Schronienie (1). Rafa Armagedonu - David Weber - ebook

Schronienie (1). Rafa Armagedonu ebook

David Weber

4,5

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Flota Federacji Terrańskiej walczyła nieustępliwie, ale obca rasa bezwzględnie unicestwiała pozaziemskie kolonie ludzkości. Federacja podjęła ostatnią próbę ratunku - operację Arka. Zadanie kolonistów to zbudowanie na odległej planecie nowej cywilizacji i pozbawienie jej wszelkich zaawansowanych technologii, które mogłyby zdradzić wrogom jej lokalizację. 
Komandor porucznik Nimue Alban budzi się po ośmiuset latach na planecie zwanej Schronieniem. Została przywrócona do życia, by dać cywilizacji możliwość rozwoju technologicznego, wolności sumienia i myśli, niszczonych od stuleci przez represyjną religię stworzoną przez fanatycznego administratora Arki. 
Nimue Alban odkrywa, że śmierć w obronie ludzkości była najłatwiejszą częścią jej zadania. 
[Opis wydawcy] 

 

Cykl: Schronienie, t. 1 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1181

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

RAFAARMAGEDONU

 

W cykluHONOR HARRINGTONukazały się

 

Placówka BasiliskHonor królowejKrótka, zwycięska wojenkaKwestia honoruHonor na wygnaniuHonor wśród wrogówWięcej niż HonorW rękach wrogaHonor ponad wszystkoNie tylko HonorPopioły zwycięstwaW służbie miecza

Królowa niewolnikówWojna Honor, cz. I i IIŚwiaty HonorCień Saganami

Za wszelką cenę, cz. I i IIZarzewie wojny

 

W cyklu

STARFIRE

PowstanieKrucjataW martwym terenieOpcja Sziwy

 

W cyklu

BOLO

BoloWeterani

 

DAVIDWEBER

 

RAFAARMAGEDONU

 

Przełożył

Robert Szmidt

 

Dom Wydawniczy REBISPoznań 2010

 

Tytuł oryginałuOff Armageddon Reef

 

Copyright © 2007 by David WeberAll rights reserved

 

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2010

 

RedaktorUrszula Gardner

 

MapyEllisa Mitchell

 

Opracowanie graficzne serii i projekt okładkiAFISZ

Jacek Pietrzyński

 

Wydanie I

 

ISBN 978-83-7510-045-7

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74e-mail: [email protected]

 

Fredowi Saberhagenowi, którego dzieła dostarczyły mi - jak i wielu innym czytelnikom - tak wielkiej radości. Tym bardziej że w kontaktach osobistych okazał się równie świetnym człowiekiem

 

oraz

 

Sharon, za to, że mnie kocha, pilnuje dotrzymywania napiętych terminów, przypomina, który mamy dzień tygodnia, wie niemal wszystko na temat pływania i jest znana z tego, iż potrafi podsunąć chwytające za serce sceny tam, gdzie ich najbardziej potrzeba.

Nie twierdzę jednak, że tak było i tym razem.

Co to, to nie!

Kocham cię.

 

2 LIPCA 2378

GWIAZDA CRESTWELLA HD 63077A,

FEDERACJA TERRAŃSKA

Kapitan wzywany na mostek! Kapitan wzywany na mostek!

Mateus Fofão stoczył się z koi, jak tylko usłyszał dobiegające z interkomu dźwięki sygnałów alarmowych i przebijający się przez nie głos oficera dyżurnego. Postawił bose stopy na pokładzie i sięgnął do komunikatora, zanim na dobre otworzył oczy, instynktownie wciskając odpowiednią kombinację klawiszy.

- Tu mostek. - Odpowiedź nadeszła natychmiast, usłyszał beznamiętny głos, w którym dzięki wieloletniemu szkoleniu nie dało się wychwycić nawet cienia paniki.
- Mówi kapitan, komandorze Kuzniecow - odparł równie zwięźle Fofão. - Proszę połączyć mnie z porucznik Henderson.
- Tak jest, sir.

Na moment zapadła kompletna cisza, potem odezwał się inny głos.

- Melduje się oficer pokładowy.
- Mów, Gabby. - Kapitan od razu przeszedł do rzeczy.
- Tak jest, skipper - w głosie porucznik Gabrieli Henderson, pełniącej funkcję oficera taktycznego ciężkiego krążownika, dało się wyczuć spore napięcie. Charakterystyczny dla niej kontralt zastąpiły znacznie ostrzejsze tony. - Mamy niezidentyfikowane kontakty. Wiele niezidentyfikowanych kontaktów. Właśnie opuściły nadprzestrzeń o dwanaście minut świetlnych od naszej pozycji i kierują się do wnętrza systemu z prędkością ponad czterystu grawitacyjnych.

Fofão zacisnął szczęki. Czterysta grawitacyjnych to niemal dwadzieścia procent więcej, niż zdołają wyciągnąć najlepsze kompensatory floty. Już z tego mógł wywnioskować, że kimkolwiek są nadlatujący, na pewno nie należą do Federacji.

- Szacowana liczebność? - zapytał.
- Wciąż pojawiają się kolejne jednostki, sir - odparła zdecydowanym tonem Henderson. - Do tej pory mam potwierdzenie ponad siedemdziesięciu obiektów.

Kapitan skrzywił się.

- Rozumiem. - Poczuł zdziwienie, słysząc, jak spokojnie brzmi jego głos. - Wdrożyć procedury pierwszego kontaktu oraz programy Luneta i Strażnik. Potem przechodzimy na poziom czwarty. Proszę się upewnić, że pani gubernator została o wszystkim poinformowana, i przekazać jej, że ogłaszam kod Alfa.
- Tak jest, sir.
- Będę na mostku za pięć minut - dodał Fofão, gdy drzwi jego kajuty sypialnej otworzyły się, przepuszczając niosącego mundur stewarda. - Wystrzelcie też dodatkowe drony zwiadowcze w kierunku nadlatującej formacji.
- Tak jest, sir.
- Widzimy się za chwilę - powiedział kapitan.

Wyłączył komunikator i odwrócił się, aby odebrać mundur z rąk pobladłego stewarda.

*

Mateus Fofão pojawił się na mostku OWFT Swiftsure przed czasem.

Otrząsnął się z resztek snu, zanim opuścił kabinę windy wiozącej go na stanowisko dowodzenia; wszedł na mostek szybkim, żwawym krokiem, a jego wzrok od razu spoczął na mapie taktycznej. Nadlatujące jednostki pobłyskiwały złowieszczym szkarłatem na tle plątaniny linii opisujących granice systemu i czterech niebiesko-białych kręgów oznaczających planety.

- Kapitan na mostku! - oznajmił Kuzniecow, ale Fofão machnął gniewnie dłonią, widząc, że wachtowi zrywają się z foteli.

- Dajcie spokój - powiedział i niemal wszyscy obecni z powrotem usiedli. Porucznik Henderson z wyraźną ulgą opuściła znajdujące się na samym środku mostka stanowisko dowodzenia, ustępując miejsca zbliżającemu się kapitanowi.

Fofão skinął jej głową, podszedł do fotela i usadowił się w nim wygodnie.

- Kapitan przejmuje dowodzenie - oznajmił formalnym tonem, a potem podniósł wzrok na Henderson, która wciąż stała obok. - Odebraliśmy jakieś transmisje z nadlatujących okrętów?

- Nie, sir. Gdyby zaczęli nadawać w momencie opuszczenia nadprzestrzeni, powinniśmy odebrać ich sygnały... - porucznik rzuciła okiem na wyświetlacz z zegarem - ponad dwie minuty temu, ale na razie nic do nas nie dotarło.

Fofão skinął głową. Nie zdziwiło go to specjalnie - pole czerwieni na ekranie rozpościerało się coraz szerzej.

- Nowe dane na temat liczebności? - zapytał.

- Namierzyliśmy już osiemdziesiąt pięć dużych jednostek przestrzennych - zameldowała Henderson. - Nie zanotowaliśmy do tej pory startu myśliwców.

Kapitan raz jeszcze skinął głową i nagle poczuł, że przepełnia go dziwne, nie dające się określić napięcie. Poczuł spokój człowieka stającego twarzą w twarz z zagrożeniem, do którego zwalczania był szkolony i przygotowywany całymi latami, ale mającego jednocześnie nadzieję, że konfrontacja nigdy nie nastąpi.

- Co ze Strażnikiem?

- Wdrożony, sir - potwierdziła porucznik. - Antylopa osiągnęła prędkość nadświetlną dwie minuty temu.

- A Luneta?

- Włączona, sir.

To już coś, taka myśl pojawiła się w zakamarkach mózgu Fofão.

OWFT Antylopa był niewielką, pozbawioną uzbrojenia, ale za to niezwykle szybką jednostką kurierską. Świat Crestwella zaliczał się do najdalej wysuniętych przyczółków kolonialnych Federacji, od Sol dzieliło go niemal pięćdziesiąt lat świetlnych. Niedawno odkryty i zbyt słabo zasiedlony nie posiadał jeszcze własnego hipercomu. Wyłącznym sposobem komunikacji w takich sytuacjach były jednostki kurierskie i dlatego Antylopa mknęła teraz z maksymalną prędkością w kierunku systemu słonecznego, mając za zadanie dostarczenie wiadomości o ogłoszeniu kodu Alfa.

Mianem Lunety określano systemy satelitów szpiegowskich krążących po peryferiach systemu planetarnego. Były to pasywne urządzenia, bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe do namierzenia, których jednak nie umieszczono tam na użytek załogi Swiftsure. Ich zadaniem - wszystkich bez wyjątku - było zapewnienie Antylopie przed jej skokiem w nadprzestrzeń dostępu do wszelkich potrzebnych danych taktycznych. Te same dane trafiały równocześnie do komputerów OWFT Gazela, bliźniaczej jednostki kurierskiej, czekającej w ukryciu na orbicie gazowego giganta, najdalszej planety tego systemu.

Gazela miała czaić się w ukryciu do samego końca, a następnie udać się w kierunku Starej Ziemi celem złożenia wyczerpującego raportu o przebiegu zdarzeń.

I bardzo dobrze, że tam jest, pomyślał ponuro Fofão, bo sami na pewno nie będziemy w stanie niczego przekazać.

- Stan okrętu? - zapytał.

- Systemy bojowe przeszły na poziom czwarty, sir. Maszynownia melduje, że wszystkie stanowiska zostały obsadzone i oba napędy, zarówno pod-, jak i nadprzestrzenny, są gotowe do natychmiastowego wykonania pańskich rozkazów - wyrzuciła z siebie Henderson.

- Znakomicie. - Kapitan wskazał jej stanowisko i nie spuścił z niej wzroku, dopóki go nie zajęła. Potem zaczerpnął tchu i nacisnął klawisz umieszczony w poręczy fotela. - Mówi kapitan - zaczął, pomijając formułki. - Wszyscy już wiecie, co się wydarzyło. W chwili obecnej posiadacie tyle samo wiadomości na temat nadlatujących okrętów co ja. Nie mam pojęcia, czy to Gbaba czy ktoś inny, ale jeśli przybysze są wrogami, znajdziemy się w naprawdę trudnej sytuacji. Chciałbym więc powiedzieć przy tej okazji, że jestem z was dumny. Bez względu na to, co niedługo się stanie, wiem jedno: żaden kapitan nie posiadał lepszego okrętu i lepszej załogi. - Odwrócił fotel, by spojrzeć na sternika. - Kurs zero-jeden-pięć, jeden-jeden-dziewięć, prędkość pięćdziesiąt grawitacyjnych - powiedział ściszonym głosem i OWFT Siviftsure zajął pozycję pomiędzy planetą, którą koloniści ochrzcili mianem Świata Crestwella, a lecącą w jej kierunku armadą.

Mateus Fofão zawsze był dumny ze swego okrętu. Z jego załogi i osiągów, z niesamowitej siły ognia upakowanej w ważącym siedemset pięćdziesiąt tysięcy ton kadłubie. W tej chwili wszakże mógł myśleć wyłącznie o niesamowitej kruchości tej jednostki.

Jeszcze dziesięć lat temu Federacja Terrańska nie posiadała marynarki wojennej z prawdziwego zdarzenia. Istniał wprawdzie twór zwany flotą, ale obejmował głównie statki badawcze i niewielką liczbę wspierających je lekko uzbrojonych jednostek, których zadaniem było prowadzenie akcji poszukiwawczych i ratunkowych oraz z rzadka rozprawa z wyłącznie ludzkimi przeciwnikami.

Przed dekadą sytuacja uległa zmianie, po tym jak okręty zwiadowcze Federacji trafiły na pierwsze dowody istnienia zaawansowanych obcych cywilizacji. Nikt nie wiedział, jakie miano nosiła rasa, ponieważ nie znaleziono jej ani jednego żywego przedstawiciela.

Ludzkość doznała szoku, dowiadując się, że ktoś doprowadził do umyślnej zagłady całej cywilizacji. Ze rasa zdolna do opanowania i eksploatacji własnego systemu planetarnego została zmieciona bez cienia litości. Na samym początku przyjęto nawet założenie, że zagłada mogła być efektem bratobójczych wojen prowadzonych przez nowo odkryte istoty. Naukowcy badający ruiny obcej cywilizacji przychylali się do tej teorii, uznając ją za najbardziej prawdopodobną, jednakże należeli do zdecydowanej mniejszości. Większość mieszkańców Federacji musiała w końcu się pogodzić z drugą, znacznie bardziej przerażającą hipotezą. Obcy nie wybili się wzajemnie, winnym rzezi był ktoś inny.

Fofão nie miał pojęcia, kto ochrzcił hipotetycznych zabójców mianem Gbaba, i prawdę powiedziawszy, niespecjalnie go to martwiło. Wystarczał mu fakt, że istnienie tych istot stało się powodem stworzenia podwalin prawdziwej marynarki wojennej, a także wdrożenia systemów wczesnego ostrzegania, takich jak Luneta czy Strażnik.

I tego, że OWFT Swiftsure znajdował się teraz pomiędzy Światem Crestwella a nadlatującą i wciąż milczącą masą czerwonych znaczników.

W całym znanym wszechświecie nie było prawa fizyki, które umożliwiłoby pojedynczemu ciężkiemu krążownikowi powstrzymanie, spowolnienie czy choćby zakłócenie przelotu tak ogromnej siły, jaka zbliżała się teraz do okrętu dowodzonego przez Mateusa Fofão. Swiftsure nie był też w stanie umknąć przed napastnikami - co stało się jasne w momencie, gdy pokazali, jak niesamowite przyśpieszenia osiągają - ale tym akurat kapitan nie zaprzątał sobie głowy, nie zamierzał bowiem uciekać.

Nawet przy tak niesamowitych prędkościach flota niezidentyfikowanych okrętów zdoła dotrzeć do Świata Crestwella dopiero za cztery godziny, zakładając, że planeta jest celem ataku. Jeśli Obcy nie zamierzają wchodzić na jej orbitę, miną ją za niespełna trzy godziny. Bez względu na ich plany Swiftsure musi pozostać na wyznaczonej pozycji, do ostatniej chwili próbując nawiązać kontakt i wysyłając w stronę nadlatujących pokojowe komunikaty. Będzie kruchą tarczą i pułapką, zapewniającą bardzo nikłą możliwość powstrzymania ataku na pobliską nowo zasiedloną planetę.

I, co bardzo prawdopodobne, pierwszą ofiarą wojny, do której Federacja przygotowywała się już od dekady.

*

- Sir, mamy odczyty nowych napędów - zameldowała porucznik Henderson. - Zdaje się, że to myśliwce - mówiła rzeczowo, z zawodowym opanowaniem. - Jest ich około czterystu.

- Przyjąłem. Komunikacyjny, czy nadal nie ma odpowiedzi na nasze sygnały?

- Nie ma, sir - odparł spięty wachtowy ze stanowiska komunikacyjnego.

- Taktyczny, rozpoczynamy rozmieszczanie rakiet.

- Tak jest, sir - odparła Henderson. - Rozmieszczanie rakiet rozpoczęte.

Wielkie korpusy pocisków dalekiego zasięgu odłączyły się od zewnętrznych pierścieni uzbrojenia, mniejsze pomknęły w przestrzeń z komór na śródokręciu. Rakiety rozproszyły się wolno - lecąc na silnikach manewrowych, zajmowały pozycje przed dziobem Swiftsure na tyle daleko od macierzystego okrętu i pozostałych pocisków, by ich główne napędy po odpaleniu nie dokonały żadnych zniszczeń.

Wygląda na to, że zamierzają otoczyć planetę, pomyślał Fofão, przyglądając się coraz szerzej lecącej formacji, w której kierunku jego okręt wysyłał nieprzerwanie sygnały. Pokojowo nastawione siły nie wykonują podobnych manewrów.

Spojrzał na liczby pojawiające się na mapie taktycznej. Wróg wyszedł z nadprzestrzeni sto szesnaście minut temu. Zbliżał się do Świata Crestwella z prędkością trzydziestu jeden tysięcy kilometrów na sekundę i jeśli nie rozpocznie manewrów hamujących w ciągu najbliższych kilku sekund, minie skolonizowaną planetę, nie mogąc wejść na jej orbitę.

Ciekawe, czy...

- Odpalono rakiety! - zameldowała niespodziewanie Gabriela Henderson. - Powtarzam, odpalono rakiety! Wiele rakiet na kursie zbliżeniowym!

Serce Mateusa Fofão zamarło.

Przecież nie mogą mieć nadziei na trafienie manewrującej jednostki przestrzennej z tak wielkiego dystansu. Taka była jego pierwsza myśl, gdy spojrzał na rój tysięcy pocisków naniesionych na mapę systemu. Ale mogą być pewni jak cholera, że nie chybią celu wielkości planety... - podszepnął mu mózg sekundę później.

Wpatrywał się w falę rakiet, wiedząc, co wkrótce nastąpi. Systemy obronne Swiftsure nie powstrzymają takiej masy pocisków, co najwyżej uszczkną kilka kropel z gigantycznej rzeki zniszczenia. Gdzieś w zakamarkach jego umysłu pojawiło się kolejne pytanie. Jakie głowice niosą te rakiety? Fuzyjne? A może wypełniono je antymaterią? Albo bronią chemiczną lub biologiczną? Chyba że to zwykłe głowice kinetyczne. Przy tak wielkich prędkościach te rakiety nie potrzebują ładunków, by dokonać totalnego zniszczenia.

- Komunikacyjny - usłyszał własny bezbarwny głos, gdy wciąż spoglądał na zbliżające się do okrętu narzędzia zagłady niemal pół miliona kolonistów zamieszkujących Świat Crestwella - przerwijcie nadawanie sygnałów. Manewrowy, pełna moc napędu, kurs zero-zero-zero, zero-zero-pięć. Taktyczny - odwrócił się i napotkał wzrok porucznik Henderson - przygotować się do starcia z wrogiem.

14 LUTEGO 2421

OWFT EXCALIBUR,OWFT GULIWER,

ZESPÓŁ UDERZENIOWY NUMER JEDEN

Jednostka zwiadowcza była zbyt mała, aby stanowić zagrożenie dla kogokolwiek. Kadłub tego mikroskopijnego stateczku stanowił zaledwie trzy procent masy Excalibura, flagowego pancernika zespołu uderzeniowego. Choć maluch był znacznie szybszy i miał na pokładzie o wiele bardziej zaawansowane systemy uzbrojenia, nie mógł podejść do okrętów wojennych na odległość minuty świetlnej, nie narażając się na kompletne zniszczenie.

Sęk w tym, że nie musiał tego robić.

*

- Mamy potwierdzenie, sir. - Mahoniowa twarz kapitana Somerseta wyglądała złowieszczo na ekranie komunikatora okrętu flagowego. Dowódca Excalibura postarzał się mocno od czasu utworzenia tego zespołu uderzeniowego, pomyślał admirał Pei Kau-zhi. Zresztą nie on jeden.

- Jaka odległość dzieli nas od niego, Martinie? - zapytał beznamiętnym tonem.

- Nieco ponad dwie i pół minuty świetlnej - odparł Somerset, robiąc jeszcze bardziej ponurą minę. - Podszedł zbyt blisko, admirale.

- Chyba nie... - powiedział Pei, potem uśmiechnął się blado do dowódcy flagowca. - Bez względu na dzielącą nas odległość, nie możemy się go pozbyć.

- Mógłbym podesłać tam kilka ekranów i odepchnąć go na większą odległość, sir. Mógłbym nawet wydzielić eskadrę myśliwców, żeby wyprowadziły go poza pole widzenia naszych skanerów.

- Nie wiemy, jak daleko za nim znajduje się coś większego. - Admirał pokręcił głową. - A chcemy przecież, żeby nas zauważono.

- Admirale - odezwał się Somerset. - Wydaje mi się, że nie powinniśmy liczyć na szansę...

- Nie możemy sobie pozwolić na brak tej szansy - oświadczył zdecydowanie Pei. - Zacznij od przesunięcia ekranów w jego kierunku. Sprawdźmy, czy damy radę odepchnąć go nieco dalej od nas. Bez względu na efekt za pół godziny i tak wykonamy manewr odejścia.

Kapitan przyglądał się dowódcy przez dłuższą chwilę, potem skinął głową.

- Dobrze, sir. Wydam odpowiednie rozkazy.

- Dziękuję, Martinie. - Pei odpowiedział o wiele łagodniejszym tonem i przerwał połączenie.

- Kapitan może mieć rację, sir - zza jego pleców dobiegł cichy kontralt, więc obrócił fotel, by spojrzeć na osobę wypowiadającą te słowa.

Komandor porucznik Nimue Alban była zbyt młodym oficerem, nawet w tej antygeronowej społeczności, aby sugerować czterogwiazdkowemu admirałowi - bez względu na to, z jakim szacunkiem wypowiadała swoje słowa - że jego ocena sytuacji może nie być bezbłędna. Ale Pei Kau-zhi nie czuł najmniejszej potrzeby zwracania jej uwagi. Po pierwsze dlatego, że mimo młodego wieku była jednym z najwybitniejszych oficerów taktycznych, jakich posiadała Federacja. Po drugie, jeśli ktokolwiek zasługiwał na przywilej pouczania admirała, była to z pewnością komandor porucznik Alban.

- Kapitan ma rację - przyznał Pei. - I to całkowitą. Mam jednak przeczucie, że ten kruk jest zwiastunem złych wiadomości.

- Przeczucie, sir?

Alban otrzymała w spadku po ojcu, Walijczyku, ciemne włosy i szafirowe oczy, ale sylwetkę oraz silny kościec zawdzięczała matce, Szwedce. Admirał Pei był trzykrotnie starszym od niej, o wiele niższym, żylastym mężczyzną. Teraz kobieta górowała nad nim, patrząc w dół z uniesioną lekko jedną brwią. Z pewną satysfakcją odnotował, że w jej spojrzeniu nie ma ani krzty nieufności.

Cokolwiek mówić, pomyślał, dzięki mojemu zamiłowaniu do instynktownych zachowań zostałem ostatnim czterogwiazdkowym admirałem, jakim dysponuje Federacja Terrańska.

- Tu nie chodzi o żadne zdolności nadprzyrodzone, Nimue - powiedział. - Nie zastanawia cię, gdzie jest drugi zwiadowca? Jak wiesz, podobne jednostki Gbaba zawsze działają parami, a kapitan Somerset zameldował o obecności tylko jednej z nich. A to znaczy, że nasz drugi przyjaciel krąży gdzieś w pobliżu.

- Zwołując resztę stada - stwierdziła Alban, a jej szafirowe oczy pociemniały.

- Bez wątpienia. Musieli nas wyczuć, zanim ich zauważyliśmy, i jeden zawrócił natychmiast, by ściągnąć pomoc. Ten natomiast będzie się nas trzymał, śledząc każdy nasz ruch, aby naprowadzić resztę na cel, ale z pewnością nie uczyni niczego, co umożliwiłoby nam oddanie czystego strzału. Nie może sobie pozwolić na to, byśmy go dopadli i wywalili z nadprzestrzeni. Znalezienie nas po raz wtóry byłoby niezwykle trudne, wręcz niemożliwe.

- Chyba wiem, do czego pan zmierza, sir. - Alban zamyśliła się na moment, skupiając wzrok na czymś, co tylko ona mogła dostrzec, potem znów spojrzała na starego admirała. - Sir? - odezwała się ściszonym głosem. - Czy złamię regulamin, jeśli skorzystam z uprzywilejowanego łącza? Chciała-bym skontaktować się z Guliwerem i pożegnać komandora.

- Nie widzę w tym niczego zdrożnego - odparł Pei równie cicho i spokojnie. - Proszę mu przekazać, że cały czas będę z nim myślami.

- Sam może mu pan to powiedzieć, sir.
- Nie. - Admirał pokręcił głową. - Pożegnaliśmy się już z Kau-yungiem.
- Rozumiem, sir.

*

Informacja o tym, że dziesiąta eskadra niszczycieli udaje się w stronę zwiadowcy Gbaba, rozprzestrzeniła się błyskawicznie z pokładu Excalibura, niosąc ze sobą falę zimnego, ohydnego strachu. Nie paniki, ponieważ wszyscy ludzie służący nadal w zdziesiątkowanej flocie pokonanej Federacji zdawali sobie sprawę, że ten moment w końcu nadejdzie. Prawdę powiedziawszy, spędzili masę czasu na przygotowaniach, co wszakże w żaden sposób nie zmniejszyło ich strachu, kiedy przyszło co do czego.

Wielu oficerów i marynarzy przyglądało się bacznie ikonkom niszczycieli sunącym po tafli ekranu taktycznego w stronę zwiadowcy, modląc się w duszy o to, by dopadły wrogą jednostkę i zniszczyły ją. Wiedzieli jednak, że to niemal niemożliwe, a jeśli nawet jakiś cud sprawi, że przeciwnik zostanie unicestwiony, kupią sobie najwyżej kilka tygodni spokoju, może parę miesięcy. Wszelako to wystarczało, by zmawiali bezgłośne modlitwy.

Przebywający na pokładzie Guliwera komandor także się modlił. Ale nie o zniszczenie jednostki zwiadowczej. Nawet nie o życie starszego brata, który miał lada moment zginąć. Kierował wszystkie myśli ku młodej kobiecie, która stała się dla niego niemal córką... i zgłosiła się na ochotnika do załogi Excalibura, wiedząc, że ten okręt nie ma prawa przetrwać.

- Komandorze Pei, mamy przekaz do pana z pokładu okrętu flagowego - odezwał się cicho oficer komunikacyjny. - To Nimue, sir.

- Dziękuję ci, Oskarze - odparł Pei Kauyung. - Przełącz ją na mój wyświetlacz.

- Tak jest, sir.
- Nimue - powitał ją komandor, gdy na ekranie pojawiła się znajoma, owalna twarz o szafirowych oczach.
- Komandorze - odparła. - Zakładam, że już wie pan o wszystkim.
- Tak. Przygotowujemy się właśnie do wykonania manewru odejścia.
- Wiem, że to robicie. Pański brat, admirał, prosił, abym przekazała panu, że cały czas będzie przy panu myślami. Ja zresztą też. Wiem, że i pan będzie o nas myślał, sir. Dlatego chciałam z panem porozmawiać po raz ostatni. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Służenie pod pana rozkazami poczytuję sobie za honor i zaszczyt. Nie żałuję niczego, co przeżyłam od momentu, gdy wybrał mnie pan do swojego sztabu.
- To... naprawdę wiele dla mnie znaczy, Nimue - odparł Pei bardzo łagodnym tonem. Był tradycjonalistą w każdym calu, podobnie jak jego brat, lecz choć okazywanie uczuć w jego kulturze nie należało do przymiotów, tym razem musiała dostrzec w jego oczach ból, który go przepełniał. - Ja również - dodał - jestem wdzięczny za pani oddaną i znakomitą służbę.

Słowa te zabrzmiały straszliwie patetycznie nawet w jego uszach, ale nie mógł powiedzieć niczego bardziej osobistego przez publiczny komunikator, zwłaszcza że wszystkie rozmowy prowadzone na tych kanałach były nagrywane. Ale ona zrozumiała, co miał na myśli, podobnie jak on bezbłędnie odebrał jej wcześniejsze słowa.

- Cieszę się, sir - odrzekła. - Proszę przekazać moje pozdrowienia Shanwei. Proszę przekazać jej wyrazy naszej miłości.
- Oczywiście. Pozwolę sobie przekazać to samo w jej imieniu... - Pei, nie bacząc na wymogi kultury, w której został wychowany, odchrząknął głośno - oraz swoim - dodał ochryple.
- To dla mnie wielki zaszczyt, sir. - Alban uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. - Zegnaj, komandorze. Bóg z wami.

*

Niszczyciele zdołały odepchnąć zwiadowczą jednostkę wroga. Może nie tak daleko, jak by tego chciał admirał Pei, ale na wystarczająco duży dystans, aby mógł poczuć ulgę.

- Przekażcie sygnał do wszystkich jednostek - powiedział, nawet na moment nie odrywając wzroku od ekranu taktycznego. - Rozpoczynamy manewr odejścia.

- Tak jest, sir! - odparł starszy wachtowy sekcji komunikacyjnej na mostku flagowca i na ekranie przed admirałem pojawiły się sygnały świetlne.

Tylko na moment i wyłącznie dlatego, że sensory komputera były ustawione na ich wykrycie.

W każdym razie, pomyślał, tak to wygląda w teorii.

Czterdzieści sześć ogromnych okrętów wyłączyło napędy nadprzestrzenne i zniknęło, przechodząc w jednej chwili na prędkości podświetlne. W tym samym momencie w ich miejsce pojawiła się taka sama liczba innych jednostek - tych, które do tej pory leciały zamaskowane. To był niesamowicie złożony i precyzyjny manewr, podwładni admirała ćwiczyli go nieustannie w symulatorach i wykonali ponad tuzin razy w otwartej przestrzeni kosmicznej, aby osiągnąć niemal idealne zgranie przy ostatniej, decydującej próbie. Czterdzieści sześć okrętów wślizgnęło się niezauważalnie w luki, uzupełniając lecącą formację, a charakterystyki ich napędów nie różniły się niemal niczym od tych, które zostawiały za sobą odlatujące jednostki.

To będzie naprawdę przykra niespodzianka dla Gbaba, pomyślał zimno Pei. I początek drogi, na której końcu czekać ich będzie po stokroć większe zaskoczenie.

- Wiecie - powiedział, odwracając się od ekranu, aby spojrzeć na twarze komandor porucznik Alban i kapitana Josepha Thiessena, szefa sztabu - byliśmy o krok od skopania im tyłków. Zabrakło pięćdziesięciu, może siedemdziesięciu pięciu lat, byśmy prześcignęli ich „gwiezdne imperium”.

- Wydaje mi się, że to nad wyraz optymistyczna wizja, sir - odparł po chwili Thiessen. - Nie wiemy nawet, jak wielkie jest to ich imperium.

- To przecież nie ma najmniejszego znaczenia. - Pei pokręcił mocno głową. - W tej chwili jesteśmy dosłownie o włos za nimi w wyścigu technologicznym, Joe. A jak stare są ich okręty?

- Niektóre są nowiusieńkie, sir. - Nimue Alban odpowiedziała za szefa sztabu. - Ale wiem, o co panu chodzi - dodała, a Thiessen, choć niechętnie, także skinął głową.

Pei nie ciągnął tematu. Nie widział sensu w kontynuowaniu tej rozmowy, przynajmniej teraz. Choć z drugiej strony korciło go, by powiedzieć jeszcze komuś prócz Nimue, co naprawdę się wydarzy. Thiessen nie należał jednak do ludzi, którzy powinni o tym wiedzieć. Szef sztabu był dobrym człowiekiem, święcie wierzącym w założenia operacji Arka, i jak niemal każdy człowiek służący pod rozkazami admirała oddałby życie za jej powodzenie. Pei wiedział, że mimo to nie może mu powiedzieć, iż jego własny dowódca bierze udział w swoistym spisku przeciw ludzkości, będącym jedynym sposobem na urzeczywistnienie tej wizji.

- Sądzi pan, sir, że uderzyliśmy ich wystarczająco mocno, żeby znów zaczęli myśleć rozwojowo? - zapytał po chwili kapitan. Pei spojrzał na niego, unosząc brew, a szef sztabu odpowiedział łobuzerskim uśmieszkiem. - Chciałbym wierzyć, sir, że ci dranie chociaż się spocili, próbując nas dopaść.

- Wydaje mi się, że może pan przyjąć podobne założenie - odparł admirał, uśmiechając się posępnie. - Nie wiem jednak, czy to w jakikolwiek sposób ich zmieni. Ksenolodzy uważają, że raczej nie. Ich system i kultura sprawdzały się znakomicie przez ostatnie osiem albo i dziewięć tysięcy lat. Byliśmy co najwyżej większym wybojem na ich drodze, czymś, do czego nie przywykli, ale i tak jakoś sobie z nami w końcu poradzili. W najlepszym razie będą pobudzeni przez kolejne stulecie lub trzy wieki, sprawdzając, czy gdzieś w pobliżu nie została jedna z naszych kolonii, którą jakimś cudem przeoczyli, a potem znów zapadną w letarg.

- Dopóki nie natkną się na nich kolejni biedni frajerzy - stwierdził z goryczą w głosie Thiessen.
- Właśnie do wtedy - zgodził się z nim Pei i spojrzał ponownie na ekran.

Osiem albo i dziewięć tysięcy lat, pomyślał. Taki przedział czasu wyliczają nasi najlepsi ksenolodzy, ale mogę iść o zakład, że chodzi o znacznie dłuższy okres. Boże, ile bym dał, żeby wiedzieć, kiedy pierwszy Gbaba odkrył ogień!

To pytanie nie po raz pierwszy pojawiło się w jego umyśle w ciągu czterech dekad, jakich potrzebowało Imperium Gbaba do zniszczenia ludzkiej rasy, Obcy bowiem z pewnością nie posiadali dwu istotnych cech - nie byli ani innowacyjni, ani elastyczni.

Na samym początku Gbaba nie docenili wyzwania, które stawiała przed nimi ludzkość. Kilka pierwszych flot inwazyjnych przewyższało siły przyszłych ofiar liczebnością, ale tylko w niewielkim stopniu. Trzy-, góra czterokrotnie. Wkrótce też okazało się, że przy niesamowitej pomysłowości i taktyce ludzi nie mają one większych szans na zwycięstwo. Pierwszy ludobójczy atak kosztował Federację utratę Świata Crestwella i trzech kolejnych zamieszkanych systemów spośród czternastu kolonii zewnętrznych - straty wśród ludności wyniosły sto procent. Na tym jednak sukcesy wroga się skończyły. Zjednoczona flota powstrzymała go i zniszczyła. Nastąpił nawet kontratak, w którym ludzie podbili sześć systemów należących do Gbaba.

To zmusiło przeciwnika do pełnej mobilizacji.

Komandor Pei Kau-zhi był oficerem uzbrojenia na jednym z okrętów stacjonujących w systemie Starfall, gdy pojawiła się w nim flota Gbaba. Wciąż pamiętał ekrany taktyczne, po których przesuwały się nieskończone fale czerwonych punktów. Każdy z nich był odzwierciedleniem wynurzającego się z nadprzestrzeni pancernika albo krążownika. Przypominało to jazdę samochodem w szkarłatnej zawiei, tyle że żaden śnieg nie był w stanie zmrozić człowieka tak bardzo jak ten widok.

Nadal nie miał pojęcia, jakim cudem admirał Thomas zdołała wyprowadzić z tego kotła część swoich jednostek. Większość została zniszczona razem z okrętem flagowym podczas osłaniania tych szczęśliwców, którym rozkazano przetrwać pogrom i zanieść wieści o nim do najdalszych kolonii. Poleciały przed siebie, wyprzedzając nadchodzącą nawałnicę, aby ostrzec ludzkość przed zbliżającą się apokalipsą.

Choć ludzkość już spodziewała się najgorszego.

Brutalność pierwszego ataku Gbaba dała do myślenia wielu osobom, mimo że w końcu udało się go odeprzeć. Dziesięć lat przed wydarzeniami w systemie Crestwella, gdy do Federacji dotarły wzmianki o istnieniu obcej, wrogiej cywilizacji, planety do niej należące zaczęły się zbroić i fortyfikować. A po jego zagładzie zbrojenia zostały dodatkowo przyśpieszone, w momencie ataku wiele systemów zamieniło się w niezdobyte twierdze. Ocalone jednostki floty zostały włączone do obrony wewnątrzsystemowej, walcząc do końca na orbitach zamieszkanych planet i zmuszając wroga do zapłacenia słonej ceny w zniszczonych i uszkodzonych okrętach.

Ale Gbaba byli zdecydowani na poniesienie najwyższej ceny. Żaden z ksenologów nie umiał wytłumaczyć, dlaczego cywilizacja ta odmawia podjęcia rozmów pokojowych. Rozumieli przecież - jeśli nawet nie oni sami, to ich komputery - standardowy język angielski, skoro potrafili wykorzystywać dane zawarte w przechwyconych dokumentach i wydobyte z jeńców przesłuchiwanych w tak bestialski sposób, że trudno nie nazwać tego torturami. Ludzkość wiedziała więc, że istnieje możliwość komunikacji, ale jedyną odpowiedzią na każdą wysyłaną wiadomość było wyłącznie zwiększanie siły ataku.

Pei wątpił, czy te istoty są w ogóle zdolne do jakiegokolwiek dialogu. Kilka obcych jednostek, które w wyniku walk dostały się w ręce ludzi, wyglądało na naprawdę starożytne. Co najmniej jedna z nich została zbudowana - taką opinię wyrażali badający ją naukowcy - przed ponad dwoma tysiącleciami, ale nie znaleziono żadnych dowodów na to, że pomiędzy momentem wprowadzenia do służby a ostatnią bitwą przeszła jakiekolwiek modyfikacje. Najnowsze okręty, jak słusznie zauważyła Alban, wciąż dysponowały takim samym uzbrojeniem, komputerami, napędami nadprzestrzennymi i sensorami.

To sugerowało tak potworny okres zastoju, jakiego nie przechodziły nawet Chiny, kraj przodków Peia, znany z odrzucania przez wieki wszystkiego co obce. Przy Gbaba nawet starożytny Egipt mógł się wydawać krainą słynącą z wynalazczości i przemian. Admirał nie potrafił zrozumieć, dlaczego inteligentne w końcu istoty miałyby przestać się rozwijać, i to na wiele tysiącleci. Może więc Gbaba przestali być istotami inteligentnymi, przynajmniej w ludzkim tego słowa rozumieniu. Może wszystko, czym dysponowali, było wytwarzane dzięki imperatywom kulturowym, tak głęboko zakorzenionym w ich świadomości, że aż instynktownym.

Ale jeśli nawet tak było, nie pomogło to w ocaleniu ludzkiej rasy.

Zagłada nie przyszła jednak szybko. Gbaba zostali zmuszeni do niszczenia jednej ludzkiej reduty po drugiej po oblężeniach trwających czasem całymi latami. Marynarka przestrzenna Federacji została odbudowana dzięki ochronie fortyfikacji systemowych, w jej szeregi wstępowali nowi oficerowie i marynarze - wśród nich wielu takich, jak na przykład Nimue Alban: którzy nie znali życia sprzed postawienia ludzkości pod ścianą. Flota uderzała i robiła wypady, każąc zapłacić Gbaba wysoką cenę za nowe podboje, ale ostateczny wynik tej wojny był od początku przesądzony.

Rada Federacji miała tego świadomość i dlatego wysyłała w przestrzeń kolejne floty kolonizacyjne z zadaniem wyszukania odległych planet nadających się do zamieszkania, na których resztki rodzaju ludzkiego mogłyby przeczekać najgorsze. Ale Gbaba, pomimo braku innowacyjności i elastyczności, mieli już nie raz do czynienia z podobnymi wybiegami. Otoczyli wszystkie systemy zamieszkane przez ludzi szczelną siecią jednostek zwiadowczych i obserwacyjnych. Eskadry eskortujące statki kolonizacyjne mogły zyskać chwilową przewagę nad rozproszonymi po całym systemie siłami wroga, nawet nad wspierającymi je okrętami liniowymi, lecz maleńkie stateczki zwiadowcze zawsze siedziały im na ogonach i każda próba przełamania blokady kończyła się niepowodzeniem, gdy wróg ściągał posiłki i ruszał w pościg za uciekinierami.

Jedna z flot kolonizacyjnych zdołała przedrzeć się przez kordony i umknąć zwiadowcom... tylko po to, by niespełna dziesięć lat później wysłać krótką, rozpaczliwą wiadomość o zagładzie. Choć okręty przemknęły pomiędzy zwiadowcami w systemie, kolejne jednostki wroga bardzo szybko ruszyły ich śladem. Musiały być ich tysiące, żeby sprawdzić każdy możliwy cel, ku jakiemu mogli zmierzać koloniści, ale w końcu któryś prześladowca wpadł na ich trop i ściągnął im na kark ogromną flotę zabójców. Administrator kolonii uważał, że Gbaba zostali ściągnięci aktywnością radiową, mimo iż wszyscy robili co mogli, by ją ograniczyć do niezbędnego minimum.

Pei sądził, że od dawna już nieżyjący administrator miał rację. Twórcy operacji Arka także przyjęli ten punkt widzenia za pewnik.

- Udało nam się odeprzeć tę cholerną jednostkę zwiadowczą na tak wielką odległość, że daliśmy naszym szansę na przeprowadzenie niezauważonego manewru odejścia - zauważył tymczasem Thiessen.

Admirał skinął głową. Była to wypowiedź z gatunku „oczywistych oczywistości”, ale w takiej chwili jak ta nie zamierzał nikogo ganić za podobne stwierdzenia.

Joe chciał chyba, żeby zabrzmiało to jak komplement, pomyślał, a w jego głowie rozbrzmiało coś w rodzaju mentalnego chichotu. W końcu manewr odejścia był dzieckiem umysłu Peia, sztuczką, która miała przekonać Gbaba, że oto udało im się namierzyć i zniszczyć ostatnią flotę kolonizacyjną ludzkości. Tylko dlatego czterdzieści sześć „niewidzialnych” pancerników i transportowców towarzyszących jego flocie nie oddało ani jednego strzału i nie wypuściło ani jednego myśliwca podczas próby przełamania blokady otaczającej System Słoneczny.

Choć nie było to proste zadanie, nikt nie wątpił w sukces. Okręty należało zamaskować polami siłowymi, ich emisję zagłuszyć ciągłym ogniem z najcięższych dział eskorty, zmuszając przeciwnika do skupienia wszystkich systemów uzbrojenia na wybranych celach, aby ukryte jednostki kolejno zdołały przemknąć między zwiadowcami Gbaba, nietknięte i niewykryte.

Poświęcenie dwu pełnych eskadr niszczycieli, które zostały za głównymi siłami tylko po to, by dopaść każdą jednostkę zwiadowczą nieprzyjaciela zdolną do przechwycenia i namierzenia odlatującej floty, pozwoliło admirałowi na wyrwanie się z okrążenia, a nawet na ukrytą głęboko w sercu nadzieję, że dzięki temu manewrowi uda mu się ukryć przed wrogiem, i to na długo. Gdyby tego dokonał, mimo marnych szans, mógłby ocalić wszystkie jednostki tej floty. Potrafił jednak odróżnić nadzieję od faktów i dlatego żaden z ukrytych okrętów nie ujawnił się aż do tej pory.

Gdy flota Gbaba przybędzie - a uczyni to na pewno, jej okręty, choć przeraźliwie stare, nadal miały ogromną przewagę prędkości nad jednostkami budowanymi przez ludzi - odnajdzie taką samą liczbę uciekinierów z Sol, jaka widnieje w jej raportach. Taką samą, jaką wykryły statki zwiadowcze, gdy odnalazły ponownie trop.

A gdy ostatni z jego okrętów zostanie zniszczony, gdy zginie ostatni człowiek z jego załogi, Gbaba uznają, że wykonali zadanie, unicestwiając wszystkich uciekinierów.

Ale będą w błędzie, powiedział do siebie Pei. Przyjdzie taki dzień - mimo iż ludzie pokroju Langhornea i Bédard uczynią wszystko, by go powstrzymać - że powrócimy. A wtedy zobaczycie, wy cholerne gnoje, zoba...

- Admirale - usłyszał cichy głos Nimue Alban. - Sensory dalekiego zasięgu wykryły jednostki wroga.

Odwrócił się w jej kierunku, ich spojrzenia spotkały się na moment.

- Mamy dwa kontakty, sir - zameldowała. - Pierwszy oceniamy na tysiąc jednostek. Drugi jest znacznie większy.

- Cóż... - stwierdził admirał niemal beztroskim tonem. - Tym razem potraktowali nas przynajmniej z odpowiednią atencją i wysłali wszystko, co mają. - Spojrzał na Thiessena. - Proszę rozmieścić jednostki w szyku obronnym - rozkazał. - Wystrzelić wszystkie myśliwce i przygotować rakiety do odpalenia.

7 WRZEŚNIA 2499

ENKLAWA PRZY JEZIORZE PEI,

KONTYNENT HAVEN,

SCHRONIENIE

Dziadku! Dziadku! Chodź szybko, tam jest anioł!

Timothy Harrison podniósł wzrok na swojego prawnuka, który bezceremonialnie wparował przez otwarte drzwi do jego biura w ratuszu. Chłopak zachowywał się okropnie, to nie ulegało wątpliwości, ale naprawdę trudno było się gniewać na Matthew i nikt, kogo Timothy znał, nie potrafił się na niego długo złościć. A to oznaczało, że często uchodziły mu na sucho przewinienia, za które powinien dostać po tyłku.

Tym razem jednak Timothy był skłonny przyjąć, że wielkie podniecenie jego prawnuka ma podstawy, choć nie zamierzał tego otwarcie przyznawać.

- Matthew Paulu Harrisonie - oświadczył poważnym tonem - to jest moje biuro, nie łaźnia na stadionie baseballowym! Wymagam tutaj minimum kulturalnego zachowania od każdego petenta, a zwłaszcza od takiego małego chuligana jak ty!

- Przepraszam - wybąkał chłopczyk, zwieszając głowę. Jednocześnie zerkał ciekawie przez gęste rzęsy, a na jego policzkach pojawiły się charakterystyczne dołki zwiastujące uśmiech, który towarzyszył mu przy wszystkich wygłupach w ciągu kilku ostatnich lat.

- Cóż - stwierdził Timothy. - Myślę, że możemy ci to puścić płazem... ale tylko ten jeden raz!

Poczuł odrobinę satysfakcji, widząc, że jego słowa zaniepokoiły lekko dzieciaka, i rozsiadł się wygodniej w fotelu.

- Cóż zatem mówiłeś o tym aniele?

- Widzieliśmy sygnał świetlny - wyjaśnił pośpiesznie Matthew, oczy znów mu zalśniły, gdy przypomniał sobie prawdziwy powód wtargnięcia do gabinetu dziadka. - Właśnie pojawił się nowy sygnał świetlny! Ojciec Michael powiedział, że mam biec do ciebie co sił i opowiedzieć o nim. Dziadku, nadchodzi anioł!

- Jakiego koloru był ten sygnał świetlny? - zapytał Timothy.

Wypowiedział te słowa tak spokojnym głosem, że nie wiedząc nawet o tym, stał się jeszcze większym obiektem uwielbienia dla swojego prawnuka.

- Żółtego - odparł Matthew, a Timothy skinął głową.

Zatem to tylko jeden z pomniejszych aniołów. Poczuł lekkie ukłucie żalu, za które natychmiast zbeształ się w myślach. Wizyta któregoś z archaniołów byłaby o wiele bardziej ekscytująca, ale zwykły śmiertelnik nie miał prawa kierować takich żądań do Boga choćby w pośredni sposób.

Zresztą nawet pomniejszy anioł powinien dostarczyć ci wystarczającej podniety, stary głupcze! - zganił się ponownie w myślach.

- Tak... - mruknął, kiwając głową w stronę prawnuka - musimy zająć się przygotowaniami, skoro do Lakeview ma zawitać prawdziwy anioł. Biegnij do doków, Matthew. Znajdź Jasona i poproś go, aby wywiesił sygnał dla wszystkich kutrów. Mają natychmiast wracać do portu. Jak tylko to zrobisz, pędź do domu i powiadom o wszystkim mamę i babcię. Jestem pewien, że ojciec Michael niedługo zabije w dzwony, ale masz szanse uprzedzić go i ostrzec je pierwszy.

- Tak, dziadku! - Chłopczyk pokiwał energicznie główką, potem obrócił się na pięcie i wybiegł tą samą drogą, którą tu przybył. Timothy patrzył za nim przez chwilę, uśmiechając się pod nosem, a potem wyprostował ramiona i także opuścił swój gabinet.

Większość pracowników ratusza przerwała codzienne zajęcia i spoglądała ciekawie w jego stronę.

- Skoro wszyscy już słyszeli, co Matthew miał mi do powiedzenia - oświadczył oschłym tonem - nie muszę nikomu niczego wyjaśniać. Dokończcie to, nad czym teraz pracujecie, poukładajcie wszystko, a potem śpieszcie do domów, aby poczynić stosowne przygotowania.

Ludzie skinęli głowami. Tu i ówdzie rozległo się szuranie krzeseł po drewnianej podłodze, gdy skrybowie pomni jego polecenia od razu wzięli się do chowania akt w odpowiednich szufladach. Pozostali pochylili się pilnie nad biurkami, gęsie pióra śmigały w powietrzu, aby jak najszybciej dotrzeć do miejsca, w którym można zakończyć pracę. Timothy obserwował ich przez kilka sekund, potem opuścił ratusz, wychodząc głównymi drzwiami.

Budynek magistratu stał na niewielkim wzniesieniu pośrodku miasteczka noszącego nazwę Lakeview. Miejscowość rosła z wolna, ale nieprzerwanie i Timothy zdawał sobie sprawę z tego, że już wkrótce przekroczy tę iluzoryczną linię, dzielącą miasteczko od miasta. Nie był jednak pewien, jak to przyjmie. Ale jego uczucia najmniej się teraz liczyły, zwłaszcza że nikt nie wątpił, co na ten temat sądzą Bóg i aniołowie. Z ich punktu widzenia zdanie zwykłego śmiertelnika było zupełnie nieistotne.

Zauważył, że wiadomość rozeszła się wśród mieszkańców. Ludzie przemykali parami po brukowanych ulicach i chodnikach, pogrążeni w gorączkowych rozmowach, ci zaś, którzy szli samotnie, mieli na twarzach szerokie uśmiechy. Sygnał świetlny na iglicy kościoła ojca Michaela został umieszczony tak, aby było go widać z niemal każdego miejsca w miasteczku. Timothy, stojąc przed ratuszem, także dostrzegał jego bursztynową poświatę pomimo słonecznej, letniej pogody.

Dzwon umieszczony na wysokiej wieży zaczynał właśnie bić. Jego głęboki, dźwięczny ton niósł się w rozgrzanym powietrzu, przekazując radosną nowinę wszystkim tym, którzy nie mogli dostrzec sygnału. Timothy skinął głową, gdy i jego objęła jasna, melodyjna bańka szczęścia. Chwilę później ruszył w kierunku kościoła, kłaniając się z godnością każdemu człowiekowi, którego mijał po drodze. W końcu to on był burmistrzem Lakeview, człowiekiem, na którego barkach spoczywała wielka odpowiedzialność. Co więcej, był jednym z coraz mniej licznych Adamów swojej miejscowości, tak jak jego żona Sara zaliczała się do grona tutejszych Ew. To nakładało na nich dodatkowe obowiązki, jeśli mieli zapewnić odpowiednie przyjęcie nadchodzącemu nieśmiertelnemu przedstawicielowi Boga, któremu zawdzięczali każdy oddech wydobywający się z ich płuc. Musieli go powitać w aurze szacunku, adoracji i uwielbienia.

Dotarł do wrót kościoła, ojciec Michael już tam na niego czekał. Kapłan był o wiele młodszy od Timothy’ego, ale wyglądał starzej. Michael był jednym z pierwszych dzieci, które przyszły na świat w odpowiedzi na rozkaz Pana wzywający ludzi do rozmnażania się i uczynienia ze Schronienia miejsca mlekiem i miodem płynącego. Sam Timothy nie „urodził się” w prostym tego słowa rozumieniu. Bóg stworzył jego nieśmiertelną duszę własnymi rękami, a archaniołowie Langhorne i Shanwei stworzyli jego cielesną powłokę według wskazówek Pana.

Timothy przebudził się tutaj, w Lakeview, stojąc razem z innymi Adamami i Ewami na rynku miasteczka, i nadal hołubił w pamięci tamten cudowny poranek - wtedy ujrzał po raz pierwszy przepiękny błękit nieba nad Schronieniem, blask Kau-zhi jaśniejącej nad horyzontem daleko na wschodzie - gwiazda wyglądała jak wielka kula miedzi przepływająca po nieboskłonie - wysokie zielone drzewa, pola mieniące się plonami gotowymi do zżęcia, granatowe wody Jeziora Pei i łodzie rybackie kołyszące się leniwie wokół przystani - nawet dzisiaj, po tylu latach, na samo wspomnienie tych wydarzeń czuł w duszy ogromny respekt. Wtedy też po raz pierwszy jego oczy spoczęły na Sarze, jego Sarze, co już samo w sobie można było uznać za cud.

Wydarzenia te miały miejsce przed sześćdziesięciu pięciu laty. Gdyby był taki jak ludzie zrodzeni ze związku kobiety i mężczyzny, jego ciało dawno zaczęłoby odmawiać posłuszeństwa. Chociaż był starszy od ojca Michaela, to kapłan stał dzisiaj przygarbiony, siwiutki, z powykręcanymi palcami, podczas gdy włosy burmistrza wciąż były czarne i gęste, choć na brodzie gdzieniegdzie przetykały je pojedyncze srebrzące się pasemka.

Timothy pamiętał ojca Michaela z czasów, gdy ten był jeszcze spoczywającym na rękach matki zawodzącym bobasem o poczerwieniałej twarzy. On sam był podówczas dorosłym mężczyzną - młodzieńcem w pełni sił, jak wszyscy Adamowie w momencie Przebudzenia. Jako jeden z nich, dzieło Boskich rąk, spodziewał się żyć znacznie dłużej niż istoty, które nie zrodziły się bezpośrednio w umyśle Pana. Być może Michael odczuwał z tego powodu zazdrość, lecz nie dawał niczego po sobie poznać. Kapłan był skromnym człowiekiem, ani na chwilę nie zapominał o tym, że swoją pozycję zawdzięcza łasce Boga. Łasce, na którą żaden człowiek tak naprawdę nie zasługiwał. Co jednak nie powinno nikogo powstrzymywać przed próbami dostąpienia takiego zaszczytu.

- Raduj się, Timothy! - zawołał kapłan, a oczy zalśniły mu pod krzaczastymi, siwymi brwiami.

- Raduj się, ojcze - odparł burmistrz i przyklęknął na moment, by Michael mógł go pobłogosławić, kładąc mu dłoń na głowie.

- Oby łaska Langhorne’a spłynęła na ciebie i pozwoliła kroczyć ścieżką Pana naszego, póki nie nastąpi Dzień Oczekiwany - wymruczał pod nosem kapłan, a potem dotknął lekko ramienia Timothy’ego. - Wstań - polecił. - Tyś jest naszym Adamem. Powiedz mi, że nie powinienem się tak denerwować!

- Nie powinieneś się tak denerwować - zapewnił go posłusznie burmistrz, kładąc dłoń na ramieniu starego przyjaciela. - Naprawdę - dodał nieco poważniejszym tonem. - Sprawiłeś się doskonale, Michaelu. Twoja parafia miała doskonałą opiekę od czasu ostatniej wizytacji i cały czas rozwija się w pokoju.
- Nasza parafia, chciałeś powiedzieć - poprawił go ojciec Michael.

Timothy poruszył głową, aby zaprzeczyć zdecydowanym gestem, ale w ostatniej chwili stłumił chęć protestu. Postawienie sprawy w ten sposób było miłym gestem ze strony kapłana, choć obaj wiedzieli doskonale, że pomimo spoczywającej na barkach burmistrza ogromnej odpowiedzialności za miasto i okoliczne farmy, cała władza pochodzi od archaniołów, a zatem od samego Boga. Przyjmując taki tok rozumowania, to ojciec Michael, jako głowa lokalnego Kościoła, był ziemskim i duchowym przewodnikiem tej społeczności.

Nie byłby jednak sobą, gdyby nie spróbował przedstawić tego w taki sposób, pomyślał Timothy, uśmiechając się pod nosem.

- Chodźmy - powiedział. - Sądząc po wzorcu sygnału, czas wizyty jest już bliski. Musimy się przygotować.

*

Zanim lśniąca aureola kyousei hi pojawiła się daleko nad wodami Jeziora Pei, wszystko było gotowe.

Cała populacja Lakeview - może z wyjątkiem kilku rybaków, którzy wypuścili się zbyt daleko na wody jeziora, aby móc dostrzec sygnały wzywające ich do powrotu - zgromadziła się na i wokół rynku miasteczka. Przybyły także rodziny zamieszkujące pobliskie farmy, nic więc dziwnego, że plac, choć wielki, nie był w stanie pomieścić wszystkich. Spóźnialskich rozmieszczano więc w przyległych uliczkach, które wypełnili tak szczelnie, że Timothy Harrison, patrząc na nich, poczuł wielką dumę z faktu, iż on i pozostali Adamowie oraz Ewy wywiązali się z powierzonego im zadania i rozmnożyli, jak Pan przykazał.

Kyousei hi zbliżał się szybciej niż najśmiglejszy z koni, szybciej nawet od najzwinniejszych jaszczurodrapów. Ognista sfera jaśniała coraz intensywniej. Z początku była jedynie światełkiem na niebie, wysoko nad wodami. Potem rosła z każdą chwilą i nabierała blasku. Wyglądała jak gwiazda strącona z nieboskłonu przez rękę Boga. Wreszcie zaczęła dorównywać wielkością słońcu i choć nie była aż tak jasna jak Kau-zhi, niewiele mu ustępowała. W końcu pokonała ostatnie kilka mil, opadając ku ziemi zwinnie niczym wyverna i bijąc jasnością słońce stojące w zenicie. Zawisła wprost nad miastem i choć nie wydzielała ciepła, żaden człowiek nie mógł na nią spojrzeć bez narażania oczu na szwank. Wszystko wokół rzucało długie i ostre jak noże cienie, mimo iż było samo południe.

Timothy pochylił nisko głowę, jak wszyscy mężczyźni i kobiety, kryjąc oczy przed lśnieniem Boskiej chwały. Po chwili zrobiło się nieco ciemniej, blask znikał tak szybko, jak przed chwilą się pojawił, pozwalając im wznieść wzrok ku niebu.

Kyousei hi nadal wisiał nad miasteczkiem, ale wzniósł się tak wysoko, że znów ustępował wielkością Kau-zhi. Nadal był zbyt jasny, by móc spoglądać prosto na niego, lecz z tej odległości śmiertelne ciała mogły bez trudu wytrzymać jego dłuższą obecność. Chociaż rydwan oddalił się tak znacznie, istota, którą przywiózł z nieba, pozostała między ludźmi.

Mieszkańcy zgromadzeni na placu padali na kolana, okazując jej szacunek i uwielbienie. Timothy natychmiast poszedł ich śladem. Jego serce przepełniło się radością na myśl, że anioł zstąpił na podest ustawiony pośrodku rynku. Trybunę tę skonstruowano wyłącznie na takie okazje. Nikt ze śmiertelnych nie miał prawa sprofanować jej powierzchni swoimi stopami, nie licząc wyświęconych kapłanów wybranych do rytuału czyszczenia drewna, aby w każdej chwili gotowe było na takie wydarzenie, jakiego mieszkańcy Lakeview byli dzisiaj świadkami.

Timothy rozpoznał anioła. Od poprzedniej wizytacji upłynęły już niemal dwa lata, ale wysłaniec niebios nie zmienił się nawet na jotę od ostatniego pobytu w miasteczku. Na jego obliczu dało się zobaczyć oznaki starzenia - chociaż naprawdę niewielkie - których nie było przy pierwszym spotkaniu, zaraz po Przebudzeniu Timothy’ego. Pismo twierdziło, że chociaż aniołowie i archaniołowie są nieśmiertelni, ciała, w które ich przybrano, aby nauczali trzódkę Pana, zostały stworzone z tej samej materii co wszyscy śmiertelnicy. Niemniej ożywione przez surgoi kasai, czyli „wielki ogień” Boskiego dotyku, miały wytrzymać o wiele dłużej niż powłoki zwykłych ludzi, podobnie zresztą jak Adamowie i Ewy, którzy powinni dożyć wieku nieosiągalnego dla ich potomków, ale przed starzeniem, jakkolwiek powolnym, nie mogli uciec. I nadejdzie taki dzień, gdy wszyscy aniołowie - a nawet archaniołowie - staną ponownie przed obliczem Boga. Timothy wiedział, że sam Pan o tym zadecydował, czuł też ogromną wdzięczność za to, że sam zamknie oczy po raz ostatni na długo przed tym smutnym wydarzeniem. Świat pozbawiony aniołów wydawał się tak mroczny, tak pusty, zwłaszcza dla kogoś, kto dostąpił zaszczytu stanięcia twarzą w twarz z wysłannikiem Boga w pełnej chwale, już w pierwszych dniach po stworzeniu Schronienia.

Anioł różnił się od zwykłego śmiertelnika, wprawdzie niewiele, ale jednak. Nie był wcale wyższy od Timothy’ego ani szerszy od niego w ramionach. Jego ciało od stóp po czubek głowy pokrywała szklista, połyskująca w świetle szata, ubiór wiecznie zmieniający barwę. Czoło zdobiła mu ognista korona, z której tryskały w niebo błękitne płomienie. Za pasem miał berło wykonane z niezniszczalnego kryształu, długie na pół ramienia dorosłego mężczyzny. Timothy widział je kiedyś w akcji. Raz tylko; błyskawica wydobywająca się z głowni posłała na ziemię szarżującego jaszczurodrapa, a towarzyszył temu przerażający odgłos tysiąca piorunów. Połowa wielkiego zwierza zamieniła się w popiół, a przerażony burmistrz jeszcze przez wiele godzin nie słyszał niczego prócz natarczywego dzwonienia w uszach.

Anioł w milczeniu przyglądał się klęczącemu przed nim tłumowi przez dłuższą chwilę. Potem uniósł prawą rękę.

- Pokój niech będzie z wami, moje dzieci - powiedział niezwykle wyraźnie i donośnie, choć nie krzyczał ani nie podnosił głosu. - Przynoszę wam błogosławieństwo Pana naszego, a także archanioła Langhorne’a, któren jest sługą Jego. Chwała niech będzie Panu!

- I Jego sługom - wymamrotał tłum w odpowiedzi, wywołując uśmiech na twarzy anioła.
- Bóg jest z was zadowolony, moje dzieci - dodał wysłannik niebios. - Wracajcie do swoich zajęć, wszyscy, chwaląc przy tym Pana. Przynoszę wieści dla ojca Michaela i burmistrza. Oni przekażą wam później, czego tym razem pragnie od was Bóg.

Timothy i Michael, stojąc ramię w ramię, przyglądali się, jak plac i przyległe uliczki pustoszeją; ludzie rozchodzili się szybko i sprawnie, bez wzajemnego popychania się czy ponaglania. Wielu rolników pędziło tutaj na złamanie karku - a czasem dosłownie pokonało biegiem wiele mil - byle zdążyć na czas i ujrzeć anioła. Mimo to nikt nie protestował, nikt nie skrzywił się nawet, aby okazać zawód. Wszyscy wracali do zajęć, jakby nic niezwykłego się nie wydarzyło. Dla tych ludzi ogromną radością było już to, że mogli osobiście powitać Boskiego posłańca. Zdawali sobie też sprawę, że ujrzenie anioła na własne oczy jest dla nich, grzesznych śmiertelników, czymś więcej niż błogosławieństwem.

Anioł zszedł z poświęconej platformy i ruszył w stronę czekających na niego mężczyzn. Próbowali przyklęknąć, gdy się do nich zbliżał, ale pokręcił głową, widząc ich zamiary.

- Nie, moi synowie - odezwał się łagodnym tonem. - Na to też przyjdzie pora. Teraz musimy porozmawiać. Bóg i archanioł Langhorne są z was zadowoleni, cieszy ich rozwój i bogactwo Lakeview. Ale staniecie wkrótce w obliczu nowych wyzwań, dlatego archanioł Langhorne wyznaczył mnie do wzmocnienia waszej wiary, abyście sprostali zadaniom, które przed wami staną. Pójdźmy zatem do świątyni, tam będziemy mogli porozmawiać w lepszych warunkach.

*

Pei Kauyung siedział wygodnie w fotelu, przysłuchując się toczonej debacie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.

Gwiazda klasy G6, nosząca nazwę Kau-zhi ku czci jego brata, świeciła jasno na zewnątrz. Właśnie minęło południe, letnie powietrze północy było rozgrzane, ale przez otwarte okna wpadała lekka, chłodna bryza znad Jeziora Pei. Wzdrygnął się, gdy owiała mu kark.

Czy te gnojki nie powinny uhonorować nas nieco bardziej? Nazwali lokalną gwiazdę Kau-zhi. Jezioru nadali imię mojego brata. Dlaczego ja nie dostąpiłem takiego zaszczytu? Albo Shanwei? Ale to jeszcze nie wszystko. Zastanawiam się, czy Rada nie wybrała Langhornea i Bédard tylko dlatego, że planujący naszą misję wiedzieli, z jak wielkimi megalomanami mają do czynienia?

Usiłował wmówić sobie, że to nastawienie jest wynikiem zmęczenia sześćdziesięcioma standardowymi latami - czyli sześćdziesięcioma pięcioma tutejszymi - podczas których obserwował poczynania tej pary zmierzające ku nieuniknionemu końcowi. Niestety, nie potrafił pozbyć się wrażenia, że ludzie, którzy wybrali Eryka Langhorne’a na administratora kolonii i doktor Adorée Bédard na głównego psychologa projektu, doskonale wiedzieli, co robią. Było nie było, chodziło o ocalenie ludzkiej rasy - i to za wszelką cenę - więc kto by się tam przejmował ograniczeniami podstawowych praw człowieka.

- ...błagamy więc raz jeszcze - mówiła wychudzona siwowłosa kobieta, stojąca na środku przewiewnej sali - zastanówcie się, czy rozwijająca się na tej planecie cywilizacja nie powinna wiedzieć i pamiętać o Gbaba. Czy nie powinna zrozumieć, dlaczego tu przybyliśmy i dlaczego odrzuciliśmy zaawansowaną technologię.

Kauyung przyglądał się jej chłodno brązowymi oczami. Nawet nie spojrzała w jego kierunku, czuł jednak, że kilkoro innych członków Rady patrzy na niego ukradkiem w sposób sugerujący skryte poparcie. Choć w paru przypadkach było to raczej czyste rozbawienie.

- Słyszeliśmy te argumenty wielokrotnie, doktor Pei - pierwszy zabrał głos Eryk Langhorne - wiemy też, dlaczego pani je podnosi. Obawiam się jednak, że pani słowa nie zmienią obranej przez nas linii działania.

- Panie administratorze - Pei Shanwei wpadła mu w słowo - obrana przez pana linia działania nie uwzględnia faktu, że ludzie od zarania dziejów skupiali się na tworzeniu nowych narzędzi i rozwiązywaniu problemów. Musimy zakładać, że populacja Schronienia także pójdzie tą drogą. Jeśli tego dokona, nie mając pojęcia, co stało się z Federacją, nasi potomkowie nie będą wiedzieli, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża im w przestrzeni.

- Pani obawy wynikają wyłącznie z niezrozumienia socjologicznej matrycy, którą stworzyliśmy, doktor Pei - oświadczyła Adorée Bédard. - Zapewniam panią, że zabezpieczenia, które tutaj pozostawimy, skutecznie powstrzymają mieszkańców Schronienia przed wynalezieniem czegoś, co może zwrócić uwagę Gbaba. O ile oczywiście - w tym momencie pani psycholog zmrużyła oczy - jakiś czynnik zewnętrzny nie zakłóci działania naszej matrycy.

- Nie wątpię, że potrafi pani stworzyć... że już pani stworzyła mentalne wzorce antytechnologiczne na szczeblu jednostek, a nawet całej społeczności - odparła Shanwei. Mówiła bardzo spokojnie, ale ktoś równie spostrzegawczy jak doktor Bédard musiał dostrzec ukryte nuty odrazy i antypatii. - Wydaje mi się jednak, że zabezpieczenia, o których pani wspomniała, mogą działać przez najbliższe pięćset, może nawet tysiąc lat, ale na pewno nie dłużej. Prędzej czy później splot wydarzeń doprowadzi do ich złamania.

- To nieprawda - rzuciła stanowczo Bédard. Uśmiechając się zagadkowo, odsunęła się nieco od stołu. - Jak widzę, psychologia nie jest najmocniejszą z pani stron, doktor Pei. Wiem też, że jeden z pani licznych doktoratów dotyczy historii. Chyba właśnie z jego powodu ma pani takie wyobrażenie na temat szybkiego postępu technologicznego nowoczesnej ery. I tu się z panią zgodzę. Obserwując historię Starej Ziemi, zwłaszcza na przestrzeni ostatnich pięciu czy sześciu stuleci, można dostrzec coś w rodzaju „imperatywu postępu” zaimplementowanego do ludzkiej psychiki. Ale to bardzo mylny pogląd. Mamy w naszej historii przykłady na bardzo długie okresy stagnacji. Pozwoli pani, że przywołam dla przykładu liczoną w tysiącach lat historię starożytnego Egiptu. W całej historii tego państwa nie nastąpił żaden przełom technologiczny. Dlatego odtworzyliśmy tutaj, na Schronieniu, zespół cech umysłowych charakterystyczny dla tamtego okresu, ale nie tylko... Zainstalowaliśmy też rozmaite instytucjonalne i fizyczne sposoby, umożliwiające kontrolę...

- Uznanie starożytnego Egiptu oraz innych kultur rozwijających się w basenie Morza Śródziemnego za niezdolne do szybkiego rozwoju jest nieporozumieniem - stwierdziła chłodno Shanwei. - Co więcej, Egipt był jedynie skromnym wycinkiem ówczesnego świata, który jako całość naprawdę trudno uznać za niezdolny do rozwoju. Pomimo ogromnych wysiłków wkładanych w stworzenie teokratycznych kajdan...

- Doktor Pei - przerwał jej Langhorne. - Obawiam się, że dalsza dyskusja jest bezcelowa. Sposób zarządzania kolonią został już dogłębnie przeanalizowany i zaaprobowany przez Radę Administracyjną. Stanowi on konsensus osiągnięty przez wszystkich członków Rady, mnie, jej głównego administratora, oraz doktor Bédard, która pełni rolę naczelnego psychologa projektu. Pozostali muszą się do niego dostosować. Czy to jasne?

Powstrzymanie się od spojrzenia w moim kierunku musiało Shanwei wiele kosztować, pomyślał Kauyung. Od pięćdziesięciu siedmiu lat mieszkali osobno, podzieleni publicznym sporem na temat przyszłości kolonii. Kauyung był jednym z Umiarkowanych, którzy nie zgadzali się ślepo z tym, co robili Langhorne i Bédard, ale gorąco popierali zakaz wszystkiego, co mogłoby prowadzić do ponownego powstania zaawansowanych technologii. Wielokrotnie wyrażał głośne zaniepokojenie stopniem zmian w oryginalnie ustalonych wzorcach zachowań, które postulowała Bédard, lecz zawsze popierał wnioski Langhorne’a, jeśli ten zdołał racjonalnie wyjaśnić powody ich wprowadzenia. Dzięki temu wciąż pozostawał najstarszym stopniem oficerem kolonii, mimo iż jego żona zyskała miano przywódcy frakcji, którą przeciwnicy określali mianem Techów.

- Z całym szacunkiem, administratorze Langhorne - odezwała się Shanwei - ale pański sposób zarządzania kolonią nie opiera się na żadnym konsensusie. Sama byłam członkiem Rady, jak pan zapewne pamięta, podobnie jak sześciu innych moich kolegów z aktualnej Rady Aleksandrii. Wszyscy sprzeciwialiśmy się pańskiej propozycji, gdy zaprezentował ją pan po raz pierwszy.

Dzięki czemu, drogi Eryku, przypomniał sobie Kauyung, rozkład głosów wyniósł osiem do siedmiu, co oznaczało brak dwóch głosów do przeważającej większości, która pozwoliłaby ci na swobodne dokonanie zmian w polityce kolonii. Ale tobie to nie przeszkadzało - poszedłeś dalej i wprowadziłeś zaproponowane modyfikacje, z tym że musiałeś rozwiązać wcześniej inny, maleńki problem. Czyż nie dlatego usunięto z Rady w sposób urągający prawu Shanwei i pozostałych protestujących?

- To prawda - przyznał Langhorne lodowatym tonem. - Ale żadne z was nie jest już członkiem Rady, a ci, którzy do niej aktualnie należą, popierają jednogłośnie wszystkie nasze postanowienia. Dlatego bez względu na kolejne historyczne przykłady, które zamierza pani przedstawić, oświadczam, że nasza polityka względem kolonii nie ulegnie najmniejszym zmianom i jej stosowanie zostanie wymuszone na wszystkich środowiskach. Co oznacza również tak zwaną Enklawę Aleksandryjską.

- A jeśli mimo wszystko nie zechcemy się podporządkować? - Głos Shanwei nadal był bardzo spokojny, lecz wszyscy obecni i tak poczuli mrowienie w kręgosłupach, gdy usłyszeli jej słowa. Chociaż burzliwe dyskusje toczyły się od wielu dziesięcioleci, przedstawiciel Techów po raz pierwszy zagroził możliwością otwartego sprzeciwu.

- To byłoby... bardzo nierozsądne z waszej strony - odpowiedział Langhorne po dłuższej chwili milczenia, rzucając ukradkowe spojrzenie na Kau-yunga. - Do tej pory chodziło wyłącznie o publiczną debatę na temat polityki społecznej. Teraz, gdy została ona w końcu ustanowiona, niepodporządkowanie się jej wymogom będzie traktowane jak zdrada. Ostrzegam panią, doktor Pei, tam gdzie stawką jest przetrwanie bądź zagłada ludzkiej rasy, nie zawahamy się przed poczynieniem kroków prowadzących do stłumienia rebelii.

- Rozumiem.

Głowa Pei Shanwei obracała się powoli, gdy jej właścicielka mierzyła kolejnych członków Rady lodowatym spojrzeniem naprawdę ciemnych, brązowych oczu. Dzisiaj wydają się niemal czarne, pomyślał Kauyung, a jej twarz jest naprawdę posępna.

- Przekażę wnioski wynikające z tego spotkania reszcie Radnych, administratorze Langhorne - powiedziała w końcu lodowatym tonem. - Powiem im też, że mają się podporządkować pańskiej polityce, w przeciwnym razie zostaną do tego przymuszeni. Wydaje mi się, że Rada udzieli odpowiedzi na pańskie ultimatum w naprawdę krótkim czasie.

Odwróciła się i wyszła z sali posiedzeń nie spojrzawszy za siebie ani razu.

*

Pei Kauyung usiadł na składanym krzesełku na pomoście wychodzącym na wielkie Jezioro Pei. Z kubełka stojącego obok sterczała wędka, ale na haczyku nie było przynęty. Kij służył wyłącznie do odstraszania potencjalnych przechodniów.

Wiedzieliśmy, że kiedyś dojdzie do tego albo czegoś bardzo podobnego, pomyślał. Kau-zhi, Shanwei, Nimue, ja, Proktor. Wiedzieliśmy o tym wszyscy od momentu, gdy wybrano Langhornea zamiast Halversena. No i stało się, jak przewidywaliśmy.

Bywały takie chwile, gdy pomimo kuracji antygeronowej czuł na karku każdy rok ze stu dziewięćdziesięciu standardowych, które przeżył.

Wcisnął się głębiej w krzesło, spoglądając uważniej na ciemniejące wciąż wieczorne niebo, i dostrzegł mknącą gdzieś tam wysoko srebrzystą gwiazdę - OWFT Hamilkar, ostatni z czterdziestu sześciu olbrzymich okrętów, które dowiozły ludzi do kolonii na Kau-zhi.

Gargantuiczna misja przetransportowania milionów ludzi na nową planetę nie byłaby możliwa, gdyby nie wykorzystanie zaawansowanych technologii. Ale to samo, co pomogło stworzyć szanse na ocalenie, stało się także przyczyną zagłady jedynej floty, która zdołała przed laty przełamać blokadę Gbaba. Dlatego ludzie planujący operację Arka wprowadzili do niej dwie istotne zmiany.

Po pierwsze założono, że flota kolonizacyjna pozostanie w nadprzestrzeni przez minimum dziesięć lat, zanim podejmie pierwszą próbę znalezienia planety nadającej się do życia. Dzięki temu powinna się oddalić o tysiące lat świetlnych od przestrzeni zajmowanej kiedyś przez Federację. Wystarczająco, by nawet cała flota zwiadowców Gbaba musiała stracić stulecia na przeszukiwanie gęstwiny gwiazd, w której sama mogłaby się w końcu zgubić.

Drugą sprawą było wyposażenie floty nie w jeden, ale aż w dwa zespoły terraformujące. Jeden miał dostosować i przygotować Schronienie na przyjęcie kolonistów, drugi czekać w ukryciu z dala od Kau-zhi razem z transportowcami, jako zabezpieczenie operacji. Gdyby Gbaba zdołali odkryć okręty pracujące na orbicie Schronienia, doprowadziliby do ich zniszczenia, ale nie dotarliby do reszty floty, która znów wyruszyłaby w dziesięcioletnią tułaczkę w przypadkowo wybranym kierunku, aby raz jeszcze spróbować znaleźć nowy dom.

Hamilkar był jednym z okrętów należących do drugiego zespołu. Flagową jednostką cywilnej administracji operacji Arka. Został zachowany przez tak długi czas tylko dlatego, że podstawowy plan zakładał wykorzystanie pewnych zaawansowanych technologii, dopóki kolonia nie stanie na własne nogi. Gigantyczny transportowiec, przewyższający masą największe pancerniki Federacji, utrzymywał minimalną aktywność reaktorów, nie opuszczając ani na moment zbytecznych w takich sytuacjach ekranów maskujących. Gdyby na orbicie tej planety pojawił się zwiadowca Gbaba, nie dostrzegłby go, chyba że zupełnym przypadkiem zbliżyłby się na odległość dwustu albo trzystu kilometrów.

Wszelako żywot ostatniego transportowca dobiegał końca, mimo że okazał się niezwykle wartościowy jako centrum administracyjne, orbitalne obserwatorium, a nawet awaryjny moduł przemysłowy. To o niego spierali się dzisiejszego wieczoru Shanwei, Langhorne i Bédard. Enklawy kolonistów na Schronieniu istniały i rozwijały się od ponad sześćdziesięciu lat standardowych i administracja podjęła decyzję o zniszczeniu wszystkich ostatnich pozostałości po dawnej technologii. A w każdym razie niemal wszystkich.

Bliźniacze jednostki Hamilkara zostały zniszczone już dawno temu. Pozbyto się ich niemal natychmiast, wysyłając wprost na gwiazdę tego systemu zaraz po wyładowaniu kolonistów i przewożonego sprzętu. Tyle tylko, że sprzęt nie został wykorzystany tak, jak zaplanowali to twórcy projektu... Głównie dzięki zmianom wprowadzonym do schematów psychologicznych przez doktor Bédard.

Głęboko ukryta, fundamentalistyczna część umysłu Pei Kau-yunga poczuła niepokój, gdy jemu i jego bratu przedstawiono po raz pierwszy założenia operacji Arka. Zapewnienia, że każdy z zahibernowanych kolonistów jest znającym prawdę ochotnikiem, nie pomogły przełamać atawistycznego lęku przed „kontrolą umysłów”, taką samą, jaką posługiwali się jego przodkowie. A teraz i on został zmuszony do przyznania, że decyzja o implantowaniu każdemu z kolonistów niezwykle szczegółowych, choć całkowicie fałszywych wspomnień jest nie tylko logiczna, ale i pożądana.

Wydawać by się mogło, że nie ma sposobu na przekonanie ośmiu milionów przedstawicieli niezwykle zaawansowanej technologicznie cywilizacji do porzucenia wszelkich urządzeń i ułatwień - bez względu na to jak byliby chętni do współpracy przed zrzuceniem ich na nową planetę jak młodzi, zdrowi i zapaleni do pomysłu. Zderzenie z brutalną rzeczywistością życia w zgodzie ze środowiskiem naturalnym, gdzie liczy się jedynie siła własnych mięśni, z pewnością zmusiłoby wielu do zmiany nastawienia. Dlatego Centrum Misji zdecydowało, że wspomoże ich, usuwając z pamięci informacje o jakichkolwiek zaawansowanych technologiach.

To nie było łatwe zadanie nawet dla znakomicie wyposażonych ośrodków Federacji i Kauyung, pomimo odrazy, jaką czuł do doktor Adorée Bédard, musiał przyznać, że kobieta zna się na rzeczy jak mało kto. Koloniści spoczywali w swoich kapsułach jeden nad drugim, niczym ścięte pnie drzew w sągach - na największych transportowcach klasy Hamilkara było ich nawet po pół miliona - co umożliwiało formowanie od nowa każdego umysłu, a czyniono to przez ponad dziesięć lat podróży w nadprzestrzeni.

Potem koloniści spali jeszcze przez osiem lat standardowych, ukryci w bezpiecznym miejscu, w czasie gdy o wiele mniej liczebne zespoły poszukiwawcze rozglądały się za odpowiednimi planetami, aby grupy terraformujące zbudowały na jednej z nich nowy świat.

Planeta zwana Schronieniem była nieco mniejsza od Starej Ziemi. Gwiazda Kau-zhi nie dawała tyle ciepła ile Słońce i chociaż nowy świat krążył po znacznie bliższej orbicie, średnie temperatury na jego powierzchni nie mogły się równać z ziemskimi. Schronienie miało też nieco większy kąt nachylenia osi obrotu, dzięki czemu pory roku różniły się od siebie, i to znacznie. Stosunek lądu do wody był tutaj znacznie lepszy niż na kolebce ludzkości, w dodatku ziemie dzieliły się na wiele małych, górzystych kontynentów i sporych wysp, co pozwalało na ustatkowanie klimatu.

Pomimo nieco mniejszych rozmiarów Schronienie miało znacznie większą gęstość niż Stara Ziemia, dzięki czemu posiadało niemal identyczną grawitację jak ta, w której ewoluował nasz gatunek. Dni były dłuższe, ale za to lata krótsze - każdy rok liczył tutaj około trzystu jeden dni. Koloniści podzielili je na dziesięć miesięcy składających się z sześciu pięciodniowych tygodni. Miejscowy kalendarz wciąż wydawał się Kau-yungowi dziwny (może i miał jakiś sens, ale do jasnej cholery, brakowało w nim grudnia i stycznia!), komandor nie potrafił się też przystosować do wydłużonych dni, choć poza tym musiał przyznać, że jest to jedna z przyjaźniejszych planet, jakie kiedykolwiek skolonizował człowiek.

Oprócz wielu niezaprzeczalnych zalet Schronienie miało też kilka istotnych wad. Jak każda kolonia zresztą. W tym wypadku chodziło głównie o miejscowe drapieżniki - zwłaszcza te wodne - które stanowiły ogromne zagrożenie dla ludzi. Zresztą cały miejscowy ekosystem okazał się bardzo nieprzyjazny dla roślin i zwierząt, które miały stanowić zaplecze żywieniowe kolonii. Na szczęście Centrum Misji włączyło w skład zespołu terraformującego jednostkę badawczą, której genetycy zdołali opracować wiele krzyżówek mogących bez problemu zaadaptować się do warunków panujących na Schronieniu.

Mimo to wszystkie ziemskie formy życia nadal były traktowane przez miejscowy ekosystem jak klasyczni intruzi. Modyfikacje genetyczne pomogły, ale nie zdołały wyeliminować problemu i losy projektu ważyły się przez kilka pierwszych lat terraformowania.

Chyba dlatego Langhorne i Bédard tak bardzo potrzebowali Shanwei, pomyślał z goryczą Kauyung. To ona była szefową zespołów terraformujących i wyłącznie dzięki jej przywództwu osiągnięto w końcu sukces. Jej ludzie, działając z okrętu flagowego Kau-yunga OWFT Guliwer, zmagali się z przyrodą planety, kiedy większość jednostek floty kolonizacyjnej spoczywała w bezruchu gdzieś daleko w bezmiarze przestrzeni kosmicznej, całe lata świetlne od najbliższych gwiazd, oczekując na efekty ich pracy.

To były czasy, westchnął w duchu Kauyung. Czuł wtedy, że ludzie Shanwei i jego załoga co dzień dokonują kolejnych przełomów, chociaż radość z każdego sukcesu była natychmiast przyćmiewana obawą, że lada moment na orbicie planety, tuż obok nich, może się pokazać jednostka zwiadowcza Gbaba. Wiedzieli, że przeciwnik ma nikłe szanse na odnalezienie ich, lecz stawka, o którą grali, była naprawdę wysoka. Dlatego też, karmieni przestrogami Centrum Misji, brali pod uwagę nawet mikroskopijnie małe prawdopodobieństwo zagrożeń. Wciąż jednak mieli przed sobą cel, z każdą chwilą wyrywali się z morderczego uścisku zagłady. Kauyung zapamiętał olbrzymią radość z triumfu, kiedy nareszcie któregoś dnia mogli uznać, że dzieło ich życia zostało ukończone i czas wysłać na Hamilkara wiadomość o tym, że Schronienie czeka na swoich nowych mieszkańców.

Wtedy też odkryli, w jaki sposób Bédard zmodyfikowała psychologiczne matryce śpiących kolonistów. Po tym co zapowiedział Langhorne, nie wątpili, że będą to spore zmiany, lecz gdy pojęli ich ogrom, zarówno Kauyung, jak i Shanwei poczuli przerażenie.

Uśpieni koloniści wyrazili zgodę na zaimplantowanie im fałszywych wspomnień. Z pewnością jednak nie spodziewali się, że zostaną zmuszeni do uznania dowództwa programu Arka za bogów.

Nie była to wyłączna zmiana zaproponowana przez Langhorne’a. Wspólnie z Bédard postarał się, by nie mogło być mowy o ponownym pojawieniu się zaawansowanej technologii. Oboje zadecydowali o odejściu od systemu metrycznego, co zdaniem Kau-yunga wynikało z osobistych uprzedzeń głównego administratora. Co gorsza, wyeliminowali wszystko, co kojarzyło się z arabskimi cyframi, a zarazem z algebrą, aby jak najbardziej utrudnić powstanie wyższej matematyki. Temu samemu służyło odrzucenie wielu innych dziedzin nauki i powrót do ptolemejskiej teorii wszechświata. Systematycznie likwidowali też narzędzia służące do pogłębiania wiedzy naukowej, a potem zajęli się ustalaniem zasad nowej religii, która miała zabezpieczyć społeczność Schronienia przed ich powtórnym wynalezieniem. Chyba to właśnie najbardziej rozwścieczyło ludzi pokroju Shanwei, tych, którzy wierzyli niezachwianie w wolność jednostki i myśli.

Niestety było już za późno na reakcję. Shanwei i jej poplecznicy w Radzie Administracyjnej zaczęli się burzyć, ale dość szybko odkryli, że Langhorne doskonale przygotował się również na taki obrót sprawy. Zgromadził własną klikę, dokonując paru wymian w dowództwie floty, by odsunąć na bok ludzi związanych z Shanwei i Kau-yungiem, co pozwoliło mu w efekcie na skuteczne przeciwstawienie się zdecydowanym działaniom podjętym przez frakcję doktor Pei.

Porażka była jedną z przyczyn ogłoszenia separacji obojga małżonków. Wyobrażali sobie, że tylko w ten sposób zdołają się przygotować do otwartego buntu przeciw polityce Langhornea. Kluczem do sukcesu było zachowanie dostępu do serca oficjalnych struktur zarządu kolonii. Reputacja Shanwei i fakt, że przewodziła mniejszości w Radzie, uniemożliwiały w jej wypadku udawanie poparcia dla głównego administratora. Odkąd zaczęli odgrywać swoje role, oddalali się od siebie, powoli, lecz nieubłaganie.

A w końcu i tak się okazało, że ich poświęcenie poszło na marne. On stracił ukochaną żonę, oboje wyrzekli się dzieci, które mogliby mieć, gdyby nie separacja, przez pięćdziesiąt siedem lat okazywali sobie publicznie nienawiść i wrogość, a wszystko to na nic.

Shanwei i pozostali Techowie - stanowiący mniej niż trzydzieści procent oryginalnego dowództwa Arki - wycofali się na leżący najdalej na południe kontynent Schronienia. Zbudowali na nim własną enklawę i nazwali ją Aleksandrią, zapożyczając nazwę od starożytnego miasta, w którym mieściła się najsłynniejsza biblioteka Ziemi, i ściśle się trzymali pierwotnych założeń planu Arka, dopuszczających umiarkowane używanie technologii.

Co więcej, odmówili zniszczenia swoich baz danych, co z punktu widzenia Langhorne’a i Bédard było niewybaczalne. Nalegali też, by zachować wiedzę o prawdziwej historii ludzkiej rasy, a zwłaszcza o wojnie z Gbaba.

I to stanęło ci kością w gardle, nieprawdaż, Eryku? - pomyślał Kauyung. Wiedziałeś doskonale, że Gbaba nie będą w stanie wykryć przedelektrycznych technologii, które Shanwei stosuje w Aleksandrii. Do cholery, każdy z autolotów, zwanych też „rydwanami aniołów”, które pozwalasz wykorzystywać do transportu członków dowództwa z orbity, zostawia wyraźniejszy ślad niż wszystkie urządzenia enklawy razem wzięte! Możesz sobie gadać do woli, że każda forma tutejszej techniki - a nawet pamięć o niej - może stanowić zagrożenie stworzenia w przyszłości bardziej skomplikowanych, a co za tym idzie łatwiejszych do wykrycia instalacji, ale tak naprawdę nie to cię martwi. Przyznaj lepiej, że spodobało ci się bycie Bogiem i za nic nie dasz sobie tego odebrać.

Kauyung nie miał pojęcia, jak Langhorne zareaguje na jawną groźbę ze strony Shanwei. Mimo że wciąż piastował stanowisko naczelnego dowódcy sił zbrojnych Schronienia, zdawał sobie sprawę, że administrator i jego sympatycy w Radzie nie ufają mu do końca. Nie stał się jednym z nich pomimo długotrwałej separacji z żoną, poza tym niektórzy uwierzyli, że naprawdę są bóstwami Bédard.

A ludzie uważający się za bogów, nie mają w zwyczaju się hamować, gdy ktoś stanowi dla nich zagrożenie, pomyślał.

Wstrząsnął nim dreszcz, wywołany kolejnym, chłodniejszym powiewem wieczornego wiatru. Pei Kauyung po raz ostatni spojrzał w kierunku Hamilkara. Błyszczący punkt na niebie zmierzał już ku horyzontowi.

*

- Ojcze! Ojcze!

Timothy Harrison wymamrotał coś na granicy snu, więc czyjaś dłoń potrząsnęła nim raz jeszcze, ale już mocniej.

- Obudź się, ojcze!

Burmistrz otworzył oczy i natychmiast je zmrużył. Jego trzeci syn, Robert, dziadek Matthew, pochylał się nad jego łóżkiem z płonącą świecą w ręku. Timothy przez moment był zupełnie zdezorientowany, a potem dostrzegł w mroku wyraz twarzy syna, bardzo wyraźnie mimo migotliwego, słabego światła, które rzucał z dołu drgający płomyk.

- Co się dzieje? - zapytał, siadając na posłaniu.

Leżąca obok niego Sara także już otworzyła oczy i usiadła. Poczuł na ramieniu kojące ciepło bijące od jej ciała. Wyciągnął rękę i instynktownie uścisnął jej dłoń.