Schronienie (2). Schizmą rozdarci - David Weber - ebook

Schronienie (2). Schizmą rozdarci ebook

David Weber

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

W ciągu dziewięciu wieków od założenia nowego świata Kościół Boga Oczekiwanego stał się jedynym strażnikiem ludzkich dusz. Rządzi żelazną ręką planetą zwaną Schronieniem. Inkwizycja z kolei ma zadanie tłumić wszelką krytykę w zarodku, co czyni skutecznie, odkąd krytykę Kościoła ogłoszono grzechem śmiertelnym.
Dochodzi jednak do sytuacji gdy Grupa Czworga – ludzie, którzy uzurpują sobie przewodzenie Świątyni – napotyka opór. Wyspiarskie królestwo Charisu nie uznaje ich władzy. Kościół Charisu nie ma zamiaru dłużej znosić przypadków nadużywania władzy i radosnego skazywania całych narodów na zniszczenie ogniem i mieczem. Charis zwyciężył w pierwszej rozgrywce z atakującymi siłami Kościoła i przygotowuje się do zbrojnej odpowiedzi. Jednakże nie wszyscy z tych, którzy popierają Kościół, są skorumpowani, a Grupa Czworga chętnie wykorzystuje wiarę i ufność ich nieskalanych dusz, aby osiągnąć własne cyniczne cele.
Rękawica została rzucona i Schronieniu grozi otwarta wojna religijna – najgorsza ze wszystkich wojen.

[opis okładkowy]

 

Książka dostępna w zasobach:

Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie (2)

Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1002

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SCHIZMA ROZDARCI

CYKL „SCHRONIENIE

RAFA ARMAGEDONU

SCHIZMA ROZDARCI

W przygotowaniu HEREZJA NAZNACZENI

DAVID WEBER

SCHIZMĄ ROZDARCI

Przełożył Robert Szmidt

REBIS

Dom Wydawniczy REBIS Poznań 2011

Tytuł oryginału By Schism Rent Asunder. Vol. 2 of The New Space Opera Series

Copyright © 2008 by David Weber All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznan 2011

Redaktor Urszula Gardner

Konsultant kpt. ż.w. Janusz Szczepański

Mapy Ellisa Mitchell i Jennifer Hanover

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Jacek Piętrzyński

Wydanie I

ISBN 978-83-7510-047-1

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: [email protected] www. rebis .com .pl

Książkę tę dedykuję Sharon, podobnie zresztą jak wszystkie poprzednie. Choć nie należę do osób upu-bliczniających listy miłosne, tym razem uczynię jednak wyjątek. Dzięki Ci za to, że za mnie wyszłaś. Kocham Cię.

PROLOG

We wnętrzu lecącego do góry nogami zwiadowczego ski-mera panował idealny spokój.

Był to typowy stan dla lotów po orbicie, nawet ciche kliknięcia dobiegające od czasu do czasu z komputerów pokładowych dopełniały raczej tę ciszę, niż ją zakłócały. Imitujący męskie ciało android, którym kierował umysł należący niegdyś do Nimue Alban, spoczywał wygodnie w fotelu pilota, spoglądając przez przezroczyste sklepienie z armoplastu na znajdującą się daleko w dole powierzchnię planety. Napawał się przy tym otaczającą go ciszą i spokojem.

Nie powinno mnie tu być, myślał, obserwując niebiesko białą mozaikową powierzchnię planety zwanej Schronieniem, w czasie gdy jego skimer powoli zbliżał się do linii terminatora. Mam zbyt wiele do zrobienia w Tellesbergu. I nie powinienem się kręcić na tych wysokościach bez względu na to, jak dobre są systemy maskujące tej maszyny.

Wiedział o tym, ale nie przejmował się. Przynajmniej nie na tyle, by tutaj nie przylatywać.

W gruncie rzeczy nie musiał się pojawiać na orbicie osobiście. Samonaprowadzające Autonomiczne Platformy Komunikacyjno-zwiadowcze, mogły mu przesłać identyczne wizualizacje. Nie musiał ich oglądać własnymi oczami... o ile można było użyć tego określenia w stosunku do systemu optycznego CZAO. SAPK-i były też o wiele mniejsze i miały znacznie lepszy kamuflaż niż jego zwiadowczy skimer.

Jeśli stacje z pociskami kinetycznymi pozostawione na orbicie przez tego szaleńca Langhorne’a naprawdę były chronione zaawansowanymi systemami czujników, mogły znacznie szybciej wykryć sporego skimera niż miniaturowe sondy, z czego zdawał sobie doskonale sprawę.

Od czasu do czasu potrzebował jednak chwili spokoju, absolutnej ciszy, w której mógł spoglądać przez krystalicznie czystą próżnię na ostatnią zamieszkaną przez człowieka planetę. Potrzebował przypomnienia, kim, a właściwe czym naprawdę jest i co musi przywrócić istotom mieszkającym tam, daleko w dole. Chciał też ujrzeć piękno tego globu... Widok ten pomagał mu bowiem oczyścić myśli i ponownie nabrać determinacji. Tak wiele czasu spędzał na studiowaniu danych przesyłanych z SAPK-ów, czytaniu raportów szpiegów i przysłuchiwaniu się tajnym planom wrogów Korony, będącej jego nowym domem, że czasami zatracał właściwą perspektywę patrzenia na wszechświat. Wielka liczba przeciwności, którym musiał stawić czoło, przerastała możliwości jednej istoty.

Otaczający go ludzie, ci, którymi miał się opiekować, byli prawdziwym lekiem na zwątpienia i lęki, jakie dopadały go nierzadko, gdy uświadamiał sobie ogrom zadania. Dzięki nim pamiętał, dlaczego warto walczyć za ludzkość, przypominał sobie, jak daleko mogą zajść, dowiadywał się, czym są odwaga, poświęcenie, a nade wszystko zaufanie - cechy charakteryzujące Homo sapiens. Mimo potwornego zmanipulowania biegu historii oraz tutejszej religii istoty te pozostały silne, żywotne i odważne w tym samym stopniu jak wszyscy inni przedstawiciele rasy, do której on sam niegdyś należał.

Bywały jednak momenty, kiedy to nie wystarczało. Kiedy dopadała go przygnębiająca świadomość nikłych szans na przetrwanie, lęk przed niewypełnieniem obowiązków oraz poczucie kompletnej samotności, bo chociaż przebywał nieustannie pomiędzy ludźmi, zdawał sobie sprawę, że nigdy nie zostanie jednym z nich. Kiedy czuł ogromny smutek i żal, uświadamiając sobie, ilu z nich umrze na jego oczach, czego nie mógł uniknąć, jako że przeciętna długość życia tych istot była niczym w porównaniu z zakładaną nieśmiertelnością mechanicznego ciała i umysłu. Kiedy przygniatała go odpowiedzialność za rozpętanie wojny religijnej na tej przepięknej sferze z błękitu i bieli, którą widział tam w dole. Kiedy pytanie o to, kim, a właściwe czym jest tak naprawdę, wypełniało go poczuciem wielkiej samotności wysysającej jego duszę niczym próżnia otaczająca pancerz skimera.

I właśnie dlatego potrzebował tych krótkich chwil na orbicie, ponad światem, za który brał całkowitą odpowiedzialność. Pragnął raz jeszcze ogarnąć umysłem całość obrazu, dostrzec czekającą tych ludzi przyszłość, aby znaleźć usprawiedliwienie dla wszystkich okrucieństw, jakie musiały ich spotkać.

Tb naprawdę piękna planeta, niemal się rozmarzył. Ale dopiero spoglądanie na nią z tej wysokości pozwala dostrzec jej problemy z właściwej perspektywy. Mimo jej uroku, mimo niezwykłej wagi, jaką ma dla mnie ludzkość, to tylko jedno z miliardów podobnych ciał niebieskich i jeden z setek milionów zamieszkujących je gatunków istot żywych. Skoro Bóg włożył tyle wysiłku w stworzenie tak wielkiego i skomplikowanego wszechświata, ja także mogę wykonać cholerne zadanie, które złożył na moich barkach. Jestem pewien, w tym momencie na jego ustach pojawił się złowieszczy uśmiech, że On to zrozumie. Skoro zaplanował sobie wszystko, a potem umieścił mnie w samym środku tego bałaganu, powinienem założyć, że wiedział doskonale, co robi. A to oznacza, że przede wszystkim muszę domyślić się, jaką wyznaczył mi rolę i co mam uczynić. Parsknął z rozbawienia, przerywając wypełniającą kokpit ciszę, ale niemal natychmiast spoważniał i obrócił fotel pilota do normalnej pozycji. Dość gapienia się na piękno tej planety, Merlinie, napomniał się stanowczo. Za trzy godziny nad Tellesbergiem wstanie świt i Franz za-cznie się zastanawiać, gdzie jest jego zmiennik. Czas zabierać sztuczne dupsko do domu.

- Sowo - odezwał się.

- Tak, komandorze poruczniku? - Głos komputera taktycznego spoczywającego w masywie najwyższego szczytu Schronienia odpowiedział mu w tej samej chwili na bezpiecznym kanale łączności.

- Wracam do domu. Przeskanuj teren w promieniu stu kilometrów wokół bazy alfa i upewnij się, że nie ma tam nikogo, kto mógłby zauważyć przylot skimera do jaskini. I sprawdź, czy na miejscu zrzutu nie będzie świadków mojego powrotu.

- Tak jest, komandorze poruczniku - odparła sztuczna inteligencja, w chwili gdy Merlin sięgał do sterów skimera.

ROK PAŃSKI 892

.1.

Zatoka Eraystorska, Księstwo Szmaragdu

Jasne promienie wschodzącego słońca oświetliły złote, skrzyżowane berła na zielonym sztandarze Kościoła Boga Oczekiwanego. Kurierski dwumasztowiec płynący pod tą dumnie powiewającą banderą miał nieco ponad siedemdziesiąt stóp długości i konstrukcję kadłuba sprzyjającą raczej szybkości niż wytrzymałości... czy też stabilności na wyższej fali. Licząca sześćdziesiąt osób załoga nie była zbyt wielka, jak na galerę - nawet tak skromnych rozmiarów - ale wąski i lekki kadłub wydawał się wręcz stworzony dla wioślarzy, a trójkątny żagiel wspomagał ich wysiłki do tego stopnia, że dziób okrętu pruł skąpane w blasku słonecznym wody, wyrzucając w niebo fontanny piany przy uderzeniu w każdą z grzywiastych fal, gdy okręt pokonywał liczący trzydzieści mil morskich przesmyk pomiędzy wyspą Callie a północno-wschodnim wybrzeżem Zatoki Eraystorskiej.

Ojciec Rahss Sawal, dowódca tego okręciku, stał na wąziutkim pokładzie rufowym z dłońmi założonymi za plecy. Robił co mógł, aby sprawiać wrażenie człowieka stanowczego. Niemniej nawet na moment nie oderwał wzroku od ptaków i morskich wyvern kołujących na rażąco błękitnym niebie. Zachowanie niezachwianej pewności siebie (nie ośmieliłby się określić tego stanu ducha „arogancją”) godnej kuriera Kościoła Matki sprawiało mu jednak więcej trudu, niż się spodziewał.

Kurierów Świątyni, bez względu na to, czy podróżowali lądem czy wodą, nie obowiązywały żadne ograniczenia. Nieśli wieści i rozkazy pochodzące od samego Boga, dzięki czemu bywali traktowani niemal na równi z archaniołami i żaden śmiertelnik nie ośmielił się stawać na ich drodze, gdy zmierzali tam, gdzie Bóg albo Jego Kościół ich posyłał. Tak było od czasów Stworzenia i nikt nigdy się nie ważył kwestionować tego porządku rzeczy. Niestety, Sawal nie był już wcale taki pewien, czy liczona w setkach lat tradycja nietykalności posłańców Kościoła Matki nadal obowiązuje.

Ta myśl była... niepokojąca, i to na wiele sposobów. Najbardziej bezpośredni dotyczył potencjalnych konsekwencji dla misji, na którą Sawal został wysłany. Ale patrząc na ten problem w szerszym planie, kwestia naruszenia nietykalności kurierów wydawała mu się niedopuszczalnym świętokradztwem. Sprzeciw wobec autorytetu Boga mógł się zakończyć tylko jednym dla duszy osoby, która dopuszczała się podobnego czynu, ale jeśli za jej przykładem mogli pójść inni...

Sawal raz jeszcze odrzucił tę myśl, mówiąc sobie - wmawiając nawet - że bez względu na to jakie szaleństwo dotknęło królestwo Charisu, dobry Bóg nie dopuści, aby rozprzestrzeniło się poza jego granice. Wszechpotężny Kościół Matka był podporą nie tylko świata, na którym Sawalowi przyszło żyć, ale i wielkiego planu zbawienia ludzkości. Jeśli ktoś podważy podstawy tej władzy, jeśli ją obali, konsekwencje będą niewyobrażalne. Shan-wei, pokonana i przeklęta matka wszelakiego zła, ciesząc się z tak nieoczekiwanego obrotu spraw, zapewne oblizuje teraz z lubością zakrwawione kły, mimo iż tkwi w najmroczniejszym i najbardziej paskudnym zakątku piekieł, do którego zesłał ją za popełnione grzechy sam archanioł Langhorne. Oczami wyobraźni Sawal widział, jak matka kłamstw szarpie kraty swojej celi, sprawdza wytrzymałość łańcuchów, radując się z tego, że znalazła naśladowców podzielających jej jakże mylne poglądy na temat Boga. Langhorne osobiście zamknął za nią wrota, skazując ją na spędzenie w piekle całej wieczności, ale pozostawił człowiekowi wolną wolę. A ten może w każdej chwili przekręcić klucz w zamku, lecz jeśli się na to zdecyduje i to uczyni...

Oby was szlag trafił, Charisjanie, pomyślał z goryczą Sa-wal. Czy ci ludzie naprawdę nie zdają sobie sprawy, jakie drzwi zamierzają otworzyć? Nie dbają o to? Nie...

Zacisnął mimowolnie szczęki, zaraz jednak spróbował się uspokoić, rozluźniając ramiona i robiąc głęboki, oczyszczający wdech. Niestety, niewiele mu to pomogło.

Instrukcje otrzymane od biskupa egzekutora Thomysa były bardziej niż jasne. Miał za wszelką cenę dostarczyć wiadomości na ręce biskupa egzekutora Wyllysa, do jego rezydencji w Eraystorze. Słowa: „za wszelką cenę” usłyszał od przełożonego po raz pierwszy w życiu. Nigdy dotąd nie było potrzeby ich wypowiadania, ale teraz...

- Hej, tam na pokładzie! - usłyszał wołanie dobiegające z bocianiego gniazda. - Trzy żagle na horyzoncie. Przy kursie po lewej!

▼ ▼ ▼

- No, no - mruknął pod nosem Paitryk Hywyt, komandor Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu, spoglądając przez lunetę. - Może być ciekawie.

Odsunął okular od oka i zamyślił się głęboko. Rozkazy dotyczące takich sytuacji były niezwykle precyzyjne. Poczuł wyraźny niepokój, gdy je otrzymał i zrozumiał, że nie pozostawiają mu żadnego wyboru. Co ciekawe jednak, mimo wcześniejszych oporów miał szczery zamiar je wykonać. Dziwne. Nigdy by nie przypuszczał, że przyjdzie mu uczynić coś podobnego.

- Tak, to jednostka kurierska Kościoła Matki - stwierdził nieco głośniej.

Zhak Urvyn, pierwszy oficer HMS Fala, jęknął głośno, słysząc te słowa.

- Niektórym ludziom z załogi może się to nie spodobać -stwierdził, ale Hywyt spojrzał tylko z ukosa i zbył go wzruszeniem ramion.

- Wydaje mi się, że postawa naszej załogi może cię lekko zaskoczyć, Zhak - odparł oschle. - Ci ludzie nadal są potwornie wkurzeni ostatnimi wydarzeniami, wiedzą też doskonale, dla kogo ten kurier pracuje.

Urvyn skinął głową, ale nadal wyglądał na smutnego. Hywyt żachnął się w myślach. Tu nie chodzi o niezadowolenie załogi, pomyślał, tylko twoje, Zhak.

- Ster lewo na burtę, zwrot o trzy rumby, jeśli łaska poruczniku - odezwał się nieco bardziej oficjalnie, niż zamierzał. - Postaramy się przechwycić ten okręcik.

- Aye, aye, sir! - Urvyn wciąż wyglądał na nieszczęśliwego, ale zasalutował przepisowo i przekazał rozkaz sternikowi. W tym czasie pozostali marynarze biegiem rzucili się do przebrasowania rej.

Statek zmienił kurs, tnąc spienione wody, a Hywyt po raz kolejny poczuł dumę z tego, jak jego jednostka reaguje na rozkazy. Smukły płaskopokładowy szkuner o dwóch masztach miał zaledwie dziewięćdziesiąt pięć stóp długości na linii zanurzenia, ale uzbrojony był aż w czternaście trzydziestofun-towych karonad. W odróżnieniu od niemal bliźniaczych jednostek tego typu został zaprojektowany i skonstruowany od stępki po topy masztów jako lekki krążownik Królewskiej Marynarki Wojennej Charisu. Dzięki rewolucyjnym rozwiązaniom w ożaglowaniu był o wiele szybszy i mógł iść ostrzej pod wiatr niż jakikolwiek inny okręt wojenny, a tych Hywyt znał i widział na pęczki. Dzięki temu miał na koncie aż siedem pryzów - co stanowiło niemal połowę jednostek przechwyconych przez wszystkie okręty eskadry blokującej zatokę od czasów zwycięskiej bitwy w cieśninie Darcos. Takie były skutki zastosowania nowoczesnych rozwiązań, a sowite nagrody wpadające do kies marynarzy skutecznie zagłuszały głosy sumienia, jakie mogły się odzywać po takich akcjach jak dzisiejsza. W końcu wszyscy na pokładzie jesteśmy Charisjanami, pomyślał nie bez cienia wesołości. Mnodzy krytycy Korony wyrażali się o niej wyłącznie jako o królestwie zamieszkanym przez „sklepikarzy oraz bankierów”, lecz słowa te w ich ustach nigdy nie miały pozytywnego wydźwięku. Hywyt wysłuchiwał podobnych zazdrosnych tyrad od lat. Musiał wszak przyznać, że stereotyp Charisja-nina, jako człowieka nieustannie poszukującego szybkiego zarobku, nie odbiegał daleko od prawdy.

Nie da się zaprzeczyć, że jesteśmy w tym naprawdę dobrzy, pomyślał i pozwolił sobie na lekki uśmieszek, widząc, jak ciemnozielony proporzec powiewający na maszcie kuriera rośnie w oczach.

Nie mógł mieć całkowitej pewności, że jednostka ta przybywa z Corisandu, aczkolwiek nie potrafił znaleźć innego rozsądnego wytłumaczenia jej obecności na tych wodach. Galera kurierska nadpływała od strony Cieśniny Delfinów, co oznaczało, że musiała także przebyć Morze Zebediaha. Posłańcy z kontynentów Haven i Howard nie przybywaliby z tego kierunku, a z tego co Hywyt wiedział, Sharley-an - królowa Chisholmu - nie miała powodów do utrzymywania bieżącej korespondencji z księciem Nahrmahnem, władcą Szmaragdu. Zwłaszcza teraz. A z faktu, że kapitan ściganej jednostki obrał kurs przez cieśninę pomiędzy wyspą Callie a wybrzeżem Szmaragdu, łatwo można było wywnioskować, iż robił wszystko, byle tylko ujść uwagi okrętów blokujących wody Zatoki Eraystorskiej.

Nie udało mu się to niestety, a jego okręt pomimo niezwykle smukłego kadłuba przy takim wietrze był nieco wolniejszy od Fali.

- Jesteśmy gotowi do akcji - mruknął Hywyt, wsłuchując się w rytmiczne uderzenia bębnów, gdy przestrzeń pomiędzy oboma kadłubami malała w oczach.

Rahss Sawal, widząc, jak szybko dogania go charisjański szkuner, z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwa. Wychodziło na to, że posiadane przez niego informacje były o wiele bardziej przestarzałe, niż podejrzewał, przyjmując to zadanie od biskupa egzekutora Thomysa. Nie spodziewał się obecności charisjańskich jednostek na przybrzeżnych wodach Zatoki Eraystorskiej. Nie spodziewał się też, że zobaczy złotego krakena na czarnych charisjańskich sztandarach powiewających nad szmaragdzką do niedawna fortecą na wyspie Callie.

Tak wielkie rozproszenie jednostek floty Charisu świadczyło wymownie o całkowitym rozgromieniu sił wroga podczas bitwy w cieśninie Darcos. Straty poniesione przez połączone floty pozostawały wielką niewiadomą, gdy Sawal opuszczał Manchyr. Klęska była dla wszystkich oczywista, ale wielu ludzi na dworze księcia Corisandu wierzyło, że spora część jednostek, które nie wróciły z tej wyprawy, znalazła schronienie w portach Szmaragdu, gdzie wespół z galerami Nahrmahna bronią dostępu do swoich kotwicowisk.

Najwyraźniej jednak tak nie jest, pomyślał z rozgoryczeniem Sawal.

Widział na horyzoncie cztery jednostki, wliczając w to ścigający go szkuner, a nad wszystkimi powiewały bandery Charisu. Okręty te płynęły w wielkim oddaleniu od siebie, aby móc patrolować jak największy akwen wód zatoki, a nie uczyniłyby czegoś podobnego, gdyby istniało choćby najmniejsze ryzyko ataku na nie. A to w połączeniu z faktem, że fortyfikacje na pobliskiej wyspie służyły teraz za bazę Charisjanom, a nie Szmaragdczykom, jak do tej pory, pozwalało mu przyjąć za pewnik, że nie ma już czegoś takiego jak połączone floty sił sprzymierzonych. Nawet rzekomą obronę kotwicowisk można było między bajki włożyć.

Sawal nigdy wcześniej nie napotkał na swojej drodze nowego charisjańskiego szkunera, dlatego nie potrafił wyjść z podziwu, jak ostro pod wiatr może iść taka jednostka. Podobnie było z liczbą i rozpiętością żagli. Jego galera miała tyle samo masztów, ale na szkunerze rozwinięto na nich co najmniej dwukrotnie większą powierzchnię płótna. Nie mówiąc już o tym, że nowa konstrukcja pozwalała na zachowanie lepszej stabilności kadłuba pod zwiększonym obciążeniem, czym galera niestety nie mogła się poszczycić. Zwłaszcza w takich warunkach.

Zadziwiła go także liczba furt działowych umieszczonych na burcie, poczuł nawet gwałtowny skurcz żołądka, gdy wychynęły z nich złowieszczo wyglądające lufy.

- Ojcze?

Spojrzał na swojego zastępcę. Wystarczyło jedno słowo, aby obnażyć lęk dręczący tego kleryka, ale Sawal nie miał mu tego za złe. Niestety, nie znał też odpowiedzi na to konkretne, choć postawione w tak niezręczny sposób pytanie.

- Co będzie, to będzie, bracie Tymythy - odpowiedział wymijająco. - Utrzymać kurs.

- Nie zmienił kursu - zauważył Urvyn.

To zdanie można by uznać za szczyt oczywistych oczywistości, pomyślał Hywyt.

- Nie, nie zmienił - przyznał komandor, zachowując daleko idącą powściągliwość mimo topniejącego w oczach dystansu. Od ściganej jednostki dzieliło ich już zaledwie trzysta jardów, jeśli nie mniej, toteż zaczynał się zastanawiać, jak daleko posunie się kapitan galery, licząc na to, że Fala ble-fuje. - Przekaż kanonierom, aby oddali strzał ostrzegawczy przed jego dziobem.

Urvyn zawahał się. Tylko na moment. Ktoś inny mógłby tego nie zauważyć, ale Hywyt był jego przełożonym już od ponad sześciu miesięcy. Komandor zaczął się nawet zastanawiać, czy nie będzie musiał powtórzyć wydanego rozkazu, ale Urvyn obrócił się w końcu, choć z widocznym trudem, i podniósł do ust skórzaną tubę.

- Panie Charlz, proszę się przygotować do strzału przed dziób galery! - zawołał, a ogniomistrz natychmiast machnął ręką, potwierdzając przyjęcie rozkazu.

- Wydaje mi się, że oni...

Brat Tymythy nie zdołał dokończyć tego zdania. Nie musiał. Głuchy, lecz przenikliwy huk pojedynczego wystrzału przetoczył się nad wodą. Sawal widział, jak pocisk mknie prosto przed siebie, tnąc równiutko spienione fale niczym płetwa dorodnego krakena.

- Oni do nas strzelili! - zawołał natychmiast Tymythy.

Głos drżał mu z przerażenia, oczy miał okrągłe jak spodki, jakby do tej pory nie wierzył, że Charisjanie są zdolni do podniesienia ręki na Kościół Matkę. Zresztą pewnie tak było. Sawal, wręcz przeciwnie, upewnił się jedynie w swoich sądach.

- Owszem - zgodził się z podwładnym, mówiąc spokojnym tonem, chociaż w głębi duszy był równie silnie poruszony.

W życiu bym nie przypuszczał, że posuną się do czegoś takiego, pomyślał. W życiu. Dlaczego więc wcale mnie to nie zaskoczyło? Na litość boską, przecież to początek końca naszego świata!

Raz jeszcze wrócił myślami do wieści, jakie kazano mu przekazać, a także tego, do kogo były skierowane i dlaczego. Pomyślał też o plotkach sugerujących, na co książę Hektor i jego poplecznicy naprawdę liczyli... O nagrodzie, jaką przyobiecał im Kościół Matka.

Nie, nie Kościół Matka, poprawił się w myślach. Rycerze Ziem Świątynnych. A to wielka różnica.

Mimo iż usilnie starał się przekonać do tej myśli, nie potrafił w nią uwierzyć. Bez względu na to, jakie mógł wyliczyć techniczne czy prawne różnice, znał prawdę. W końcu pojął, że to właśnie była właściwa przyczyna kompletnego braku zaskoczenia.

Ale choć znał prawdę, nie potrafił jej sprecyzować choćby we własnej głowie ani tym bardziej wyartykułować. Bez względu na oficjalne powody krucjaty księcia Hektora i jego sprzymierzeńców przeciw Charisowi, Sawal, jak i wszyscy inni, nie wyłączając zaatakowanych, doskonale wiedzieli, kto za tym wszystkim naprawdę stoi. Cyniczne kalkulacje ojców Kościoła nie były dla nikogo tajemnicą, podobnie jak gotowość do utopienia tego świata w ogniu i krwi, nie mówiąc już o bezgranicznej arogancji, z której czerpali natchnienie. Tym razem Grupa Czworga wypełzła z cienia zbyt daleko, a operacja unicestwienia jednego niepokornego królestwa, bo tak ją zapewne widzieli jej członkowie, przeistoczyła się w znacznie poważniejszy konflikt.

Charis wiedział od dawna, kim jest jego prawdziwy wróg, czego najlepszym dowodem był ten szkuner, gotów otworzyć ogień do jednostki płynącej pod proporcami Kościoła Boga Oczekiwanego.

Pchany liczniejszymi żaglami okręt wojenny był już blisko, jego dziób okalała pienista mgiełka lśniąca wszystkimi kolorami tęczy w słonecznym blasku. Sawal rozróżniał postacie ludzi za wysokimi nadburciami, na pokładzie rufowym obok koła sterowego dostrzegł też ubranego w szykowny mundur kapitana, widział załogę działa, pierwszego w szeregu na sterburcie, ładującą do lufy kolejną kulę. Spojrzał w górę, na własny żagiel, potem na groźną, krakenowatą sylwetkę wrogiej jednostki i zaczerpnął głęboko tchu.

- Bracie Tymythy, każ opuścić banderę - powiedział.

- Ojcze? - Zakonnik spoglądał na niego, jakby nie mógł uwierzyć własnym uszom.

- Opuścić banderę! - powtórzył, podnosząc głos.

- Ale... ale biskup egzekutor...

- Opuścić banderę! - wydarł się Sawal.

Przez moment wydawało mu się, że brat Tymythy odmówi. Znał przecież treść polecenia przełożonych nie gorzej od niego. Ale czym innym było wydanie przez biskupa rozkazu, aby podrzędny kleryk „za wszelką cenę” wykonał misję zleconą mu przez Kościół Matkę, a czym innym skazanie załogi tego okrętu na pewną śmierć w obliczu nieuchronnej zagłady. W tej sytuacji ojciec Rahss Sawal nie widział sensu w stawianiu oporu.

Gdyby istniała choćby najmniejsza szansa na dostarczenie tych wieści, nie wydałbym rozkazu kapitulacji, pomyślał, zastanawiając się jednocześnie, czy to aby na pewno prawda. Wiem jednak, że nie zdołamy im uciec. Jeśli ci ludzie są gotowi do otworzenia ognia, a widzę, że determinacji im nie brakuje, to wystarczy jedna salwa, aby zamienić naszą galerę w stos strzaskanego drewna. Góra dwie. Wystawianie moich ludzi na rzeź mija się z celem. Przecież nie mamy na pokładzie żadnej broni.

Bandera, której nigdy wcześniej nie opuszczano przed ludzką potęgą, zjechała po linie z wyższego masztu. Sawal obserwował ją bacznie przez cały czas, czując, jak lodowaty podmuch mrozi mu szpik w kościach.

To była tak niewielka rzecz, ot, wyszywany kawałek materiału. Ale czy nie od takich drobiazgów zaczynały się największe kataklizmy w historii świata? Czy maleńkie kamyczki nie poruszały ogromnych lawin?

Może powinienem zmusić ich do otwarcia ognia? Gdyby to uczynili, nie byłoby żadnych interpretacji ani dwuznaczności przy późniejszych analizach tej sytuacji. Jeśli Charis naprawdę jest gotów do postawienia się Kościołowi Matce, może tych kilku martwych marynarzy posłużyłoby do wyraźniejszego podkreślenia jego stanowiska.

Charisjanie zapewne nie zawahaliby się przed otwarciem ognia, a on powinien ich do tego zmusić, gdyby mieli opory, ale był kapłanem, nie żołnierzem, i nie potrafił podjąć takiej decyzji. Przetłumaczył sobie jeszcze, że sam fakt oddania strzału do jednostki płynącej pod banderą Kościoła jest wystarczająco wymowny i śmierć jego ludzi nie mogłaby go bardziej uwypuklić.

.11.

Pałac książęcy, Manchyr, Księstwo Corisandu

Hektor Daykyn przesunął stopą po postrzępionej bruździe, którą charisjański pocisk wyrył w pokładzie galery Lanca. Jednej z wielu, jakim tego ranka miał okazję się przyjrzeć. Książę przesunął też dłonią po wyłomie w bakburcie, w miejscu, na które runął przewracający się maszt.

- Kapitan Harys miał sporo problemów z doprowadzeniem jej do macierzystego portu, wasza wysokość - stwierdził ściszonym głosem towarzyszący mu mężczyzna.

— Tak. Z pewnością — przyznał władca Corisandu, ale jego głos był dziwnie odległy, a wzrok skupiony na miejscu, które tylko on mógł dostrzec. I właśnie to spojrzenie mocno zaniepokoiło sir Taryla Lektora, hrabiego Tartarianu. Po potwierdzeniu faktu, że książę Czarnej Wody poniósł śmierć podczas bitwy, jemu przypadł zaszczyt piastowania funkcji najstarszego admirała i dowódcy floty Corisandu. A raczej tego, co z niej pozostało. Z tego względu nie potrafił przejść do porządku dziennego nad tym nieoczekiwanym... zatopieniem się władcy w myślach. To było tak odmienne od zwyczajowej żywiołowości Hektora.

- Możemy już iść, ojcze?

Książę zamrugał oczami, wracając do rzeczywistości, i spojrzał na stojącego obok niego chłopaka. Dzieciak miał ciemne oczy po ojcu i niemal identyczny zarys szczęki, ale jego włosy bliższe były kolorem miedzi, takie same jak u matki, dawno już zmarłej kobiety z północy. Zapewne będzie też wyższy od swego rodzica, ale za wcześnie jeszcze było, aby mówić o tym z całkowitą pewnością. Następca tronu liczył dopiero piętnaście wiosen i nadal rósł.

Na wielu polach możesz spróbować mnie przerosnąć, pomyślał ponuro jego ojciec.

- Nie, nie możemy - odparł na głos.

Następca tronu spochmurniał, zwiesił też ramiona, wkładając dłonie do kieszeni spodni. Nie można było powiedzieć, że się nadął, ale tak właśnie książę Hektor określił jego zachowanie w myślach.

Irys, jesteś warta tuzina takich jak on, pomyślał. Dlaczegóż, och dlaczegóż nie urodziłaś się mężczyzną!

Niestety, księżniczka Irys była dziewczyną i książę Hektor musiał zadowolić się swoim imiennikiem.

- Posłuchaj mnie teraz uważnie, Hektorze. - Obrzucił syna poważnym spojrzeniem. - Ludzie oddawali życie, aby doprowadzić tę galerę do portu. Powinieneś czegoś się od nich nauczyć.

Hektor junior zapłonął na twarzy, słysząc rzuconą publicznie reprymendę. Ojciec obserwował jego ciemniejące oblicze nie bez satysfakcji, ale po chwili uświadomił sobie, że publiczne upokarzanie dziecka, które za jakiś czas obejmie po nim tron, nie należy do najrozsądniejszych zajęć. Władcy traktowani w taki sposób wyżywali się potem na poddanych, co miało łatwy do przewidzenia finał.

Chociaż temu chłopakowi to akurat raczej nie groziło. Zważywszy na stan okrętu, na którym stali teraz obaj, czekał go zgoła odmienny los.

Władca obrócił się na pięcie i spojrzał na przeciwległy kraniec pokładu. Uznał, że Tartarian ma rację. Doprowadzenie tego okrętu do macierzystego portu musiało być koszmarem. Pompy pracowały nieustannie nawet teraz, gdy galera została zakotwiczona. Długą i bardzo powolną podróż z cieśniny Darcos, czyli niemal siedem tysięcy mil rejsu okrętem, który miał z tuzin przestrzelin poniżej linii wody i na dodatek stracił trzecią część załogi podczas rzezi, poczynionej na jego pokładzie przez charisjańską artylerię, prędzej można było zaliczyć do kategorii marynarskich bajań niż faktów. Hektor nie próbował nawet zliczyć wszystkich dziur powyżej linii zanurzenia, ale zanotował sobie w pamięci, że kapitan Zhoel Harys powinien otrzymać awans.

Zwolniło się wiele stanowisk, więc to nie powinien być problem, pomyślał, przyglądając się ciemnym plamom w miejscach, gdzie deski pokładu nasiąkły ludzką krwią.

- Dobrze, Hektorze - odezwał się w końcu. - Możemy już iść. Zdaje się, że jesteś spóźniony na lekcję fechtunku.

Kilka godzin później Hektor, admirał Tartarianu, sir Lyn-dahr Raimynd - skarbnik księstwa, oraz hrabia Corisu - szef jego wywiadu, zasiedli w niewielkiej komnacie, której okna wychodziły wprost na kotwicowisko.

- Ile galer zdołało powrócić, mój książę? - zapytał hrabia Corisu.

- Dziewięć - odparł władca znacznie ostrzej, niż zamierzał. - Dziewięć - powtórzył nieco łagodniejszym tonem. -I wątpię, abyśmy ujrzeli ich więcej.

- Zgodnie z ostatnimi raportami otrzymanymi od wielkiego księcia ani jedna galera z zebediahańską załogą nie pojawiła się w tamtejszych portach - wymamrotał hrabia Corisu.

- Wiem o tym - przyznał Hektor.

I wcale mnie to nie dziwi, pomyślał. Nigdy nie mieli ich tam za wiele i wbrew temu, co mówi Tohmys, mogę się założyć, że ich kapitanowie ścigali się z Chisholmianami Shar-leyan o to, który podda się pierwszy. Prychnął w myślach. W końcu kochają mnie równie gorąco jak ona.

Chociaż to nie do końca prawda, uznał po chwili zastanowienia. Od momentu pokonania, pojmania i stracenia ostatniego księcia Zebediahu minęło już ponad dwadzieścia lat. A ów nie należał do najlepszych władców nawet w czasach, gdy miał jeszcze głowę na karku, co przyznałby nawet zagorzały zebediahański patriota. Hektor musiał dopuścić się potem pewnych aktów przemocy, aby zdławić w zarodku rosnący opór i upewnić się, że ród pretendentów do tronu bezpiecznie wygaśnie. No i przetrzebić nieco zbyt ambitną szlachtę. Ale ci, którzy zgodzili się zostać poddanymi Cori-sandu, nie mogli narzekać na nową władzę. Nawet podatki mieli teraz tylko nieco wyższe niż kiedyś. Oczywiście znaczniejsza ich część trafiała do Corisandu, ale kraj, który na własną prośbę przegrywa wojny, nie może mieć wszystkiego.

Cokolwiek myślałby prosty lud, Tohmys Symmyns, wielki książę Zebediahu, i ocalała z pogromu arystokracja wiedzieli doskonale, gdzie są konfitury. Ojciec Tohmysa, dla przykładu, był zwykłym baronem, zanim Hektor nie wyniósł go na nowo utworzone stanowisko wielkiego księcia. Aktualny posiadacz tego tytułu mógł go być pewny tak długo, jak długo cieszył się zaufaniem władcy Corisandu. Mimo to poddani Hektora z Zebediahu mniej ochoczo przelewali krew za ród Daykynów niż rodowici Corisandianie.

Może miało to coś wspólnego z tym, ile ich własnej krwi polało się za sprawą dynastii Daykynów.

- Szczerze mówiąc, wasza wysokość - odezwał się Tarta-rian - zdziwiłbym się, i to mocno, widząc kolejne żagle na horyzoncie. Bez względu na to, czy mówimy o galerach z cori-sandzkączy zebediahańską załogą. Ta jednostka to nieomal wrak. Zważywszy na uszkodzenia i straty w ludziach, istny cud, że Harys zdołał ją doprowadzić do domu, pal licho tempo. - Admirał pokręcił głową z wyraźnym smutkiem. - Jeśli bitwę przetrwały okręty poważniej uszkodzone, z pewnością zatonęły, zanim zdołały się choćby zbliżyć do naszych wód terytorialnych. Albo poszły na dno, albo wpłynęły na mielizny przy wyspach znajdujących się po drodze z cieśniny Darcos.

- Też tak uważam - zgodził się Hektor i westchnął głośno. - A to oznacza, że nie będziemy dysponowali flotą zdolną do odparcia ewentualnego ataku Haarahlda.

- Wasza wysokość, jeśli nasze raporty mówią prawdę, nie ma takich galer, które byłyby w stanie zatrzymać flotę Cha-risu - stwierdził Tartarian.

- To prawda. Musimy zatem zbudować flotę naszych nowych galeonów.

- Sądzisz, panie, że Haarahld da nam na to czas? - zapytał hrabia Corisu.

- Wiesz to równie dobrze jak ja, Phylypie. Chociaż... -uśmiech księcia był gorzki jak piołun - prawdę powiedziawszy, miałem nadzieję, że będziesz wiedział lepiej ode mnie.

Szef wywiadu nie wyglądał na przestraszonego tą uwagą, ale nie miał też zbyt zadowolonej miny. Phylyp Ahzgood, podobnie jak jego odpowiednik w Charisie, nie pochodził ze szlacheckiego rodu. Otrzymał tytuł w uznaniu zasług (w następstwie niefortunnego stracenia poprzedniego hrabiego Corisu zamieszanego w ostatni poważny zamach na życie księcia Hektora). Był też najbliższym zaufanym władcy Cori-sandu, co czyniło z niego niemalże pierwszego doradcę. Utracił jednak wiele łask księcia, gdy stało się boleśnie jasne, że

nie docenił pomysłowości Haarahlda z Charisu i modernizacji jego floty. Nie odjęto mu za to głowy tylko dlatego, że nie było na dworze Hektora człowieka, który zostałby tymi faktami mniej zaskoczony.

- Wasza wysokość, sądzę, że mimo wszystko będziemy mieli trochę czasu - stwierdził Tartarian.

Admirał zdawał się nie dostrzegać napięcia pomiędzy księciem a szefem jego wywiadu, aczkolwiek Hektor sądził, że to tylko pozory.

- Myślę, że co do tego mogę się z panem zgodzić, admirale - przyznał książę. - Ciekaw tylko jestem, czy pański tok rozumowania pokrywa się z moim, czy może się z nim rozmija.

- Wasza wysokość, wiele zależy od zasobów, jakimi dysponuje Haarahld, i od strategii, jaką przyjmie. Szczerze mówiąc, z naszych raportów wynika, że stracił naprawdę niewiele tych przeklętych galeonów, o ile w ogóle udało nam się jakiś zatopić. Z drugiej jednak strony nie miał ich w nadmiarze przed rozpoczęciem bitwy. Powiedzmy, że jego flota dysponowała trzydziestoma albo czterdziestoma takimi jednostkami. To potężna siła, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę nowy rodzaj artylerii. W gruncie rzeczy siła wystarczająca do pokonania każdej floty, jaka istnieje dzisiaj na Schronieniu. Niemniej, jeśli Haarahld zacznie dzielić siły, aby atakować jednocześnie różne cele, znacznie się osłabi. A zważywszy na to, co zrobił z naszymi połączonymi flotami, będzie musiał chronić własne wody terytorialne i frachtowce pływające pod banderą Charisu. Dlatego uważam, że nie zdoła przeprowadzić więcej niż jednej ofensywy w tym samym czasie. Chciałbym, aby prowadził tę wojnę na kilku frontach, ale obawiam się, że nie będzie aż tak głupi. A skoro już rozmawiamy o kampaniach, przypominam, że Charis nie ma armii jako takiej, a Corisand nie jest małą wysepką. Klify Wiatrów i Dairwyn dzieli ponad tysiąc siedemset mil, a przylądek Targan i Klify Zachodnich Wiatrów prawie dwa tysiące. Może i nie mamy tak gęstego zaludnienia jak Harchong czy Siddarmark, ale za to nie brak nam ziemi. Haarahld może stworzyć armię zdolną do walki z nami i Szmaragdem jednocześnie, jeśli naprawdę się postara, ale to będzie wymagało czasu i całkowitego zaprzedania się Shan--wei. Nie wspominając o całkowitym porzuceniu planów rozbudowy floty. Nawet w najlepszej sytuacji, oczywiście z jego punktu widzenia, trzeba będzie wielu pięciodni albo i miesięcy, zanim zdoła przeprowadzić poważniejszy zamorski atak. A jeśli nawet do tego dojdzie, domena Nahrmahna znajduje się znacznie bliżej Charisu niż Corisand. Ahrmahkowie nie pozostawią sobie za plecami tak silnego wroga, jeśli zamierzają wysłać przeciw nam całą flotę i każdego żołnierza, jakiego zdołają przeszkolić. A to oznacza, że muszą rozprawić się najpierw ze Szmaragdem. Chociaż nie mam zbyt dobrego mniemania o tamtejszej armii, wiem jedno, ona przynajmniej istnieje. Jeśli Szmaragdczycy podejmą walkę, zwiążą armię Haarahlda co najmniej na kilka miesięcy, bo tyle będzie potrzebował na zdobycie wszystkich najważniejszych portów i miast. Podbój reszty wyspy, oczywiście jeśli jej lud nie wypowie wcześniej posłuszeństwa Nahrmahnowi, może potrwać jeszcze dłużej. Jeżeli więc Charis będzie się trzymał tradycyjnej strategii, nie ma szans na to, aby mógł nas zaatakować jeszcze w tym roku.

- Trafne spostrzeżenie, admirale - przyznał Hektor. -Zgadzam się z pańskim tokiem rozumowania w całej rozciągłości. Powinien pan jednak pamiętać, że król Charisu udowodnił nam niedawno, iż potrafi skutecznie działać w bardzo niekonwencjonalny sposób.

- Zapewniam waszą wysokość, że nie umknęło to mojej uwagi. Wątpię, aby ktokolwiek mający coś wspólnego z marynarką wojenną mógł o tym zapomnieć jeszcze przez dłuższy czas.

- I słusznie - odparł książę z lodowatym uśmiechem na ustach, a potem machnął ręką. - Przyjmijmy zatem chwilowe założenie, że pańska analiza jest całkowicie trafna. Jeśli się mylimy, i tak mamy miesiąc albo dwa, bo tyle czasu Ha-arahld będzie potrzebował na zebranie wystarczających sił. U naszych wybrzeży pojawi się wcześniej kilka jego okrętów atakujących frachtowce, których kapitanowie okażą się na tyle szaleni, aby wejść im w kurs, ale zorganizowanie pełnego korpusu ekspedycyjnego powinno zająć Charisjanom znacznie więcej czasu. A jeśli nam dadzą go wystarczająco dużo, zdołamy przygotować na ich przyjęcie kilka naprawdę paskudnych niespodzianek.

- Jakiego rodzaju niespodzianek, mój książę? - zainteresował się hrabia Corisu.

- Na szczęście książę Czarnej Wody zdołał nam przesłać wiadomości zawierające szkice nowych charisjańskich dział - wyjaśnił Hektor. - Wprawdzie wszystkie pryzy zostały zatopione jeszcze na wodach Zatoki Eraystorskiej, i to w dość tajemniczych okolicznościach, ale dzięki dokładnym rysunkom skrybów hrabiego i towarzyszącego im raportu kapitana Myrgyna poznaliśmy wszystkie tajemnice nowych rodzajów lawet, sposobów mocowania lufy i stosowanych w tych armatach ładunków. Chciałbym wprawdzie wiedzieć więcej na temat tego dziwnego prochu, ale... - Hektor skrzywił się i wzruszył ramionami. Ta część raportu Myrgyna była mocno niekompletna. - Ale uważam, że i bez tego zdołamy zniwelować przewagę, jaką Charisjanie osiągnęli ostatnio na tym polu - dodał po chwili milczenia. - Pytanie tylko, ile czasu potrzebujemy na wprowadzenie takich armat.

- Wasza wysokość, przeprowadziłem już rozmowy na temat wszystkich usprawnień z naszym działomistrzem - wtrącił Tartarian. - Był równie wkurzony jak ja, dlaczego sami już dawno na to nie wpadliśmy. Przecież to takie proste, że aż... - Hrabia powstrzymał się od dalszych komentarzy i pokręcił głową. - Wybacz, wasza wysokość - powiedział i odchrząknął cicho. - Chciałem nadmienić, że działomistrz wykonał już pierwsze formy, w których zostaną odlane działa nowego typu. Ale zanim będzie można je nawiercić i osadzić, muszą zostać przeprowadzone stosowne testy. Dlatego stwierdził, że pierwsze egzemplarze trafią na wyposażenie armii dopiero za miesiąc albo półtora. Zapewniłem go - Tartarian spojrzał księciu prosto w oczy — że rozumiem, iż terminy te są jedynie orientacyjne, i nie będę go ganił, jeśli okaże się, że z jakichś powodów nie jest w stanie ich dotrzymać.

Hektor skrzywił się jeszcze bardziej, ale skinął głową.

- W czasie gdy działomistrz będzie pracował nad tym problemem - kontynuował hrabia Tartarianu - ja sprawdzę, jak możemy zmodyfikować nasze galeony, aby uniosły nową broń na pokładach. Wątpię jednak, aby po prostu wystarczyło wyciąć w ich burtach furty działowe, dlatego pozwolisz, panie, że nie określę jeszcze przedziału czasowego potrzebnego na wykonanie tych prac. Zrobimy co w naszej mocy, wasza wysokość, ale obawiam się, że utworzenie floty zdolnej do podjęcia walki z okrętami Haarahlda na pełnym morzu zajmie nam rok albo i dwa. Wybacz, książę, taka jest prawda.

- Rozumiem. Przedstawione dane nie wyglądają zachęcająco, admirale, ale musimy zrobić wszystko co w naszej mocy, aby wykorzystać czas, jaki nam jeszcze pozostał. Wydaje mi się jednak, że pierwsze działa nowej generacji powinny trafić raczej do najważniejszych baterii nabrzeżnych, a dopiero później na pokłady nowych okrętów.

- Za pozwoleniem waszej wysokości, chciałbym zasugerować jedną niewielką poprawkę do tego planu - odparł Tarta-rian. - Zgadzam się z opinią, że w tej chwili najważniejsze jest wzmocnienie baterii nabrzeżnych, ale pragnę zauważyć, że każde działo zamontowane na pokładzie okrętu może je wzmocnić w dwójnasób. Wydaje mi się, że moglibyśmy też stworzyć coś na kształt pływających baterii, mówię tutaj o wielkich tratwach z wysokimi burtami, które zapewniłyby załogom ochronę przed bronią palną i lżejszą artylerią. Dzięki nim moglibyśmy dać szybkie wsparcie najbardziej zagrożonym portom. Każdy galeon wyposażony w nowe rodzaje artylerii także będzie nieoceniony z punktu widzenia obrony takich miejsc.

- Ach tak. - Hektor wydął wargi, rozważając argumenty admirała, potem skinął głową. - Cóż, admirale. Wiedziałem, że nie dojdziemy od razu do porozumienia. Dlatego proponuję, abyśmy wrócili do tematu, kiedy rozpocznie się budowa nowych galeonów.

- Dobrze, wasza wysokość.

- I tym sposobem przechodzimy do ciebie, Lyndahrze -kontynuował Hektor, odwracając się do skarbnika. - Zdaję sobie sprawę, że nie mamy gotówki na sfinansowanie budowy nowej floty, ale patrząc na to z drugiej strony, prace te będą o wiele mniej kosztowne niż odbudowa całego księstwa, więc proszę, abyś tym razem był bardziej kreatywny.

- Rozumiem, mój książę - odparł Raimynd. - Zdążyłem już przemyśleć tę sprawę. Największym problemem jest to, że mamy w skarbcu zbyt mało gotówki, aby finansować programy zbrojeń na taką skalę. Właściwie powinienem użyć sformułowania, że nie posiadamy wystarczających środków, aby za wszystko zapłacić.

- Doprawdy? - zdziwił się Hektor.

- Sądzę jednak, mój książę - zapewnił go skarbnik bardzo delikatnym tonem - że Rycerze Ziem Świątynnych nie będą specjalnie... zadowoleni z dotychczasowych osiągnięć naszej kampanii.

- Łagodnie rzecz ujmując - wtrącił oschle władca.

- I o to chodzi, mój książę. Dotarło do mnie, że w zaistniałych okolicznościach Rycerze Ziem Świątynnych mogą poczuć wyjątkową zbieżność interesów z naszym księstwem. Tuszę więc, że nie będziesz miał nic przeciw temu, abym wystąpił do nich w twym imieniu, prosząc o pokrycie kosztów tego przedsięwzięcia, jako że jest ono w naszym obopólnym interesie.

Raimynd powinien być dyplomatą, nie skarbnikiem, pomyślał w tym momencie władca.

- Zgadzam się z tobą - odparł na głos. - Na nasze nieszczęście Rycerze Ziem Świątynnych znajdują się daleko od granic naszej domeny. Nawet z pomocą semaforów i szybkich statków kurierskich przekazanie każdej wiadomości tam i z powrotem zajmie co najmniej kilka pięciodni. A jeśli Haarahld zwącha, co kombinujemy, chyba wiesz, gdzie znajdą się jego okręty, gdy wyruszą transporty złota?

- Masz rację, mój książę. Ale biskup egzekutor Thomys znajduje się tutaj, w Manchyrze. Jeśli podejdziesz go umiejętnie, wyłuszczysz mu istotę problemu, znacznie przyśpieszysz i uprościsz bieg tych spraw.

- Jakimż to sposobem? - zdumiał się Hektor.

- Sądzę, że biskup egzekutor może, jeśli tylko zechce, wystawić listy dłużne obciążające skarbiec Rycerzy Ziem Świątynnych. Możemy nieco zaniżyć nasze oczekiwania względem Rycerzy, aczkolwiek nie upierałbym się przy tym, jako że wszyscy wiemy o ogromnym bogactwie Ziem Świątynnych. Możemy też wystawić własne listy dłużne, kontrsygno-wane przez biskupa egzekutora, aby sfinansować program nowych zbrojeń.

- A jeśli biskup egzekutor nie zechce angażować w to Rycerzy Ziem Świątynnych? - zapytał Tartarian, a gdy Raimynd spojrzał na niego znacząco, dodał: - Nie zaprzeczę logice niczego, co tu powiedziałeś, sir Lyndahrze. Problem tylko w tym, że biskup egzekutor może nie czuć się władny, aby obarczyć naszymi należnościami skarbiec Rycerzy Ziem Świątynnych. Żeby być szczerym, na miejscu właścicieli odlewni i stoczni czułbym się bardzo niepewnie, przyjmując listy kredytowe Ziem Świątynnych, które nie zostały zaaprobowane osobiście przez skarbnika Rycerzy. Mam nadzieję, że wiecie, o czym mówię.

- To zrozumiałe obiekcje - zapewnił go Hektor. - Ale wszystko da się załatwić przy odrobinie dobrej woli. Wyda-je mi się, że to znakomity pomysł, Lyndahrze, i nie należy z niego rezygnować. A jeśli biskup egzekutor Thomys okaże się oporny podczas rozmów z nami, moim zdaniem powinniśmy mu uświadomić, iż niemożność sięgnięcia do skarbca Rycerzy Ziem Świątynnych będzie się wiązać z koniecznością sięgnięcia do kiesy tutejszego arcybiskupstwa. Jego majątek, tu w Corisandzie, jest wystarczająco duży, żeby można nim było pokryć wydatki pierwszych kilku miesięcy. W tym czasie na pewno otrzymamy konkretną odpowiedź od Rycerzy Ziem Świątynnych. A jestem pewien, że oni także uznają twoją argumentację i wyrażą zgodę. A jeśli mimo wszystko odmówią, zaczniemy szukać innego rozwiązania.

- Dobrze, wasza wysokość. - Raimynd skłonił głowę przed władcą.

- Świetnie - powiedział Hektor, odsuwając fotel od stołu. - Wydaje mi się, że tym sposobem wyczerpaliśmy tematy do omówienia na dzisiaj. Żądam raportów, regularnych raportów, o wszystkim, co tutaj przedyskutowaliśmy. Można powiedzieć, że nasze położenie jest raczej... nie do pozazdroszczenia. - Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Ale jeśli Haarahld zbyt długo będzie przeżuwał Szmaragd, może nabawić się poważnej niestrawności, gdy pojawi się u naszych wybrzeży!

.III.

Katedra w Tellesbergu, Tellesberg, Królestwo Charisu

We wszystkich nawach panowała kompletna cisza.

W gigantycznym, okrągłym wnętrzu katedry panował niemiłosierny ścisk, prawie tak wielki jak podczas mszy w intencji poległego króla, z tym że na dzisiejszych uroczystościach atmosfera była zgoła odmienna. Wciąż dało się wyczuć gniew, smutek i determinację, ale przebijały się też inne akcenty. Milczenie ludzi było zwiastunem, czymś na kształt ciszy, jaka zapada przed burzą. Napięcie narastało z każdym pięciodniem, który upłynął od śmierci starego króla.

Kapitan Merlin Athrawes z Królewskiej Straży Charisu znał jego przyczyny. Stojąc przy wejściu do loży królewskiej, pilnując króla Cayleba i jego młodszego rodzeństwa, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, jakie myśli krążą po głowach otaczających go, milczących wciąż ludzi. Wiedział, czego się lękają. Jednego tylko nie był pewien: ich reakcji, gdy w końcu nadejdzie długo wyczekiwany moment.

Do którego pozostało nie więcej niż dwadzieścia pięć sekund, pomyślał z przekąsem.

Jak na zawołanie wielkie wrota katedry stanęły otworem. Dzisiaj nie było muzyki, nie śpiewały chóry, a metaliczne szczęknięcie klucza w zamku rozbrzmiewało w nawach głośnym echem, niczym wystrzał z muszkietu. Wrota rozchyliły się płynnie w całkowitej ciszy, na co pozwalały doskonale nasmarowane zawiasy. W progi świątyni wstąpił samotny akolita niosący berło. Nie postępowali za nim inni, z gromnicami, nie było też ministrantów z kadzielnicami. Dalej -tylko procesja, niezwykle skromna jak na tak wielką katedrę i tak bogate królestwo, składająca się z duchownych odzianych w barwne, pyszne szaty kapłanów Kościoła Boga Oczekiwanego.

Szli po lśniącej posadzce, przecinając liczne smugi słonecznego światła wpadającego przez okna katedry, a cisza narastała z każdym ich krokiem, rozchodząc się wśród zgromadzonych jak kręgi po wodzie. Napięcie sięgnęło zenitu, kapitan Athrawes upomniał się bezgłośnie, aby przypadkiem nie położyć dłoni na rękojeści katany.

W procesji brało udział dwudziestu kleryków, prowadzonych przez mężczyznę odzianego w arcybiskupią białą sutannę z pomarańczowym lamowaniem i narzuconym na nią pluwiałem aż kapiącym od złotych haftów i szlachetnych kamieni. Wysadzana rubinami korona, która zastąpiła tradycyjny, noszony przy wcześniejszych ceremoniach skromny diadem, także należała do atrybutów arcybiskupiego stanu. Podobnie jak wielki pierścień z krwistoczerwonym kamieniem.

Pozostałych dziewiętnastu kapłanów miało na sobie tylko nieco mniej bogato zdobione kapy, narzucone na całkowicie białe sutanny, za to na głowach zamiast koron nosili zwykłe czepce ozdobione prałackimi i biskupimi wstęgami. Ich twarze były znacznie mniej spokojne niż oblicze człowieka prowadzącego procesję. W gruncie rzeczy wielu wyglądało na znacznie bardziej spiętych niż ludzie oczekujący ich przybycia.

Kapłani maszerowali sznurem powoli, z godnością, w kierunku ołtarza umieszczonego w samym sercu centralnej nawy, dopiero przed nim biskupi rozdzielili się, aby zająć należne im miejsca. Człowiek noszący szaty arcybiskupa zasiadł na tronie zarezerwowanym dla przedstawiciela archanioła Langhorne’a w Charisie. Gdy to robił, tu i ówdzie rozległy się ciche szmery. Kapitan Athrawes nie miał pojęcia, czy dotarły one do uszu arcybiskupa. Jeśli tak było, nie dał tego po sobie poznać i czekał spokojnie, aż wszyscy kapłani zasiądą na ozdobnych, ale znacznie skromniej wyglądających fotelach po obu stronach tronu.

Gdy ostatni z biskupów wyprostował się na miękkim siedzisku i znów zapadła całkowita cisza, arcybiskup Maikel Staynair przeniósł spojrzenie na zgromadzonych.

Był bardzo wysokim mężczyzną, jak na standardy Schronienia oczywiście, miał pokaźną brodę, spory nos i wielgachne dłonie. Tylko on jeden w tej katedrze wyglądał na spokojnego. I niemal na pewno jest spokojny, pomyślał kapitan Athrawes, zastanawiając się jednocześnie, jakim cudem człowiek ten wykazuje tak wielkie opanowanie. Przecież nawet najgłębsza wiara ma swoje granice. Zwłaszcza że Rada Wikariuszy nie dała mu prawa do noszenia tej korony i sutanny ani też nie zezwoliła zasiąść na tronie. W dodatku nie istniały żadne, najlżejsze nawet przesłanki, aby Kościół kiedykolwiek zatwierdził jego nominację.

To właśnie tłumaczyło spięcie wszystkich pozostałych uczestników tej uroczystości.

W końcu Staynair przemówił.

- Moje dzieci. - Jego tubalny, doskonale wyszkolony głos niósł się daleko dzięki idealnej ciszy panującej w katedrze. -Wiemy, z jaką ciekawością, bojaźnią i trwogą przyjęliście zmiany, które nastąpiły w Charisie w ciągu ostatnich kilku miesięcy.

Gdy przemawiający arcybiskup wspomniał o nieudanej inwazji, która kosztowała życie króla tej ziemi, przez tłum przebiegł tak cichutki szmer, że nawet podrasowany słuch Athrawesa ledwie go wychwycił. Użycie przez hierarchę ekle-zjastycznego „my” podkreślało dodatkowo, że mówi ex cathedra, ogłaszając wszem wobec nową, oficjalną, a co najważniejsze wiążącą doktrynę polityczną swego arcybiskupstwa.

- Do wszelkich zmian należy podchodzić z należytą ostrożnością - kontynuował Staynair - a zmian czynionych tylko po to, żeby coś zmienić, należy za wszelką cenę unikać. Niemniej nawet święte Oficjum Inkwizycji dostrzegało w przeszłości potrzebę wprowadzania kolejnych zmian. Wielki wikariusz Tomhys spisał nawet, niemal pięć stuleci temu, instrukcję, noszącą wiele mówiący tytuł: „O posłuszeństwie i wierze”, w której zawarł myśl, że są sytuacje, kiedy unikanie bądź zaniechanie koniecznych zmian także może być grzechem. A czas koniecznych zmian właśnie nastąpił.

Gdy zamilkł na moment, w katedrze panowała absolutna cisza. Wcześniejsze napięcie przekształciło się w nerwowe oczekiwanie na jego dalsze słowa. Ten i ów poruszył głową, jakby chcąc spojrzeć w kierunku loży królewskiej zamiast na twarz hierarchy, ale nikt się nie odwrócił. Kapitan Athrawes zaczął podejrzewać, że ludzie ci, choćby nawet chcieli, nie są w stanie oderwać wzroku od arcybiskupa Maikela.

- Moje dzieci. - Staynair uśmiechnął się ze smutkiem. -Zdajemy sobie sprawę, że wielu czuje złość, a nawet gniew na widok szat, które przywdzialiśmy, wiedząc, jakiemu stanowisku są one przypisane. Nie winimy was za to w naszym sercu. Wierzymy jednak, że zmiany, które następują dzisiaj w Charisie, są zgodne z wolą Najwyższego. Albowiem to Bóg we własnej osobie powołał nas na ten urząd. Nie przez wzgląd na wyjątkowe uzdolnienia, elokwencję czy urok osobisty, jakimi moglibyśmy jak każdy śmiertelnik się szczycić. Wybrał nas dlatego, byśmy w Jego domu, tutaj na Schronieniu, i w sercach Jego dzieci, w naszych sercach, zaprowadzili w końcu ład i porządek. Nadszedł bowiem dzień wielkiej rozpaczy i żalu dla nas wszystkich, ale zarazem święto odrodzenia i odnowy. Dzień, kiedy my wszyscy, każda kobieta i każdy mężczyzna, musimy ponownie odszukać w sobie to, co jest prawe oraz słuszne, i odciąć się od tych, którzy profanują te dobra. Musimy to uczynić, nie ulegając pokusom władzy, nie słuchając głosu samolubności, nie kalając własnej duszy chęcią zemsty ani nienawiścią do winowajców. Musimy działać w spokoju, z pełnym rozmysłem, szanując wszystkie instancje Kościoła Matki. Ale nade wszystko musimy działać!

Zgromadzeni w katedrze spijali z ust arcybiskupa każde wypowiedziane przezeń słowo, lecz kapitan Athrawes nie widział, by napięcie widoczne na twarzach malało. Mimo spokojnego, racjonalnego, niemal kojącego tonu, jakim przemawiał Staynair, nie zaczęło się na nich malować poczucie ulgi.

- Moje dzieci, za pozwoleniem, aprobatą i wsparciem naszego władcy, króla Cayleba, przedstawiamy wam dzisiaj pierwszy oficjalny dokument, który zamierzamy przesłać wielkiemu wikariuszowi i jego radzie. Nie zamierzamy jednak uczynić tego chyłkiem, po kryjomu, jakbyśmy chcieli ukryć przed wami, co i dlaczego robimy. Wy także jesteście dziećmi Boga. Macie pełne prawo wiedzieć, co czynią w ramach duszpasterskich obowiązków ludzie wybrani na strażników czystości waszych nieśmiertelnych dusz.

Arcybiskup uniósł dłoń, wzywając jednego z kapłanów. Ten podszedł do tronu i pokłonił się nisko, trzymając w wyciągniętych rękach bogato zdobiony dokument. Zwisały z niego woskowe pieczęcie, wstęgi, metalowe medaliony. Gruby pergamin, na którym spisano ważką treść, zatrzeszczał głośno w kompletnej ciszy, gdy arcybiskup go rozwijał.

A potem zaczął czytać.

- Do jego łaskawości, wielkiego wikariusza Ereka, siedemnastego tego imienia, osiemdziesiątego trzeciego na tym stanowisku, sługi i namiestnika Boga jedynego oraz archanioła Langhorne’a, który z Jego namaszczenia został opiekunem Schronienia, od arcybiskupa Maikela Staynaira, duszpasterza Charisu. Pozdrawiam Cię, bracie w wierze.

Arcybiskup czytał z równą łatwością i emfazą, jak przemawiał. Ktoś obdarzony takim darem potrafił sprawić, że najbardziej nawet nudne urzędowe dokumenty zdawały się nabierać w oczach ludzi wyjątkowej mocy. Dzisiaj jednak nie trzeba było wielkiego daru, aby zgromadzeni wysłuchali treści tego pisma z otwartymi ustami.

- Z najgłębszym żalem i smutkiem - kontynuował tymczasem Staynair - pragnę zawiadomić waszą dostojność, że ostatnie wydarzenia w Charisie uświadomiły nam, jak wielkie zło zalęgło się w łonie naszego Kościoła.

W tym momencie powietrze we wnętrzu katedry zadrżało, tak wielu słuchających zrobiło naraz głęboki wdech.

- Kościół i Rada Wikariuszy, powołana osobiście przez archanioła Langhorne’a działającego w imieniu Boga, są dzisiaj przeżarte korupcją - ciągnął Staynair tym samym spokojnym, niezachwianym tonem. - Stanowiska, decyzje, ułaskawienia, zatwierdzenia i atesty, a także potępienia i anatemy wydawane są za pieniądze albo za wzajemnie świadczone przysługi. Przerośnięte ambicje, arogancja i cynizm ludzi, którzy sami siebie nazywają wikariuszami Boga, deprecjonują! godzą w autorytet Stwórcy. Do naszego pisma dołączamy dowody świadczące o prawdziwości zawartych w nim stwierdzeń.

Przerwał na moment, a potem oderwał wzrok od pergaminu i zaczął recytować z pamięci, wodząc uważnym spojrzeniem po twarzach milczących ludzi, którzy wypełniali katedrę.

- Oskarżamy Zahmsyna Trynaira, zwanego wikariuszem Boga i kanclerzem Kościoła Matki, oraz Allayna Ma-gwaira, Rhobaira Duchairna i Zhaspyra Clyntahna, którzy także zwą siebie wikariuszami Boga, o zbrodnie przeciw temu królestwu, arcybiskupstwu, świętemu Kościołowi Matce i samemu Bogu. Przedstawiamy niniejszym dowody, że działając w zmowie, w tak zwanej Grupie Czworga, zorganizowali i przeprowadzili niedawny atak na lud Charisu. Dowodzimy, że Zahmsyn Trynair osobiście i w porozumieniu z pozostałymi, wykorzystując przynależność do Rycerzy Ziem Świątynnych, podburzył i przymusił królów Dohlaru i Tarota oraz królową Chisholmu, a także książęta Szmaragdu i Corisandu do utworzenia przymierza na ich doraźne potrzeby, którego celem miało być zniszczenie Charisu za pomocą ognia i miecza. Oskarżamy o to, że kłamiąc i fałszując dokumenty, sfinansowali tę wojnę ze skarbców Kościoła Matki. Oskarżamy ich i im podobnych hierarchów, że dopuścili się sprzeniewierzenia naukom Kościoła, systematycznie i nieustannie wykorzystując swoją pozycję i autorytet do gromadzenia bogactwa, zaspokajania swoich chuci i pławienia się w luksusie. Nie będziemy dalej udawać, że nie słyszymy i nie widzimy rozmiarów tej korupcji. Najwyższe urzędy Kościoła Matki nie są wątpliwymi wdziękami stojących na rogach ulic ladacznic ani łupami złodziejaszków, które można odsprzedać paserom w mrocznych zakamarkach podłych dzielnic, z dala od uczciwych oczu. Piastuje się je z woli Boga, aby służyć Jego dzieciom, ale ci ludzie, miast solennie wypełniać obowiązki, sączyli jad w łono Kościoła Matki, byli narzędziami opresji, oprawcami i, jak widać, nie cofnęli się nawet przed próbą dokonania masowego mordu. My, arcybiskup Chari-su, przemawiający w imieniu i za wiedzą naszego suwerena, króla Cayleba Drugiego, nie możemy pogodzić się z dalszą degradacją Kościoła Matki. Piastunka wszystkich mężczyzn i kobiet stała się dzisiaj ostatnią dziwką Shan-wei, dopuszczającą się wszystkich wymienionych w tym piśmie przewin. Dlatego też nie będziemy dłużej, podobnie jak nasz władca i dzieci Boga znajdujące się pod naszą opieką, niewolnikami ludzi kupczących wdziękami owej ladacznicy, sprzedających jej wdzięki temu, kto zaoferuje wyższą cenę. Separujemy się od nich i od was, jako że to wy jesteście winni temu, że rozplenili się w powierzonych waszej opiece ogrodach Boga niczym pospolite chwasty. My, arcybiskup Charisu, a wraz z nami całe królestwo odrzucamy władzę morderców, gwałcicieli, trucicieli i złodziei. Skoro nie potrafiliście uwolnić Świątyni od ich jadu, odseparujemy się od nich, aby za czas jakiś, z pomocą samego Boga, oczyścić Kościół Matkę z tych, którzy każdym oddechem i każdym gestem plugawią szaty liturgiczne i należne ich urzędom pierścienie. Ta decyzja nie przyszła nam łatwo - mówił Maikel Staynair do znajdującego się na innym kontynencie przywódcy Rady Wikariuszy, świdrując przenikliwym wzrokiem skupione twarze i dusze swoich owieczek. - Podjęliśmy ją ze łzami w oczach i smutkiem w sercu. Jak dzieci, które nie mogą dalej służyć ukochanej matce, ponieważ jej jedynym celem jest teraz zniewalanie i zabijanie własnego potomstwa. Choć więc bardzo tego nie chcieliśmy i wciąż czujemy wielki smutek, jesteśmy zmuszeni podjąć trudną decyzję i niniejszym to czynimy.

Zajmujemy nasze stanowisko, gdyż nie widzimy innego wyjścia, i oddajemy się pod osąd Boga, który jest Stwórcą wszystkiego, niech On dokona wyboru pomiędzy nami a ojcami wszelkiej niegodziwości.

.IV.

Pałac królewski, Tellesberg, Królestwo Charisu

Merlin Athrawes stał w drzwiach sali narad, przystrojony w złoto i czerń, barwy straży królewskiej. Obserwował młodzieńca wpatrującego się w ostatnią ścianę deszczu przesuwającą się wzdłuż nabrzeży Tellesbergu w kierunku spokojnych wód Zatoki Howella. Wspomniany młodzian miał ciemne włosy, takież oczy i był bardzo wysoki w porównaniu z resztą ludzi zamieszkujących Schronienie, a zwłaszcza Charis. Miał zaledwie dwadzieścia trzy lata, co równało się dwudziestu jeden latom ziemskim (aczkolwiek on tego nie mógł wiedzieć). Był naprawdę młody jak na kogoś, kto nosi wysadzany szmaragdami łańcuch, symbolizujący w tej domenie władzę królewską.

Wielu byłoby zaskoczonych jego młodzieńczym wyglądem, tym, że w dalszym ciągu daleko mu do dojrzałości. Inni zwróciliby uwagę na rozpierającą go energię, jako że po dwu godzinach planowania i dyskusji wciąż sterczał przy oknie i ani myślał udawać się na zasłużony odpoczynek. Chociaż z drugiej strony ktoś mógłby mylnie odczytać jego zachowanie i potraktować je jako przejaw znudzenia albo nawet braku zainteresowania poważnymi obradami... lecz wystarczy spojrzeć mu w oczy, aby pojąć całąprawdę, dokończył w myślach Merlin. Te oczy wyglądały znacznie poważniej niż jeszcze kilka miesięcy temu, a usta, wąskie i zaciśnięte, pasowały raczej do twarzy mężczyzny starszego od niego - a co za tym idzie mądrzejszego, twardszego i okrutniejszego. Ale były oczami Cayleba Zhana Haarahlda Bryahna Ahrmahka, króla Cay-leba II, władcy Charisu, który w trzech wielkich bitwach morskich - stoczonych na przestrzeni zaledwie kilku miesięcy - odniósł najbardziej miażdżące zwycięstwa w historii Schronienia, ale też stracił ojca, zyskał koronę i rzucił wyzwanie czterem najpotężniejszym ludziom tego globu, zarządcom wszechmocnego Kościoła Matki.

Były to też usta i oczy należące do władcy, którego domena stała w obliczu nieuniknionej zagłady - mimo jej chwilowego zażegnania - zakładając, że wraz z doradcami nie znajdzie sposobu pozwalającego na odwrócenie losu.

Cayleb wpatrywał się w odległą kurtynę deszczu jeszcze przez kilka chwil, potem odwrócił się i spojrzał w stronę czekających doradców.

Przy wielkim stole zasiadała grupka mężczyzn, ale nie było tam wszystkich członków rady... za to znalazło się miejsce dla kilku osób spoza niej. Cayleb zdawał sobie sprawę, że paru nieobecnych będzie mu miało za złe to wykluczenie, kiedy dowiedzą się o tej naradzie. Jeśli dowiedzą się o niej. Chociaż jego ojciec widział potrzebę pozyskiwania jak najszerszego wsparcia politycznego dla swoich posunięć, młodemu królowi nie wydawało się to już tak oczywiste, zwłaszcza w obecnej sytuacji, dlatego godził się z myślą, że niektórzy znaczący ludzie będą mieli do niego pretensje.

- Dobrze - powiedział. - Czy załatwiliśmy już wszystkie bieżące sprawy wewnętrzne Korony?

Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Drobny mężczyzna o krzaczastych brwiach, siedzący przy samym końcu stołu, skinął głową. Rayjhis Yowance, hrabia Szarej Zatoki, służył ojcu Cayleba od czternastu lat. Był jego pierwszym doradcą i taką też rolę zaczął pełnić u boku nowego władcy.

- Przynajmniej te najpilniejsze, wasza wysokość - potwierdził. Mimo iż znał Caylełjąjdpsłownie od dnia narodzin (a może właśnie dlatego)y(^Wnia^kb^)nacji zwracał się do młodego monarchy nadzwyczaj oficjalnie. - Wydaje mi się, że Maikel miał ochotę na dorzucenie jeszcze jednego punktu do swego wystąpienia, ale rozumiem, że postanowił się z tym wstrzymać do momentu spłynięcia kolejnych raportów. - Sądząc z intonacji hrabiego, jego słowa można było potraktować jako pytanie. Sugerowała to także uniesiona w charakterystyczny sposób brew, gdy jego spojrzenie spoczęło na człowieku w białej sutannie, zajmującym najbardziej oddalone miejsce od królewskiego fotela.

- To prawda - przyznał arcybiskup Staynair. - Jak słusznie zauważył Rayjhis, wciąż czekam na dwa zamówione raporty. Za twoim pozwoleniem, wasza wysokość, chciałbym, abyś zarezerwował dla mnie kilka minut jutro albo pojutrze, abyśmy mogli przedyskutować tę kwestię.

- Oczywiście - odparł Cayleb człowiekowi, który był spowiednikiem jego ojca i pomimo kilku... technicznych problemów został wyniesiony do godności arcybiskupa całego Charisu.

- W ciągu najbliższych dni spodziewam się także dodatkowych raportów od Hantha - mówił dalej hrabia Szarej Zatoki, pozwalając sobie na wątły uśmieszek. - Wszystko wskazuje na to, że Mahntayl rozważa szybką ewakuację do Eraystoru.

- To byłoby najrozsądniejsze posunięcie tego łotra na przestrzeni ostatnich lat - mruknął któryś z zebranych, ale tak cicho, że nawet Merlin miał problem ze zrozumieniem tych słów. Wszelako rozpoznał głos. Z pewnością był to głos hrabiego Wyspy Zamek.

Jeśli uwaga dotarła także do uszu Cayleba, młody władca nie dał tego po sobie poznać. Po prostu skinął głową.

- W takim razie - powiedział - proponuję, abyśmy rozważyli przerwę w obradach. Zbliża się pora obiadu, nie wiem jak wy, ale ja czuję już głód. Czy jest jeszcze coś, co powinniśmy omówić przed posiłkiem?

- Zhefry przypomniał mi tego ranka o kilku sprawach, wasza wysokość - odparł hrabia Szarej Zatoki, uśmiechając się łagodnie. Zhefry Ahbaht był osobistym sekretarzem pierwszego doradcy. O jego skrupulatności przy układaniu harmonogramów zajęć hrabiego krążyły legendy. - Aczkolwiek uważam, że możemy z tym poczekać do wznowienia obrad po obiedzie - ciągnął Yowance. - Przypomniał mi też, że Grupa Czworga powinna otrzymać kopie naszego pisma za mniej więcej pięciodzień.

Twarze kilku ludzi stężały na tę uwagę. Ale Cayleba nie było między nimi.

- Ma rację - przyznał król. - Jakże chciałbym być muchą na ścianie ich komnat, gdy Clyntahn i Trynair złamią pieczęcie. - Jego uśmiech był znacznie bledszy i chłodniejszy niż hrabiego. - Nie wyobrażam sobie, żeby poczuli szczególne zadowolenie przy lekturze. Zwłaszcza że wymieniasz ich tam z imienia i nazwiska, Maikelu.

Kilku z obecnych przy stole odpowiedziało mu podobnymi uśmiechami. Ale Merlin zauważył, że ich miny są jeszcze bardziej złowieszcze niż królewska.

- Wątpię, aby czuli szczególne zadowolenie z czegokolwiek, co wydarzyło się w ostatnich kilku miesiącach, wasza wysokość - dodał hrabia Szarej Zatoki. - Szczerze powiedziawszy, nie potrafię sobie wyobrazić pisma, które mógłbyś im przesłać, aby zmienić ten stan rzeczy.

- No wiesz, Rayjhisie - obruszył się admirał Bryahn z wyspy Zamek, aktualny dowódca marynarki wojennej Cha-risu, a zarazem jeden z kuzynów Cayleba. - Nie wierzysz, że list pożegnalny informujący o zamiarze popełnienia przez nas masowego samobójstwa uradowałby ogromnie wikariuszy?

Tym razem stłumione chichoty dobiegły aż z kilku miejsc. Cayleb pokręcił głową i spojrzał karcąco na admirała.

- Jesteś rubasznym, pozbawionym krzty szacunku żeglarzem, Bryahnie. Tego typu uwagi utwierdzają mnie w przekonaniu, że dobrze uczyniłem, trzymając cię z dala od wszelkiej poczty dyplomatycznej!

- Jak amen w pacierzu! - Zdaniem Merlina świętoszko-waty ton admirała był prawie szczery.

- Skoro już rozmawiamy o „rubasznych i pozbawionych krzty szacunku żeglarzach” - wtrącił Ahlvyno Pawalsyn -chciałbym nadmienić... chociaż nie zamierzałem dzisiaj podnosić tej sprawy... że twoje plany dalszej rozbudowy floty mocno mnie niepokoją, Bryahnie.

Admirał powiódł wzrokiem po pozostałych i przekrzywił głowę. Ahlvyno Pawalsyn był baronem Żelaznego Wzgórza... i Strażnikiem Kiesy, czyli kimś w rodzaju skarbnika Korony.

- Domyślam się, że twój niepokój dotyczy raczej sposobu, w jaki mamy za to wszystko zapłacić - stwierdził moment później admirał. — Mnie z kolei znacznie bardziej dręczy myśl, co będzie, jeśli nie dokończymy rozbudowy floty.

- Nie usiłuję sugerować, że to jest niepotrzebne, Bryahnie - rzekł asekuracyjnie baron Żelaznego Wzgórza. - Ale jako człowiek, któremu przypadnie w udziale sfinansowanie tej inwestycji, muszę stwierdzić, że... mogę mieć z tym pewne problemy.

- Niech Nahrmahn za wszystko zapłaci - zasugerował admirał. - Ten mały tłusty gnojek ma pełne skarbce i spory problem z naszą marynarką. Wyłamaliśmy już bramę prowadzącą na jego dziedziniec, a fakt, że nasze okręty zamknęły szczelnie Zatokę Eraystorską, jak nie przymierzając korek flaszkę, musi go mocno smucić. Dlaczego więc nie przyciśnie-my tej gnidy, nie wyślemy kilku eskadr i nie przekażemy mu na bagnetach muszkietów piechoty morskiej grzecznej prośby waszej wysokości o sfinansowanie naszych zbrojeń, zaznaczając, że jeśli odmówi, puścimy z dymem całe wybrzeże?

- Kusząca propozycja - przyznał Cayleb. - I to bardzo. Ale nie wydaje mi się, aby to było praktyczne rozwiązanie problemu.

- Dlaczego? - zapytał go admirał. - My wygraliśmy, on przegrał. To znaczy przegra, kiedy tylko zbierzemy siły i wykopiemy jego tłuste dupsko z tronu, o czym z pewnością doskonale wie.

- Bez wątpienia - zgodził się Cayleb. - Problem w tym, że jeśli przyłączymy Szmaragd do Korony, będziemy musieli się zastanowić, jak finansować zarządzanie tym terytorium. Obrabowanie skarbca nie wydaje mi się najlepszym sposobem na rozpoczęcie rządów. Poza tym będzie to jednorazowy zysk, a samo rozbudowanie floty nie rozwiąże naszych problemów, Bryahnie. Musimy zdobyć też środki na jej utrzymanie. Przy tak otwartej wrogości Kościoła nie możemy przenieść do rezerwy wielu okrętów. Będziemy ich potrzebowali w czynnej służbie, a to oznacza poważne obciążenie dla skarbca. Nie uda nam się wyciągać z Nahrmahna tak wielkich sum, i to regularnie, zatem musimy wymyślić, jak zapewnić sobie nieprzerwany dopływ gotówki poza tradycyjnymi źródłami dochodów.

Brwi admirała powędrowały w górę, gdy spojrzał na młodego władcę z wielkim szacunkiem. Baron Żelaznego Wzgórza skwitował wypowiedź króla uśmiechem pełnym aprobaty, podobnie jak hrabia Szarej Zatoki. Merlin także przytaknął mu w myślach. Wielu władców, choćby i dwukrotnie starszych od Cayleba, chwyciłoby się kurczowo pierwszego lepszego sposobu na sfinansowanie nowych okrętów, byle mieć je od razu, i nie dbałoby zupełnie o przyszłość.

- Wydaje mi się, wasza wysokość — stwierdził kolejny z mężczyzn siedzących przy stole - że problemy ze sfinansowaniem naszej floty nie będą tak wielkie, jak się obawiamy. Przynajmniej dopóki nie spróbujemy rozbudowywać w tym samym czasie armii lądowej.

Wszyscy obecni skierowali wzrok na mówiącego. Ehdwyrd Howsmyn był niski, gruby i nosił się elegancko. Miał czterdzieści jeden lat (czyli trzydzieści siedem i pół ziemskich, przeliczył w myślach Merlin), co czyniło go drugim najmłodszym uczestnikiem tej narady, zaraz po Caylebie. Był też najbogatszym człowiekiem w tej komnacie. To w jego odlewniach produkowano armaty dla floty i płaty miedzi do obijania kadłubów galeonów, tych samych, których Cayleb i jego kapitanowie użyli niedawno do rozbicia atakujących flot. Prawdę powiedziawszy, w jego stoczniach powstało też sześć spośród tych jednostek. Howsmyn nie był oficjalnie członkiem żadnej rady ani nawet parlamentu. Podobnie jak Raiyan Mychail, mężczyzna o przenikliwym spojrzeniu (niewiele zresztą biedniejszy od Howsmyna), zajmujący miejsce po jego prawicy. Mychail był niemal dwukrotnie starszy od Ehdwyrda, co nie przeszkadzało im jednak we wspólnym prowadzeniu interesów, i to od lat. W przędzalniach należących do Raiyana i jego splatarniach lin powstawały wszystkie rodzaje płótna żeglarskiego potrzebnego do szycia żagli dla okrętów budowanych przez Howsmyna oraz cała gama lin na takielunek.

- Dopóki ty i sir Mychail nie zaczniecie budować dla nas okrętów za dobre słowo, będziemy musieli znaleźć jakiś sposób, aby za nie zapłacić - zauważył baron Żelaznego Wzgórza. - A bez dostępu do kopalń złota w Desnairze nie zdołamy bić wystarczającej ilości monet.