NA KSIĘŻYCU
DZIEJE SIĘ COŚ DZIWNEGO...
Tunel zdawał się nie mieć końca, mimo to dotarł do jego krańca zanim to sobie uświadomił, i pospiesznie wspiął się po kolejnej drabinie. Szyb był zamknięty, lecz dostrzegł uchwyt, więc pchnął go ramieniem. Wypadł w noc... i jego zmysły zostały nagle oślepione ogromną liczbą źródeł zasilania. Mnóstwo pancerzy! Zbliżali się od tyłu dziwnymi skokami silników rakietowych, czekali w rozciągającym się przed nim lesie!
Usiłował uruchomić karabin, lecz uderzyła w niego fala energii. Krzyknął, kiedy każdy implant w jego ciele zaczął protestować. Wił się rozpaczliwie, usiłując to pokonać i zachować świadomość, mimo bólu, jaki mu to sprawiało.
To było pole chwytające - nie morderczy strzał, lecz coś znacznie gorszego: urządzenie policyjne pętające z brutalną siłą jego syntetyczne muskuły.
Pociągnięty siłą rozpędu, przewrócił się. Walczył z ogarniającą go ciemnością z całą furią rozwścieczonej woli, lecz nadaremnie.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, było szaleństwo świateł, kiedy od wystrzałów energii eksplodowały drzewa. Zabrał tę wizję ze sobą w mrok, mgliście świadomy, że jest ona w jakiś sposób ważna.
A potem, kiedy jego zmysły całkiem przygasły, zrozumiał. Ten ogień nie był wycelowany w niego; niszczył ziemię za nim, powalał ścigających go buntowników...
Książki Davida Webera wydane przez ISA
PRZYSIĘGA MIECZYZAPRZYSIĘŻONY BOGU WOJNYPRZYSIĘGA WIETRZNEGO JEŹDŹCA
KSIĘŻYC BUNTOWNIKÓW
wraz z Johnem Ringo
MARSZ W GŁĄB LĄDU
MARSZ KU MORZU
MARSZ KU GWIAZDOM
NAS NIEWIELU
KSIĘŻYCBUNTOWNIKÓW
DAVID WEBER
KSIĘŻYC BUNTOWNIKÓW
Tytuł oryginału: MUTENEERS’ MOON
Copyright © 1991, 2006 David Weber. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Prawa do wydania polskiego należą do ISA Sp. z o.o., Warszawa 2006.
Wszystkie postacie występujące w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób prawdziwych, żyjących lub nie, jest całkowicie przypadkowe.
Książka jest chroniona polskim i międzynarodowym prawem autorskim. Jakiekolwiek jej powielanie lub nieautoryzowany użytek jej zawartości jest zabronione bez pisemnej zgody wydawcy lub właściciela praw autorskich.
Ilustracja na okładce: Marcin Nowakowski
Wydanie I
Wydawca: ISA Sp. z o.o.
Tłumaczenie: Michał Studniarek
Korekta: Sylwia Sandowska-Dobija
Skład: KOMPEJ
Informacje dotyczące sprzedaży hurtowej, detalicznej i wysyłkowej:
ISA Sp. z o.o.
Al. Krakowska 110/114
02-256 Warszawa
tel./fax (0-22) 846 27 59
e-mail: [email protected]
ISBN: 83-7418-122-2
ISBN: 978-83-7418-122-8
Zapraszamy do odwiedzenia naszej strony internetowej:
www.isa.pl
Księgapierwsza
Rozdział pierwszy
Na dużym mostku dowodzenia było jak zawsze cicho i spokojnie. Ciszę zakłócały tylko dźwięki zapisu otoczenia. Przez iluminatory widać było usianą gwiazdami przestrzeń i białobłękitną kulę świata, na którym toczyło się życie. Wszystko było dokładnie takie, jakie być powinno - spokojne, uporządkowane, w miarę dalekie od chaosu.
Lecz twarz kapitana Druagi była ponura. Stał obok swego fotela dowódcy, a przez jego łącza neuralne przepływały dane. Odczuwał skwierczące błyski broni energetycznej niczym dotknięcia rozpalonego żelaza. Maszynownia nie odpowiadała - nie było w tym niczego dziwnego - stracił też kontakt z systemami podtrzymywania życia jeden i trzy. Hangary zostały zamknięte przed buntownikami, lecz rzeźnicy Anu zablokowali szyby przesyłowe polami przechwytującymi z ciężką bronią. Nadal utrzymywał kontrolę nad systemem prowadzenia ognia i większością systemów zewnętrznych, lecz pierwszym celem buntowników był system nadawania. Wyłączyła go już pierwsza eksplozja, a nawet okręt klasy Utu miał tylko jeden hiperkom. Nie mógł ani kierować okrętem, ani zameldować, co się stało, a wierni mu członkowie załogi przegrywali.
Druaga rozluźnił mięśnie szczęki, zanim zetrą mu się od tego zęby. Od siedmiu tysięcy lat, gdy Czwarte Imperium wyczołgało się z powrotem w kosmos z ostatniego ocalałego świata Trzeciego, na pokładzie flagowego okrętu Floty Wojennej nigdy nie doszło do buntu. W najlepszym razie przejdzie do historii jako kapitan, którego załoga zwróciła się przeciwko niemu i została przykładnie ukarana. W najgorszym razie w ogóle nie przejdzie do historii.
Raport o stanie okrętu dobiegł końca. Kapitan westchnął.
Buntowników nie było wielu, lecz mieli przewagę wynikającą z zaskoczenia, a Anu działał rozważnie. Druaga parsknął; bez wątpienia wykładowcy z Akademii byliby dumni z jego taktyki. Dobrze - i dzięki za to Stwórcy! - że był zaledwie głównym inżynierem, a nie oficerem mostka. O pewnych kodach rozkazów w ogóle nie miał pojęcia.
- Dahak - rzekł.
- Tak, kapitanie? - spytał spokojny, miękki głos. Wypełniał cały mostek, dobiegał zewsząd i jednocześnie znikąd.
- Jak szybko buntownicy dostaną się do punktu dowodzenia numer jeden?
- Trzy standardowe godziny, kapitanie, plus minus piętnaście procent.
- Nie można ich zatrzymać?
- Odpowiedź negatywna, kapitanie. Kontrolują wszystkie dojścia do punktu dowodzenia i niemal wszędzie odpierają ataki lojalnego personelu.
Pewnie, pomyślał gorzko Druaga. Mają pancerze bojowe i ciężki sprzęt, czego nie można powiedzieć o większości wiernej mu załogi.
Rozejrzał się jeszcze raz po opustoszałym mostku. Działa były nieobsadzone, a planszet, inżynieria, komputer bojowy, astrogacja... Kiedy ogłoszono alarm, tylko on zdołał dotrzeć na swoje stanowisko, nim buntownicy odcięli zasilanie wind. Tylko on. Aby tu dojść, musiał zabić dwóch zbuntowanych członków załogi, którzy go zaatakowali.
- Dobrze, Dahak - powiedział ponuro do wszechobecnego głosu. - Skoro mamy tylko system podtrzymywania życia numer dwa i systemy uzbrojenia, wykorzystajmy je. Odetnij z obwodu systemy podtrzymywania życia numer jeden i trzy.
- Wykonane - oznajmił prawie natychmiast głos - lecz przywrócenie ich na ręcznym sterowaniu zajmie buntownikom najwyżej godzinę.
- Wiem, ale tyle czasu wystarczy. Alarm czerwony dwa wewnętrzny.
Nastąpiła chwila ciszy; Druaga stłumił gorzki uśmiech.
- Nie ma pan skafandra, kapitanie - powiedział obojętnie głos. - Jeśli wprowadzi pan alarm czerwony dwa, zginie pan.
- Wiem. - Druaga żałował, że nie jest tak spokojny, jak można by sądzić po brzmieniu jego głosu, gdyż wiedział, że bioodczyty „Dahaka” i tak wykryją kłamstwo. Mimo to była to jedyna szansa, jaką miał - a raczej jaką miało Imperium.
- Wykonasz ostrzegawcze odliczanie do dziesięciu minut - powiedział, siadając na swoim fotelu. - To da wszystkim czas na dotarcie do kapsuł. Kiedy już się ewakuują, nasza zewnętrzna broń stanie się aktywna. Wtedy natychmiast przeprowadzisz dekontaminację, lecz pozwolisz ponownie wejść na pokład tylko lojalnym członkom załogi, dopóki nie otrzymasz innych rozkazów od... swego nowego kapitana. Zanim lojalni oficerowie przejmą dowodzenie, każdy zbuntowany członek załogi, który zbliży się na odległość pięciu tysięcy kilometrów, ma zostać zlikwidowany.
- Zrozumiano - Druaga gotów był przysiąc, że głos wypowiedział to słowo znacznie ciszej - jednak rdzeń głównego komputera domaga się zatwierdzenia rozkazu.
- Alfa-Osiem-Sigma-Dziewięć-Dziewięć-Siedem-Delta-Cztery-Alfa - powiedział obojętnie.
- Kod potwierdzenia rozpoznany i przyjęty - odparł głos. - Proszę określić czas wykonania.
- Natychmiast - rzekł Druaga, zastanawiając się, czy powiedział to wystarczająco szybko, aby nie stracić panowania nad sobą.
- Przyjęto. Zamierza pan wysłuchać odliczania, kapitanie?
- Nie, Dahak - szepnął Druaga.
- Zrozumiano - odparł głos. Kapitan zamknął oczy.
To drastyczne rozwiązanie... o ile w ogóle można je nazwać „rozwiązaniem”. Alarm czerwony dwa wewnętrzny to niemal ostatnie stadium obrony przeciw wtargnięciu wrogów. Otwierał wszystkie szyby wentylacyjne - można to było uczynić dopiero na wyraźny, potwierdzony rozkaz dowódcy okrętu - by zalać cały okręt środkami chemicznymi i radioaktywnymi. Z założenia docierały one w każdy zakamarek, nawet tutaj. Okręt nie nadawał się już do zamieszkania i stawał się śmiertelną pułapką, a dekontaminację mógł przeprowadzić tylko główny komputer, nad którym on sprawował kontrolę.
System jeszcze nigdy nie był w takiej sytuacji, lecz powinien zadziałać. Buntownicy i lojalni członkowie załogi będą zmuszeni do ucieczki, a żadna ze zbudowanych do tej pory kapsuł nie zdoła oprzeć się broni „Dahaka”. Rzecz jasna Druaga nie przeżyje tak długo, by zobaczyć koniec, lecz przynajmniej jego okręt zostanie ocalony dla Imperium.
A jeśli czerwony dwa zawiedzie, zawsze pozostaje czerwony jeden.
- Dahak - powiedział nagle, nie otwierając oczu.
- Tak, kapitanie?
- Rozkaz kategorii pierwszej - powiedział oficjalnie.
- Nagrywam.
- Ja, starszy kapitan Floty, Druaga, oficer dowodzący okrętem Floty Imperialnej „Dahak”, numer kadłuba jeden-siedem-dwa-dwa-dziewięć-jeden-powiedział jeszcze bardziej oficjalnie - stwierdzam, że na pokładzie mojego okrętu pojawiło się zagrożenie pierwszej kategorii, i postępując zgodnie z rozkazem Floty numer siedem-jeden, rozdział jeden-dziewięć-trzy, podrozdział siedem-jeden, wydaję rozkaz kategorii pierwszej głównemu komputerowi „Dahaka”. Kod zatwierdzający: Alfa-Osiem-Sigma-Dziewięć-Dziewięć-Siedem-Delta-Cztery-Alfa.
- Kod rozpoznany i przyjęty - odpowiedział chłodno głos. - Przyjmuję rozkazy kategorii pierwszej. Proszę je wydać.
- Pierwszym zadaniem tej jednostki jest stłumienie buntu personelu zgodnie z wydanymi już rozkazami - powiedział sucho. - Jeśli wcześniej określone środki nie pozwolą lojalnemu personelowi na przejęcie kontroli nad okrętem, rzeczeni buntownicy zostaną zlikwidowani wszelkimi możliwymi sposobami, łącznie z wprowadzeniem stanu czerwony jeden wewnętrzny i całkowitym zniszczeniem okrętu. Rozkazy te mają priorytet alfa.
- Przyjęte - powiedział głos. Druaga oparł głowę na wyściełanym zagłówku. Zrobione. Nawet jeśli Anu zdoła w jakiś sposób dotrzeć na mostek, nie będzie mógł anulować rozkazu, który właśnie wydał „Dahakowi”.
Kapitan odprężył się. Przynajmniej, pomyślał, nie powinno zbytnio boleć.
*
- ...więć minut... - oznajmił głos komputera pokładowego i kapitan Anu, główny inżynier okrętu „Dahak”, zaklął. Przeklęty Druaga! Nie spodziewał się, że kapitan dotrze żywy na mostek, a co dopiero to... Zawsze uważał go za pozbawiony wyobraźni, schematycznie wypełniający swe obowiązki automat.
- Co robimy, Anu?
Oczy komandor Inanny błyszczały gniewnie przez wizjer pancerza.
- Wycofać się do komory dziewięćdziesiąt jeden - warknął wściekle.
- Ale...
- Wiem, wiem! Sami musimy z nich skorzystać. A teraz zabierzcie stąd swoich podwładnych, pani komandor!
- Tak jest - odparła komandor Inanna, Anu zaś skoczył do środkowej windy. Jej ściany trzeszczały, choć nie wyczuwał żadnego ruchu. Wykrzywił usta w pełnym złości grymasie. Pierwsza próba zawiodła, lecz ma w zanadrzu jeszcze parę niespodzianek. Sztuczek, o których nie wie Druaga, niech go Niszczyciel porwie!
*
Z „Dahaka” wystrzeliły stada miedzianych rybek. Kapsuły wypełnione lojalnymi członkami załogi przeleciały nad pokrytą lodem powierzchnią obcej planety, szukając na niej schronienia. Wśród nich znajdowały się inne, większe kształty - choć przy głównym okręcie wyglądały niczym pyłki, ich masę liczono w milionach ton - które spadały razem, wyprzedzając mniejsze kapsuły. Anu nie zamierzał pozostawać w przestrzeni, gdyż Druaga - zakładając, że jeszcze żyje - mógłby wykorzystać uzbrojenie „Dahaka”, by wybić ich lecące z szybkością podświetlną okręty-pasożyty tak łatwo, jak dziecko łapie muchy.
Inżynier siedział na fotelu dowodzenia okrętu „Osir” i przyglądał się, uśmiechając się paskudnie, jak ogromny zakamuflowany kadłub macierzystej jednostki maleje w oddali. Potrzebował tego okrętu, by wypełnić swoją misję, i nadal może go zdobyć. Kiedy programy, które ukrył w komputerach inżynieryjnych, wykonają swoją robotę, wszystkie siłownie na „Dahaku” zmienią się w stos szmelcu. Zasilanie awaryjne podtrzyma przez jakiś czas działanie głównego komputera, lecz kiedy i ono się wyczerpie, komputer padnie.
A wtedy wrak „Dahaka” będzie należeć do niego.
- Wchodzimy w atmosferę, sir - powiedziała komandor Inanna ze swojego stanowiska pierwszego oficera.
Rozdział drugi
- Papa-Mike, tu X-Ray Jeden, czy mnie słyszysz?
Radar komandora podporucznika Colina MacIntyre’a zapiszczał cicho, gdy akcelerator masy typu Copernicus cisnął kolejnych kilka ton księżycowych skał w stronę statków przechwytujących habitatu Eden Trzy. Obserwował ich ślad na radarze, ciesząc się samotnym lotem i czekając na odpowiedź drugiego punktu kontrolnego na Tierieszkowej.
- X-Ray Jeden, tu Papa-Mike - potwierdził głęboki głos. - Kontynuuj.
- Papa-Mike, tu X-Ray Jeden. Wejście na orbitę zakończone. Stąd wygląda to dobrze. Over.
- Potwierdzam, X-Ray Jeden. Chcesz wcześniej zrobić parę kółek na orbicie?
- Nie, Papa-Mike. Przecież chodzi o to, że mam to zrobić sam, prawda?
- Zrozumiano, X-Ray Jeden.
- No to do roboty. Mam zielone światło, Pasha. Potwierdzasz?
- Potwierdzam, X-Ray Jeden. Widzimy, że zbliżasz się do krańca naszego zasięgu, Colin. Za dwadzieścia sekund stracimy kontakt. Możesz zaczynać ćwiczenie.
- Papa-Mike, X-Ray Jeden potwierdza. Do zobaczenia za chwilę.
- Roger, X-Ray Jeden. I tak ty stawiasz.
- Jak cholera - roześmiał się MacIntyre. Nie wiadomo, co mógłby odpowiedzieć Papa Mike, gdyż łączność została odcięta, gdy X-Ray Jeden zniknął za horyzontem Księżyca.
MacIntyre wyjątkowo starannie przejrzał listę rzeczy do sprawdzenia. Planujący tę misję musieli bardzo się napracować, aby wybrać orbitę, która byłaby z dala od ruchu po widzialnej stronie Księżyca i jednocześnie zajmowała niezbadaną część powierzchni. Po ciemnej stronie było zaledwie kilka obserwatoriów i stacje radiowe dalekiego zasięgu. Jak się okazało, wyznaczona trasa, łącząca dziewiczy teren z bliską orbitą, która była niezbędna dla przyrządów badawczych, jednocześnie utrzymywała go z dala od reszty świata, co w dzisiejszych czasach było czymś niezwykłym nawet dla astronautów.
Skończył sprawdzanie listy i aktywował przyrządy, po czym usiadł i zaczął nucić, bębniąc palcami w oparcie swojego fotela antyprzeciążeniowego, a tymczasem komputer pokładowy przeliczał programy misji. Zawsze mógł się trafić jakiś błąd, a kiedy już się zdarzył, niewiele mógł zdziałać. Był pilotem, i choć doskonale znał elektroniczne wnętrzności swojego pojazdu rozpoznawczego beagle trzy, miał tylko mgliste pojęcie, jak działa ten zestaw instrumentów.
Poziom rozwoju technologicznego siedemdziesiąt lat po Armstrongu był tak wysoki, że każdy specjalista postawiony wobec problemu wykraczającego poza jego dziedzinę był bezradny jak dziecko. Naukowcom z zespołu nauk geologicznych w Centrum Sheperd udało się stworzyć generację wyjątkowo skomplikowanych guzików i dźwigni. „Rezonans grawitoniczny” to wspaniałe określenie... ale MacIntyre często żałował, że nie wie, co tak naprawdę oznacza, choć nie na tyle, by spędzić następnych sześć czy osiem lat na zdobywaniu dodatkowego stopnia naukowego, więc zadowolił się zrozumieniem, co ten „planetarny proktoskop” (jak ochrzcił go jakiś anonimowy dowcipniś) robi, a nie jak to robi.
Silniki manewrowe pchnęły jego beagle’a dokładnie na określony kurs. MacIntyre popatrzył na odczyty. To przynajmniej rozumiał. I bardzo dobrze, ponieważ został kandydatem na pierwszego pilota rozpoznawczego do misji „Prometeusz” i...
Nagle przerwał nucenie i zmarszczył brwi. Coś dziwnego. Usterka?
Nacisnął kilka klawiszy i jeszcze bardziej zmarszczył brwi. Według diagnostyki wszystko działało idealnie, lecz cokolwiek można by powiedzieć o Księżycu, na pewno nie jest w środku wydrążony.
Potarł swój wydatny nos, czekając, aż na ekranach pojawią się dane. Stojąca obok drukarka zaszumiała i wypluła graficzne odzwierciedlenie gołych liczb. Znów potarł nos. Według tych informacji na dole pracował jakiś wyjątkowo aktywny kret. Wyglądało to tak, jakby pod osiemdziesięcioma kilometrami solidnej księżycowej skały znajdował się rozległy labirynt tuneli, przejść i Bóg wie czego jeszcze!
Zaklął pod nosem. Nie minął jeszcze rok od początku misji i oto jeden z podstawowych instrumentów mierniczych - i to projektu NASA! - postanowił zwariować. Lecz podczas testów w atmosferze nad Nevadą i Syberią wszystko szło dobrze, więc co się teraz stało?
Nagle poderwał go alarm zbliżeniowy. A niech to! Jest tu całkiem sam, więc co to może być?!
„To coś” okazało się migającą na ekranie radaru plamką; była mniej niż sto kilometrów za rufą i szybko się zbliżała. Jak coś tak wielkiego mogło tak bardzo się zbliżyć, zanim radar go wychwycił? Według instrumentów było wielkości przynajmniej starych dopalaczy Saturn V!
Szczęka mu opadła, gdy pojazd wykonał natychmiastowy zwrot o dziewięćdziesiąt stopni. Najwyraźniej nie dotyczyły go prawa dynamiki! Co gorsza, manewrował tak, by dostać się na jego orbitę. Potem obcy pojazd zwolnił, aby się z nim zrównać.
Opanowanie było jedną z cech Colina MacIntyre’a, dla których wybrano go do załogi pierwszej wspólnej radziecko-amerykańskiej misji międzygwiezdnej, lecz nawet jemu zjeżyły się włosy na karku, gdy jego pojazd nagle się zatrząsł. Było to tak, jakby nagle coś dotknęło pancerza beagle’a - coś na tyle masywnego, że wstrząsnęło ważącym setki ton, odpornym na wejście w atmosferę pojazdem kosmicznym o zmiennej geometrii.
Ta myśl wyrwała go z zaskoczenia. Nieważne, co to jest, ale skoro nikt go o tym nie uprzedził, to znaczy, że nie jest to ani własność Amerykanów, ani Rosjan. Jego ręce same wyciągnęły się do konsoli manewrowej, aby uruchomić silniki manewrowe. Beagle zatrząsł się, ale nie ruszył z miejsca. Po twarzy MacIntyre’a spłynął zimny pot; lecieli dalej po swojej orbicie, na niezmienionej wysokości. To nie mogło się zdarzyć... ale przecież to wszystko nie powinno się zdarzyć, prawda?
Nacisnął kilka innych klawiszy. Typ beagle dysponował olbrzymią masą manewrową - był przystosowany do długich tras, a przed odlotem zatankował na rosyjskiej platformie Gagarina - więc gdy ożyły główne silniki, statek aż się zatrząsł.
Pełen ciąg powinien wcisnąć go w fotel i posłać statek do przodu, a tymczasem skutek był taki sam, jak po uruchomieniu silników manewrowych: pojazd tylko się zakołysał. Wreszcie beagle zaczął się ruszać... lecz nie oddalał się od obcego, tylko sunął ku niemu!
Umysł Colina zaczął pracować pełną parą. Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem jest to, że obcy pojazd chwycił go jakimś... promieniem ściągającym, a to by znaczyło, że ten punkcik na radarze nie jest wytworem żadnej ziemskiej technologii. Nie mełł już takich słów, jak „niemożliwe” czy „niewiarygodne”, bo aż nazbyt wyraźnie widział, że to jest możliwe. Jakiś trudny do wyobrażenia kaprys losu sprawił, że Ktoś Inny pojawił się właśnie wtedy, gdy Ludzkość zamierzała sięgnąć do gwiazd.
Niezależnie od tego, kim Oni są, nie mógł uwierzyć, że przypadkowo pokazali się właśnie teraz, kiedy był po ciemnej stronie i miał odciętą łączność. Najwyraźniej czekali na niego albo kogoś takiego jak on, musieli więc od jakiegoś czasu obserwować Ziemię. A jeśli tak było, mieli czas, aby jakoś zaznaczyć swoją obecność... i nasłuchiwać ziemskich sygnałów komunikacyjnych. Najprawdopodobniej wiedzieli, jak nawiązać z nim kontakt, lecz postanowili tego nie robić. Zapowiadało to wiele różnych rzeczy, a żadna z nich nie była specjalnie miła. Najważniejsza była taka, że zamierzają zabrać go wraz z beaglem i całą resztą. Ale Colin MacIntyre nie zamierzał im na to pozwolić, jeśli tylko będzie miał w tej sprawie coś do powiedzenia.
Przez głowę przelatywały mu szczegółowe instrukcje misji „Prometeusz”, zwłaszcza zalecenia powstrzymania się od pierwszego kontaktu. Jednak czym innym jest powstrzymać się od pościgu za obcymi, na których się przypadkiem natknęło, a czym innym sytuacja, gdy spadają na ciebie i zaczynają cię ciągnąć niczym schwytaną rybę!
Uniósł plastikową osłonę panelu kontroli ognia. Wielokrotnie wyrażano sprzeciw wobec uzbrajania „pokojowych” sond międzygwiezdnych, lecz na szczęście wojskowi, którzy dostarczali większości pilotów, mieli w tej sprawie ostatnie słowo; teraz, gdy systemu obrony ożyły, MacIntyre podziękował im po cichu, że to misja szkoleniowa z pełnym wyposażeniem. Przekazał dane namierzające z radaru i już sięgał do przycisku strzału, lecz nagle się zatrzymał. Nie próbowali się z nim porozumieć, a on także tego nie zrobił.
- Nieznany pojazd, tu NASA Papa-Mike X-Ray Jeden - powiedział ochrypłym głosem do radia. - Uwolnijcie mój statek i oddalcie się.
Nie nadeszła żadna odpowiedź. Popatrzył na punkcik na radarze
- Uwolnijcie mój statek albo otworzę ogień!
Nadal nie było żadnej odpowiedzi. Zacisnął wargi. Dobrze. Skoro te żałosne dranie nie chcą nawet rozmawiać...
Z beagle’a wystrzeliły trzy małe, lecz potężne pociski. Nie były to pociski atomowe, lecz każdy z nich był wyposażony w trzystukilową głowicę, a do tego miały idealny namiar. Colin śledził ich lot na radarze.
Nic się nie stało.
Komandor MacIntyre opadł na swój fotel. Pociski nie zostały oszukane przez systemy zagłuszające ani nie wybuchły przed osiągnięciem celu. Po prostu... zniknęły, a płynące z tego wnioski były niepokojące. Bardzo niepokojące.
Wyłączył silniki. Nie było powodu, by tracić paliwo, zresztą zaraz razem z porywaczem wejdą w zasięg łączności Heinleina.
Usiłował sobie przypomnieć, czy obecnie w powietrzu są też inne beagle. Sądząc po swojej własnej porażce, należałoby się spodziewać, że one również nie odniosą zwycięstwa nad Kimkolwiek-By-Oni-Byli, zwłaszcza że żaden z pozostałych przebywających w pobliżu statków nie był uzbrojony. Przypuszczał, że na Tierieszkowej jest Wład Czerników, lecz plany lotów członków misji tak często się zmieniały, że trudno było za nimi nadążyć.
Jego beagle nadal zbliżał się do intruza, potem zaczął powoli obracać się do niego dziobem. Komandor rozsiadł się wygodnie i popatrzył przez iluminator. Powinien coś zobaczyć...
Tak, byli tam. Czuł się bardzo rozczarowany. Tak naprawdę nie wiedział, czego powinien się spodziewać, lecz ten płaski, gładki, zaokrąglony na krańcach cylinder nie był tym, czego oczekiwał. W tym momencie był jakiś kilometr od niego. Poza tym, że był to najwyraźniej wytwór czyichś rąk, wydawał się zaskakująco mało dramatyczny. Nie widać było żadnych silników, klap, otworów, systemów łączności... Tylko gładki, odbijający światło metal; przynajmniej sądził, że to metal.
Sprawdził swój chronometr; łączność mogła w każdej chwili wrócić. Jego usta rozciągnęły się w pozbawionym radości uśmiechu na myśl, jak baza Heinlein zareaguje, gdy zobaczy na swoim radarze taką parę. To będzie...
Zatrzymali się. Tak po prostu, bez żadnego widocznego zwalniania.
Przez chwilę gapił się na intruza z niedowierzaniem. Uświadomił sobie bowiem, że cylinder nie porusza się względem powierzchni Księżyca, nie wznosi się ani nie opada. Fakt, że intruz mógł to robić, był znacznie bardziej przerażający niż to wszystko, czego do tej pory doświadczył. Przerażenie pogłębiała jeszcze znajomość własnego kokpitu, dlatego komandor zacisnął dłonie na oparciu fotela, walcząc z irracjonalnym przekonaniem, że musi zaraz spaść.
Wtedy obcy znowu zaczęli się poruszać, tą samą drogą, którą przybyli, z niemożliwą do opisania szybkością, a do tego zupełnie bez wrażenia przyspieszenia. Położenie beagle’a względem cylindra znów się zmieniło; teraz leciał za nim, a zaokrąglony koniec znajdował się jakieś kilkaset metrów od jego własnych silników. W dole widać było rozmytą powierzchnię Księżyca.
Nagle beagle i jego porywacz zniżyli lot, kierując się w stronę niedużego krateru. Palce stóp Colina podkurczyły się, a dłonie bezskutecznie usiłowały się oderwać od oparcia fotela. Uporczywie zmagał się z paniką, nie chcąc się jej poddać, lecz kiedy krater nagle się otworzył, z jego ust wyrwało się westchnienie ulgi.
Cylinder zwolnił do szybkości kilkuset kilometrów na godzinę, a MacIntyre poczuł zbliżające się objawy katatonii, lecz coś kazało mu z nią walczyć równie zaciekle, jak wcześniej zmagał się z paniką. Cokolwiek go złapało, nie chce, na miłość boską, aby go znaleźli zwiniętego w kłębek i zaślinionego!
Lecieli ogromnym tunelem o średnicy ponad dwustu metrów, oświetlonym migoczącym pasem świateł. Kamienne ściany dziwnie błyszczały, jakby kamień był gładko wypolerowany. Potem przecisnęli się przez wielowarstwowy właz, tak wielki, że mogłyby nim lecieć obok siebie dwa transportowce, i nagle tunel stał się metalowy. Przypominał brąz i ciągnął się tak daleko, że nawet jego potężny wylot miał wielkość świecącej kropki.
Ich szybkość nadal malała; mijali dziesiątki włazów, które były tak wielkie, jak ten, którym wlecieli do tej niewiarygodnej metalowej gardzieli. Umysł komandora kurczył się na samą myśl o wielkości tej konstrukcji, lecz zachował dość równowagi, by przeprosić w duchu projektantów proktoskopu.
Nagle jeden z włazów odskoczył z szybkością atakującego węża. Ten, kto kierował ich lotem, zmusił ich do skrętu, przeprowadził elegancko przez otwór i bez problemów posadził na posadzce wykonanej z tego samego, podobnego do brązu stopu.
Byli w słabo oświetlonej metalowej jaskini, szerokiej może na kilometr, w której stały równo zaparkowane identyczne cylindry. Colin wyjrzał przez okienko, żałując, że na liście uzbrojenia beagle’a nie ma osobistej broni. Choć po zniknięciu rakiet nie sądził, by coś to dało, można by jednak spróbować.
Oblizał nerwowo wargi. Ogromny rozmiar budowli wykluczał możliwość, że przybysze dopiero niedawno odkryli Układ Słoneczny, ale jak to zrobili, skoro nikt tego nie zauważył?
A potem ożyło radio.
- Dobry wieczór, komandorze MacIntyre - powiedział łagodnie głęboki, spokojny głos. - Proszę wybaczyć, że przybył pan tutaj w tak niekonwencjonalny sposób, lecz nie miałem innego wyboru. Obawiam się, że pan również.
- K...kim jesteś? - spytał nieco ochryple MacIntyre, po czym znowu przełknął ślinę. - Czego ode mnie chcesz? - dodał już wyraźniej.
- Obawiam się, że odpowiedź na te pytania będzie nieco skomplikowana - odparł głos z niezmąconym spokojem. - Może mnie pan nazywać Dahak, komandorze.
Rozdział trzeci
MacIntyre zrobił głęboki wdech. Wreszcie się odezwali. I to po angielsku. Spowodowało to niewielki przypływ uzasadnionego oburzenia.
- Twoje przeprosiny miałyby nieco większą wartość, gdybyś zechciał połączyć się ze mną, zanim mnie porwałeś - powiedział zimno.
- Zdaję sobie z tego sprawę - odparł porywacz - lecz było to niemożliwe.
- Doprawdy? Wydaje mi się, że poradziliście sobie z tym problemem. - MacIntyre ucieszył się, że nadal stać go na ironię w głosie.
- Wasze urządzenia łączności są dość prymitywne, komandorze. - Te słowa brzmiały niemal przepraszająco. - Mój tender nie jest tak wyposażony, by móc się z nimi połączyć.
- Ale tobie idzie całkiem nieźle. Dlaczego więc ty nie chciałeś ze mną rozmawiać?
- To było niemożliwe. System maskujący tendera osłaniał zarówno pana, jak i jego samego polem odpornym na transmisje radiowe. Mogłem łączyć się z nim za pomocą moich systemów łączności, lecz nie miałem możliwości przesłania swoich słów do pana. Jeszcze raz przepraszam za niedogodności, jakie pana spotkały.
MacIntyre stłumił chichot na myśl, jak spokojnie ten cały Dahak wypowiedział to eleganckie słowo „niedogodność”, które było o tysiąc procent dalekie od prawdy. Przeciągnął drżącymi palcami po jasnobrązowych włosach, czując się tak, jakby wypił o jednego czy dwa kielichy za dużo.
- Dobra... Dahak. Masz mnie. Co zamierzasz ze mną zrobić?
- Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby opuścił pan swój pojazd i przyszedł na mostek dowodzenia, komandorze.
- Tak po prostu?
- Słucham?
- Chcesz, abym wysiadł ze statku i tak po prostu się poddał?
- Przepraszam. Minęło trochę czasu od chwili, kiedy porozumiewałem się z człowiekiem, więc mogłem nieco wyjść z wprawy. Nie jest pan więźniem, komandorze. A może jednak pan nim jest. Powinienem traktować pana jako honorowego gościa, lecz szczerość zmusza mnie do przyznania, że nie mogę pozwolić, aby pan stąd odszedł. Zapewniam pana jednak na honor Floty, że nie stanie się panu żadna krzywda.
Choć brzmiało to nieco dziwacznie, MacIntyre poczuł niepokojącą chęć, aby w to uwierzyć. Ten Dahak mógł skłamać i obiecać, że go odeśle do ludzkości jako swego przedstawiciela, a jednak tak się nie stało. Słowa „nie mogę pozwolić, aby pan stąd odszedł” były mocno przerażające, lecz czyż taka otwartość nie stanowi gwarancji uczciwości? Nawet jeśli Dahak jest notorycznym kłamcą, to i tak nie ma wyjścia.
Zapasy wystarczą mu nawet na trzy tygodnie i przez ten czas może się ukrywać w beagle’u, założywszy, że Dahak mu na to pozwoli. Ale co potem? Ucieczka najprawdopodobniej jest niemożliwa, więc jedynym rozwiązaniem jest opuszczenie statku.
Poza tym Colin czuł przemożną niechęć do pokazania, jak bardzo jest przestraszony.
- Dobrze - powiedział wreszcie. - Przyjdę.
- Dziękuję, komandorze. Atmosfera jest odpowiednia, choć może pan założyć skafander, jeśli pan woli.
- Dziękuję. - Sarkazm w głosie MacIntyre’a był odruchowy. Westchnął. - Sądzę zatem, że jestem gotów.
- Dobrze. Do pańskiej maszyny zbliża się pojazd. Powinien go pan zobaczyć po swojej lewej stronie.
MacIntyre przekręcił głowę i dostrzegł, że do kadłuba zbliża się gwałtownie pojazd w kształcie pocisku i wielkości niewielkiego samochodu, unoszący się stopę czy dwie nad ziemią. Z otworu błysnęło światło, które w spowitej półmrokiem metalowej jaskini wydawało się jasne i zapraszające.
- Widzę-powiedział, stwierdzając z zadowoleniem, że jego głos znowu brzmi normalnie.
- Świetnie. Czy mógłby pan zatem przejść na jego pokład?
- Już idę. - Odpiął pasy i wstał.
I wtedy odkrył kolejną niezwykłą rzecz. Spędził tak dużo czasu na Księżycu, zwłaszcza przez ostatnie trzy lata, gdy przygotowywał się do misji „Prometeusz”, że przyzwyczaił się do zmniejszonego ciążenia, toteż teraz niemal padł na twarz.
Oczy rozszerzyły mu się ze zdumienia. Grawitacja była niemal identyczna jak standardowa, a to znaczy, że te pajace potrafią ją włączać na życzenie!
Właściwie dlaczego nie? Po prostu ci... powiedzmy, ludzie... znacznie wyprzedzają jego technologię dwudziestego pierwszego wieku, prawda?
Gdy otwierał właz, mimo zapewnień Dahaka jego mięśnie napięły się, lecz powietrze, które go owiało, wcale go nie zabiło. Prawdę mówiąc, pachniało lepiej niż to we wnętrzu beagle’a. Było świeże i nieco chłodne, z nutą jakiegoś pikantnego, nieco sosnowego zapachu, i kiedy wziął głębszy oddech, nieco się rozluźnił. Naprawdę trudno bać się obcych, którzy oddychają czymś takim - zakładając, że nie przygotowali tego wyłącznie dla niego.
Do ziemi było jakieś cztery i pół metra; schodząc po uchwytach ratunkowych, żałował, że gospodarze jednak włączyli grawitację. Podszedł ostrożnie do czekającego pojazdu.
Wyglądał całkiem niewinnie. Wewnątrz znajdowały się dwa wygodne fotele przygotowane dla kogoś o ludzkich wymiarach, lecz nigdzie nie widać było tablicy rozdzielczej. Najbardziej jednak interesującą rzeczą był fakt, że górna część karoserii była przezroczysta... ale tylko od wewnątrz. Z zewnątrz wyglądała dokładnie tak samo, jak ziemia pod jego nogami.
Wzruszył ramionami i wsiadł; zauważył, że wiszący w powietrzu pojazd nawet się nie ugiął pod jego ciężarem. Wybrał fotel po prawej stronie, po czym zmusił się do pozostania w bezruchu, gdy wyściełane siedzenie zaczęło się dopasowywać do kształtu jego ciała. Potem właz się zamknął.
- Jest pan gotów, komandorze? - spytał gospodarz; jego głos nie dobiegał z jakiegoś konkretnego miejsca. MacIntyre kiwnął głową.
- Jedziemy - powiedział i pojazd zaczął się poruszać.
Przynajmniej tym razem czuł ruch. Przyspieszenie rzędu dwóch g wcisnęło go w siedzenie. Nic dziwnego, że to coś miało kształt pocisku! Pojazd mknął przez jaskinię wprost na metalową ścianę. Komandor odruchowo skurczył się, lecz tuż przed uderzeniem w przeszkodę otworzył się właz i wpadli do następnej jasno oświetlonej sali, tym razem o szerokości dwóch-trzech takich pojazdów.
Colin pomyślał, czy nie należałoby jeszcze porozmawiać z Dahakiem, lecz ponieważ jedynym prawdziwym celem takiej rozmowy byłoby uspokojenie nerwów i udowodnienie, że wcale się nie boi, siedział w milczeniu, przyglądając się śmigającym za szybą ścianom i usiłując oszacować prędkość, z jaką lecieli.
Szybkość sprawiała, że ściany zlewały się w jednolite pasmo. Wreszcie prędkość spadła do znajomego uczucia swobodnego spadania i MacIntyre poczuł, jak zdziwienie usuwa z jego duszy resztki paniki. Ta baza była większa od największych ludzkich konstrukcji, jakie kiedykolwiek widział. Jak, na Boga, grupa obcych zdołała wykonać tak wielki projekt i nikt tego nie zauważył?
Poczuł kolejny zryw i ciągnącą w bok siłę bezwładu, po czym pojazd przejechał przez łukowato zakrzywione skrzyżowanie i wpadł do następnego tunelu. Wydawało się, że korytarz ciągnie się w nieskończoność, tak samo jak ten, w którym stał jego beagle. Wreszcie po jakimś czasie zaczęli zwalniać.
Pierwszym sygnałem było poruszenie się wnętrza. Cały kokpit przesunął się gładko w tę stronę, z której przyjechali, a później gwałtowne hamowanie wcisnęło komandora w fotel. Rozmywające się za oknem ściany zaczęły zwalniać, znów widać było detale, w tym otwory prowadzące do innych tuneli. Potem zaczęli się posuwać w niemal ślimaczym tempie. Wjechali łagodnie w prostopadły korytarz - niewiele szerszy niż sam pojazd - i zatrzymali się przed jednym z otworów. Właz otworzył się bez szmeru.
- Wysiądzie pan, komandorze? - zapytał łagodny głos. MacIntyre wzruszył ramionami i wysiadł; pod nogami poczuł coś, co wyglądało jak włochaty dywan. Pojazd zamknął właz i odjechał.
- Proszę za przewodnikiem, komandorze.
Rozejrzał się wokół i dostrzegł wiszącą w powietrzu kulę światła. Kula podskoczyła dwa razy, jakby chciała zwrócić jego uwagę, po czym skręciła niespiesznie w boczny korytarz.
Po dziesięciu minutach spaceru minął szereg drzwi opatrzonych przyciągającym wzrok nieznanym falistym pismem. Powietrze było tak świeże i chłodne, jak w jaskini, w której wylądował. Z oddali dochodziły jakieś dźwięki, ale tak ciche, że usłyszał je dopiero po kilku minutach. Były podobne do szumu wiatru w liściach drzew lub dalekiego śpiewu ptaków; stwarzały kojący nastrój, pozwalający zapomnieć o sztucznym otoczeniu.
Korytarz kończył się nagle włazem wykonanym z tego samego stopu w kolorze brązu. Był wielki jak bankowy sejf i ozdobiony wizerunkiem dziwnej trzygłowej bestii, rozkładającej skrzydła do lotu. Łby spoglądały w różne strony, jakby chciały dostrzec zagrożenie, które może się stamtąd pojawić. Uniesione przednie łapy były podobne do kocich, a pazury częściowo wysunięte, jakby istota usiłowała pokazać i jednocześnie osłonić unoszącą się tuż nad nią gromadę gwiazd.
MacIntyre natychmiast ją rozpoznał. Potarł podbródek, zastanawiając się, co ta istota z ziemskiej mitologii robi w ukrytej pod powierzchnią Księżyca bazie kosmitów. Uczucie zdziwienia zastąpił ogromny podziw graniczący niemal z grozą, gdy wielkie, zadziwiająco pełne życia oczy zaczęły go mierzyć ze spokojną powagą; Colin miał świadomość, że mogłaby ona łatwo zamienić się w gniew, gdyby przekroczył określone granice.
Nie wiedział, jak długo tak stał, spoglądając na smoka i będąc przez niego oglądanym, lecz wreszcie prowadząca go kula zakręciła się niecierpliwie w miejscu i podpłynęła bliżej do włazu. MacIntyre otrząsnął się i ruszył dalej z krzywym uśmieszkiem. Drzwi, które się przed nim otworzyły, były grube przynajmniej na piętnaście centymetrów, lecz był to zaledwie pierwszy z tuzina włazów tworzących bardzo mocną barierę. Idąc korytarzem za kulą, czuł się mały i bardzo kruchy. Potężne włazy zamykały się za jego plecami równie cicho, jak się otwierały. Starał się zwalczyć w sobie poczucie, że jest tutaj uwięziony, lecz kiedy wreszcie znalazł się u celu, natychmiast o wszystkim zapomniał.
Okrągła sala była większa niż stara sala dowodzenia pod górą Cheyenne, większa niż pokój kontroli na Sheperd. Zaskoczyła go surowa doskonałość formy, nienaganna krzywizna gigantycznych murów, które napierały na niego tak, jakby chciały mu uświadomić jego małość. Stał na wychodzącej ze ściany platformie - przezroczystej, upstrzonej tuzinem wygodnych, podobnych do foteli siedzisk, przed którymi znajdowało się coś, co przypominało konsole, choć było na nich zadziwiająco mało ekranów i guzików. Ścianę po drugiej stronie sali zajmował ogromny ekran. Na samym środku ekranu unosiła się Ziemia. Ten widok ścisnął MacIntyre’a za gardło, zupełnie jak wtedy, gdy po raz pierwszy siedział w kokpicie wahadłowca i podziwiał tę błękitno-srebrną kulę. Wydarzenia kilku ostatnich godzin dobitnie przypomniały mu, jakie więzi łączą go z tą planetą i co ona dla niego znaczy.
- Proszę usiąść, komandorze. - Cichy głos przebił się przez jego myśli łagodnie, choć wydawał się wypełniać całą przestrzeń. - Tutaj. - Kula światła zatańczyła przez chwilę nad jednym z wyściełanych foteli na samym skraju platformy, przed którym stała największa konsola. Szybko do niego podszedł. Nigdy nie cierpiał na agorafobię czy zawroty głowy, lecz platforma była tak przezroczysta, iż wydawało mu się, że stąpa w powietrzu.
Jego przewodnik zniknął, kiedy tylko usiadł; tym razem nawet nie mrugnął, gdy mebel zaczął dopasowywać się do kształtu jego ciała.
- Teraz, komandorze, spróbuję panu wyjaśnić, co się dzieje - znów odezwał się głos.
- Możesz zacząć - przerwał MacIntyre, zdecydowany, że nie będzie tylko biernym słuchaczem - od wyjaśnienia, jak wam się udało zbudować tej wielkości bazę na naszym Księżycu, i to w taki sposób, że nawet tego nie zauważyliśmy.
- Nie zbudowaliśmy żadnej bazy, komandorze.
Zielone oczy MacIntyre’a gniewnie się zwęziły.
- Ktoś na pewno to zrobił - warknął.
- To nieporozumienie, komandorze. To nie jest baza na waszym Księżycu. To wasz Księżyc.
*
Przez chwilę MacIntyre miał wrażenie, że się przesłyszał.
- Co powiedziałeś? - spytał w końcu.
- Że to wasz Księżyc, komandorze. Tak naprawdę siedzi pan na mostku statku kosmicznego.
- Statku? Tak wielkiego jak Księżyc?
- Zgadza się. Ma dokładnie trzy tysiące... trzy tysiące dwieście dwa przecinek siedemset pięćdziesiąt dziewięć waszych kilometrów średnicy.
- Ale... - MacIntyre przerwał. Przecież nikt nie mógł podmienić Księżyca tak, aby niczego nie zauważono!
- Nie wierzę - powiedział słabym głosem.
- A jednak to prawda.
- To niemożliwe - powtórzył z uporem MacIntyre. - Jeśli jest tak, jak twierdzisz, co się stało z prawdziwym Księżycem?
- Został zniszczony - odparł spokojnie jego informator. - Część oryginalnego materiału wykorzystano, a reszta została zrzucona na Słońce. To standardowa procedura Floty wobec statków rozpoznania albo dużych okrętów, które muszą spędzić wiele czasu w jednym miejscu w systemach nie będących częścią Imperium.
- Zakamuflowaliście wasz okręt jako nasz Księżyc? To szaleństwo!
- Wręcz przeciwnie, komandorze. Nie jest tak łatwo ukryć okręt klasy planetoida. Zastąpienie nim istniejącego Księżyca jest świetnym sposobem zamaskowania, zwłaszcza gdy, tak jak w tym przypadku, oryginalne zarysy udało się tak wiernie odwzorować.
- To absurd! Ktoś na Ziemi musiał zauważyć, że coś się dzieje!
- Nie, komandorze. Tak naprawdę waszego gatunku nie było wtedy na Ziemi.
- Co?!
- Wydarzenia, o których mówię, miały miejsce jakieś pięćdziesiąt jeden tysięcy lat temu - powiedział łagodnie jego rozmówca.
To wariat, pomyślał spokojnie MacIntyre. To najrozsądniejsze wyjaśnienie.
- Może będzie lepiej, jeśli zamiast odpowiadać na pytania, wyjaśnię wszystko od początku - zaproponował głos.
- Może będzie lepiej, jeśli wyjaśnisz mi to osobiście! - warknął MacIntyre; jego zmieszanie przeszło nagle w gniew.
- Ależ ja ci wyjaśniam osobiście - odparł głos.
- Twarzą w twarz.
- Niestety, komandorze, ja nie mam twarzy. - MacIntyre gotów był przysiąc, że wyczuwa w tych słowach ponure rozbawienie. - W pewnym sensie siedzi pan wewnątrz mnie.
- Wewnątrz?
- Właśnie, komandorze. Jestem Dahak, centralny komputer dowodzący imperialnym okrętem „Dahak”.
- Eeee...
- Słucham? - spytał spokojnie Dahak. - Czy mam mówić dalej?
MacIntyre zacisnął dłonie, zamknął oczy i wolno policzył do stu.
- Jasne - rzekł, otwierając oczy. - Dlaczego by nie?
- Dobrze. Proszę spojrzeć na ekran, komandorze.
Ziemia zniknęła i pojawił się inny obraz. Była to kula, tak samo jasnobrązowa jak cylinder, który pochwycił jego beagle’a, i nawet mimo braku jakiegokolwiek punktu odniesienia MacIntyre wiedział, że jest znacznie, znacznie od niego większa.
Potem na ekranie pojawił się powiększony obraz kuli; widać było takie szczegóły, jak duże bąble i kopuły, nie było natomiast żadnych miejsc dokowania, żadnych silników. Poza tymi zaokrąglonymi wypustkami kadłub był całkowicie gładki... dopóki nie obrócił się ku niemu olbrzymią repliką smoka, którego podziwiał na włazie. Dumna i arogancka bestia rozciągała się na jednej z wypustek niczym ogromna flaga. Komandor przełknął ślinę. Obraz zajmował niewielką część kadłuba, ale jeśli ta kula jest tym, co miał na myśli, ten wizerunek smoka był równy powierzchni stanu Montana.
- Oto „Dahak” - powiedział głos. - Numer kadłuba jeden-siedem-siedem-dwa-dziewięć-jeden, planetoida Floty Wojennej klasy Utu, zbudowana pięćdziesiąt dwa tysiące ziemskich lat temu przez Czwarte Imperium w systemie Anhuf.
MacIntyre był zbyt zaskoczony, aby nie wierzyć. Okręt wypełniał całkowicie ekran i wydawało się, że zaraz z niego wyleci i go zmiażdży. Wtedy jednak rozpadł się na wygenerowany komputerowo schemat ogromnego okrętu. Był zbyt wielki, aby go obejrzeć w całości, dlatego na ekranie pojawiały się kolejne pokłady, zaś głos wyjaśniał:
- Okręty klasy Utu były przeznaczone zarówno do działania zespołowego na polu walki, jak i do długich misji inspekcyjnych i wysuniętych patroli. Szkieletowa obsada liczy dwieście pięćdziesiąt tysięcy osób. Szacowany optymalny czas misji wynosi dwadzieścia pięć lat ziemskich, a przyrost załogi w tym czasie - sześćdziesiąt procent stanu osobowego. Maksymalny czas misji jest niemal nieograniczony, zakładając, że wzrost liczby załogi pozostaje ten sam.
- Oprócz małych dwuosobowych myśliwców, które mogą być wykorzystane do ataku lub obrony, „Dahak” posiada poruszające się z szybkością podświetlną pasożytnicze okręty bojowe o masie dochodzącej do osiemdziesięciu tysięcy ton. Podstawowe uzbrojenie okrętu stanowią wyrzutnie rakiet zdolne do działania z prędkością nadświetlną, wspierane przez broń energetyczną. Ładunki to głowice chemiczne, termojądrowe, antymaterii i grawitoniczne. Ten okręt, komandorze, mógłby anihilować waszą planetę.
- O Boże! - wyszeptał MacIntyre. Nie chciał w to uwierzyć - Boże, jakże bardzo nie chciał! - lecz musiał.
- Napęd podświetlny - ciągnął dalej Dahak, ignorując jego słowa - opiera się na fazowanej progresji grawitonicznej. W waszej obecnej technologii brak jest określeń, by to odpowiednio opisać, lecz można to sobie wyobrazić jako bezodrzutowy napęd z maksymalną osiągalną prędkością rzędu pięćdziesięciu dwóch i czterech dziesiątych procent prędkości światła. Powyżej tej prędkości pojazd tej wielkości straciłby synchronizację fazową i uległby zniszczeniu.
- W przeciwieństwie do wcześniejszych modeli, pojazdy klasy Utu nie polegają na napędach wielowymiarowych, które wasi pisarze science fiction nazywają „hipernapędami” służącymi do podróży z szybkością większą niż prędkość światła. Ten okręt ma napęd Enchanach. Może pan go sobie wyobrazić jako tworzenie zbiegających się w jednym punkcie sztucznie wygenerowanych czarnych dziur, które wyrywają statek z fazy z normalną przestrzenią w serii natychmiastowych transpozycji między koordynatami. Przy tym napędzie czas spędzony w normalnej przestrzeni między kolejnymi transpozycjami wynosi zero siedemdziesiąt pięć ziemskich femtosekund.
- Maksymalne przyspieszenie napędu wynosi około sześciu c. Choć to mniej niż w najnowszych hipernapędach, statki wyposażone w napęd Enchanach mają kilka istotnych zalet. Przede wszystkim mogą wejść w stan podświetlny, manewrować w nim i w każdej chwili z niego wyjść, zaś statki z hipernapędem mogą to robić tylko w wybranych wcześniej miejscach.
- Zasilanie w pojazdach klasy Utu...
- Dość. - To jedno wypowiedziane przez MacIntyre’a słowo sprawiło, że Dahak zamilkł. Pilot przetarł powoli oczy, żałując, że nie może teraz obudzić się w domu, w swoim własnym łóżku.
- Słuchaj - powiedział wreszcie - to wszystko jest bardzo interesujące... hmmm... Dahak. - Czuł się nieco dziwnie, rozmawiając z maszyną, nawet taką jak ta. - Przekonywanie mnie, że to matka wszystkich okrętów, nie ma większego sensu. Oczywiście, to robi wrażenie jak cholera, ale na co komu taki okręt? Trzydzieści dwa tysiące kilometrów średnicy, pasożytnicze okręty bojowe ważące po osiemdziesiąt tysięcy ton, dwieście tysięcy załogi, wyparowanie planet... Jezu! Co to za Czwarte Imperium? Na Boga, przeciwko komu potrzeba takiej siły ognia? Co tu się w ogóle dzieje?!
- Zaraz to wyjaśnię - powiedział spokojnie Dahak. MacIntyre parsknął, po czym machnął przyzwalająco ręką.
- Dziękuję, komandorze. Ma pan rację, dane techniczne można zostawić na później. Lecz aby zrozumiał pan moje trudne położenie - i powód, dla którego pan również jest w trudnym położeniu - muszę sięgnąć w przeszłość. Proszę pamiętać, że to tylko rekonstrukcja zdarzeń i wnioski oparte na bardzo słabych dowodach materialnych.
- Krótko mówiąc, Czwarte Imperium to twór polityczny, który powstał na planecie Birhat w systemie Bia jakieś siedem tysięcy lat przed wejściem „Dahaka” w wasz Układ Słoneczny. Wówczas Imperium składało się z jakichś piętnastu tysięcy systemów gwiezdnych. Nazwano je Czwartym Imperium, gdyż jest to czwarty tego typu twór, który pojawił się w zapisanych dziejach. Udowodniono istnienie przynajmniej jednego imperium prehistorycznego, określonego przez imperialnych historyków jako Pierwsze Imperium, choć dowody archeologiczne sugerują, że między powstaniem Pierwszego a Drugiego Imperium istniało jeszcze dziewięć innych prehistorycznych imperiów. Wszystkie jednak zostały zniszczone, częściowo lub całkowicie, przez Achuultan.
Po plecach MacIntyre’a przeszedł dziwny dreszcz.
- A kim byli ci Achuultani? - spytał, starając się, aby tego niepokoju nie słychać było w jego głosie.
- Dostępne informacje nie pozwalają na sformułowanie ostatecznych wniosków - odparł Dahak. - Fragmentaryczne dowody sugerują, że Achuultani to gatunek prawdopodobnie pozagalaktycznego pochodzenia. Nawet ich nazwa to transliteracja transliteracji z mitu pochodzącego z czasów Drugiego Imperium. Być może podczas kolejnych ataków zgromadzono więcej informacji, lecz większość została zniszczona, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach. To, co zostało, odnosi się do taktyki i celów. Na podstawie tych informacji historycy Czwartego Imperium wnioskują, że pierwszy najazd Achuultan miał miejsce jakieś siedemdziesiąt milionów ziemskich lat temu.
- Siedemdziesiąt milionów?! - MacIntyre’a zatkało. Żaden gatunek nie mógł żyć tak niewiarygodnie długo. A Księżyc nie może być okrętem kosmitów, prawda? Pokiwał głupawo głową, aby Dahak mówił dalej.
- Dowody można znaleźć na twojej planecie, komandorze - powiedział spokojnie komputer. - Nagłe zniknięcie dinozaurów pod koniec waszej ery mezozoicznej zbiega się w czasie z pierwszym uderzeniem Achuultan. Wielu ziemskich naukowców uważało, że to mógł być skutek uderzenia wielkiego meteorytu. Moje własne obserwacje sugerują, że mieli rację, gdyż Achuultani zawsze lubili dużą broń kinetyczną.
- Ale... dlaczego? Dlaczego ktokolwiek miałby chcieć zniszczyć dinozaury?!
- To był cel Achuultan - odparł Dahak. - Wydaje się, że chcieli się pozbyć wszelkich gatunków, które mogłyby z nimi rywalizować, i choć dinozaury były w zasadzie formą życia, która nie rozwijała się nigdzie dalej, nie uchroniło ich to przed atakiem Achuultan. Przypuszczam jednak, że Ziemia przyciągnęła ich uwagę ze względu na obecność kolonii Pierwszego Imperium. Opieram ten wniosek na danych, które wskazują na istnienie jego instalacji militarnych na piątej planecie tego układu.
- Piątej planecie?-powtórzył MacIntyre, przytłoczony tym, co usłyszał. - Chodzi ci o...
- Właśnie, komandorze, o pas asteroidów. Wygląda na to, że uderzyli w waszą piątą planetę nieco mocniej niż w Ziemię, a ona od początku była znacznie mniejsza i mniej stabilna geologicznie.
- Jesteś pewien?
- Miałem dość czasu, by zgromadzić obszerne dane z obserwacji. Do tego takie działanie współgrałoby z zapiskami o taktyce Achuultan i prawdopodobną polityką Pierwszego Imperium, które lokowało bazy obrony systemów na umieszczonych centralnie, pozbawionych życia ciałach niebieskich.
Dahak przerwał; MacIntyre siedział w milczeniu, usiłując ogarnąć czas, o jakim była mowa. Po chwili komputer znów się odezwał.
- Czy mam mówić dalej? - Pilot z trudem kiwnął głową.
- Dziękuję. Imperialni analitycy sądzą, że ataki Achuultan na ten zakątek galaktyki mają na celu raczej poszukiwanie potencjalnych konkurentów - w waszej terminologii wojskowej określa się to jako misje typu „odszukaj i zniszcz” - niż chęć rozszerzenia strefy wpływów. Kultura Achuultan wydaje się niezwykle stabilna, wręcz statyczna, gdyż od czasów Drugiego Imperium nie zaobserwowano żadnego technologicznego postępu. Dokładne przyczyny tego zastoju i tak ogromnych odstępów czasowych między poszczególnymi falami ataku nie są znane, podobnie jak nie potrafimy dokładnie określić miejsca, z którego się wywodzą. Pomimo że są dowody ich pozagalaktycznego pochodzenia, analiza wzorca sugeruje, że Achuultani zamieszkują obecnie obszar na dalekim wschodzie galaktyki. To, niestety, zagraża Słońcu, jako że wasz Układ Słoneczny znajduje się na wschodnim skraju Imperium. Krótko mówiąc, Achuultani muszą minąć Słońce, by dotrzeć w głąb Imperium.
- Do tej pory nie miało to dla waszej planety żadnego znaczenia, gdyż od czasu pierwszego najazdu nie było tu niczego, co mogłoby zwrócić uwagę Achuultan. Teraz jednak wasza technika na tyle się rozwinęła, że stworzyliście elektroniczny i neutrinowy podpis, którego ich urządzenia nie mogą nie wykryć.
- O Boże! - MacIntyre zbladł, gdy pojął płynące z tego wnioski.
- Właśnie, komandorze. Położenie waszego Słońca tłumaczy również obecność „Dahaka” w tym rejonie. Jego zadaniem było patrolowanie systemu Noarl, dokładnie pośrodku tradycyjnego szlaku najazdu Achuultan. Niestety, z powodu wrogich działań napęd Enchanach „Dahaka” uległ uszkodzeniu i starszy kapitan Druaga musiał zatrzymać się tutaj, aby dokonać niezbędnych napraw.
- Skoro szkody były do naprawienia, dlaczego jeszcze tu tkwisz?
- Dlatego, że tak naprawdę nie było żadnego uszkodzenia. - Głos okrętu był jak zawsze spokojny, jednak nadwrażliwemu umysłowi MacIntyre’a udało się wychwycić skrywany gniew. - „Uszkodzenie” było dziełem głównego inżyniera, kapitana Anu, i było początkiem buntu.
- Buntu?!
- Buntu. Kapitan Anu i jego zwolennicy obawiali się, że w wyniku nowego najazdu Achuultan „Dahak”, jako najbardziej wysunięty posterunek, prawdopodobnie zostanie zniszczony. Buntownicy woleli więc przejąć okręt i uciec, aby poszukać jakiejś nadającej się do skolonizowania planety.
Czy to było możliwe? - spytał zafascynowany pilot.
- Tak. Zasięg „Dahaka” jest praktycznie nieograniczony, komandorze. Jego możliwości techniczne są wystarczające, by stworzyć bazę na dowolnym nadającym się do zamieszkania świecie, zaś załoga stanowiła materiał genetyczny zdolny zasiedlić całą planetę. Co więcej, symulacja poważnej usterki napędu była sprytnie zaplanowana i miała zapobiec wykryciu buntu aż do chwili, kiedy buntownicy znajdą się poza zasięgiem innych jednostek Floty. Kapitan Anu wiedział, że starszy kapitan Druaga wyśle raport o uszkodzeniu. Jeśli nie byłoby żadnych kolejnych sygnałów, centrala Floty mogłaby przypuszczać, że uszkodzenie było na tyle poważne, iż okręt zniszczono.
- Rozumiem. Z napięcia w twoim głosie wnioskuję, że bunt został stłumiony.
- Nie, komandorze.
- Powiódł się? - MacIntyre podrapał się z zakłopotaniem po głowie.
- Nie - odparł ponownie Dahak.
- Mogło być tylko tak albo tak!
- Nie - odparł po raz trzeci Dahak. - Bunt, komandorze, jeszcze się nie zakończył.
*
MacIntyre westchnął z rezygnacją i rozsiadł się z założonymi rękami. Ostatnie słowa Dahaka były niedorzeczne, jednak pojęcie „niedorzeczności” zaczynało dla niego nabierać zupełnie innego znaczenia.
- No dobrze - powiedział. - Powiedzmy, że ci wierzę. Jak bunt, który zaczął się pięćdziesiąt tysięcy lat temu, mógł się jeszcze nie zakończyć?
- Właściwie - odparł Dahak, najwyraźniej nie dostrzegając ironii ukrytej w słowach MacIntyre’a - nastąpił pat. Starszy kapitan Druaga nakazał głównemu komputerowi, aby uczynił wnętrze okrętu niezdolnym do zamieszkania i zmusił do ucieczki zarówno buntowników, jak i lojalistów. Później sprawą miało się zająć uzbrojenie „Dahaka”. Po dekontaminacji wnętrza na pokład mogliby wejść tylko oficerowi lojalni wobec Floty, a ta odzyskałaby w ten sposób swój okręt.
- Starszy kapitan nie wiedział jednak, że kapitan Anu wprowadził do swoich komputerów inżynieryjnych instrukcje awaryjne i wydzielił je z sieci głównego komputera. Instrukcje te nakazywały zniszczenie wewnętrznych siłowni „Dahaka”, a potem pozbawienie głównego komputera zasilania i jego uszkodzenie.
Jako główny inżynier, który w dodatku wiedział, jak dokonano sabotażu, nie miałby później wielkich problemów z dokonaniem napraw i ponownym przejęciem kontroli nad okrętem.
- Kiedy główny komputer wykonał rozkazy starszego kapitana Druagi, cały lojalny personel ewakuował się w kapsułach. Tymczasem kapitan Anu przygotował w tajemnicy kilka podświetlnych pasożytów, najwyraźniej po to, by porzucić w nich członków załogi, którzy nie uznaliby jego władzy, ale to jego zwolennicy skorzystali z tego transportu i pewna liczba uzbrojonych pasożytów opuściła „Dahaka”. W ten sposób przenieśli na Ziemię kompletną i działającą, choć do pewnego stopnia ograniczoną bazę techniczną. Lojaliści zaś mieli do dyspozycji tylko zestawy ratunkowe ze swoich kapsuł.
- Nie miałoby to znaczenia, gdyby kapitanowi Anu udało się osiągnąć swój cel. Ale okazało się, że nim główny komputer pojął, co się dzieje i dezaktywował siłownie jądrowe „Dahaka”, trzysta dziesięć z trzystu dwunastu siłowni zostało zniszczonych, obniżając poziom zasilania sieci okrętu poniżej zdolności operacyjnej. Takie zasilanie pozwalało rozpocząć obronę według zalecenia kapitana Druagi, lecz nie wystarczało, by jednocześnie odkazić wnętrze i dokonać skutecznych napraw. W rezultacie główny komputer nie był w stanie wykonać rozkazów natychmiast i w pełni. Trzeba było dokonać napraw, zanim nastąpi dekontaminacja, lecz naprawy tak naprawdę oznaczały zbudowanie wszystkiego od początku, a do tego potrzeba było większej mocy niż ta, która pozostała. Poziom energii był tak niski, że nie można było nawet posłużyć się głównym zasilaniem „Dahaka”. To z kolei oznaczało szybkie wyczerpanie się rezerw zasilania, dlatego między poszczególnymi etapami napraw trzeba było robić coraz dłuższe przerwy na odnowę rezerw.
- W takich warunkach główny komputer przez dłuższe okresy nie działał poprawnie, choć działały programy obronne. Odczyty ze skanerów wskazują, że w okresie napraw zniszczono siedem pasożytów buntowników, lecz każda akcja defensywna obniżała poziom zasilania, a to z kolei wydłużało okresy nieprawidłowego funkcjonowania głównego komputera. To jeszcze bardziej spowalniało tempo napraw i wydłużało czas niezbędny do naładowania zasilania na tyle, by ponownie uruchomić odpowiednie części komputera i by mógł on pokierować nowym etapem pracy.
- Dlatego minęło około jedenastu ziemskich dekad, nim główny komputer znów stał się w pełni sprawny, choć w minimalnym zakresie, i można było rozpocząć odkażanie. W tym czasie kapsuły lojalnych członków załogi przestały działać, podobnie jak łączność, w rezultacie czego żaden z nich nie mógł powrócić na pokład „Dahaka”.
- Dlaczego nie mogłeś ich zabrać - spytał MacIntyre - zakładając, że jeszcze byli żywi?
- Wielu z nich pozostało jeszcze przy życiu. - W głosie Dahaka pojawił się nowy ton, jakby był zmieszany. - Niestety, żaden z nich nie był oficerem z prawem wstępu na mostek i z tego powodu nie miał implantów komunikacyjnych Floty, dlatego nie można było porozumieć się z nimi. Bez tego protokoły rozkazów rdzenia centralnego komputera poważnie ograniczały możliwości „Dahaka”.
Głos umilkł, a MacIntyre zmarszczył brwi. Jakie protokoły rozkazów?
- Co to znaczy? - spytał wreszcie.
- To znaczy, komandorze, że centralny komputer nie mógł rozważać ich zabrania - przyznał Dahak, i w tym momencie wyraźnie słychać było jego zmieszanie. - Musi pan zrozumieć, że centralny komputer nie został zaprojektowany po to, by działać niezależnie. Choć w najbardziej podstawowym sensie ma samoświadomość, ma bardzo prymitywne i ograniczone wersje zdolności, które ludzie nazywają „wyobraźnią” i „inicjatywą”. Do tego najważniejsze było bezwzględne posłuszeństwo rozkazom przełożonych, które całkiem słusznie zaimplementowano w jego rdzeniu. Bez rozkazu, by wysłać tender po lojalnych oficerów, główny komputer nie mógł rozpocząć akcji, a bez łączności żaden lojalny oficer nie mógł mu takiego rozkazu wydać. Założywszy, rzecz jasna, że któryś z nich miałby powód, by sądzić, że „Dahak” nadal działa i może ich zabrać.
- A niech to! - powiedział cicho MacIntyre. - Paragraf 22 do kwadratu.
- Właśnie, komandorze. - Wydawało się, iż Dahak odetchnął z ulgą, że ten fragment wyjaśnień ma już za sobą.
- Tymczasem buntownicy nadal posiadali działającą bazę techniczną - zastanawiał się dalej pilot. - Co się z nimi stało?
- Pozostali na Ziemi - powiedział spokojnie Dahak, a MacIntyre poderwał się na równe nogi.
- Chcesz powiedzieć, że tam umarli? - spytał z napięciem.
- Nie, komandorze. Oni żyją... i ich pasożyty nadal istnieją.
- To śmieszne! Założywszy, że wszystko, co mi do tej pory powiedziałeś, to prawda, musielibyśmy wiedzieć o istnieniu tak zaawansowanej cywilizacji obcych!
- Nie - odparł cierpliwie Dahak. - Ich instalacja jest ukryta pod kontynentem, który nazywacie Antarktydą. W ciągu ostatnich pięciu tysięcy ziemskich lat niewielka ich grupa wyruszyła na Ziemię, by rozmnażać się wśród waszej populacji, po czym wróciła do swojej enklawy, by połączyć się z pozostałymi towarzyszami, trwającymi w tym czasie w stazie. W waszej terminologii określa się to jako zawieszenie czynności życiowych.
- Niech to, Dahak! - wybuchnął MacIntyre. - Chcesz mi powiedzieć, że jakieś zielone ludziki łażą po Ziemi i nikt tego nie zauważył?!
- Nie, komandorze. Buntownicy to nie „zielone ludziki”. Wręcz przeciwnie, to ludzie.
Colin MacIntyre klapnął na fotel, a jego oczy rozszerzyły się z przerażenia.
- Chcesz powiedzieć, że... - wyszeptał.
- Właśnie tak, komandorze. Każdy Ziemianin to potomek członka załogi „Dahaka”.
Rozdział czwarty
MacIntyre siedział jak sparaliżowany.
- Zaraz - powiedział wreszcie ochryple. - Chwileczkę! A co z ewolucją? Niech cię, Dahak, przecież homo sapiens jest spokrewniony ze wszystkimi ssakami na tej planecie!
- Zgadza się-powiedział bez emocji Dahak. - Po upadku Pierwszego Imperium jedno z niezidentyfikowanych nie-ludzkich imperiów zasiało życie na planetach zaatakowanych przez Achuultan. Jedną z nich była Ziemia. Inną Mycos, prawdziwa ojczyzna ludzkiej rasy i stolica Drugiego Imperium do czasu jego zniszczenia jakieś siedemdziesiąt jeden tysięcy lat temu. Ta sama fauna została przeniesiona na wszystkie podobne do Ziemi planety. Tak więc neandertalczycy nie byli przodkami waszej rasy, ale raczej jej dalekimi kuzynami. Z żalem muszę powiedzieć, że nie zostali zbyt dobrze potraktowani przez załogę „Dahaka” i ich potomków.
- Słodki Jezu! - stęknął MacIntyre. - Dahak, chcesz mi wmówić, że siedzisz tutaj na swoim elektronicznym tyłku przez pięćdziesiąt tysięcy lat i absolutnie niczego nie zrobiłeś?
- Można to tak ująć - przyznał niechętnie Dahak.
- Ale dlaczego, na miłość boską?!
- A co według pana miałem zrobić, komandorze? Starszy kapitan Druaga wydał rozkazy o priorytecie alfa, kategoria jeden, aby zniszczyć buntowników. Takie rozkazy mają absolutne pierwszeństwo nad wszystkimi innymi, a może je zmienić tylko rozkaz z centrali Floty. Nikt inny nie może ich zmienić, nawet ten, kto je wcześniej wydał. Według tych rozkazów „Dahak” miał pozostać w tym systemie tak długo, dopóki wszyscy buntownicy nie zostaną aresztowani lub zniszczeni.
- Dlaczego zatem nie szukałeś rozkazów od tej swojej centrali Floty?
- Nie mogłem. Atak kapitana Anu na łączność spowodował nieodwracalne straty.
- Jesteś w stanie odbudować ponad trzysta siłowni jądrowych, a nie możesz naprawić głupiego radia?!
- Sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana niż się panu wydaje, komandorze - odparł Dahak tonem, w którym MacIntyre z niechęcią rozpoznał godne podziwu opanowanie. - Łączność nadświetlna jest utrzymywana przez komunikator wielowymiarowy, zwany popularnie „hiperkomem”, który jest bardziej wyszukaną wersją mającego znacznie krótszy zasięg komunikatora „złożonej przestrzeni”, jakiego używa personel Floty. Oba łączą w sobie elementy technologii hiperprzestrzennej i grawitonicznej, aby zakłócać normalną przestrzeń i tworzyć bezpośrednie połączenia z odległymi lokacjami, lecz w przypadku hiperkomu te zakłócenia albo „złożenia” mogą trwać nawet kilka tysięcy lat świetlnych. Hiperkom to wielka konstrukcja, a jednym z jej najistotniejszych elementów jest mycosan, syntetyczny pierwiastek, którego nie można otrzymać z surowców dostępnych na okręcie. Ponieważ wszystkie zapasowe części były na pokładzie pasożytów kapitana Anu, naprawa była niemożliwa. „Dahak” jest w stanie przyjmować transmisje hiperkomowe, ale sam nie może wysłać żadnego sygnału.
- Czy to jedyny sposób, w jaki się porozumiewacie?
- Imperium zarzuciło prymitywną komunikację z prędkością równą prędkości światła już kilka tysięcy lat przed buntem, komandorze. Kiedy okazało się, że naprawa hiperkomu jest niemożliwa, a nie wysłano żadnej jednostki Floty, by sprawdzić, co się dzieje, główny komputer skonstruował przekaźnik radiowy, który wysłał z prędkością światła raport do najbliższej bazy Floty. Niestety, centrala Floty nigdy nie odpowiedziała, uniemożliwiając w ten sposób modyfikację rozkazów o priorytecie alfa. To niemożliwe, żeby Imperium porzuciło tak ważną bazę, dlatego główny komputer doszedł do wniosku, że wiadomość po prostu nie została zrozumiana przez adresatów.
- Ale to nie wyjaśnia, dlaczego nie wykonałeś pierwotnych rozkazów i nie rozwaliłeś drani zaraz po tym, jak opuścili okręt! - warknął jadowicie MacIntyre.
- To nieprawidłowa interpretacja rozkazów głównego komputera, komandorze. Instrukcje starszego kapitana Druagi określały, że należy zniszczyć zbuntowane jednostki, które będą chciały zbliżyć się do okrętu, w promieniu pięciu tysięcy kilometrów, nie nakazywały zaś zniszczenia jednostek oddalających się od „Dahaka”.
- No dobrze, sądzę, że mogę to zrozumieć. Ale dlaczego ich nie zniszczyłeś na planecie albo nie aresztowałeś?
- Takie działanie stoi w sprzeczności z programami jądra o priorytecie alfa. Okręt mógłby przebić się przez obronę, którą kapitan Anu postanowił chronić swoją enklawę, lecz tylko przy użyciu broni, która doprowadziłaby do zniszczenia siedemdziesięciu procent ludzkiej rasy na planecie. Niszczenie innych rozumnych ras poza Achuultanami jest możliwe jedynie w przypadku samoobrony.
- No a co oni robili przez ten czas?
- Nie mam na ten temat informacji - przyznał Dahak. - Moje sensory nie mogą przebić się przez ich systemy obronne, najwyraźniej postanowili korzystać z technologii maskującej. Bez danych pochodzących z bezpośredniej obserwacji ich narad pełna analiza jest niemożliwa.
- Ale musisz mieć jakieś domysły!
- Potwierdzam. Proszę jednak pamiętać, że to są tylko spekulacje i jedynie w taki sposób należy je traktować.
- No to spekuluj, do jasnej cholery!
- Przyjąłem - odparł spokojnie Dahak. - Moim zdaniem buntownicy przez cały czas kontaktowali się z Ziemianami. Na początku ten kontakt był całkowicie jawny i doprowadził do powstania różnych antropomorficznych panteonów bóstw. Jednak od waszego szesnastego stulecia współdziałanie z waszą zachodnią cywilizacją było utrzymywane w tajemnicy i służyło przyspieszeniu waszego rozwoju technicznego. Proszę wziąć pod uwagę, że była to zasadnicza zmiana w stosunku do początkowej aktywności buntowników, która miała na celu jedynie promowanie przesądów, religii i pseudoreligii w miejsce racjonalizmu i naukowego sposobu myślenia.
- Dlaczego początkowo chcieli spowalniać nasz rozwój? - spytał MacIntyre. - I dlaczego zmienili taktykę?
- Moim zdaniem ich pierwotnym celem było zapobieżenie stworzeniu technologii, które z jednej strony mogłyby zagrozić ich bezpieczeństwu, a z drugiej przyciągnąć uwagę Achuultan. Niech pan sobie przypomni, że przyczyną buntu była chęć uniknięcia ich ataku.
- Jednak ostatnio... - MacIntyre zamrugał, słysząc, jak ktoś mówi o szesnastym wieku „ostatnio” - punkt ciężkości ich działań przesunął się. Może sądzą, że groźba najazdu, którego się obawiali, już minęła, a może nastąpiła zmiana przywódców, co spowodowało zmianę zasad ich działania. Moim zdaniem jednak doszli do wniosku, że „Dahak” już nigdy nie będzie w pełni sprawnym okrętem.
- Kapitan Anu nie wiedział, jakie były ostatnie rozkazy starszego kapitana Druagi. Nie wiedział, że jego rozkazy o priorytecie alfa nakazywały „Dahakowi” pozostać na miejscu, wobec tego mógł dojść do wniosku, że skoro okręt nie może ruszyć na poszukiwanie pomocy, to znaczy, że nie może już dłużej poruszać się z prędkością nadświetlną. On nie wie, że gdyby wystarczyło nam energii na naprawy, „Dahak” mógłby się poruszać z prędkością nadświetlną, gdyż napęd Enchanach nigdy nie został uszkodzony. Sama obecność okrętu w tym miejscu mogła zostać uznana za dowód jego niemal całkowitej niezdolności do funkcjonowania.
- Dlaczego zatem nie próbowali cię przejąć?
- Dlatego, że Anu miał wiele dowodów na to, iż pozostało jeszcze dość mocy na zaprogramowany wcześniej ostrzał obronny, chociaż nie doszło do otwarcia ognia do prymitywnych ziemskich statków, które Ziemianie wysłali na swój „Księżyc”. Może uważa, że „Dahak” jest zbyt uszkodzony, by zmienić swoje programy obronne, a owe programy nie uwzględniają zaatakowania lokalnie wyprodukowanych pojazdów. Zakładając, że ten całkowicie spekulacyjny ciąg rozumowania jest poprawny, może ma nadzieję, iż namówi twoją planetę na stworzenie pojazdu międzyplanetarnego, którym mógłby uciec z tego systemu. Ta teoria zgadza się z zaobserwowanymi faktami, że wojny światowe czy radziecko-amerykańska zimna wojna spowodowały przyspieszenie badań i rozwój techniczny napędzany potrzebami wojskowymi.
- Ale zimna wojna zakończyła się dziesięciolecia temu - zauważył MacIntyre.
- Zgadza się, ale to również zgadza się z teorią, którą przedstawiłem. Proszę się zastanowić, komandorze: supermocarstwa z zeszłego wieku zostały zmuszone do współpracy w obliczu rosnącej militaryzacji waszego tak zwanego trzeciego świata, zwłaszcza bloków religijno-politycznych, skupionych wokół radykalnych islamistów i Sojuszu Azjatyckiego. To doprowadziło do połączenia bazy technicznej pierwszego świata - Europy, Rosji, Ameryki Północnej oraz Australo-Japonii - przy jednoczesnym utrzymaniu nacisku na potrzeby militarne. Do tego w waszej cywilizacji zaczęły się pojawiać pewne elementy techniki imperialnej, na przykład grawitoniczne instrumenty badawcze, które wyprzedzają wytwory innych działów waszej technologii o wiele wieków.
- Rozumiem. - MacIntyre ostrożnie analizował rozumowanie komputera. Opowieść Dahaka tak bardzo go pochłonęła, że niemal zapomniał o swoim w niej udziale. - Ale po co dążyć do wyprodukowania nowych statków kosmicznych? Dlaczego by nie wykorzystać „miejscowego” statku do opanowania „Dahaka”?
- Być może Anu właśnie to zamierza uczynić, komandorze. Prawdę mówiąc, gdyby pan nie strzelił do mnie, mógłbym uznać pańskie urządzenia do badania pod powierzchnią za taką właśnie próbę przejęcia mnie i doprowadzić do zniszczenia pańskiego statku. - Słysząc, jak spokojnie Dahak o tym mówi, MacIntyre zadrżał. - Moje wstępne bioodczyty wskazywały, że nie jest pan buntownikiem, lecz gdyby zrobił pan cokolwiek, co świadczyłoby, że jest pan świadom obecności „Dahaka” i chce wejść na mój pokład, programy mojego jądra musiałyby rozważyć możliwość, że jest pan w służbie kapitana Anu. A to nie dawałoby mi żadnego wyboru i na mocy ostatnich rozkazów starszego kapitana Druagi zniszczyłbym pana.
- Jednak - ciągnął łagodnie komputer - nie wierzę, że Anu zrobiłby coś takiego. On zakłada, że albo „Dahak” ma dość mocy, by naprawić uszkodzenie, co oznacza, że okręt tak naprawdę jest całkowicie sprawny, albo że ma jej zbyt mało, aby odkazić wnętrze, a wtedy wejście na pokład byłoby niemożliwe bez wykorzystania imperialnej technologii, co z kolei uruchomiłoby oprogramowanie obronne. - W tym momencie MacIntyre miał wrażenie, że maszyna wirtualnie wzruszyła ramionami. - W każdym z tych przypadków „Dahak” byłby dla niego bezużyteczny.
- Ale spodziewa się, że pozwolisz, aby wyprodukowany na miejscu statek oderwał się od ciebie? - spytał sceptycznie.
- Gdyby ta jednostka - kontynuował cierpliwie Dahak - nie była jeszcze w pełni sprawna, automatyczne systemy obrony nie zareagowałyby na pojazdy opuszczające ten system.
- Ale ty nie jesteś niesprawny, więc co byś zrobił?
- Wysłałbym kilka uzbrojonych pasożytów na zwiad, by wykonały bioskan ich załogi. Gdyby na pokładzie zostali wykryci buntownicy, musiałbym ich zniszczyć.
MacIntyre zmarszczył czoło.
- Przepraszam, Dahak, ale czy to nie byłaby rozszerzona interpretacja rozkazów? Przecież pozwoliłeś buntownikom uciec na planetę, gdyż nie kazano ci ich zatrzymać, prawda?
- Zgadza się, komandorze. Zrozumiałem jednak, że interpretacja rozkazów starszego kapitana Druagi w wykonaniu głównego komputera, choć zasadniczo poprawna, nie oddaje w pełni jego zamiarów. Dalsza analiza sugeruje, że gdyby wiedział, iż buntownicy wykorzystają pasożyty tak bardzo różniące się od kapsuł ratunkowych lojalnej załogi, nakazałby ich natychmiastowe zniszczenie. Niezależnie od tego, czy to rozumowanie jest prawdziwe, czy nie, faktem jest, że żaden z buntowników nie może opuścić tego systemu. Pozwolenie któremuś z nich na ucieczkę stałoby w sprzeczności z rozkazami o priorytecie alfa, które nakazują stłumić bunt.
- Rozumiem - mruknął MacIntyre i nagle coś mu przyszło do głowy. - Chwileczkę. Powiedziałeś, że Anu zakłada, że jeszcze nie jesteś w pełni sprawny...
- Błąd, komandorze - przerwał mu Dahak. - To były tylko spekulacje.
- Dobrze, ale jeśli tak jest, to czy właśnie wszystkiego nie popsułeś? Nie mógłbyś przechwycić mojego beagle’a gdybyś nie był sprawny, prawda?
- Nie mógłbym, ale on wcale nie musi wiedzieć, że to zrobiłem.
- No to co według niego, do cholery, się stało?
- Moim zamiarem było przekonać go, że twój statek przepadł z powodu usterki na pokładzie.
- Przepadł?! - MacIntyre poderwał się z fotela. - Jak to „przepadł”?
- Komandorze - powiedział Dahak niemal przepraszającym tonem - to było konieczne. Gdyby kapitan Anu uznał, że „Dahak” w pełni działa, mógłby przedsięwziąć dodatkowe środki zabezpieczające. Zniszczenie siłą obecnych zabezpieczeń enklawy spowodowałoby śmierć siedemdziesięciu procent ludzi na Ziemi; gdyby został odpowiednio wcześniej uprzedzony, wzmocniłby je jeszcze bardziej i wtedy rozwiązanie sytuacji stałoby się w ogóle niemożliwe.
- Nie pytałem, dlaczego to zrobiłeś! - wycedził MacIntyre. - Pytałem, co to, do jasnej cholery, znaczy „przepadł”?!
Dahak nie odpowiedział. Zamiast tego MacIntyre usłyszał inny głos - swój własny głos mówiący pozbawionym emocji tonem to, co mówi każdy pilot, gdy dzieje się coś niedobrego.
- Mayday, mayday. Baza Heinlein, tu Papa-Mike X-Ray Jeden. Eksplozja w ogniwie paliwowym numer trzy. Główne komputery lotu nie odpowiadają. Spadam. Kontrola wysokości nie działa. Powtarzam: kontrola wysokości nie działa.
- Tu Heinlein, X-Ray Jeden - zatrzeszczało w odpowiedzi. Rozpoznał lekki południowy akcent i uświadomił sobie zupełnie bez emocji, że to Sandy Tillotson - podpułkownik Sandra Tillotson. - Mamy cię na radarze.
- Zatem widzisz to samo co ja, Sandy - powiedział spokojnie „jego” głos. - Mam dziesięć minut do uderzenia.
Po chwili przerwy powrócił głos Tillotson, równie obojętny i spokojny, jak „jego” głos.
- Potwierdzam, Colin.
- Zamierzam zaryzykować i spróbować gwałtownego zapłonu. Zatacza się jak diabli, lecz jeśli zdołam wyprostować się na właściwej wysokości...
- Rozumiem, Colin. Powodzenia.
- Dzięki. Zapłon... teraz. - Nastąpiła kolejna krótka przerwa, po czym usłyszał „swoje” westchnienie. - Nie wyszło, Sandy. Źle wyliczyłem. Powiedz Seanowi, że...
Potem była już tylko cisza.
*
MacIntyre przełknął ślinę. Właśnie usłyszał, jak umiera, i nie było to przyjemne doświadczenie. Tak samo jak świadomość, w jaki sposób „Dahak” zatarł za sobą ślady. A więc komandor Colin MacIntyre już nie żyje; nikt nie będzie się zastanawiał, co się z nim stało, kiedy dotrą na miejsce katastrofy. Nie wątpił, że takowe będzie, lecz biorąc pod uwagę sposób rozegrania „katastrofy”, będzie tam tylko wiele drobniuteńkich kawałeczków.
- Ty skurwielu - powiedział cicho.
- To było konieczne - odparł bez wahania komputer. - Gdyby skończył pan swój lot z dowodem na istnienie „Dahaka”, czy pańscy przełożeni nie wysłaliby natychmiast ekspedycji, aby zbadała pańskie znalezisko?
MacIntyre zacisnął zęby i milczał.
- Co miałem zrobić, komandorze? Kapitan Anu nie wejdzie na ten pokład za pomocą pasożytów, na których wylądował na Ziemi, lecz czy mogę być pewien, że ktoś z przysłanych tutaj ludzkich badaczy nie jest mu podporządkowany? Proszę pamiętać, że moje własne oprogramowanie nakazuje mi sprawdzić, czy każdy zbliżający się pojazd, który nie odpowiada właściwymi kodami Floty, nie jest pod kontrolą buntowników. Czy mam otwierać ogień do każdego statku, który tylko się zbliży, albo zniszczyć wszystkie wasze enklawy na powierzchni Księżyca? Wie pan równie dobrze jak ja, że gdybym działał w inny sposób, kapitan Anu nie tylko podejrzewałby, lecz byłby pewien, że „Dahak” funkcjonuje. A czy wtedy nie musiałbym przyjąć, że wszelkie próby wejścia na pokład - albo jakakolwiek aktywność na powierzchni Księżyca - są przez niego kierowane?
MacIntyre wiedział, że Dahak jest maszyną, lecz na myśl o dylematach tego ogromnego okrętu poczuł niechętne współczucie.
Popatrzył na swoje zaciśnięte pięści; gniew walczył w nim ze współczuciem i przerażeniem. Tak, Dahak jest maszyną, lecz samoświadomą, i MacIntyre’a aż się skręcał w środku, gdy sobie wyobraził, że ten oszałamiający okręt, który przez pięćdziesiąt jeden tysięcy lat krążył wokół Ziemi, był wystarczająco potężny, by zniszczyć całą planetę, a zarazem niezdolny do wykonania poleceń, uwięziony między sprzecznymi rozkazami, których nie mógł ze sobą pogodzić. Sama myśl o jego uwięzieniu i osamotnieniu sprawiała, że krew aż mu się ścinała w żyłach, lecz to w niczym nie zmieniało jego położenia. Dahak go „zabił”. Nie wróci już do domu, i ta świadomość napełniała go gniewem.
Komputer milczał, jakby chciał mu dać czas na pogodzenie się ze świadomością, że właśnie dołączył do niego na wiecznym wygnaniu. Zacisnął jeszcze mocniej pięści, aż paznokcie przecięły skórę; ten ból pozwolił mu oczyścić myśli i opanować emocje.
- Dobrze - powiedział wreszcie ochryple. - Co się teraz stanie? Dlaczego mnie po prostu nie zabiłeś?
- Komandorze - powiedział łagodnie Dahak - ponieważ nie wyczułem, że ma pan złe zamiary, nie mogłem zniszczyć pańskiego statku bez pogwałcenia priorytetu alfa. A nawet gdybym mógł, to i tak bym tego nie zrobił, gdyż otrzymałem hiperkomem przekazy z bezzałogowych stacji namiarowych rozstawionych wzdłuż tradycyjnych tras najazdu Achuultan. Właśnie wykryto nowy najazd i ogłoszono alarm dla Floty.
MacIntyre zbladł; świadomość znacznie większego zagrożenia zmniejszyła szok i wściekłość, jaką odczuł na wieść o swojej „śmierci”.
- Nie odebrałem jednak żadnej odpowiedzi, komandorze. Centrala Floty nie odpowiada. Nie podjęto żadnych działań obronnych.
- Nie? - szepnął MacIntyre.
- A to uruchomiło kolejny rozkaz o priorytecie alfa. „Dahak” jest jednostką Floty i w razie zagrożenia Imperium muszę zareagować, ale nie mogę tego zrobić, dopóki bunt na pokładzie nie zostanie stłumiony. Ta sytuacja nie może zostać rozwiązana przez główny komputer, a jednak musi być rozwiązana. Dlatego właśnie potrzebuję pana.
- A co ja mogę zrobić?
-