Honor Harrington. Za wszelką cenę. Tom 1 - David Weber - ebook

Honor Harrington. Za wszelką cenę. Tom 1 ebook

David Weber

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny tom cyklu „Honor Harrington”

Wojna z Republiką Haven wybuchła ponownie i przybrała w katastrofalny dla Gwiezdnego Królestwa Manticore obrót. Admirał Honor Harrington została odwołana z systemu Sidemore i otrzymała dowództwo Ósmej Floty. Wszyscy wiedzieli, że to formacja ofensywna, ale prawie nikt nie miał pojęcia, że republika ma aż taką przewagę nad Royal Manticoran Navy i jej sojusznikami, choć do tych ostatnich dołączyło Imperium Andermańskie. Zadaniem Honor Harrington jest zmienić ten stosunek sił i dać królestwu czas na odzyskanie równowagi. Tego nie sposób osiągnąć bez ofiar, ale istnieją tylko dwie możliwości: koniec Gwiezdnego Królestwa Manticore lub zwycięstwo za wszelką cenę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 540

Oceny
4,6 (53 oceny)
35
15
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Izzat

Dobrze spędzony czas

Świetny tom fantastycznej sagi(w podwójnym znaczeniu 😉). Wprawdzie odkąd Honor została admirałem mniej ciekawych wydarzeń ale nadal jest to bardzo interesujące, no i te opisy batalii kosmicznych. Wspaniałe.
00

Popularność




David Weber

HONOR HARRINGTON

Za wszelką cenę

część I

Przełożył Jarosław Kotarski

Dom Wydawniczy REBIS

Tytuł oryginału: At All Costs Copyright © 2005 by David Weber All rights reserved David and the Phoenix copyright © 1957, 2000 by Edward Ormondroyd; second paperback printing, May 2005. Excerpts reprinted with the permission of Purple House Press: Cynthiana, Kentucky. All rights reserved Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015, 2020 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Anna Poniedziałek Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński Ilustracja na okładce: David Mattingly Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Za wszelką cenę. Tom 1, wyd. I, dodruk, Poznań 2016) ISBN 978-83-8062-893-9Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08 e-mail: [email protected] Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

RICHAR­DOWI ANDREW EARN­SHA­WOWI

(1951–2005)

Po 40 latach wspól­nego śmie­chu,

łez i miło­ści trudno jest się roz­stać,

Ale skoro nad­szedł czas, leć, Richar­dzie

Gdzie­kol­wiek byś był,

dokąd­kol­wiek by Cię Bóg zabrał,

leć wysoko.

Kocham Cię.

I Edwar­dowi Omon­droy­dowi

ofia­ro­wu­ją­cemu cuda mło­dym czy­tel­ni­kom,

z ser­decz­nym podzię­ko­wa­niem.

WSTĘP

Lotni­sko­wiec Mary­narki Repu­bliki klasy Aviary wraz z krą­żow­ni­kami linio­wymi eskorty wyszedł z nad­prze­strzeni tuż poza gra­nicą przej­ścia. Klasa ta jak dotąd liczyła tylko trzy okręty, ale za to każdy miał na pokła­dzie sześć­set kutrów rakie­to­wych klasy Cime­terre. Fakt, miały one mniej­szy zasięg, były sła­biej uzbro­jone i nie mogły nawią­zać rów­nej walki ze Shrike’ami czy Fer­re­tami Kró­lew­skiej Mary­narki, ale do wyko­na­nia tego zada­nia nada­wały się wręcz dosko­nale.

Po opusz­cze­niu pokładu lot­ni­skowca skie­ro­wały się w głąb sys­temu Ali­zon, ku roz­miesz­czo­nym tam zakła­dom prze­my­sło­wym. Pra­wie natych­miast oka­zało się, że los im sprzyja: na ich dro­dze znaj­do­wały się dwa frach­towce, któ­rych trans­pon­dery iden­ty­fi­ko­wały je jako zare­je­stro­wane na obsza­rze Gwiezd­nego Kró­le­stwa Man­ti­core. Oba były już w mak­sy­mal­nym zasięgu rakiet, toteż choć ich kapi­ta­no­wie natych­miast po wykry­ciu kutrów zwięk­szyli przy­spie­sze­nie do mak­sy­mal­nego, szans na ucieczkę nie mieli żad­nych. Raz, że kutry w chwili wykry­cia przez cywilne sen­sory frach­tow­ców osią­gnęły już pręd­kość ponad 1000 km/s, dwa, że frach­towce mogły przy­spie­szyć do 200 g, a kutry do pra­wie 700. No i w prze­ci­wień­stwie do frach­tow­ców były uzbro­jone.

– Tu kapi­tan Javits z Mary­narki Repu­bliki – roz­legł się na cywil­nej czę­sto­tli­wo­ści głos z sil­nym akcen­tem z Nouveau Paris. – Mówię do kapi­tanów dwóch frach­tow­ców z Kró­le­stwa Man­ti­core. Macie natych­miast wyłą­czyć napędy i opu­ścić statki. Zgod­nie z zasa­dami prawa mię­dzy­pla­ne­tar­nego infor­muję, że nie mam moż­li­wo­ści doko­na­nia abor­dażu i prze­szu­ka­nia waszych jed­no­stek ani też wzię­cia ich jako pry­zów. Dla­tego też znisz­czę je dokład­nie za dwa­dzie­ścia stan­dar­do­wych minut od… teraz. Ewa­ku­uj­cie załogi natych­miast. Javits, bez odbioru.

Kapi­tan jed­nego z frach­tow­ców wyko­nał pole­ce­nie bez zwłoki. Drugi był bar­dziej uparty, ale oka­zało się po chwili, że idiotą nie jest. Pięć minut zajęło mu zro­zu­mie­nie lub też pogo­dze­nie się z losem, po czym napęd jego statku także został wyłą­czony, a promy z załogą, led­wie zna­la­zły się w prze­strzeni, ruszyły z mak­sy­mal­nym przy­spie­sze­niem. Naj­wy­raź­niej chcieli zna­leźć się jak naj­szyb­ciej jak naj­da­lej od statku, jakby oba­wiali się roz­strze­la­nia.

Nic takiego nie nastą­piło – Mary­narka Repu­bliki skru­pu­lat­nie prze­strze­gała mię­dzy­pla­ne­tar­nego prawa. Dopiero po upły­wie czasu wyzna­czo­nego przez dowódcę kutrów wystrze­lono po dwie rakiety w kie­runku każ­dego z frach­tow­ców.

Wszyst­kie cztery tra­fiły niczym na ćwi­cze­niach.

Kutry zaś leciały dalej, igno­ru­jąc dwie olbrzy­mie kule pla­zmy, w które zmie­niły się frach­towce o masie pra­wie 8 milio­nów ton każdy. Ich znisz­cze­nie było bowiem jedy­nie wstę­pem do wła­ści­wego ataku. Na spo­tka­nie kutrów z orbity Ali­zon wyru­szyło pół tuzina nisz­czy­cieli i dywi­zjon cięż­kich krą­żow­ni­ków klasy Star Kni­ght. Odle­głość była zbyt duża, by załogi kutrów mogły to dostrzec dzięki pokła­do­wym sen­so­rom, ale umoż­li­wiły im to sondy zwia­dow­cze lecące znacz­nie szyb­ciej i wyprze­dza­jące kutry.

Widząc, z jakim przy­spie­sze­niem lecą ku nim obrońcy, kapi­tan Ber­trand Javits skrzy­wił się odru­chowo.

– Coś im się nie spie­szy – oce­niła porucz­nik Con­stanza Shef­field.

– A to naj­praw­do­po­dob­niej dla­tego, że mają zasob­niki. – Javits wska­zał na ekran, na któ­rym nie widać było ani jed­nego wro­giego kutra. – Wywiad miał więc praw­do­po­dob­nie rację co do tego, czym dys­po­nuje obrona sys­temu.

– Będzie bolało – mruk­nęła pierw­szy ofi­cer.

– Będzie – zgo­dził się Javits. – Choć nie aż tak, jak obrońcy się spo­dzie­wają. No dobra… Wolve­rine Jeden do wszyst­kich: prze­ciw­nik, sądząc po przy­spie­sze­niu, ma zasob­niki holo­wane, a nie­wielka liczba okrę­tów każe przy­pusz­czać, iż wywiad miał rację co do uzbro­je­nia defen­syw­nego sys­temu. Dla­tego zmie­niamy plan ataku na Sierra Trzy i na mój roz­kaz za czter­dzie­ści pięć minut weź­miemy nowy kurs. Sprawdź­cie prio­ry­tety celów według planu Sierra Trzy i przy­go­tuj­cie się do obrony prze­ciw­ra­kie­to­wej. Wolve­rine Jeden, bez odbioru.

Odle­głość tak do okrę­tów RMN, jak i do Ali­zonu spa­dała i sondy zaczęły wykry­wać roz­ma­ite roz­siane po całym wewnętrz­nym obsza­rze sys­temu aktywne sen­sory. Ponie­waż pod­stawą obrony każ­dego sys­temu pla­ne­tar­nego są potężne sen­sory pasywne, nale­żało zało­żyć, że więk­szość z wykry­tych nale­żała do sys­te­mów celow­ni­czych róż­nych rodza­jów uzbro­je­nia.

Javits obser­wo­wał odczyty świa­dom, że pełny obraz mają jedy­nie na pokła­dzie lot­ni­skowca i krą­żow­ni­ków linio­wych, z któ­rych wystrze­lono sondy, bo tylko tam znaj­dują się kom­pu­tery odpo­wied­nio duże, by obro­bić otrzy­my­wane dane i stwo­rzyć z nich cało­ściowy obraz obrony sys­temu. Uśmiech­nął się na myśl o reak­cji zespo­łów tech­nicz­nych w Bol­thole, gdy dostaną te dane, ale zaraz spo­waż­niał: dla niego naj­istot­niej­sze było utrzy­ma­nie przy życiu jak naj­więk­szej liczby pod­ko­mend­nych, a nie ana­liza obrony sys­te­mo­wej.

– Wygląda na to, że z tej strony mają cztery główne zestawy zasob­ni­ków, skip­per – ode­zwała się Con­stanza. – Jeden nad i jeden pod płasz­czy­zną eklip­tyki. Daje im to osłonę aż do gra­nicy przej­ścia, ale widać, że sku­pili się na płasz­czyź­nie eklip­tyki.

– Pyta­nie, po ile zasob­ni­ków jest w każ­dym.

– I dru­gie: o ilu zasob­ni­kach chcą, byśmy wie­dzieli, sir – dodał ofi­cer tak­tyczny, porucz­nik Joseph Cook.

– To też – zgo­dził się Javits. – I nie sądzę, by było ich mniej, niż suge­ruje liczba aktyw­nych sen­so­rów. Plat­formy zdal­nego kie­ro­wa­nia ogniem są rów­nie kosz­towne co same zasob­niki, wąt­pię więc, by roz­sta­wili je bez nich.

– Rozu­miem, sir. – Mina i ton Cooka były neu­tralne, ale Javits wie­dział, że ofi­cer tak­tyczny nie zga­dza się z tą oceną.

I trudno było mu się dzi­wić, bio­rąc pod uwagę, jaką skalę nie­kom­pe­ten­cji rządu i Admi­ra­li­cji Kró­le­stwa Man­ti­core ujaw­nił suk­ces ope­ra­cji Thun­der­bolt. Było wysoce praw­do­po­dobne, że obrona sys­temu Ali­zon od dawna nie została wzmoc­niona, a po wzno­wie­niu walk po pro­stu nie zdą­żono tego zro­bić. A w takiej sytu­acji próba prze­ko­na­nia ata­ku­ją­cych, że obrona jest sil­niej­sza, poprzez roz­miesz­cze­nie więk­szej niż potrzebna liczby plat­form ste­ru­ją­cych zasob­ni­kami, byłaby logicz­nym posu­nię­ciem i koszty nie mia­łyby zna­cze­nia. Z dru­giej strony od wzno­wie­nia walk minęło dość czasu, by wysłać tu frach­to­wiec czy dwa pełne zasob­ni­ków z wie­lo­stop­nio­wymi rakie­tami. Poprzedni rząd Kró­le­stwa Man­ti­core w pełni zasłu­gi­wał na miano bandy kre­ty­nów, ale obec­nego nie można było tak nazy­wać, dla­tego gdyby nie znaj­do­wały się tu te zasob­niki, sta­cjo­no­wa­łoby zapewne znacz­nie licz­niej­sze ugru­po­wa­nie okrę­tów Royal Man­ti­co­ran Navy.

– Zbli­żamy się do miej­sca zmiany kursu, sir – przy­po­mniała mu Shef­field.

Javits kiw­nął głową i spy­tał:

– Jak daleko są naj­bliż­sze aktywne sen­sory?

– Dwa­na­ście sekund świetl­nych po zmia­nie kursu, czyli około sześć­dzie­się­ciu czte­rech milio­nów kilo­me­trów.

– Czyli milion bli­żej, niż wynosi sku­teczny zasięg ich rakiet – skrzy­wił się Javits. – Wołał­bym, żeby ist­niał inny spo­sób spraw­dze­nia, czy wywiad się nie pomy­lił.

– To jest nas dwoje, skip. – Shef­field wzru­szyła ramio­nami. – Przy­naj­mniej tym razem nie musimy tań­czyć, jak nam zagrają, bo to my mamy orkie­strę.

Javits ponow­nie kiw­nął głową, obser­wu­jąc, jak na ekra­nie sym­bol przed­sta­wia­jący jego kutry zbliża się do pul­su­ją­cego zie­lo­nego krzy­żyka, czyli do punktu Vic­tor-Able. Kutry prze­le­ciały już pra­wie 33 miliony kilo­me­trów i nabrały pręd­ko­ści ponad 20 tysięcy kilo­me­trów na sekundę. Jed­nostki Kró­lew­skiej Mary­narki na­dal przy­spie­szały, lecąc im na spo­tka­nie, ale było oczy­wi­ste, że nie wejdą w zasięg rakiet tak wielu kutrów. Sam by tak postą­pił na ich miej­scu, holu­jąc mak­sy­malną liczbę zasob­ni­ków z rakie­tami o zasięgu ponad trzech minut świetl­nych. Obrona anty­ra­kie­towa okrę­tów RMN znacz­nie prze­wyż­szała sku­tecz­no­ścią tę, jaką dys­po­no­wały jed­nostki Mary­narki Repu­bliki, ale tych kilka okrę­tów nie miało prawa pora­dzić sobie z lawiną rakiet wystrze­lo­nych przez 600 kutrów. Gdyby cho­dziło o okręty liniowe, to wynik nie byłby już taki pewny, ale w przy­padku nisz­czy­cieli i cięż­kich krą­żow­ni­ków nie ule­gał wąt­pli­wo­ści. Javits wie­dział, że nie znaj­dzie się na tyle bli­sko nich, by móc odpa­lić rakiety z nadzieją na tra­fie­nie.

– Vic­tor-Able, sir – zamel­do­wał ofi­cer astro­na­wi­ga­cyjny.

– Dosko­nale. Pro­szę prze­ka­zać pole­ce­nie zmiany kursu wszyst­kim jed­nost­kom.

– Aye, aye, sir – potwier­dziła for­mal­nie Con­stanza.

Po czym wyko­nała roz­kaz.

Zie­lony sym­bol przed­sta­wia­jący kutry wyko­nał gwał­towny zwrot, odda­la­jąc się od prze­strzeni wewnątrz­sys­te­mo­wej i kie­ru­jąc ku gra­nicy przej­ścia w nad­prze­strzeń. Po dro­dze jed­nak miał prze­le­cieć przez naj­bar­dziej zin­du­stria­li­zo­wany odci­nek pasa aste­ro­idów, gdzie mie­ściło się naj­wię­cej kopalń. Przez kil­ka­na­ście sekund obraz na ekra­nie pozo­sta­wał bez zmian, a potem zaczęły się na nim kaska­dowo poja­wiać nowe czer­wone kropki, gdy dzie­siątki dotąd nie­ak­tyw­nych, a więc i nie­moż­li­wych do wykry­cia zasob­ni­ków roz­miesz­czo­nych wzdłuż gra­nicy prze­strzeni wewnątrz­sys­te­mo­wej odpa­liło rakiety.

Zasięg był nie­wia­ry­god­nie duży, nawet jak na kon­trolę i Royal Man­ti­co­ran Navy, a ope­ra­cja Thun­der­bolt prze­ko­nała Mary­narkę Repu­bliki, że choć RMN dys­po­nuje olbrzy­mią prze­wagą tech­niczną, to cudów czy­nić nie potrafi i tech­nika ta nie jest dosko­nała. Tra­fie­nie z takiej odle­gło­ści nawet okrętu linio­wego było trud­nym zada­niem. Tra­fie­nie małego, zwrot­nego kutra gra­ni­czyło z cudem, mimo iż rakiety osią­gnęły bły­ska­wicz­nie ponad 40 000 g. Na dotar­cie do kutrów i tak potrze­bo­wały pra­wie dzie­wię­ciu minut, obsługa obrony prze­ciw­ra­kie­to­wej miała więc czas na dokładne ich namie­rze­nie.

To też nie było łatwe, bo Kró­lew­ska Mary­narka zawsze dys­po­no­wała dosko­na­łymi ECM-ami, ale ludzie admi­rał Fora­ker zro­bili, co mogli, by to zre­kom­pen­so­wać. Tak ECM-y, jak i obrona anty­ra­kie­towa kutrów Javitsa nie mogły się rów­nać z tym, czym dys­po­no­wały kutry rakie­towe Kró­lew­skiej Mary­narki, ale i tak były o wiele lep­sze niż wszystko, co mieli jego poprzed­nicy, a odle­głość dzia­łała na ich korzyść: trzy czwarte wystrze­lo­nych rakiet po pro­stu stra­ciło namiary celów i zbo­czyło z kursu. Serie roz­bły­sków świad­czyły o tym dobit­nie, gdy zadzia­łały auto­za­bez­pie­cze­nia, powo­du­jące auto­de­struk­cję, by rakiety te nie stały się zagro­że­niem dla ruchu wewnątrz­sys­te­mo­wego. Reszta jed­nakże kon­ty­nu­owała lot ku jego kutrom.

– Pozo­stało około dzie­wię­ciu­set rakiet, sir – zamel­do­wał porucz­nik Cook gło­sem zbyt spo­koj­nym, by mógł on być natu­ralny. – Zaraz wejdą w zasięg prze­ciw­ra­kiet… Weszły!

Rów­no­cze­śnie kuter dowo­dze­nia drgnął leciutko, gdy odpa­lone zostały pierw­sze anty­ra­kiety z jego pokładu. Indy­wi­du­al­nie żadna z anty­ra­kiet nie miała szans na prze­chwy­ce­nie nad­la­tu­ją­cej rakiety, ale tych ostat­nich było tylko 900, a kutrów 600 i każdy wystrze­lił ponad tuzin anty­ra­kiet.

Tyle że nie wszyst­kie zro­biły to rów­no­cze­śnie.

Sztab admi­rał Fora­ker, a zwłasz­cza kapi­tan Clapp wystę­pu­jący gościn­nie w roli geniu­sza tak­tycz­nego do spraw kutrów rakie­to­wych, pra­co­wali długo i ciężko, by stwo­rzyć metodę dającą kutrom szansę obrony przed ostrza­łem rakiet o znacz­nie lep­szych para­me­trach. W efek­cie wymy­ślono odmianę obrony war­stwo­wej, pier­wot­nie opra­co­wa­nej dla okrę­tów linio­wych i opar­tej na prze­wa­dze ilo­ścio­wej anty­ra­kiet. Rachu­nek był pro­sty w obu przy­pad­kach – nawet kil­ka­dzie­siąt anty­ra­kiet było tań­szych od kutra z wyszko­loną załogą.

I teraz oto pierw­sza fal anty­ra­kiet mknęła ku nad­la­tu­ją­cym poci­skom. Spo­wo­do­wało to uak­tyw­nie­nie się gło­wic do pro­wa­dze­nia wojny radio­elek­tro­nicz­nej, w które wypo­sa­żona była część rakiet – potężne zagłu­sza­cze. Emi­tery fał­szy­wych celów były nie­zwy­kle sku­teczną bro­nią, bo anty­ra­kiety miały pro­ste i łatwe do ogłu­pie­nia kom­pu­tery celow­ni­cze, ale wzięto to pod uwagę i w tym przy­padku róż­nica pozio­mów tech­no­lo­gicz­nych dzia­łała na korzyść anty­ra­kiet. Były bowiem tak marne, że mogły dostrzec tylko cele emi­tu­jące naj­sil­niej­sze sygnały, toteż w pierw­szej kolej­no­ści sku­piły się na rakie­tach z gło­wicami ECM. W ten spo­sób nie znisz­czyły co prawda ani jed­nej rakiety będą­cej praw­dzi­wym zagro­że­niem dla kutrów, ale uła­twiły zada­nie anty­ra­kietom dru­giej fali.

A była ona rów­nie liczna jak pierw­sza i wystrze­lono ją znacz­nie szyb­ciej, niż zro­bi­łaby to Kró­lew­ska Mary­narka. W przy­padku RMN zwłoka byłaby spo­wo­do­wana koniecz­no­ścią odcze­ka­nia sto­sow­nego czasu, aby ekrany anty­ra­kiet pierw­szej fali nie zasła­niały celów poci­skom dru­giej. Anty­ra­kie­tom Mary­narki Repu­bliki to nie prze­szka­dzało, bo były zbyt pry­mi­tywne i cele dostrze­gały tylko z bli­ska. Jedyną radą na słab­sze sys­temy namie­rza­nia celów było wystrze­le­nie więk­szej liczby anty­ra­kiet i tak też postę­po­wały załogi Javitsa. Wystrze­liły ich dość, by liczbą nad­ro­bić braki w jako­ści.

Pokła­dowe sys­temy elek­tro­niczne kutrów wspo­ma­gały je, jak mogły, ale naj­więk­szą pomocą oka­zały się anty­ra­kiety pierw­szej fali, które znisz­czyły pra­wie trzy­sta nad­la­tu­ją­cych poci­sków, czyli pra­wie wszyst­kie z gło­wi­cami ECM. Rakiety dru­giej fali prze­chwy­ciły ponad dwie­ście, pra­wie sto następ­nych dało się ogłu­pić pokła­do­wym ECM-om kutrów i stra­ciło namiary celów. Kolejne pół setki stra­ciło namiary pier­wotne, ale zna­la­zło nowe cele. Nieco spóź­nione leciały za główną grupą, uła­twia­jąc tym samym zada­nie obro­nie anty­ra­kie­to­wej.

Trze­cia i ostat­nia fala anty­ra­kiet znisz­czyła ponad setkę nad­la­tu­ją­cych poci­sków, ale ponad dwie­ście prze­biło się przez nią i teraz na ich dro­dze znaj­do­wały się tylko sprzę­żone działka lase­rowe kutrów. Były zwrotne i mogły usta­wiać się ekra­nem ku nad­la­tu­ją­cym rakie­tom, pod­czas gdy inne rakiety nie będące celami kon­ty­nu­owały ostrzał z dzia­łek lase­ro­wych. Ponad połowa rakiet została znisz­czona przez sprzę­żone działka lase­rowe, a spora część pozo­sta­łych deto­no­wała i zmar­no­wała ener­gię na ekra­nach. Pozo­stałe jed­nakże w ostat­nim momen­cie wyko­nały sto­sowne manewry i ich impul­sowe gło­wice lase­rowe deto­no­wały przed dzio­bami, obok burt czy za rufami kutrów. Te posia­dały wpraw­dzie osłony bur­towe, ale rakiety nale­żały do naj­cięż­szej kate­go­rii, zdol­nej prze­bić osłonę bur­tową okrętu linio­wego, toteż nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Każde tra­fie­nie koń­czyło się znisz­cze­niem kutra i do eks­plo­zji rakiet dołą­czyły znacz­nie potęż­niej­sze wywo­łane przez znisz­czone kutry.

Było ich łącz­nie trzy­dzie­ści dzie­więć.

– Wolve­rine Red Trzy, tu Wolve­rine Jeden – ode­zwał się Javits na czę­sto­tli­wo­ści tak­tycz­nej. – Prze­rwać atak i zająć się rato­wa­niem roz­bit­ków.

– Tu Wolve­rine Red Trzy, zro­zu­mia­łem i wyko­nuję.

Na ekra­nie widać było, że wyzna­czony dywi­zjon zaczął gwał­tow­nie wytra­cać pręd­kość, by pod­jąć kilku człon­ków załóg, któ­rzy oca­leli. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach rato­wa­nie ich wią­za­łoby się z nie­ak­cep­to­wal­nym ryzy­kiem, ale przy takiej odle­gło­ści od wro­gich wyrzutni nie­bez­pie­czeń­stwo było zni­kome. A Javits uwa­żał, że w cza­sach Ludo­wej Repu­bliki zosta­wiono na pewną śmierć zbyt wielu ludzi w zbyt wielu miej­scach. Dał sobie słowo, że jeśli tylko będzie w sta­nie, nie dopu­ści do podob­nych wypad­ków.

I to nie tylko dla­tego, że ura­to­wani człon­ko­wie załogi przy­da­wali się w kolej­nych ope­ra­cjach.

39 kutrów sta­no­wiło ponad 6% sił, któ­rymi dowo­dził, a więk­szość z 400 osób sta­no­wią­cych ich załogi znał oso­bi­ście. Oczy­wi­ście obiek­tyw­nie rzecz bio­rąc, były to bar­dzo niskie straty, zwłasz­cza że cho­dziło o ope­ra­cję z udzia­łem wyłącz­nie kutrów rakie­to­wych. Na doda­tek znaj­do­wali się już poza zasię­giem wro­gich rakiet i wyko­nali połowę, zada­nia: potwier­dzili, jak wygląda obrona sys­te­mowa.

Obrońcy nie będą mar­no­wali kolej­nych rakiet na jego kutry zarówno dla­tego, że przy takiej odle­gło­ści byłyby one mało sku­teczne, jak i dla­tego, że nie wie­dzieli, czy nie jest to przy­pad­kiem jedy­nie wstęp do poważ­niej­szego ataku.

– Sir, odbie­ramy emi­sje rada­rów i lida­rów kutrów arty­le­ryj­skich – zamel­do­wał porucz­nik Cook. – Znaj­dują się przed nami, ale nie jest ich dużo.

– Dosko­nale. – Javits prze­łą­czył się na czę­sto­tli­wość tak­tyczną. – Wolve­rine Jeden do wszyst­kich: przy­go­to­wać się do odpa­le­nia rakiet do celów Sierra na mój roz­kaz.

Następ­nie prze­szedł na czę­sto­tli­wość cywilną i oznaj­mił:

– Kon­trola lotów Ali­zon, tu kapi­tan Javits. Za dwa­dzie­ścia sie­dem minut wasze zakłady Tre­garth Alfa znajdą się w zasięgu moich rakiet. Ponie­waż nie mogę wysłać tam grup abor­da­żo­wych, infor­muję, że ostrze­lam je i wszyst­kie jed­nostki gór­ni­cze, jakie będą w zasięgu moich rakiet za dwa­dzie­ścia dzie­więć minut od teraz. Dora­dzał­bym natych­mia­stowe roz­po­czę­cie ewa­ku­acji. Javits, bez odbioru.

Wyłą­czył mikro­fon i uśmiech­nął się z zimną satys­fak­cją.

– I jak oce­nia pan rezul­taty rajdu, admi­rale? – spy­tała Elo­ise Prit­chart.

Poza nią i człon­kiem jej oso­bi­stej ochrony w sali kon­fe­ren­cyj­nej nie było cywi­lów, co nie dzi­wiło, jako że znaj­do­wała się ona w odbu­do­wa­nym Octa­go­nie, do któ­rego pre­zy­dent Repu­bliki Haven udała się, uzna­jąc to za roz­sąd­niej­sze niż ścią­ga­nie do sie­bie całego dowódz­twa floty. Nad sto­łem uno­sił się holo­gram przed­sta­wia­jący ekran tak­tyczny kutra dowo­dze­nia kapi­tana Ber­tranda Javitsa.

– Według nas znisz­czone zostało nieco mniej niż osiem pro­cent prze­my­słu wydo­byw­czego Ali­zon, pani pre­zy­dent – odparł kontr­ad­mi­rał Vic­tor Lewis, któ­remu zgod­nie z tra­dy­cją pod­le­gał wywiad floty, choć był on nie sze­fem wywiadu, lecz sek­cji badaw­czej.

Ta z kolei także zgod­nie z tra­dy­cją, pod­le­gała dzia­łowi pla­no­wa­nia, na czele któ­rego stała wice­ad­mi­rał Linda Tre­nis.

– Czy to satys­fak­cjo­nu­jący rezul­tat w porów­na­niu z ponie­sio­nymi stra­tami? – spy­tała Prit­chart.

– Jak naj­bar­dziej – oznaj­mił sie­dzący u szczytu stołu admi­rał Tho­mas The­isman, sekre­tarz wojny i dowódca Mary­narki Repu­bliki. – Stra­ci­li­śmy mniej niż jedną trze­cią załóg krą­żow­ni­ków, a potwier­dzi­li­śmy infor­ma­cje wywiadu doty­czące obec­nej dok­tryny obrony sys­te­mo­wej prze­ciw­nika. Poza tym uzy­ska­li­śmy dodat­kowe dane w kwe­stii roz­miesz­cze­nia zasob­ni­ków oraz sys­temu kie­ro­wa­nia ogniem, znisz­czy­li­śmy dwa frach­towce oraz spo­wo­do­wa­li­śmy nie­wielki, ale zauwa­żalny spa­dek w zdol­no­ściach pro­duk­cyj­nych sys­temu Ali­zon. Nie jest też bez zna­cze­nia, że zaata­ko­wa­li­śmy jeden z sys­te­mów Soju­szu, prak­tycz­nie nie pono­sząc strat, i że nie był to pierw­szy atak na Ali­zon. Fakt ten musi wpły­nąć na morale wszyst­kich człon­ków Soju­szu – sądzę, że efek­tem będzie wzrost naci­sku na rząd Kró­le­stwa, by zwięk­szył siły sta­cjo­nu­jące w sys­te­mach człon­kow­skich celem unie­moż­li­wie­nia podob­nych raj­dów gdzie indziej.

– Rozu­miem… – Prit­chart przez moment przy­glą­dała się The­isma­nowi, po czym prze­nio­sła spoj­rze­nie na kontr­ad­mi­rała Lewisa.

– Prze­pra­szam, że panu prze­rwa­łam, admi­rale. Pro­szę kon­ty­nu­ować.

– Nic nie szko­dzi, pani pre­zy­dent. – Lewis odchrząk­nął i wci­snął następny kla­wisz.

Widok ekranu tak­tycz­nego został zastą­piony przez dia­gram.

– Pierw­sza, czer­wona kolumna przed­sta­wia ponie­sione dotąd przez nas straty w okrę­tach linio­wych – wyja­śnił. – Zie­lona zaś okręty liniowe prze­cho­dzące wła­śnie próby odbior­cze lub w ostat­niej fazie wypo­sa­ża­nia. Kolumna żółta…

– To było naprawdę inte­re­su­jące – przy­znała kilka godzin póź­niej Elo­ise Prit­chart. – Nie­stety oba­wiam się, że jeste­śmy prze­ła­do­wani infor­ma­cjami. Mam wra­że­nie, że o pew­nych spra­wach wiem teraz mniej, niż kiedy byłam komi­sa­rzem Javiera.

The­isman uśmiech­nął się. Oboje sie­dzieli wygod­nie w jego gabi­ne­cie – on na swoim fotelu, ona na kana­pie. Człon­ko­wie jej oso­bi­stej ochrony zostali jak zwy­kle za drzwiami. Przed kanapą leżały pan­to­fle, a pre­zy­dent Repu­bliki Haven sie­działa tak, jak naj­bar­dziej lubiła, czyli z pod­wi­nię­tymi nogami. W smu­kłych dło­niach trzy­mała fili­żankę kawy, z któ­rej jesz­cze uno­siła się para.

– Byłaś tym komi­sa­rzem wystar­cza­jąco długo, żeby znać się na spra­wach woj­sko­wych lepiej, niż uda­jesz – oce­nił.

– Gene­ral­nie rzecz bio­rąc, masz rację, ale nie jeśli cho­dzi o szcze­góły. Ni­gdy nie prze­szłam odpo­wied­niego prze­szko­le­nia, a ostat­nio nastą­piły tak duże zmiany, że to, co wie­dzia­łam, stało się prze­sta­rzałe. Wycho­dzi na to, że waż­niej­sze jest, iż ty jesteś na bie­żąco. I jesteś zado­wo­lony.

Ostat­nie zda­nie wypo­wie­działa nieco pyta­ją­cym tonem.

The­isman wzru­szył ramio­nami.

– „Zado­wo­lony” to nie jest naj­wła­ściw­sze słowo. Wiesz, że ni­gdy nie podo­bała mi się koniecz­ność wzno­wie­nia walk z Kró­le­stwem Man­ti­core – przy­po­mniał. – Rozu­miem powody, które cię do tego skło­niły, i zga­dzam się z nimi, ale przy­znaję, że ni­gdy nie byłem szczę­śliwy, że musimy tak postą­pić. Przy­znaję też, że suk­ces Thun­der­bolta prze­rósł moje ocze­ki­wa­nia. Jak dotąd przy­naj­mniej.

– Mimo tego, co zaszło w Tre­vor Star?

– Javier pod­jął decy­zję w opar­ciu o naszą ówcze­sną wie­dzę. – W gło­sie The­ismana nie było nawet cie­nia wąt­pli­wo­ści. – Nikt z nas nie doce­nił sku­tecz­no­ści obrony anty­ra­kie­to­wej wymy­ślo­nej przez Shan­non, zwłasz­cza w sto­sunku do rakiet dale­kiego zasięgu. Gdy­by­śmy byli w sta­nie prze­wi­dzieć straty w pierw­szej fazie bitwy z takim praw­do­po­do­bień­stwem, jak możemy to uczy­nić teraz, trzeba by uznać, że powi­nien był kon­ty­nu­ować atak. Ale wtedy wie­dział dokład­nie tyle samo co my wszy­scy. I pod­jął wła­ściwą decy­zję.

– Rozu­miem – mruk­nęła i upiła łyczek kawy.

A obser­wu­jący ją uważ­nie The­isman uśmiech­nął się, w duchu – Javier Giscard mógł sobie być jej kochan­kiem, ale zna­jąc Elo­ise, nie pomo­głaby mu, gdyby usły­szała zgodne opi­nie, że zawa­lił sprawę.

– A co powiesz o pro­gno­zach Lewisa? – spy­tała po chwili.

– Jeśli cho­dzi o liczbę naszych okrę­tów, zga­dzam się z nim cał­ko­wi­cie. Pro­ble­mem przez następ­nych sie­dem stan­dar­do­wych mie­sięcy będą załogi, potem pro­gramy szko­le­niowe opra­co­wane przez Lindę i Shan­non zaczną przy­no­sić efekty i powin­ni­śmy mieć tylu wyszko­lo­nych człon­ków załóg, ilu trzeba, by uzu­peł­nić braki. A potem zaczniemy prze­no­sić do rezerwy kla­syczne okręty liniowe, będziemy więc mieli dość ludzi, by obsa­dzać nowo budo­wane. Na­dal bra­ko­wać nam będzie ofi­ce­rów, zwłasz­cza fla­go­wych i doświad­czo­nych, ale robi­li­śmy, co się dało, od czasu prze­rwa­nia walk przez Saint-Justa, jakoś więc damy radę. Jeśli cho­dzi o obcią­że­nie gospo­darki, zdaję sobie sprawę, że będzie duże. Rachel Han­riot dość jasno przed­sta­wiła to z punktu widze­nia mini­ster­stwa skarbu, ale i bez tego wie­dzia­łem, jak sprawy wyglą­dają. Żałuję, że jeste­śmy do tego zmu­szeni, tym bar­dziej że drogo zapła­ci­li­śmy za przy­wró­ce­nie eko­no­micz­nej nor­mal­no­ści, ale nie widzę innego roz­wią­za­nia. Chyba że uda­łoby się wyne­go­cjo­wać sen­sowny pokój.

Prze­rwał i spoj­rzał na Elo­ise, uno­sząc pyta­jąco brwi.

– Nie liczy­ła­bym na to – przy­znała z cięż­kim wes­tchnie­niem i potrzą­snęła głową z iry­ta­cją. – Myśla­łam, że nawet Elż­bieta Win­ton pój­dzie po rozum do głowy i będzie skłonna do roz­mów po tym, jak sko­pa­li­śmy dupę Kró­lew­skiej Mary­narce, ale jak dotąd nic na to nie wska­zuje. Coraz bar­dziej mi się wydaje, że Arnold miał jed­nak rację co do impe­ria­li­stycz­nych zapę­dów Kró­le­stwa Man­ti­core… żeby go pokrę­ciło!

The­isman już miał się ode­zwać, ale ugryzł się w język. Uznał, że nie jest to naj­wła­ściw­sza pora, by przy­po­mnieć, że Kró­lowa Gwiezd­nego Kró­le­stwa Man­ti­core nie­ko­niecz­nie musi podzie­lać punkt widze­nia pre­zy­denta Repu­bliki Haven. Albo też by kolejny raz pod­kre­ślić, że nie wie­rzy w nic, co mówi sekre­tarz stanu Arnold Gian­cola.

– Cóż, skoro o pokoju nie ma mowy, nie zostało nam nic innego, jak dążyć do cał­ko­wi­tego zwy­cię­stwa mili­tar­nego – powie­dział zamiast tego.

– I naprawdę wie­rzysz, że możemy je odnieść?

Prych­nął, sły­sząc nie­do­wie­rza­nie w jej gło­sie.

– Dobrze, że nikt oprócz mnie cię nie sły­szy: w końcu jesteś zwierzch­ni­kiem sił zbroj­nych – oce­nił zło­śli­wie. – Brak wiary powo­duje strasz­liwe spu­sto­sze­nia w morale woj­ska, a ty, zdaje się, nie wie­rzysz, że możemy wygrać.

– Po ostat­niej woj­nie, a zwłasz­cza po jej ostat­niej fazie, chyba trudno mi się dzi­wić, prawda?

– Fakt – przy­znał. – Nato­miast mówiąc zupeł­nie poważ­nie, ja wie­rzę, że jeste­śmy w sta­nie poko­nać Gwiezdne Kró­le­stwo i cały Sojusz, jeśli będziemy musieli. Powi­nie­nem jed­nak zabrać cię do Bol­thole, żebyś zoba­czyła, jak to wygląda, i poroz­ma­wiała z Shan­non. Ujmu­jąc rzecz krótko Thun­der­bolt naprawdę osłabi Kró­lew­ską Mary­narkę. I nie cho­dzi tylko o znisz­czone przez nas okręty, ale przede wszyst­kim o te nie­do­koń­czone, które Grif­fith zmie­nił we wspo­mnie­nie wraz z całym kom­plek­sem stocz­nio­wym w Gren­dels­bane. Wykoń­czy­li­śmy cały ich pro­gram budowy rakie­to­wych okrę­tów linio­wych dru­giej gene­ra­cji. Muszą zaczy­nać budowę każ­dego z nich od początku. A choć stocz­nie Kró­le­stwa Man­ti­core są lep­sze niż nasze, to nie o tyle, by zdo­łały w tej sytu­acji dorów­nać nam w licz­bie budo­wa­nych okrę­tów. Fakt, tech­nicz­nie jeste­śmy gorsi, ale dzięki infor­ma­cjom prze­ka­za­nym przez wła­dze Ere­whonu i danym z ope­ra­cji Thun­der­bolt, odczy­tom sen­so­rów oraz wnio­skom z ana­lizy zdo­by­tego sprzętu – udało nam się tę róż­nicę poważ­nie zmniej­szyć.

– Ere­whon – mruk­nęła Prit­chart i potrzą­snęła głową. – Naprawdę żałuję, że podej­mu­jąc ope­ra­cję Thun­der­bolt, posta­wi­li­śmy ich wła­dze w takiej sytu­acji.

– Z pew­no­ścią nie są tym zachwy­ceni – zgo­dził się The­isman. – Raczej tego nie ocze­ki­wali, prze­ka­zu­jąc nam instruk­cje uzbro­je­nia i wypo­sa­że­nia zgod­nie z punk­tem o nie­agre­sji. Z dru­giej strony dobrze wie­dzą, dla­czego tak wła­śnie postą­pi­li­śmy, a nie wyszliby z Soju­szu, gdyby nie mieli naprawdę poważ­nych zastrze­żeń co do poli­tyki zagra­nicz­nej Kró­le­stwa Man­ti­core. A od chwili wzno­wie­nia walk skru­pu­lat­nie prze­strze­gamy wszyst­kich ogra­ni­czeń narzu­co­nych przez treść paktu.

Prit­chart poki­wała głową, ale minę na­dal miała nie­szczę­śliwą. Pakt o nie­agre­sji i pomocy wza­jem­nej mię­dzy Repu­bliką Haven i Repu­bliką Ere­whon był pak­tem obron­nym i wła­dze Ere­whonu, jak i Kró­le­stwa zostały poin­for­mo­wane, iż skoro to Repu­blika Haven zde­cy­do­wała się na zerwa­nie rozejmu, nie będąc obiek­tem ataku ze strony Gwiezd­nego Kró­le­stwa, to nie ma zamiaru pró­bo­wać egze­kwo­wa­nia mili­tar­nych warun­ków paktu.

– Dzięki nim mamy dość dobrą orien­ta­cję w pozio­mie tech­niki prze­ciw­nika – pod­jął The­isman. – Fakt, że dane nie są naj­now­sze, ale Shan­non i tak bar­dzo dużo to dało. Dzięki tym infor­ma­cjom, ana­li­zom danych i zdo­by­temu wypo­sa­że­niu opra­co­wała już nową dok­trynę obronną dla kutrów, sys­temy kon­troli ognia dla obrony sys­te­mo­wej, kilka nowo­ści z dzie­dziny uzbro­je­nia. Roz­po­czy­na­jąc ope­ra­cję Thun­der­bolt, oce­nia­li­śmy, że nasz super­dre­ad­no­ught rakie­towy pod wzglę­dem war­to­ści bojo­wej odpo­wiada czter­dzie­stu pro­cen­tom gray­soń­skiego czy nale­żą­cego do RMN. Oka­zało się, że było to słuszne zało­że­nie, ale od tam­tej pory sto­su­nek ten zmie­nił się na naszą korzyść i na­dal się zmie­nia.

– Prze­cież Kró­lew­ska Mary­narka także zdo­była masę danych o moż­li­wo­ściach naszych okrę­tów, weź­mie więc to pod uwagę, pro­jek­tu­jąc nowe jed­nostki, i sytu­acja wróci do punktu wyj­ścia – prze­rwała mu Prit­chart.

– Tak i nie. Przede wszyst­kim, jeśli nie liczyć Side­more, Royal Man­ti­co­ran Navy nie utrzy­mała ani jed­nego sys­temu, który zaata­ko­wa­li­śmy, a żaden z naj­now­szych okrę­tów Lestera nie został zdo­byty w sta­nie nie­usz­ko­dzo­nym. Ponie­waż naj­czę­ściej nisz­czy­li­śmy wszyst­kie jed­nostki, które sta­wiły nam opór, RMN nie bar­dzo miała skąd wziąć odczyty sen­so­rów doty­czące naszych nowych okrę­tów. Ich załogi albo zgi­nęły, albo sie­dzą u nas w nie­woli, toteż nie miały moż­li­wo­ści prze­ka­za­nia nawet ust­nych obser­wa­cji. My zaś zdo­by­li­śmy sporo egzem­pla­rzy uzbro­je­nia i wypo­sa­że­nia. Fakt, żad­nych baz danych, bo te uni­ce­stwiają naprawdę sku­tecz­nie, ale samych urzą­dzeń mniej lub bar­dziej kom­plet­nych dość, by Shan­non mogła na tym sko­rzy­stać. Przy tej oka­zji wyszło na jaw, że znaczna część jest dla nas bez­u­ży­teczna z uwagi na prze­paść tech­no­lo­giczną. Jak to Shan­non ujęła, musie­li­by­śmy naj­pierw zbu­do­wać narzę­dzia do budowy narzę­dzi nie­zbęd­nych, by móc sko­pio­wać nowo­cze­sną tech­nikę, jaką dys­po­nuje Kró­lew­ska Mary­narka. Mimo to sporo na tym zyska­li­śmy, a ponie­waż róż­nica była aż tak wielka, nasze postępy są znacz­nie szyb­sze. Bio­rąc pod uwagę zmiany w tak­tyce i sku­tecz­ność nowej obrony anty­ra­kie­to­wej, oce­niamy, że jeden super­dre­ad­no­ught rakie­towy RMN zrów­no­waży obec­nie pół­tora naszego. A przy tym tem­pie mody­fi­ka­cji i roz­woju za osiem stan­dar­do­wych mie­sięcy, góra za rok, pro­por­cja ta wynie­sie 1 do 1,3. Jeśli uwzględ­nimy, ile okrę­tów linio­wych powin­ni­śmy ukoń­czyć w ciągu naj­bliż­szych osiem­na­stu mie­sięcy oraz o ile głęb­szą prze­strzeń stra­te­giczną mamy obec­nie do dys­po­zy­cji, da to nam solidną prze­wagę.

– Legi­sla­to­rzy też ją mieli, roz­po­czy­na­jąc tę nie­szczę­sną awan­turę, i co im to dało? Ilo­ścią nie zdo­łali zrów­no­wa­żyć prze­wagi jako­ścio­wej Kró­lew­skiej Mary­narki.

– To prawda. Podob­nie jak prawdą jest, że RMN nie będzie cze­kała z zało­żo­nymi rękoma przez ten czas. Prze­ciw­nik dosko­nale wie, że zawsze rato­wała go prze­waga tech­niczna, będzie więc robił, co może, by ją powięk­szyć. Coś ci powiem: mam spore doświad­cze­nie w wyko­rzy­sty­wa­niu prze­my­co­nych z Ligi nowi­nek z cza­sów Pierre’a i Saint-Justa. Podej­rze­wam, że Gwiezdne Kró­le­stwo nie jest do końca świa­dome, jak dobrym sprzę­tem dys­po­nuje. Bo jest on lep­szy od wszyst­kiego, co miała 2–3 lata stan­dar­dowe temu Mary­narka Ligi. A wywiad uważa, że przez ten czas nic się nie zmie­niło, i nie mam powodu w to wąt­pić. Nato­miast naj­waż­niej­sze jest coś innego: to, że Kró­lew­ska Mary­narka w ciągu następ­nych dwóch lat stan­dar­do­wych nie zdoła dorów­nać nam pod wzglę­dem liczby nowo zbu­do­wa­nych okrę­tów linio­wych. A potem, zakła­da­jąc, że nie nastąpi krach gospo­dar­czy, i tak będziemy w sta­nie budo­wać przy­naj­mniej tyle samo okrę­tów co RMN. A to ozna­cza, że nie będą mieli na czym mon­to­wać nowego uzbro­je­nia, nawet jeśli będą nim dys­po­no­wać. To z kolei ozna­cza, że w walce na wynisz­cze­nie nie wygramy, bo obie strony nauczyły się, że w tej woj­nie waha­nie na skalę stra­te­giczną jest śmier­tel­nie groź­nym błę­dem, i na pewno żadna już się tak nie zachowa.

– Mógł­byś to pro­ściej wyja­śnić? – zapro­po­no­wała.

– Nikt w histo­rii ludz­ko­ści nie toczył dotąd wojny na taką jak my skalę. Liga nie musiała, bo była zbyt wielka i nie spo­sób było się z nią mie­rzyć, o czym wszy­scy wie­dzieli. A my przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat stan­dar­do­wych wal­czymy ze sobą, wysy­ła­jąc do boju floty, w skład któ­rych wcho­dzą setki okrę­tów linio­wych. Zakoń­cze­nie pierw­szej fazy tego star­cia jed­no­znacz­nie poka­zało, że można je wygrać wyłącz­nie mili­tar­nymi meto­dami. Gdyby ten idiota High Ridge nie dał się nabrać Saint-Justowi na roko­wa­nia poko­jowe, Royal Man­ti­co­ran Navy w ciągu kilku mie­sięcy stan­dar­do­wych zdo­by­łaby sys­tem Haven i resztę sys­temów cen­tral­nych, a Ludowa Repu­blika Haven w mniej niż rok sta­łaby się wspo­mnie­niem. Skoro jedna strona mogła to zro­bić, może i druga, zwłasz­cza że przez dwa lata stan­dar­dowe będzie dys­po­no­wała decy­du­jącą prze­wagą mili­tarną. Fakt, straty będą cięż­kie, nawet bar­dzo cięż­kie, ale jest to wyko­nalne. I uwa­żam, że skoro nie możemy osią­gnąć celu w dro­dze nego­cja­cji, bo Kró­le­stwo nie chce z nami gadać, należy wyko­rzy­stać obecną sytu­ację i zmu­sić je do kapi­tu­la­cji. Nawet gdyby miało to wyma­gać podyk­to­wa­nia tre­ści trak­tatu poko­jowego z okna pałacu Mount Royal na pla­ne­cie Man­ti­core!

ROZ­DZIAŁ I

Pokój dzie­cinny był bar­dziej niż zatło­czony.

Rachel i Jeanette jako pra­wie doro­słe panny prze­by­wały na dole, a The­resa uczyła się w szkole z inter­na­tem na Man­ti­core, ale piątka młod­szych lato­ro­śli rodu May­hew była obecna. Oczy­wi­ście towa­rzy­szyli im nia­nie i gwar­dzi­ści. Do tego grona nale­żało doli­czyć Faith Kathe­rine Honor Ste­pha­nie Mirandę Har­ring­ton oraz Jamesa Andrew Ben­ja­mina Har­ring­tona, także z gwar­dzi­stami, oraz admi­rał lady damę Honor Har­ring­ton, patronkę i księżnę Har­ring­ton, w towa­rzy­stwie puł­kow­nika LaFol­leta. Nie wspo­mi­na­jąc już o nie­przy­zwo­icie wręcz roz­ba­wio­nym tre­eca­cie.

Razem dawało to nie­zły tłum zło­żony z sied­miorga dzieci (naj­star­sze w wieku lat dwu­na­stu), pię­ciu niań, dzie­wię­ciu gwar­dzi­stów (Faith towa­rzy­szyło dwóch) i jed­nej patronki. O tre­eca­cie nie wspo­mi­na­jąc. Jak na takie zbie­go­wi­sko poziom hałasu był zadzi­wia­jąco niski.

Ale jak dobrze wie­działa Honor, wszystko jest rze­czą względną.

– Wystar­czy! – oznaj­miła sta­now­czo Gena Smith, naj­star­sza z opie­ku­nek, któ­rej jak dotąd uda­wało się nie pozwo­lić pocie­chom rodu May­hew wyro­snąć na rado­snych bar­ba­rzyń­ców. – Co lady Har­ring­ton sobie o was pomy­śli?

– Już za późno, by sta­rać się ją oszu­kać, Gigi – poin­for­mo­wała ją rado­śnie Honor May­hew, jedna z chrze­śnia­czek patronki. – Zna nas od uro­dze­nia.

Dwu­na­sto­let­nia panna Honor miała wła­sną sypial­nię, ale zapro­po­no­wała, że spę­dzi noc z pozo­sta­łymi, skoro mają gości.

– Nie szko­dzi. Może­cie przy­naj­mniej uda­wać, że otar­li­ście się o coś takiego jak dobre wycho­wa­nie – odpa­liła Gena, sta­ra­jąc się ukryć błysk roz­ba­wie­nia w oczach.

– Och, o tym to ona wie – zapew­niała ją naj­star­sza obecna lato­rośl rodu May­hew. – Podob­nie jak o tym, że to nie twoja wina.

– I to jest naj­praw­do­po­dob­niej wszystko, na co mogę liczyć – wes­tchnęła Gena.

– Dosko­nale zdaję sobie sprawę, z kim masz do czy­nie­nia, zwłasz­cza jeśli cho­dzi o tę parę ancy­mon­ków – zapew­niła ją Honor, posy­ła­jąc rodzeń­stwu mało pochlebne spoj­rze­nie, co nie wywarło na nich naj­mniej­szego wra­że­nia. – Ale mamy prze­wagę liczebną. Zresztą dziś tro­chę mniej gran­dzą.

– No oczy­wi­ście… – zaczęła Gena, po czym ugry­zła się w język i dodała: – Zazwy­czaj zacho­wują się lepiej, bo dobrze nie­stety nie potra­fią, kiedy pani tu jest, milady.

Honor bez słowa poki­wała głową, przy­glą­da­jąc się Genie. Miała 48 lat stan­dar­do­wych, czyli była o ponad dwa­dzie­ścia lat młod­sza od niej samej, ale wyglą­dała znacz­nie poważ­niej. Gdy pro­long stał się dostępny na Gray­so­nie, była już zbyt stara, by zostać pod­dana temu pro­ce­sowi.

Po chwili obie prze­nio­sły spoj­rze­nie na pod­opiecz­nych, któ­rych w tym cza­sie nader sku­tecz­nie spa­cy­fi­ko­wały pozo­stałe opie­kunki. Faith i Jame­sowi nie towa­rzy­szyły nia­nie, ale zacho­wy­wali się zadzi­wia­jąco grzecz­nie, naj­wy­raź­niej mając świa­do­mość, że ich ochro­nia­rze o wszyst­kich eks­ce­sach zamel­dują cioci Miran­dzie. Cała sió­demka została spraw­nie zapa­ko­wana do łóżek, co wpra­wiło Honor w duży podziw, bo z tego, co pamię­tała z dzie­ciń­stwa, było to duże osią­gnie­cie.

– No dobrze – ode­zwała się gło­śno. – Kto co chce?

– Feniksa! – odpo­wie­działa natych­miast sze­ścio­let­nia Faith. – Feniksa!

Ano! poparła ją sied­mio­let­nia Ale­xan­dra. – To zna­czy: tak, popro­szę!

Prze­cież już wam czy­ta­łam tę książkę – przy­po­mniała Honor. – Nie­któ­rym z was po kilka razy.

Jej dwu­na­sto­let­nia imien­niczka uśmiech­nęła się i powie­działa:

– Nic nie szko­dzi, cio­ciu. A zresztą Law­rence i Ara­bella jej nie znają.

Naj­młod­sze pocie­chy mające trzy i cztery lata dopiero od nie­dawna miesz­kały we wspól­nym pokoju dzie­cin­nym i nie miały dotąd oka­zji posłu­chać ciotki Honor czy­ta­ją­cej na dobra­noc.

– Ją też bym chciał jej jesz­cze raz posłu­chać – dodał cicho Ber­nard Raoul.

Był poważ­nym dziec­kiem, czemu trudno się było dzi­wić jako że był Dzie­dzi­cem Pro­tek­to­ratu, ale gdy się uśmie­chał, wyda­wał się roz­świe­tlać od wewnątrz. Teraz wła­śnie to zro­bił.

– No to mamy jed­no­myśl­ność – oce­niła Honor. – Pani Smith?

– Niech już będzie, że zacho­wy­wały się nie naj­go­rzej – przy­znała Gena nie­chęt­nie, wywo­łu­jąc serię chi­cho­tów.

– W takim razie… – Honor pode­szła do regału ulo­ko­wa­nego mię­dzy oknami.

Nimitz zmie­nił nieco pozy­cję, gdy pochy­liła się, szu­ka­jąc kon­kret­nej książki. Wszyst­kie sto­jące na pół­kach były dru­ko­wane na papie­rze. Ta, którą wyjęła po krót­kich poszu­ki­wa­niach, miała przy­naj­mniej dwa razy tyle lat co ona i była pre­zen­tem od niej dla mło­dych May­hew. W dzie­ciń­stwie dostała ją od stryja Jacques’a. Posia­dała także dwa elek­tro­niczne egzem­pla­rze tej sta­rej opo­wie­ści, w tym jeden z ory­gi­nal­nymi ilu­stra­cjami Ray­sora, ale wer­sja dru­ko­wana była lep­sza. I dla­tego regu­lar­nie poja­wiała się w księ­gar­niach wyspe­cja­li­zo­wa­nych w dru­ko­wa­nych książ­kach, które odwie­dzali tacy ich miło­śnicy jak jej stryj Jacques.

Wró­ciła na fotel, rów­nie zabyt­kowy i ana­chro­niczny jak dru­ko­wane książki, sto­jący tu dzięki licz­nym napra­wom i reno­wa­cjom od pra­wie sied­miu­set lat stan­dar­do­wych. Nimitz prze­sko­czył z jej ramie­nia na opar­cie.

Dzięki Nimit­zowi czuła sku­pioną na sobie uwagę wszyst­kich dzieci. Ich emo­cje były czy­ste i jasne. Już dawno prze­stała się dzi­wić, że tre­ecaty tak lubią prze­by­wać w towa­rzy­stwie ludz­kich malu­chów.

Nim się wygod­nie umo­ściła, opie­kunki i gwar­dzi­ści dys­kret­nie się wyco­fali. Można by rzec, że zro­bili to na palusz­kach, gdyby nie brzmiało to nie­do­rzecz­nie w sto­sunku do masyw­nych i uzbro­jo­nych spe­cja­li­stów od zabi­ja­nia. Jako ostatni wyszedł Andrew LaFol­let, prze­pusz­cza­jąc przed sobą uprzej­mie Genę. Honor wie­działa, że będzie stał za drzwiami, bo to nale­żało do jego obo­wiąz­ków. Nawet tu, w naj­le­piej strze­żo­nym sek­to­rze pałacu Pro­tek­tora, gdzie szansa natknię­cia się na zama­chowca była naprawdę mini­malna.

LaFol­let cicho zamknął za sobą drzwi. Honor rozej­rzała się po nagle prze­stron­nym i dziw­nie pustym pokoju.

– Law­ren­cie i Ara­bello, nie zna­cie jesz­cze tej opo­wie­ści – powie­działa. – Ale sądzę, że jeste­ście już na tyle duzi, by się wam spodo­bała. To szcze­gólna opo­wieść. Została napi­sana dawno temu, zanim pierw­szy czło­wiek wyru­szył w kosmos z kolebki ludz­ko­ści, czyli z pla­nety Zie­mia.

Law­rence spoj­rzał na nią z jesz­cze więk­szym niż dotąd zacie­ka­wie­niem – uwiel­biał opo­wie­ści o histo­rii ludz­ko­ści i o Ziemi.

– Opo­wieść nosi tytuł David i Feniks i zawsze nale­żała do moich ulu­bio­nych – dodała Honor. – Moja matka, gdy była mała, także ją uwiel­biała. Musi­cie słu­chać uważ­nie, bo nie­które zawarte w niej słowa uzy­skały nowe zna­cze­nie lub prze­stały być uży­wane. Gdy usły­szy­cie takie, któ­rego nie rozu­mie­cie, prze­rwij­cie mi i spy­taj­cie, co ono zna­czy, zgoda?

Oba brzdące z powagą kiw­nęły gło­wami.

Honor otwo­rzyła książkę i ode­tchnęła głę­boko, wcią­ga­jąc w płuca zapach farby dru­kar­skiej i papieru. Przy­po­mniały jej się wie­czory w domu rodzin­nym, pełne spo­koju i poczu­cia bez­pie­czeń­stwa sta­no­wią­cych przy­wi­lej dzie­ciń­stwa.

– David i Feniks napi­sana przez Edwarda Ormon­droyda – prze­czy­tała. – „Roz­dział pierw­szy, w któ­rym David wspina się na Górę i sły­szy tajem­ni­czy głos”.

Prze­rwała na moment – w pomiesz­cze­niu pano­wała ide­alna wręcz cisza, a sie­dem par oczu wle­pio­nych w nią było z nie­słab­nącą uwagą.

– „Przez całą drogę David cze­kał na tę chwilę i sta­rał się nie patrzeć, nim nie nadej­dzie wła­ściwy moment. Gdy samo­chód w końcu się zatrzy­mał i wszy­scy wysie­dli, odcze­kał, aż pozo­stali wejdą do nowego domu, i powoli ruszył na tylne podwórko, nie odry­wa­jąc oczu od ziemi. Stał tak przez pełną minutę, a potem wziął głę­boki oddech, zaci­snął dło­nie i uniósł głowę.

Była tam, gdzie powinna być według słów taty, ale była też nie­skoń­cze­nie potęż­niej­sza i wspa­nial­sza, niż opi­sy­wał. Wzno­siła się z dna doliny tak wysoko, że jej przy­sło­nięty chmu­rami szczyt mógł roz­ma­wiać z gwiaz­dami. Dla Davida, który ni­gdy wcze­śniej nie widział Góry, był to widok pra­wie nie do znie­sie­nia. Czuł się tak spięty i było mu tak dziw­nie, że nie wie­dział, czy chce mu się śmiać czy pła­kać, czy też jedno i dru­gie. A naj­cu­dow­niej­sze było to, że Góra patrzyła na niego. I był pewien, że się do niego uśmie­cha niczym stary przy­ja­ciel, który przez lata cze­kał, by znów go zoba­czyć. Gdy zamknął oczy, zda­wało mu się, że sły­szy szept:

– Chodź i wesp­nij się”.

Lek­kie sze­le­sty świad­czyły o tym, iż mali słu­cha­cze ukła­dają się wygod­niej, i Honor uśmiech­nęła się, przy­po­mi­na­jąc sobie, co czuła, słu­cha­jąc głosu matki czy­ta­ją­cej te same słowa. Przy­po­mniały jej się też inne góry, więk­sze niż ta z książki. Usły­szała cichut­kie mru­cze­nie Nimitza i czy­tała dalej:

– „Wej­ście byłoby łatwe, bo podwórko pora­stały krzewy, roz­cią­ga­jące się aż do stóp Góry, ale…”

– Pyta­nie, czy już śpią byłoby prze­ja­wem nad­miaru opty­mi­zmu, jak sądzę? – spy­tał z rezy­gna­cją w gło­sie Ben­ja­min IX, Pro­tek­tor pla­nety Gray­son.

– Byłoby – przy­znała Honor, zamy­ka­jąc za sobą masywne drzwi z pole­ro­wa­nego dębu i wcho­dząc do sali skrom­nie zwa­nej „Biblio­teką”. – Ale wcale na to nie liczy­łeś.

– Oczy­wi­ście, że nie. Ale my, despoci-bar­ba­rzyńcy, mamy zwy­czaj żądać nie­moż­li­wego. A kiedy nie możemy się docze­kać, ści­namy łby pechow­com będą­cym powo­dem naszych roz­cza­ro­wań.

Honor poki­wała głową i przyj­rzała się ze smut­kiem męż­czyź­nie sto­ją­cemu ple­cami do kominka, w któ­rym wesoło pło­nął ogień.

– Wie­dzia­łam, że ta cała wła­dza abso­lutna musi ci w końcu ude­rzyć do głowy – oce­niła.

– Bez obawy, jesz­cze mu to nie grozi, a to dzięki naszym cięż­kim i dłu­go­trwa­łym wysił­kom – zapew­niła ją Kathe­rine, naj­star­sza z żon Ben­ja­mina. – Nie jest łatwo, ale jesz­cze zna swoje miej­sce.

– Dzieci też są w tym pomocne – dodała Ela­ine, naj­młod­sza z żon. – Ponoć dzieci odmła­dzają rodzi­ców.

– Co nas nie zabije, to nas odmło­dzi, tak? – prych­nął Ben­ja­min, celowo prze­ina­cza­jąc powie­dze­nie.

– Coś w tym guście – zgo­dziła się Ela­ine.

Miała 37 lat stan­dar­do­wych, była więc o dwa­na­ście młod­sza od męża i pra­wie sześć od Kathe­rine, od Honor zaś o pół wieku. Ale to Honor wyglą­dała pra­wie naj­mło­dziej z obec­nych. Pra­wie, bo byli jesz­cze gwar­dzi­sta Spen­cer Hawke i góru­jący nad wszyst­kimi koman­dor porucz­nik Mary­narki Gray­sona. Tylko oni troje zostali pod­dani pro­lon­gowi, a obaj męż­czyźni byli od niej dużo młodsi.

Zaci­snęła usta, przy­po­mi­na­jąc sobie, dla­czego się tu zebrali, a Nimitz przy­tu­lił się do jej policzka, mru­cząc cicho. Ben­ja­min przyj­rzał się jej uważ­nie. Wie­działa, że domy­ślił się, co czuje. Zawsze był bystry, a osiem lat stan­dar­do­wych w roli ojca adop­to­wa­nej przez tre­ecata dziew­czyny jesz­cze wyostrzyło jego spo­strze­gaw­czość.

Uśmiech­nęła się i pode­szła do mło­dzieńca w mun­du­rze Mary­narki Gray­sona. Jak na tubylca był nie­wia­ry­god­nie wysoki, obiek­tyw­nie zresztą też – był wyż­szy od niej. Mimo iż nie była w mun­du­rze, mło­dzian wyprę­żył się w posta­wie zasad­ni­czej. Honor zigno­ro­wała to i uści­snęła go. W pierw­szym momen­cie zesztyw­niał zasko­czony, a potem nie­zgrab­nie, ale z uczu­ciem odwza­jem­nił jej gest.

– Jakieś nowiny, Car­son? – spy­tała cicho, odsu­wa­jąc się o pół kroku.

– Żad­nych, milady – poin­for­mo­wał ją ze smut­kiem. – Pani matka jest w szpi­talu. Tłu­ma­czy­łem jej, że to nie ma sensu, bo nie dość, że pro­blem wykra­cza poza jej spe­cja­li­za­cję, to w ogóle nie­wiele można zro­bić, ale się uparła.

I uśmiech­nął się smutno.

– Howard jest także jej przy­ja­cie­lem – powie­działa cicho Honor i spy­tała LaFol­leta: – Ojciec jest z nią?

– Tak, milady. A ponie­waż Faith i James są z innymi dziećmi, wysła­łem do szpi­tala Jere­miaha. Tak na wszelki wypa­dek.

Honor prze­krzy­wiła głowę i cze­kała.

– Chciał tam być, milady – dodał LaFol­let po chwili.

– Rozu­miem… – Honor ponow­nie spoj­rzała na Car­sona Clink­sca­lesa i uści­snęła go raz jesz­cze, po czym puściła. – Ona wie, że nic nie można zro­bić, ale ni­gdy by sobie nie wyba­czyła, gdyby jej tam nie było. Ja też powin­nam tam być.

– Howard ma dzie­więć­dzie­siąt dwa lata stan­dar­dowe. Gdyby wszy­scy, „któ­rzy powinni tam być”, zja­wili się w szpi­talu, trzeba by ewa­ku­ować innych pacjen­tów – ode­zwał się łagod­nie Ben­ja­min. – Co waż­niej­sze, od pra­wie trzech dni jest w śpiączce, toteż nawet by nie wie­dział, czy przy­szłaś, czy nie. A gdyby był przy­tomny, zru­gałby cię, że zanie­dbu­jesz obo­wiązki, żeby przy nim sie­dzieć.

– Wiem – wes­tchnęła. – Tylko…

Urwała i potrzą­snęła głową.

Ben­ja­min poki­wał swoją ze zro­zu­mie­niem, choć Honor wie­działa, że tak do końca nie rozu­mie, bo mimo iż wpro­wa­dził na Gray­so­nie wiele zmian, wycho­wał się w śro­do­wi­sku nie zna­ją­cym pro­longu i to rzu­to­wało na jego punkt widze­nia. Dla niego Howard Clink­sca­les był naprawdę stary, w poję­ciu Honor był męż­czy­zną w śred­nim wieku. Jej matka, wyglą­da­jąca mło­dziej od Kathe­rine czy Ela­ine, była o dwa­na­ście lat stan­dar­do­wych star­sza od Howarda. Oto pierw­szy z gray­soń­skich przy­ja­ciół, któ­rego tra­ciła przed­wcze­śnie. I nie będzie ostat­nim – Gre­gory Paxton był coraz słab­szego zdro­wia, a po Ben­ja­minie i jego żonach zaczy­nało być widać wiek. Pomy­ślała o książce, którą czy­tała dzie­cia­kom, opo­wia­da­ją­cej o nie­śmier­tel­nym, odra­dza­ją­cym się z popio­łów fenik­sie, i uśmiech­nęła się smęt­nie w duchu – w gęstych, czar­nych wło­sach Ben­ja­mina lśniło wię­cej sre­brzy­stych nitek, niż gdy widzieli się ostat­nim razem.

– W sumie twoje pocie­chy i moje rodzeń­stwo zacho­wy­wały się nie naj­go­rzej – stwier­dziła, zmie­nia­jąc temat. – Zawsze mnie zaska­kuje, że tak lubią moje czy­ta­nie. Mają prze­cież tyle innych inte­rak­tyw­nych roz­ry­wek.

– To nie to samo, cio­ciu – ode­zwała się jedna z dwóch dziew­cząt sie­dzą­cych przy masyw­nym stole sto­ją­cym po prze­ciw­nej stro­nie olbrzy­miego kominka.

Zadzi­wia­jąco przy­po­mi­nała Kathe­rine, tyle że była wyż­sza i lepiej zbu­do­wana. Widząc spoj­rze­nie Honor, podra­pała za uszami tre­ecata sie­dzą­cego na opar­ciu fotela.

– Co chcesz przez to powie­dzieć, Rachel? – spy­tała Honor.

– Twoje czy­ta­nie to coś szcze­gól­nego. Chyba dla­tego, że się w to anga­żu­jesz – odpo­wie­działa z namy­słem, dobie­ra­jąc słowa, naj­star­sza córka Pro­tek­tora. – A dla dzieci jesteś w dodatku kimś legen­dar­nym… wyjąt­ko­wym… Pamię­tam, że gdy Jeanette i ja były­śmy młod­sze, nie mogły­śmy się docze­kać, kiedy cię znów zoba­czymy… i Nimitza natu­ral­nie.

Zaczer­wie­niła się leciutko, a Honor bez trudu wyczuła jej podziw – już nie dzie­cinny i znacz­nie słab­szy niż kie­dyś, ale na­dal wyraźny.

Sie­dzący na jej ramie­niu Nimitz napu­szył się dum­nie i mach­nął z satys­fak­cją ogo­nem, sły­sząc to potwier­dze­nie wła­snej waż­no­ści. Część obec­nych zachi­cho­tała, a Hip­per wes­tchnął z rezy­gna­cją i zamknął oczy.

– Ona może mieć rację – dodała Ela­ine. – Honor podej­rza­nie szybko zapro­po­no­wała dziś, że pomoże pil­no­wać malu­chów.

– A poza tym, cio­ciu – dodała ciszej druga z dziew­cząt – naprawdę dosko­nale czy­tasz na głos.

Honor unio­sła brwi, a Jeanette, zawsze nie­śmiała i nieco wsty­dliwa, zaru­mie­niła się aż po nasadę wło­sów, ale wyja­śniła:

– Zawsze lubi­łam cię słu­chać. Każda postać brzmiała indy­wi­du­al­nie… A poza tym książka jest wyzwa­niem, bo nikt ci nie poka­zuje, jak wyglą­dają boha­te­ro­wie czy miej­sca. Musisz to sobie wyobra­zić.

– Miło, że na­dal tak uwa­żasz – powie­działa po chwili Honor.

Kathe­rine prych­nęła znie­cier­pli­wiona.

– Nie tylko ona tak uważa. Pra­wie wszyst­kie nia­nie nie­raz mówiły, że była­byś dosko­nałą matką, gdy­byś przez cały czas nie zaj­mo­wała się nisz­cze­niem okrę­tów i rato­wa­niem pla­net.

– Ja?! – Honor wytrzesz­czyła na nią oczy.

Kathe­rine poki­wała głową z poli­to­wa­niem.

– A ty – potwier­dziła poważ­nie. – Sporo o tym zresztą ostat­nio roz­ma­wia­li­śmy. Faith jest jak naj­bar­dziej satys­fak­cjo­nu­ją­cym następcą, przy­naj­mniej chwi­lowo, ale nikt tak naprawdę nie spo­dziewa się, że nim pozo­sta­nie.

– Cat! – Ben­ja­min nie pod­niósł głosu, ale jego inten­cje były wyraź­nie sły­szalne.

– Cicho bądź! – fuk­nęła Kathe­rine. – Wszy­scy omi­jają ten temat jak śmier­dzące jajo, i to od paru lat. A prawda jest taka, że z poli­tycz­nego punktu widze­nia byłoby znacz­nie lepiej, żeby Honor spro­ku­ro­wała wła­snego potomka i następcę.

– Nie­prędko się docze­ka­cie – oznaj­miła Honor. – Na co jak na co, ale na to na pewno w naj­bliż­szym okre­sie nie będę miała czasu.

– Wła­śnie o to cho­dzi, że czas ucieka – Kathe­rine nie ustą­piła. – A ty wybie­rasz się na kolejną wojnę. Wszy­scy chcemy, żebyś z niej cało wró­ciła, ale…

Zamiast skoń­czyć, wzru­szyła wymow­nie ramio­nami.

– Jak sama powie­dzia­łaś, Faith jest powszech­nie akcep­to­wa­nym dzie­dzi­cem – przy­po­mniała Honor. – Przy­znaję, że powin­nam myśleć w kate­go­riach dyna­stycz­nych, ale nie jest to dla mnie natu­ralne i musi­cie to zro­zu­mieć.

– Skoro już o tym mowa, to jest jesz­cze jeden powód, dla któ­rego powin­naś się nad tym zasta­no­wić – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie Ben­ja­min. – Z praw­nego punktu widze­nia nie musisz się spie­szyć, ale pod­dano cię pro­lon­gowi, więc obo­jętne, czy jesteś przy­zwy­cza­jona do myśle­nia w kate­go­riach dyna­stycz­nych, jak to uję­łaś, czy nie, musisz zacząć tak myśleć. Załóżmy, że pocze­kasz jesz­cze ze trzy­dzie­ści lat stan­dar­do­wych, zanim zde­cy­du­jesz się na dziecko. Medycz­nie nic nie stoi na prze­szko­dzie. Ale zgod­nie z naszym pra­wem to dziecko w chwili naro­dzin auto­ma­tycz­nie sta­nie się twoim dzie­dzi­cem i następcą, odsu­wa­jąc Faith, nie­za­leż­nie od spe­cjal­nych usta­leń Kon­klawe poczy­nio­nych, gdy wszy­scy byli­śmy prze­ko­nani o twej śmierci. A Faith prze­żyje te trzy­dzie­ści lat, uwa­ża­jąc się za przy­szłą patronkę Har­ring­ton, bo niby dla­czego ma myśleć ina­czej, skoro przez cały czas będzie twoją ofi­cjalną następ­czy­nią. I nagle przez jakie­goś nie­mow­laka sta­nie się nikim i cały jej świat się zawali. Wiem, że Faith jest wspa­nia­łym dzie­cia­kiem i kocha cię głę­boko, ale przez tysiąc lat ist­nie­nia Gray­sona widzie­li­śmy roz­ma­ite ewo­lu­cje uczuć i naprawdę paskudne sytu­acje. Naj­gor­sze wyni­kały prze­waż­nie z nie­speł­nio­nych ambi­cji. A poza tym, nawet gdyby nic podob­nego nie nastą­piło, nie uwa­żasz, że byłoby to nie fair wobec Faith? A jeśli w ciągu kilku lat nie będziesz miała dziecka, Faith zosta­nie wycho­wana na przy­szłą patronkę i będzie się za nią uwa­żać. Tego się nie da unik­nąć i musisz o tym pamię­tać. Twoja sytu­acja była zupeł­nie inna niż jej.

– Może, ale…

– Nie może, ale na pewno – prze­rwał jej łagod­nie, lecz sta­now­czo. – Podob­nie rzecz się miała z Micha­elem i wiem, że prze­żył to ciężko. Cię­żej niż to oka­zy­wał. A on ni­gdy nie chciał być Pro­tek­to­rem. Nato­miast był w dokład­nie takiej samej sytu­acji jak teraz Faith. Gdy uro­dził się Ber­nard Raoul i nagle wypchnął go z kolejki do dzie­dzi­cze­nia, czuł się po pro­stu zagu­biony. Jego życie stra­ciło sens. Dużo go kosz­to­wało zbu­do­wa­nie nowej toż­sa­mo­ści i usta­le­nie, co chce dalej robić, skoro nie będzie Pro­tek­to­rem. W zeszłym mie­siącu roz­ma­wia­łem o tym z Howar­dem i…

Ben­ja­min nagle urwał i ode­tchnął głę­boko.

– Prze­pra­szam – powie­dział po chwili. – Nie chcia­łem wywie­rać nie­uczci­wej pre­sji, po pro­stu zapo­mnia­łem na moment, w jakim jest sta­nie. Howarda to rze­czy­wi­ście mar­twiło, bo też kocha Faith. Nie aż tak jak cie­bie, ale kocha i mar­twi się, jaka będzie jej reak­cja. I myślę, że miał nadzieję zoba­czyć twoje dziecko. Ale to już tylko moje przy­pusz­cze­nie.

– Ja… – zaczęła Honor i urwała, mru­ga­jąc gwał­tow­nie powie­kami, by się nie roz­pła­kać.

– Nie musimy i nie powin­ni­śmy teraz o tym roz­ma­wiać – powie­dział tym samym tonem Ben­ja­min. – Ja nie poru­szył­bym tego tematu, ale może Cat miała rację, robiąc to. Teraz już się stało, a ty możesz pomy­śleć o tym póź­niej. A co się tyczy Howarda, to oczy­wi­ste, że cię kocha. Kie­dyś powie­dział mi, że myśli o tobie jak o swo­jej córce.

– Będzie mi go bar­dzo bra­ko­wało – powie­działa Honor cicho.

– A pew­nie, że będzie. Mnie też, i to chyba bar­dziej, bo zna­łem go dosłow­nie przez całe życie. – Ben­ja­min uśmiech­nął się na poły smutno, na poły rado­śnie. – Był takim przy­szy­wa­nym wuj­kiem wzbu­dza­ją­cym rów­nie silną miłość co iry­ta­cję.

– I któ­rego śmierć zrobi sporą dziurę w Kon­klawe Patro­nów – dodała Kathe­rine.

– Roz­ma­wia­łam już o jego następcy tak w dome­nie, jak i w Kon­klawe. – Honor była wdzięczna za zmianę tematu. – I sądzę, że nie będzie z tym więk­szych pro­ble­mów.

– A o tym nie powinna pani ze mną roz­ma­wiać, patronko Har­ring­ton – przy­po­mniał Ben­ja­min.

– A nie powin­nam – zgo­dziła się Honor. – Co uwa­żam zresztą za jeden z głup­szych gray­soń­skich zwy­cza­jów.

– Two­rzy­li­śmy je tak długo, że musiało się zna­leźć parę mniej roz­sąd­nych – przy­znał Ben­ja­min. – Jako całość, musisz przy­znać, spraw­dzają się nie naj­go­rzej. A to, że nie wolno ci o tym ze mną roz­ma­wiać, nie zna­czy, że moi szpie­dzy, zausz­nicy i agenci nie donie­śli mi, kogo masz na myśli. I uwa­żam, że jest to dosko­nały wybór, który zresztą natych­miast zaapro­buję.

– I pięk­nie. Skoro skoń­czy­li­śmy mówić o tym, o czym nie powin­ni­śmy, to może poroz­ma­wiamy o czymś, o czym nam wolno? – zapro­po­no­wała Kathe­rine.

– Jak na przy­kład? – spy­tał uprzej­mie mał­żo­nek.

Kathe­rine unio­sła oczy ku niebu, a raczej ku sufi­towi, i jęk­nęła bez­gło­śnie.

– Na przy­kład o tym, co Admi­ra­li­cja wobec niej pla­nuje – wyja­śniła cier­pli­wie. – Tak na począ­tek.

– A, o to cho­dzi – ode­tchnął i spoj­rzał ukrad­kiem na córki.

Obie miały wyraźną ochotę stać się nie­wi­dzialne i posłu­chać dal­szej czę­ści roz­mowy.

– Zaczy­nają się sprawy wagi pań­stwo­wej, moje dro­gie – uprze­dził je poważ­nie. – Obo­wią­zują więc ofi­cjalne zasady zacho­wa­nia tajem­nicy.

Obie kiw­nęły gło­wami na znak, że rozu­mieją.

– No dobrze, czego więc wła­ści­wie ocze­kuje od cie­bie Admi­ra­li­cja? – spy­tał Pro­tek­tor, prze­no­sząc wzrok na Honor.

– Tak naprawdę to jesz­cze nie wiem – odparła, kątem oka zer­ka­jąc na dziew­częta.

Tak jak Rachel była bar­dzo podobna do Kathe­rine, tak Jeanette przy­po­mi­nała Ela­ine mlecz­no­białą cerą i błę­kit­nymi oczyma. Na ciąg dal­szy zde­cy­do­wa­nie bar­dziej cze­kała Rachel, co było zro­zu­miałe – za mniej niż mie­siąc stan­dar­dowy miała zna­leźć się w Aka­de­mii na wyspie Saga­nami. Na Man­ti­core miała dotrzeć na pokła­dzie Paula Tan­ker­sleya wraz z Honor.

– Odkąd wró­ci­łam z Side­more, sytu­acja zmie­niała się szybko i stra­te­gia Admi­ra­li­cji też ule­gała zmia­nom nie­omalże z dnia na dzień – wyja­śniła Honor. – A w miarę jak wywiad podaje coraz więk­szą liczbę praw­do­po­dob­nie posia­da­nych przez wroga okrę­tów linio­wych, teo­re­tyczny skład Ósmej Floty top­nieje w oczach. Wygląda na to, że pro­blemy ze skom­ple­to­wa­niem składu tej floty stały się tra­dy­cją.

– A ty narze­kasz, że nasze są głu­pie. – Ben­ja­min nie mógł nie sko­rzy­stać z oka­zji.

– Tej „tra­dy­cji” aku­rat nikt nie chciał i na tym polega róż­nica – odcięła się Honor. – Kło­pot w tym, że po laniu, jakie dosta­li­śmy na otwar­cie, nikt nie zary­zy­kuje odsło­nię­cia klu­czo­wych sys­te­mów, takich jak Man­ti­core, Gray­son czy Tre­vor Star. A jeśli nie osła­bimy sta­cjo­nu­ją­cych w nich sił, Ósma Flota może otrzy­mać tylko te okręty, które zostaną. W tej chwili prawda wygląda tak, że Ósmej Floty nie ma, a mój sztab jesz­cze się nie utwo­rzył.

– Wiem i dla­tego zasko­czyło mnie ofi­cjalne ogło­sze­nie reak­ty­wo­wa­nia Ósmej Floty. – Ben­ja­min zapro­sił ją gestem, by usia­dła, i zajął sto­jący naprze­ciwko fotel.

Car­son Clink­sca­les zaś sta­nął obok fotela Honor.

– Cie­szy mnie, że Admi­ra­li­cja myśli ofen­syw­nie – dodał Ben­ja­min. – Bo po batach, jakie nam spu­ścił The­isman, bar­dzo kuszące byłoby przej­ście wyłącz­nie do obrony.

– I to dla całej masy ludzi – zgo­dziła się Honor. – Ale nie dla Hami­sha Ale­xan­dra i Tho­masa Capa­rel­lego. Nie da się na szczę­ście porów­nać ich do Janacka i jego bandy dur­niów.

– Za pozwo­le­niem, milady, ale to praw­do­po­dob­nie dla­tego, że nie potrze­bują instruk­cji z rysun­kami tech­nicz­nymi, by sko­rzy­stać z toa­lety – wtrą­cił Car­son.

I instruk­ta­żo­wej holo­dramy – dodała Honor. – Myślę, że można to zało­żyć z dużym praw­do­po­do­bień­stwem, ale sądzę też, że nie­spra­wie­dli­wie oce­niamy przy tej oka­zji Cha­kra­bar­tiego. Ale nie o to cho­dzi. Tak się składa, że i sir Tho­mas, i earl White Haven znaj­do­wali się już w podob­nej sytu­acji, więc szansa, że spa­ni­kują, jest mini­malna. I obaj zdają sobie sprawę z koniecz­no­ści prze­ję­cia ini­cja­tywy, gdy tylko będzie to moż­liwe. Nie możemy jej pozo­sta­wić w rękach kogoś takiego jak Tho­mas The­isman, bo w ciągu sze­ściu stan­dar­do­wych mie­sięcy, a góra roku skoń­czy z nami.

– Jest aż tak źle, milady? – spy­tał cicho Clink­sca­les.

– O ile nie gorzej – odparła spo­koj­nie. – Zaczyna wyglą­dać na to, że pier­wotna ocena sił The­ismana przed­sta­wiona przez admi­rał Givens była zani­żona.

– Pro­szę? – zdu­miał się Ben­ja­min.

– Wiem. Wszy­scy, ja także, uwa­ża­li­śmy, że jest zbyt pesy­mi­styczna. Nie wyda­wało się moż­liwe, by Repu­blika naprawdę zdo­łała zbu­do­wać bez naszej wie­dzy taką flotę. Ale tak się stało. Wszy­scy auto­ma­tycz­nie bra­li­śmy pod uwagę czas i moż­li­wo­ści, jakimi dys­po­no­wali od chwili, w któ­rej The­isman zastrze­lił Saint-Justa.

– Prze­cież wcze­śniej nie mogli zbu­do­wać nowych typów okrę­tów. Gdyby mogli, Hamish natknąłby się na nie wcze­śniej, pod­czas ope­ra­cji But­ter­cup! – sprze­ci­wił się Ben­ja­min.

– Nie mogli i nie zbu­do­wali – zgo­dziła się Honor. – Ale z wia­do­mo­ści, którą od niego ostat­nio otrzy­ma­łam, wynika, że Pat doko­pała się do pew­nych infor­ma­cji, które wywiad zdo­był jesz­cze wów­czas, gdy ona była jego sze­fową, a któ­rych wów­czas jej ana­li­tycy nie potra­fili wyja­śnić. Nie znam szcze­gó­łów, ale wygląda na to, że jesz­cze przed śmier­cią Saint-Justa Ludowa Mary­narka zaczęła gro­ma­dzić duże ilo­ści kom­po­nen­tów i urzą­dzeń do budowy okrę­tów linio­wych, oprócz tego co było potrzebne dla tych rze­czy­wi­ście kon­stru­owa­nych.

– Duże, czyli jakie? – spy­tał Ben­ja­min.

– Nie znam danych ani ana­liz. – Honor wzru­szyła ramio­nami. – Ale sądząc z tonu tej wia­do­mo­ści, wystar­cza­jące do zbu­do­wa­nia nie kil­ku­na­stu, ale co naj­mniej kil­ku­dzie­się­ciu jed­no­stek. Będę to wie­działa, gdy wrócę na Man­ti­core.

– A jeśli tak jest rze­czy­wi­ście i admi­rał Givens tym razem ma rację, milady? – spy­tał Clink­sca­les.

– To wróg ma bar­dzo poważną prze­wagę liczebną. I będzie miał więk­szą, nim sytu­acja zacznie się popra­wiać. Pyta­nie, czy ta prze­waga ilo­ściowa wystar­czy, by wyrów­nać naszą prze­wagę jako­ściową. A bio­rąc pod uwagę, jakich dowód­ców ma obec­nie Mary­narka Repu­bliki, jest to naprawdę istotne pyta­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki