chociaż w duchu zastanawiał się, co ten Finder kombinuje. Owszem, oficer był od wskazania celu, sierżant od organizacji ataku, ale Finder wyskoczył z tym czemuś zbyt szybko, jakby chciał mieć pewność, że jego plan zostanie przyjęty. Poza tym to Burns, nie Lewis, był lepszym strzelcem.
– Sierżancie… – zaczął, przełączywszy kanał.
– Proszę mi zaufać, poruczniku – przerwał mu Finder. – Wiem, że Lewis nie jest najlepszy w strzelaniu, ale nie to jest w tej chwili ważne.
– A co jest ważne…?
– Po prostu niech mi pan zaufa, poruczniku.
– Dobra, sierżancie. Pod warunkiem, że wyjaśnimy to sobie po akcji.
Finder pokiwał głową.
– Pan tu rządzi. – Przełączył się na kanał ogólny. – Lewis, skoro ty nas osłaniasz, wchodzisz tam pierwszy. Gdy będziesz w środku, zaraz pod ścianę. Gdy będzie już bezpiecznie, trzymaj się prawej. Poruczniku, pan ostatni, proszę trzymać się lewej. Ruszamy na pana sygnał, sir.
– Lewis, ruszasz na „trzy” – powiedział Lee. – Raz, dwa…
Na „trzy” Burns szarpnął dźwignię otwierającą drzwi i Lewis wpłynął do środka. Równocześnie Lee poczuł, że ktoś szarpie jego dłoń. Spojrzał w dół i zobaczył, że sierżant podaje mu jakąś dziwnie wyglądającą broń, która mgliście przypominała pistolet. Była to jakby anorektycznie chuda rura z magazynkiem na jednym końcu. Najbardziej ze wszystkiego kojarzyła się mu z podejrzaną samoróbką.
– Co to…?
– Osiem ładunków, amunicja rakietowa. Bez odrzutu, specjalnie do użycia w warunkach zerowej grawitacji. Swojej dziesiątki niech pan lepiej nie używa. Lepiej zostać żywym – dodał sierżant i zaraz podążył za Burnsem, wykrzykując kolejne rozkazy. Lewis był tak zaskoczony, że omal nie zapomniał, po co tu przyszedł.
Gdy zdołał już ruszyć się z miejsca, ujrzał pozostałych członków zespołu skulonych na swoich pozycjach. Sam też przylgnął zaraz do ściany za drzwiami.
– Czysto, poruczniku – zameldował Finder. – I bardzo cicho jak na porwanie.
Lee spojrzał w głąb korytarza.
– Dziwnie i nie – powiedział. – Nie oczekiwałem, że źli chłopcy będą się tu kręcić. Ale ciał załogi się spodziewałem. I jedno chyba tam jest. – Wskazał przed siebie.
Burns przymrużył oczy i pokiwał głową.
– Tak. Wygląda na nieboszczyka. Niemal na samym końcu korytarza.
– Dwadzieścia trzy metry od nas – zameldował Lewis, odsuwając prawe oko od celownika broni.
– Wyłącz wszystkie aktywne systemy, Lewis – rozkazał Lee. – Mogą nie patrolować tej części statku, ale kto wie, jakie czujniki tu zostawili. Od tej chwili działamy według starej szkoły. Żadnych aktywnych systemów, żadnej komunikacji radiowej, tylko gesty dłońmi.
– Ale poruczniku… – zaczął Burns.
Lee przesunął kantem lewej dłoni po swojej szyi, co ucięło wszelkie protesty.
Finder przytaknął, wskazał na Lee i Lewisa i wykonał gest, jakby odpychał kogoś dłonią z rozpostartymi palcami. Potem uniósł kciuk i czekał.
Lee bez trudu zrozumiał, że mają razem z Lewisem poruszać się dziesięć metrów za sierżantem. Uniósł kciuk w odpowiedzi.
Finder pokiwał głową, klepnął Burnsa w ramię i z wprawą odepchnął się pod niewielkim kątem od pokładu, od razu skręcając trochę w prawo. Burns powtórzył jego manewr, ale dryfując w lewo. Lee odczekał, aż oddali się na jakieś osiem metrów, po czym skinął na Lewisa i uczynili to samo.
Jako jedyny Ziemniak w oddziale, Lee nie zdołał wykonać manewru z analogiczną precyzją co pozostali. Musiał jeszcze odepchnąć się od ściany, zanim dotarł do miejsca, gdzie unosił się martwy załogant. Finder wysłał już Burnsa, by ten zabezpieczył wejście do modułu mieszkalnego i sprawdził obrażenia zabitego. Lee musiał przepłynąć przez obłok drobnych, czerwonych kropel, nim dojrzał małą strzałę z kuszy, tkwiącą w boku załoganta, tuż nad biodrem. To jednak nie była śmiertelna rana. Przyczyną śmierci był któryś z dwóch ciosów, które dosięgły karku i mostka.
Lee pochylił się, by dojrzeć identyfikator na piersi zabitego. Tak jak podejrzewał, był to inżynier, który pełnił zapewne służbę przy reaktorze i słysząc wezwania o pomoc, pobiegł na dziób. Albo też porywacze go tu zwabili. Tak czy siak, został przez nich zaskoczony i obezwładniony, chyba strzałem z kuszy. Potem tamci podeszli bliżej i załatwili go nożem. Użycie ostrza przy zerowej grawitacji sugerowało, że napastnicy nie pochodzili z Ziemi. Mało kto umiał posługiwać się bronią białą w stanie nieważkości, a do jej skutecznego użycia konieczne było olbrzymie doświadczenie, nie tylko w walce, ale i w życiu w podobnych warunkach.
Finder pochylił się, by dotknąć swoim hełmem hełmu porucznika. Jego głos dochodził do niego cichy i zniekształcony.
– To robota Górniaków. Nie ma żadnych wątpliwości.
– Ten tak, ale to nie znaczy jeszcze, że wszyscy oni są stamtąd.
Finder uniósł brwi, ale zaraz przytaknął.
– Też prawda. Od tej chwili Lewis niech trzyma się trochę bardziej za nami, zgoda?
– Fajnie będzie w komplecie pogadać później o tej akcji.
Finder odpowiedział wzruszeniem ramion i uśmiechem, po czym pokazał podwładnemu dziesięć i jeszcze pięć palców. Potem klepnął porucznika w ramię i przygotował się do skoku. Gdy tylko Lee ustawił się tak samo, sierżant skinął głową i wystartował; poleciał korytarzem na wysokości ludzkich bioder.
Lee skoczył tym razem trochę zgrabniej, może dlatego, że mniej próbował trzymać się ściany. Napotkane dotąd ślady nie sugerowały, by napastnicy patrolowali tę część statku. Skoro zaś ich tu nie było, zapewne uważali, że doliczyli się wszystkich pasażerów i członków załogi. To pozwalało wysnuć już jakieś pewniejsze przypuszczenia co do sytuacji taktycznej.
Po pierwsze, napastnicy gotowi byli zabijać z byle powodu, albo i bez powodu. Nie wyglądało na to, by zabity inżynier miał jakąś broń. Albo że próbował pomóc reszcie załogi czy pasażerom, ewentualnie zamierzał zabarykadować się w maszynowni, skąd mógłby nękać piratów wyłączeniami klimatyzacji, blokadą przejść i innymi niespodziankami, które znacznie utrudniłyby im robotę. Wydawało się raczej, że atak był na tyle gwałtowny, że nikt nie zdążył go ostrzec. Co więcej, stan ubrania i wciąż porządnie uczesane włosy wskazywały, że został zabity przez kogoś, komu wcześniej pozwolił podejść całkiem blisko. Kogoś, kogo znał i komu ufał.
Co z kolei mogło oznaczać, że w załodze lub wśród pasażerów był zdrajca albo zdrajcy. Albo przywódcy napaści, albo pomocnicy napastników, wcześniej udający zwykłych podróżnych. A skoro wszystko poszło im chyba jak z płatka, to sugerowało coś jeszcze gorszego: że nie o zakładników tutaj chodziło. Nikt nie zgłosił dotąd żadnych żądań okupu albo ustępstw w zamian za uwolnienie jeńców. Po prawdzie, porywacze w ogóle nie próbowali póki co kontaktować się z władzami. Lee został wysłany tylko i wyłącznie dlatego, że kapitan Fragrant Blossom nie nawiązał umówionego połączenia ze swoim przyjacielem z Kallisto, który całkowitym przypadkiem był też Głównym Administratorem do spraw Operacji Zewnątrzukładowych. Wszystko to pozwalało sądzić, że nikt z załogi i pasażerów nie został przy życiu.
Po dotarciu do wejścia Lee wyhamował z pomocą lewej ręki. Finder dał znać, że muszą zamienić kilka słów, więc wszyscy zetknęli się hełmami.
– Dobrze. I co mamy teraz robić, poruczniku?
– Nie ma wielkiego wyboru, sierżancie. Idziemy sprawdzać kolejno pomieszczenia. I musimy działać szybko. Nie sądzę, by tamci trudzili się wystawianiem straży, chyba że z samego przodu, na mostku, skąd obserwują pewnie nasz statek. I czekają na swoich.
– Słucham? – spytał Burns.
– Na jakieś swoje towarzystwo – wyjaśnił Lee. – Gdyby chcieli zabrać się dokądś tym statkiem, już by to zrobili. Nic nie zmusza ich, by tu wisieć. Przekonaliśmy się, że panują nad systemami na tyle, by zablokować przed nami śluzę, i że silniki są w najlepszym porządku. Mogliby więc od razu dokądś ruszyć. To oznacza, że czekają na kogoś.
Lewis i Burns wymienili zaskoczone spojrzenia. Finder tylko się uśmiechnął.
– Widzę, że tym razem mieliśmy szczęście i wylosowaliśmy dobrego dowódcę. Raz dla odmiany. Co jeszcze, sir?
– To, że nie szukają z nami kontaktu i nie grożą zabiciem zakładników, sugeruje, że zrobili to z marszu. Przypuszczam zatem, że mamy czystą sytuację ogniową. Nie wiemy jednak tego na pewno, poza tym zdecydowanie wolałbym dorwać tych drani żywych. Raz, że regulamin tak nakazuje, a dwa, musimy ich przesłuchać.
– Co? Dlaczego? – spytał Lewis.
– Bo chociaż zdarzają się w próżni bunty i akty piractwa, to nie takie. Tym gościom nie zależało na załodze ani na samym statku, a więc rozgrywają jakąś swoją grę. Jeśli z nimi nie porozmawiamy, nie dowiemy się, o co chodzi. Proszę przygotować grupę do wejścia, sierżancie.
– Tak, sir. Burns, poprowadzisz przy kontroli kabin ze swoim rozpylaczem.
Roderigo zaraz zdjął z ramienia coś, co wyglądało na zaopatrzony w szeroką lufę miotacz granatów.
– Daj maksymalne rozproszenie z silnymi ładunkami usypiającymi.
– Hm… Sierżancie, na kursie mówili nam, że jeśli cel jest mały, ranny albo w krytycznym sta…
Finder spojrzał na Burnsa z drapieżnym uśmiechem na ustach.
– Dranie czasem giną i mówi się trudno. Będziemy ostrożni, poza tym przy maksymalnym rozproszeniu ognia trudno oczekiwać, by jakikolwiek cel dostał zbyt wiele ładunków. Grunt, że jedna kapsułka żelowa starczy na powalenie dowolnego obiektu. Serwuj więc ten koktajl bez wahania.
– Tak jest, sierżancie.
– Porucznik i ja będziemy strzelać ostrymi, żeby oczyścić przejście. Poruszamy się skokami.
Lewis zmarszczył czoło.
– A ja?
– Ty trzymasz swoją armatę w gotowości. Będziesz naszym asem w rękawie. Gdyby rozpylacz się zaciął albo nam zdarzyło się kogoś przeoczyć i ten ktoś próbował zajść nas od tyłu, robisz za straż pożarną. W razie potrzeby poślemy cię, byś zaszedł ich z boku, albo poprosimy o bezpośrednie wsparcie ogniowe.
– Mam więc trzymać się z tyłu?
– Tak. Także na wypadek, gdyby wszystko się popieprzyło i musielibyśmy szybko się wycofywać. Zapewnisz nam drogę odwrotu.
Lewis wzruszył ramionami.
– Tak jest, sierżancie.
– Dobrze. Poruczniku, proszę o sygnał, gdy będzie pan gotowy.
Lee skinął głową.
– Jest sygnał.
Było niemal dokładnie tak, jak Lee oczekiwał. Nikt nie próbował nawet zatrzymywać ich na głównym pokładzie. Napotkali jedynie dryfujące w chmurach krwawych kropel ciała i poruszające się zgodnie kamery monitoringu.
Porywacze zabili całą załogę i wszystkich pasażerów. Jeden z nich, sądząc po smukłej budowie, zapewne Luniak, nie mógł mieć więcej niż czternaście lat. Lee zacisnął zęby i przepchnął się przez Morze Sargassowe zwłok.
Zostawiając na mijanych włazach małe moduły alarmowe, mające ostrzec ich, gdyby ktoś tamtędy przechodził, starali się jak najszybciej dotrzeć na mostek…
Byli w połowie drogi, gdy natknęli się na dwóch nieogolonych mężczyzn, którzy najwyraźniej śledzili ich wędrówkę na monitorach. Szczęściem obaj dysponowali tylko lekkim uzbrojeniem. Jeden miał zwykły, dziesięciomilimetrowy pistolet, drugi jakiś samopowtarzalny wynalazek na sprężone powietrze. Gorzej, że byli w skafandrach kosmicznych, co czyniło rozpylacz Roderiga bezużytecznym, chyba że zdołałby trafić któregoś prosto w twarz.
Cholera, pomyślał Lee, i zaraz obrócił się do Burnsa.
– Przełącz na zabijanie! Ognia!
Podobnie jak zwykle w boju spotkaniowym większość pocisków obu stron chybiła. Poza tym przy zerowej grawitacji zawsze strzelało się inaczej. Zanim Burns przestawił swoją broń, dostał strzałką w lewe ramię i jęknął, ale trudno było powiedzieć, czy grot przebił wzmocniony kombinezon, czy tylko nabił jego właścicielowi potężnego siniaka. Tak czy siak, chwilę później Burns zaczął wreszcie strzelać.
Finder rzucił się do przodu, wprost na pierwszego z napastników. Lee uczynił to samo, w przelocie doceniając zalety całkiem nieregulaminowej postawy, w której się poruszał. Raz, że stanowił dzięki temu mniejszy cel, a dwa, łatwiej mu było strzelać dzięki mniejszemu oddziaływaniu odrzutu broni na trajektorię jego lotu.
Finder też miał dzięki temu mniejszy kłopot z celowaniem. Podczas gdy dziesięciomilimetrowe pociski przemykały nad ich głowami, sierżant wystrzelił dwa razy, a po chwili jeszcze trzeci raz. Właściciel pistoletu poleciał do tyłu, rozpaczliwie próbując się przy tym obrócić, by móc znowu użyć broni. Finder zakończył jego szamotaninę czwartym strzałem.
Lee jednak tego nie widział, zajęty swoim przeciwnikiem. Celując wzdłuż lufy, namierzył gościa bronią na strzałki i wypalił. Nie poczuł prawie odrzutu, tylko falę nadciśnienia, która omiotła mu dłoń. Były to gazy rakietowego pocisku, odprowadzone bocznymi otworami i równoważące odrzut. Moment później ognista smuga pomknęła w kierunku przeciwnika.
Trafiła w gródź tuż nad głową gościa. Teraz jednak Lee rozumiał już, czemu sierżant przerwał na chwilę ogień po oddaniu dwóch strzałów. Potrzebował tej chwili na skorygowanie namiarów celu w trójwymiarowej przestrzeni. Lee wystrzelił dwa razy do przeciwnika, który znowu podnosił broń.
Pierwszy pocisk trafił go w ramię i obrócił gwałtownie. Kolejny poleciał diabli wiedzą dokąd, na nowo ucząc porucznika pokory. Mierząc ostrożnie, Lee przygotował się do czwartego strzału…
Gdzieś blisko za jego plecami trzy razy odezwał się pistolet. Co najmniej jeden pocisk musiał trafić pirata w sam środek kadłuba. Krew wytrysnęła cienkim strumieniem, a szamotanina zmieniła się w chaotyczne drgawki.
Lee obrócił się, by podziękować Burnsowi; ten machał rozpaczliwie rękami, starając się dosięgnąć ściany i przerwać koziołkowanie spowodowane odrzutem jego broni. Lee postanowił mu pomóc…
– Mieliśmy iść czym prędzej do przodu, prawda, poruczniku? – odezwał się nagle sierżant.
Lee zamarł, obrócił się w kierunku mostka i odepchnął się od pokładu.
Płynąc przed siebie, usłyszał jeszcze kilka słów, które sierżant wypowiedział na zastrzeżonym kanale, i nie zdołał opanować uśmiechu.
– Całkiem nieźle jak na nowego, skipper.
Atak na mostek nie przebiegł już równie interesująco. Chociaż dwóch przebywających tam piratów miało dziesięciomilimetrowe pistolety i otworzyło ogień zaraz po tym, jak Finder cisnął do środka pustą rękawicę od znalezionego kombinezonu. Każdy oddał tylko po trzy strzały, ale to wystarczyło, by grupa porucznika zyskała przewagę. Gdy wdarła się do środka, tamci walczyli wciąż o ustabilizowanie swoich ciał, by móc znowu otworzyć ogień.
– Skoro są chwilowo bezradni, może zdołamy wziąć ich żywcem? – spytał porucznik.
– Nie – odparł sierżant. – Już łapią orientację. To muszą być Górniacy albo ktoś po dobrym treningu w walce w próżni. Za kilka sekund będą gotowi…
– Ognia – rzucił Lee i westchnął.
Dwa pociski od każdego z nich załatwiły sprawę.
Dokładnie w tej samej chwili gdzieś z tyłu dobiegł ich alarm modułu pozostawionego na którychś drzwiach. Finder i Lee obrócili się o sto osiemdziesiąt stopni i skierowali w tamtą stronę.
Nim dotarli do miejsca pierwszej potyczki, dojrzeli Burnsa szukającego osłony za włazem i usłyszeli charakterystyczne poszczekiwanie dziesięciomilimetrowego pistoletu, które kazało Roderigowi schować się jeszcze głębiej. Zaraz potem gdzieś dalej ryknęła seria pocisków o znacznie większej prędkości początkowej.
– Czysto – odezwał się Lewis na otwartym kanale. – Był tylko jeden. Dostałem go, sierżancie. Trafiłem go wszystkimi trzema pociskami, chociaż odrzut trochę mnie sponiewierał…
– Świetna robota, Lewis. – Finder spojrzał na porucznika. – I to by było na tyle w kwestii przesłuchania jeńców, poruczniku.
– Parszywy pech. – Lee pokręcił głową.
– Zakładając, że ten ostatni zginął czystym przypadkiem – dodał sierżant na zastrzeżonym kanale, zerkając znacząco w stronę Lewisa.
Tak, pomyślał Lee. Będą musieli potem pogadać.
Wróciwszy na mostek swojego kutra, Lee zwolnił zastępcę, oficera imieniem Bernardo de los Reyes, z pełnienia obowiązków dowódcy i podziękował mu salutem.
– Zaczynaliśmy się już o was martwić, skipper – powiedział de los Reyes.
Lee powoli ściągał rękawice skafandra.
– Jakieś dwie godziny temu musiałem zarządzić ciszę radiową, żeby spokojnie załatwić sprawę. Było ich pięciu.
– Ale czemu milczeliście przez resztę tych dwóch godzin? – spytał oficer, co było jakby częścią rytuału obowiązującego na mostku. Sam świetnie rozumiał, że skoro dowódca zachował pełną ciszę radiową nawet po walce, musiał być po temu jakiś powód. Zapewne bardzo ważny.
– Nie pora o tym gawędzić, Bernie. Mamy jeszcze coś do zrobienia.
Finder też zjawił się na mostku. Wciąż jeszcze był w skafandrze.
– Porucznik Strong doszedł do bardzo ciekawych wniosków, Bernie.
– Naprawdę? – mruknął znacznie młodszy od sierżanta oficer. Obaj znali się jeszcze z dawnych czasów. Zgodnie z prawem starszeństwa oraz w zwykłych okolicznościach to Finder powinien być teraz pierwszym oficerem kutra Venerated Gaia. Sierżant zdołał jednak przez lata na tyle zaleźć za skórę różnym durnym oficerkom z Ziemi, że ci zrobili, co było w ich mocy, żeby nigdy nie awansował wyżej miejsca, które zajmował w tej chwili.
Lee przepłynął przez mostek, by zawisnąć ponad ramieniem nawigatora.
– Wolny?
– Tak, poruczniku?
– Proszę sprawdzić, dokąd przy obecnej trajektorii Fragrant Blossom dotrze w ciągu najbliższych trzech tygodni.
– Ależ sir, Fragrant Blossom leży w dryfie. Napęd jest nieczynny i trudno mówić o jakimś kursie…
– Wiem. Ale i tak sprawdź. Nawet jeśli to tylko moja zachcianka.
– Tak, sir.
Nawigator zabrał się do pracy i Bernie oraz Finder podpłynęli bliżej, by śledzić jego postępy.
Ekran komputera zamigotał i pokazał krzywą kursową, która prowadziła do czerwonego kręgu oznaczającego możliwe spotkanie ze znajdującym się na kartach nieba obiektem.
– Proszę obraz na główny ekran – powiedział Lee, wskazując brodą na komputer.
Wychodziło na to, że przy obecnym kursie Fragrant Blossom miał wyjść z części pasa asteroid leżącej przy Jowiszu, wcześniej jednak mijając jeden z tych okruchów skalnych, oznaczony jako 216 Kleopatra.
Lee spojrzał na swoich dwóch podwładnych.
– Porywacze nie ustawili liniowca w dryfie. Gdyby tak było, nadal znajdowałby się na kursie w kierunku na Kallisto. Jest jednak inaczej, a to oznacza, że po przejęciu statku uruchomili napęd i dokonali zmiany kursowej, mierząc w ten kamyk. – Wskazał na zakreśloną na czerwono Kleopatrę.
– Ale dlaczego? – spytał nawigator.
– Bo ktoś tam na nich czeka – zasugerował Lee.
Bernie i Finder jako jedyni przeszli wraz z Lee do klaustrofobicznej sali odpraw. Ledwo weszli, Bernie sięgnął pod obudowę świetlnego stołu nakresowego, który pokazywał już kurs na Kleopatrę, i pstryknął przełącznikiem, włączając generator białego szumu. Produkowany przez niego hałas bardziej czuło się, niż słyszało.
Lee spojrzał na Berniego.
– Coś ten dzień cały jest na bakier z regulaminem. Same niespodzianki.
Bernie wzruszył ramionami.
– Pewnie tak, sir. Kiedy dotrzemy do Kleopatry?
– Za dwie godziny i osiem minut – odparł Lee. – To oznacza, że nie zdążę omówić z wami wszystkiego, co znaleźliśmy na Blossom. Do diabła, nie starczy nawet czasu na nawiązanie kontaktu z Marsem, by poprosić o dalsze instrukcje.
Bernie pokiwał głową. Mars znajdował się obecnie w odległości ponad dwudziestu minut świetlnych, co gwarantowało niemal godzinne, a w praktyce nawet większe opóźnienie w rozmowie.
– Zanim dojdą do czegoś sensownego, my już będziemy musieli działać – zgodził się. – Jedyne wyjście to przedsięwziąć coś na własną rękę, ale jeśli noga się nam powinie, oberwiemy za to, że nie czekaliśmy na odpowiedź. Jeśli zaś zdążą nam przysłać chociaż ogólne instrukcje, to w razie niepowodzenia okaże się, że nasz meldunek był niekompletny, a wykonanie rozkazów pozostawiało wiele do życzenia. Czy o tym pan myśli, skipper?
– Mniej więcej – zgodził się Lee.
– Czyli tak czy siak, mamy przesrane – mruknął Finder.
– Ja mam, panowie. Ja mam przesrane – westchnął Lee. – Chętnie podzieliłbym się z wami odpowiedzialnością, a tym samym i najpewniej winą, ale ja tu dowodzę. A skoro to ja podpisuję rozkazy, mnie będą z nich rozliczać.
Bernie spojrzał na Findera i uśmiechnął się przebiegle.
– A właśnie, czy nadal mamy problemy z łączem laserowym?
W pierwszej chwili Finder nie zdołał opanować zdumienia, ale zaraz pokiwał ze smutkiem głową.
– A tak. Mamy. I ciągle nie udaje się ustalić, co tam się porobiło.
– A zapisałeś wczoraj w dzienniku, że odmówiło posłuszeństwa?
– Chyba nie. Będę musiał sprawdzić. W razie czego dokonam wstecznej korekty – dodał z szerokim uśmiechem.
– Obu was powinienem postawić do raportu – odezwał się Lee, jakimś cudem opanowując radosny grymas twarzy.
– Bezwarunkowo – zgodził się Bernie. – Z całą surowością.
– Dobrze – powiedział Lee. – Zatem łącze laserowe „ożyje” dopiero po naszym podejściu do Kleopatry. Za późno, byśmy mogli czekać na jakiekolwiek rozkazy z Marsa, ale akurat w porę, by posłać im w miarę kompletny meldunek o naszych znaleziskach. Z radia zaś akurat korzystać nie możemy, skoro istnieje duże prawdopodobieństwo obecności wrogiej jednostki w naszej okolicy.
– Aye, sir – zgodził się Bernie. – Wszystko zgodnie z regulaminem. Zawsze się go trzymamy.
– Zauważyłem.
– Ale pan od samego początku podejrzewał, że porwanie tego liniowca było jakieś dziwne – spytał Finder. – Dlaczego?
Lee wzruszył ramionami.
– Logicznie rzecz biorąc, mając statek ze sprawnym napędem, źli chłopcy powinni jak najszybciej uciec do jakiejś dziury. Tyle że wówczas dostrzeglibyśmy ich z daleka. Albo przez sygnaturę czynnego napędu, albo promieniowanie podczerwone ciepłych jeszcze dysz. Oni jednak zadbali, by nie rzucać się w oczy na naszych ekranach.
– Sugeruje więc pan, że spodziewali się naszej obecności? – spytał Bernie. – Ale skąd mogliby wiedzieć…?
– I to jest właśnie dziwne, wręcz podejrzane. Szliśmy na zimno, bez żadnych emisji. Bez dostępu do niejawnych materiałów nie mieli żadnej szansy, by się o nas dowiedzieć. Musieli chyba znać plan naszego patrolu.
– Cholera – mruknął Finder. – To byłaby grubsza afera.
– Owszem, ale wszystko na to wskazuje. Nie tylko wiedzieli, że jesteśmy w okolicy, ale na dodatek zabezpieczyli się na wypadek podjęcia przez nas próby abordażu w typowy sposób.
– To znaczy? – spytał Bernie i zmarszczył czoło.
– Gdy załatwiliśmy już porywaczy i zabezpieczyliśmy statek, znaleźliśmy miny pułapki blokujące wszystkie zwykłe drogi na pokład – wyjaśnił Finder. – Poza tą jedną, o której albo nie wiedzieli, albo zapomnieli.
– W szybie układu odrzucania reaktora? – Bernie pokręcił głową. – Pewnie nie sądzili, że ktokolwiek z nas będzie na tyle szalony, żeby się do niego zbliżyć.
– A dokładniej rzecz określając, że zawierzyli sile naszych przesądów? – rzucił z uśmiechem Lee. – Przesądów silniejszych niż prawa fizyki.
– Tak. – Bernie podrapał się za uchem. – Ale skoro już o tym mówimy, poruczniku, od jakiegoś czasu zauważamy z sierżantem, że różni się pan trochę od oficerów przysyłanych tu zwykle z Ziemi.
– Mówiąc wprost, próbujecie zrozumieć, dlaczego nie okazałem się aroganckim dupkiem?
Finder parsknął śmiechem, Bernie uśmiechnął się szeroko.
– No… coś w tym rodzaju.
– To długa historia, ale na razie powiedzmy, że moja rodzina nie cieszy się szczególnym zaufaniem ziemskich polityków.
– A skąd jest ta rodzina, poruczniku?
– Najpierw Tacoma, potem Vancouver, ostatnio Amherst.
Finder i Bernie wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
– Ta tradycja wichrzycieli z Nowego Świata? – spytał Bernie.
Lee pokręcił głową.
– Ja akurat nie, ale moja rodzina owszem. Obawiam się jednak, że to wymierający gatunek.
– Odnoszę wrażenie, że duch niezależności nie umiera łatwo w „koloniach”.
– Może i niełatwo. – Lee spróbował się uśmiechnąć, ale daleko mu było do wesołości. – W sumie jednak umiera. Wolnomyśliciele nie mają teraz łatwego życia. A gdy ktoś został opisany w aktach jako „recydywista”, staje się obywatelem drugiej kategorii.
Bernie z Finderem znowu wymienili spojrzenia.
– Tak, wiemy.
Lee oparł się w fotelu. Już od jakiegoś czasu szykował się do odbycia z Finderem „dłuższej rozmowy”, ale teraz okazało się, że Bernie też powinien wziąć w niej udział.
– Mówicie więc, że mnie obserwowaliście?
Finder uśmiechnął się, napełniając kulisty pojemnik kawą.
– Dopiero teraz się pan zorientował? Taki bystrzak?
– Nie. Ale nie wiedziałem, że robiliście to aż tak metodycznie. I ciekawi mnie, czego jeszcze nie wiem.
Bernie pokręcił głową.
– Na razie nie wie pan nawet połowy, poruczniku.
– Wierzę na słowo, ale ta sprawa musi poczekać. – Lee spojrzał na czasomierz. – Za dwie godziny przejdziemy obok Kleopatry i mamy jeszcze sporo roboty.
– Na przykład co? – spytał Bernie. – Na mój gust najlepiej byśmy zrobili, trzymając się po cichu ogona Blossom i czekając, aż ktoś zjawi się, by podjąć grupę szturmową. Wtedy moglibyśmy uderzyć na nich w chwili przesiadki i…
Lee pokręcił głową.
– Zakłada pan, że po dotarciu do Kleopatry mieli się zatrzymać na dłuższe posiedzenie, porywacze zaś czekaliby na pokładzie liniowca na podjęcie. Bardziej prawdopodobny wydaje mi się plan, w którym wyszliby sami w próżnię, by czekać tam na zdalnie sterowany holownik. W ten sposób ich macierzysty statek mógłby cały czas ukrywać się w cieniu asteroidy.
Bernie i Finder raz jeszcze spojrzeli po sobie.
– On ma rację – mruknął w końcu sierżant.
– Jak by nie patrzeć – przytaknął Bernie. – Świat się kończy. Facet „z dołu” uczy mnie działań w próżni. Gdy wrócę na Marsa, mama mnie do domu nie wpuści.
– Może nic jej o tym nie mów – zaproponował Lee. – Ale chwilowo nie ta operacja martwi mnie najbardziej.
– Nie? – spytał Finder, w jednej chwili zapominając o kawie.
– Nie. Skoro porywaczom nie chodziło o zakładników i najwyraźniej nie zależało im też na samym statku, pozostaje pytanie o ich motywację. Ich cel, wciąż dla nas nieznany.
Bernie wzruszył ramionami.
– Rozumiem, ale czy to ma znaczenie?
– Tak. Skoro postarali się o dostęp do naszych niejawnych informacji, musi chodzić o jakąś naprawdę wielką operację, którą starają się utrzymać w tajemnicy, albo przynajmniej w cieniu. Mogą więc być gotowi do podjęcia różnych środków zapobiegawczych, by sprawa się nie rozniosła.
– Cholera – westchnął Finder. – Nasz chłopak… to znaczy porucznik, ma najpewniej rację. Może być nawet tak, że przejście obok Kleopatry posłuży jedynie za potwierdzenie, że robota się udała. I sygnał, że można już ekipę porywaczy, czyli potencjalnych niewygodnych świadków, usunąć.
– A tak – zgodził się Bernie i pokiwał głową. – To by pasowało. – Założył ręce na piersi. – Co więc zrobimy, skipper?
– Czy wszystkie nasze własne zdalnie sterowane holowniki są sprawne?
– Pełna gotowość, sir.
– Świetnie. Ile zestawów pasywnych sensorów mamy w magazynie?
– Sześć, sir. Różnych typów.
Lee pochylił się nad stołem.
– Dobrze zatem. Oto, co zrobimy…
Niemal dwie godziny później na pokładzie kutra Venerated Gaia ogłoszony został alarm bojowy, jednak poza tym niewiele się zmieniło i załoga za nic nie rozumiała, dlaczego porucznik Strong wahał się z podjęciem bardziej zdecydowanych działań. Przez cały czas stateczek, przezwany już dawno temu Venereal Gato, sunął powoli przed siebie, skryty w cieniu liniowca.
Wraz z nimi w przestrzeni dryfowały najróżniejsze śmieci, pochodzące z ładowni Fragrant Blossom. Większość rozmiarów przeciętnej kanapy. Podążały niemal równoległym kursem, ale z czasem oddalały się coraz bardziej od obu jednostek.
Gato był niemal tak cichy jak przestrzeń, którą przemierzał. Wobec braku gwaru ludzkich głosów szum komputerów i połączony z lekką wibracją pomruk urządzeń pokładowych, pracujących obecnie na zasilaniu z akumulatorów, były szczególnie słyszalne. Atmosfera była nerwowa, co wiązało się głównie z perspektywą możliwej walki, w której mało kto miał jakiekolwiek doświadczenie. Starcia w próżni były na tyle rzadkie, że dla wielu cała sytuacja była wręcz surrealistyczna. Na dodatek nie mieli zielonego pojęcia, z kim właściwie przyjdzie im się zmierzyć. Wszyscy wbijali wręcz spojrzenia w ekrany i przebierali palcami, gotowi do wykonania rozkazów.
Na razie wachta na mostku mogła obserwować tylko Kleopatrę, długi na 217 kilometrów sopel skalny, mierzący w najszerszym miejscu 94 kilometry. Z każdą chwilą stawał się coraz większy. Koziołkował z wolna; pełen obrót zajmował mu pięć godzin. W niejakiej odległości od niego krążyły jeszcze dwa „kamienie”, jeden o średnicy trzech, drugi pięciu kilometrów. Widać też było sporo gruzu pozostałego po pracach wydobywczych. Te kawałki były różnych gabarytów, od odłamków wielkości piłki po złomy rozmiarów kamienicy. Jeśli był tu jakiś wrogi statek, miał do wyboru aż kilkadziesiąt obiektów, za którymi można było się ukryć. Oczywiście z samą Kleopatrą na czele.
– Asteroida jest już w zewnętrznej strefie zasięgu naszego uzbrojenia, skipper – zameldował oficer ogniowy, wyraźnie walcząc przy tym z suchością w gardle.
– Jak czujniki? – spytał Lee, nie odwracając głowy od ekranu.
– Bez zmian, sir. Gdybyśmy włączyli aktywne, mielibyśmy oczywiście lepsze dane…
– Niech pan nawet o tym nie myśli! – przerwał mu Lee. – Zero emisji, aż dam rozkaz.
– Tak, sir, ale…
– Zdaję sobie sprawę z faktu, że użycie biernych czujników ogranicza nasze możliwości bojowe i utrudnia branie namiarów ogniowych. Niemniej na razie proszę pilnować łączy laserowych z naszymi sondami i meldować na bieżąco o zmianach.
– Tak, sir.
Bernie podpłynął bliżej oficera.
– Poruczniku, bez wątpienia bierze pan pod uwagę i taką ewentualność, że nikt nie czeka tutaj na porywaczy. Być może planowali przesiąść się jedynie na jakiś stateczek, który wcześniej tu zostawili. Jeśli tak jest, możemy go łatwo przeoczyć.
– Tak, to możliwe – zgodził się Lee.
– Ale nie kupuje pan tej teorii?
– Nie kupuję. Biorąc pod uwagę, ile zainwestowali dotąd w całą operację, nie przypuszczam…
– Poruczniku! – odezwał się z przejęciem technik od czujników, dostrzegłszy blask bijący zza drugiego końca asteroidy. Łuna była pomarańczowa, ale ekran nie przekazywał im obrazu w rzeczywistych kolorach. Ta barwa oznaczała intensywne promieniowanie podczerwone.
– Widzę. Proszę o triangulację źródła ciepła.
– Nie dam rady, sir. Nie z obecnie używanymi czujnikami.
Bernie przygryzł wargę i wpatrzył się w pomarańczowy poblask.
– To musi być coś dużego, jeśli te sensory tak to widzą – powiedział. – Może nawet…
– Napęd nuklearny – stwierdził wprost Lee.
– Tego właśnie pan oczekiwał? – spytał Finder, pojawiając się na mostku.
– Sierżancie, w czasie alarmu bojowego pana posterunek jest na rezerwowym stanowisku dowodzenia! – rzucił mu porucznik. – Gdyby mostek został zniszczony…
Niektórzy stojący obok dowódcy gwałtownie pobledli. Finder zasalutował energicznie. Na ile to było możliwe, oczywiście.
– Właśnie tam zdążam, sir.
Bernie uśmiechnął się lekko, ale spoważniał, gdy porucznik spojrzał w jego stronę.
– Panie de los Reyes, jest pan jedyną osobą na mostku, która nie zapięła jeszcze pasów. Proszę natychmiast to uczynić.
Bernie przełknął ciężko ślinę i posłuchał rozkazu.
Smukły Marsjanin obsługujący konsolę czujników miał chyba coraz większe kłopoty z oddychaniem.
– Ta łuna ma coraz wyższą temperaturę – powiedział zduszonym głosem. – Wykrywamy wysokoenergetyczne cząstki…
– Jasne, że tak – mruknął Lee. – Przygotować się do zmiany szyku biernych czujników. Ale ostrożnie, by nie roztrącić śmieci, między którymi je ukryliśmy.
– Aye, sir. Holowniki są gotowe przesunąć maskowanie, by nie zasłaniało pola czujnikom.
Rozkaz padł w idealnej chwili. Źródło blasku wychynęło zza asteroidy pod postacią wściekle czerwonego punktu.
– Wampir, wampir! – wykrzyknął technik. – Prędkość… kurde mole!
Lee zignorował nieregulaminowy okrzyk.
– Uzbrojenie, od tej chwili przejmujecie czujniki. Triangulacja pasywnymi na źródło promieniowania.
– Ale to nie da nam użytecznych namiarów celu, sir.
– Wiem o tym. Na razie nie musi. A jak długo nasze aktywne czujniki są wyłączone, tamten nie może nawet przypuszczać, że go namierzyliśmy. Chyba że ktoś tam ma zdolności paranormalne i wywącha jakoś, że te śmieci wkoło skrywają nasze sondy.
– Które na dodatek wzmacniają odbiór – dodał z podziwem Bernie.
– Tak, o to też chodziło. Ster, w gotowości. Nawigacja, przygotować zwrot na kurs od wampira.
– Uciekamy… sir?
– Nie, narzucamy dystans. A jeśli będę jeszcze choć sekundę dłużej czekać na ten kurs, uznam to za zaniedbywanie obowiązków, jasne?
– Tak jest, sir! Już przygotowuję kurs, sir!
– Mam uruchomić napęd? – spytał technik maszynowy, zwilżając językiem wargi.
– Jeszcze nie. W tej chwili wydzielamy mniej ciepła niż siłownia liniowca. Na razie niech tak zostanie.
– Kryjemy się w jego emanacji cieplnej – rzucił z uśmiechem Bernie.
– Mam nadzieję. Uzbrojenie, zaprogramować szeroki rozrzut pocisków.
– Ile ptaszków mamy wystrzelić, sir?
– Wszystkie jedną salwą.
– Sir?
– A jak szybko on nadciąga? Czy w tej sytuacji będzie szansa na drugą salwę?
Technik przełknął ciężko ślinę.
– Aye, sir, wszystkie w jednej salwie.
Czerwony punkt urósł wyraźnie i przestał być tak jednowymiarowy, jego czerwień zaś przybierała na intensywności.
– Ten cholernik ma dwa razy większy ciąg niż my – mruknął sternik.
– Jeśli się nie mylę, to pięć razy większy, i zostawia silnie radioaktywny ślad, który niemalże świeci w ciemności.
– Kurna… tak, sir. Chyba tak jest – odezwał się technik od czujników.
– Uzbrojenie, mamy wstępny namiar celu?
– Jeszcze nad nim pracuję, sir. Przy tych czujnikach interpolacja…
– Czy wampir uruchomił swoje aktywne czujniki?
– Nie… chociaż powinien już to zrobić, sir. Ma zasięg. Może coś mu się uszkodziło…?
– Pewnie ma na pokładzie tylko pociski amatorskiej roboty, o mniejszym zasięgu niż nasze. Ma nadzieję, że spanikujemy, widząc go zbliżającego się z taką prędkością, i wypalimy na ślepo z maksymalnego dystansu.
Bernie pokiwał głową.
– Tak, chce nas sprowokować do strzału już teraz, gdy namierzamy tylko jego ślad cieplny. A jeśli to zrobimy, przejdzie w tryb aktywny, szybko złapie namiar na nasze źródła emisji i złoi nam dupę.
Lee przytaknął. Coraz bardziej pocił się pod pachami i nie było to przyjemne.
– Uzbrojenie, ponownie, mamy wstępny namiar?
– Jeszcze… Jest! Marny i niepewny, ale jest. Tyle że bez gwarancji trafienia, sir.
– Odpalić salwę. Pociski na sterowanie wiązką prowadzącą.
– Ale sir, jeśli mają go trafić, musimy przejść na aktywne…
– Nie teraz. Dopiero, gdy nasze pociski pokonają pięćdziesiąt procent drogi do celu.
– Właśnie dochodzą do tej granicy… Już!
– Włączyć aktywne. Przekazać dokładne namiary celu pociskom. Maszynownia, pełna moc. Ster, kurs do wampira.
– Pociski przechodzą na aktywne śledzenie celu – zameldował technik. – Osiemdziesiąt procent z nich nadal ma szansę na przechwycenie.
Odległe już mocno pociski przestały podążać niemal na ślepo, naprowadzane jedynie na ślad cieplny tajemniczego statku. Teraz dysponowały pełnym zestawem danych, który wiódł je precyzyjnie, jak po sznurku. Wcześniejszy, prowizoryczny namiar okazał się na tyle dokładny, że aż osiem z dziesięciu rakiet miało szansę na wykonanie swego zadania. Obecnie pokonały już sześćdziesiąt procent dystansu.
Tamten bez wątpienia oczekiwał, że Gato uruchomi aktywne czujniki już w momencie odpalenia salwy, i sądził, że będzie miał dość czasu na skuteczną reakcję. Niemniej wobec ośmiu nadciągających rakiet musiał skupić się na unikach. Wykręciwszy kadłub o dziewięćdziesiąt stopni, dał pełny ciąg, by jak najszybciej zmienić zasadniczy wektor lotu. Ale olbrzymia prędkość postępowa, rozwinięta wcześniej dla zmniejszenia dystansu od przeciwnika, teraz działała przeciwko niemu. Wprawdzie odchodził z wolna w bok, ale zasadniczy kierunek lotu zmieniał się bardzo wolno. Na tyle wolno, że głowice pocisków nie miały większych kłopotów z obliczaniem poprawek kursowych.
W ostatniej chwili wypuścił jeszcze salwę własnych rakiet, po czym zginął w krótkim, gwałtownym rozbłysku.
Na mostku kutra rozległy się wiwaty, uciszone zaraz ostrym pytaniem porucznika.
– Ile ciągnie na nas?
– Trzy, sir. Zagłuszamy, ale trzymają namiar celu.
– Pewnie idą teraz na własnym naprowadzaniu i kierują się na nasze źródła emisji. Wystrzelić pozoratory i flary.
– I to jest jeszcze jeden powód, dla którego tak późno kazał pan włączyć nasz napęd – mruknął Bernie. – Gdybyśmy grzali go od godziny, byłby wyraźniejszym celem niż flary.
Niemal w tej samej chwili usłyszeli meldunek, że jeden z pocisków skierował się na pozorator emitujący fale radiowe, a dwa skręciły w kierunku flar.
Lee rozpiął pasy i wstał.
– Odbój alarmu. – Pochylił się i włączył interkom. – Sierżant Finder natychmiast do mnie. Ster?
– Tak, sir?
– Jako najstarszy stopniem przejmuje pan mostek. Będę w kabinie odpraw z panem de los Reyesem. Gdy sierżant do nas dołączy, zajmiemy się przygotowaniem raportu z akcji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki