Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny tom z serii Honor Harrington!
Imperium Manticore zadało Lidze Solarnej najdotkliwszy w dziejach cios, zwyciężając w serii bitew z najpotężniejszą flotą znanego wszechświata. Biuro Bezpieczeństwa Granicznego ma jednak coraz więcej kłopotów z buntującymi się światami Pogranicza. Manticore sprzyja ich dążeniom do niezależności, jednak gdy admirał Michelle Henke dowiaduje się, jakoby to Imperium miało stać za powstaniem na Mobiusie, wprawia ją to w bezbrzeżne zdumienie. Wie, że to nieprawda, ale nie ma rozkazu, by udzielać wsparcia buntownikom, którzy bez jej pomocy zostaną zmasakrowani. Musi więc zmierzyć się nie tylko z jawnym wrogiem, ale także odnaleźć tego, kto przygotował prowokację mającą skompromitować Manticore...
„Jak na Webera tom nie jest zbyt obszerny, ale gdy akcja już się rozkręci, czytelnicy nie odłożą książki, dopóki nie dotrą do ostatniej strony. Zakończenie przynosi zapowiedź dużych zmian i niespodzianek, więc fani wkrótce będą się głośno domagać kolejnej odsłony cyklu o Honor Harrington” – Booklist
„Doskonała część cyklu... jest na mojej liście najlepszych książek roku” - Fantasybookcritic.blogspot.com
David Weber to jedna z największych gwiazd światowej fantastyki, znany przede wszystkim z doskonałych cykli militarnej SF („Honor Harrington”, „Starfire”). Łączny nakład jego książek przekroczył już 7 milionów egzemplarzy, aż 22 tytuły trafiły na listę bestsellerów „New York Timesa”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 556
David Weber
HONOR HARRINGTON
Cień wolności
Przełożył Radosław Kot
Dom Wydawniczy REBIS
Tytuł oryginału: Shadow of Freedom
Copyright © 2013 by Words of Weber, Inc.
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redakcja: Anna Poniedziałek i Weronika Kasprzak
Opracowanie graficzne serii i projekt okładki: Jacek Pietrzyński
Ilustracja na okładce: David B. Mattingly
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Cień wolności, wyd. I, Poznań 2014)
ISBN 978-83-7818-281-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
„Następnym razem będzie łatwiej… następny raz na pewno się trafi. Zawsze się trafia”.
Frinkelo Osborne,
oficer Biura Bezpieczeństwa Granicznego układu Loomis
Pozbawiony skrzydeł i przypominający latający talerz dron płynął na antygrawitacyjnej poduszce przez wilgotną i mglistą noc. Krople wody spływały po poszyciu pojazdu, śliskim od tłustego dymu z palonego drewna i tworzyw sztucznych. Mimo deszczu ogień nie wygasał, pochłaniając kolejne szczątki domów i coraz bardziej zatruwając okolicę. Gdzieś daleko pośród chmurnej nocy przetoczył się jakby grom, ale trudno było orzec, czy był on dziełem człowieka czy burzy.
Dron zawisł w bezruchu. Był czarniejszy niż noc, z pochłaniającą fotony powłoką, w której nic się nie odbijało. Zamontowana na brzuchu wieżyczka poruszyła się, ogarniając czujnikami i soczewkami najbliższą okolicę w poszukiwaniu czegoś, co byłoby warte uwagi. Wiatr poruszył gałęziami sosen cukrowych, topoli krabowych oraz importowanych z Ziemi sosen amerykańskich i orzeszników i w rumowisku coś się osunęło, rozrzucając wkoło iskry i płonące szczątki. Jedna z osłabionych ogniem krokwi poddała się i spadła na sam dół. Woda skapywała z konarów drzew jak zwykle podczas deszczu. Poza jego szumem i trzaskiem płomieni nie było słychać nic więcej.
Procesory drona zweryfikowały pozyskany zestaw danych i uznały, że należy przekazać go zwierzchności. Zaraz skierowały go do satelity telekomunikacyjnego i dalej, do żywego operatora, znajdującego się w odległym Elgin City. Teraz czekały.
Deszcz padał, wiatr szumiał wśród drzew. Ogień syczał pod wpływem co większych kropli spadających z nieba. I nagle…
Błyskawica przebiła chmury niczym oręż Zeusa. Zrodzona na wysokości dwustu sześćdziesięciu pięciu kilometrów nad powierzchnią planety przybyła całkiem bezgłośnie. Poruszała się z trzydziestokrotną prędkością dźwięku i zostawiała za sobą smugę zjonizowanego powietrza. Dwustukilowy ładunek trafił w cel zgodnie z wyznaczonymi koordynatami.
Ciemność pierzchła natychmiast, rozdarta eksplozją o mocy równej detonacji dwóch i pół tony dawnego TNT. Deszcz wyparował w oślepiającym błysku, fala uderzeniowa przetoczyła się po ruinach wszystkich trzech płonących domów wioski, ostatecznie zrównując je z ziemią. Blask odbił się w chmurach i zmienił odleglejsze krople wody w zawieszone w powietrzu rozjarzone diamenty. Szczątki budowli, które nie tak dawno były czyimiś siedzibami, rozleciały się stromymi trajektoriami po całej okolicy, jakby próbowały dosięgnąć nieba.
– Dzięki za użycie tak masywnej głowicy – powiedziała oschłym głosem kobieta w granatowym mundurze porucznika Połączonych Sił Bezpieczeństwa Publicznego układu Loomis.
Stała za wygodnym fotelem operatora dronów i spoglądała nad ramieniem mężczyzny na ekran, na którym paliła się ikona symbolizująca wybuch. Operator, sierżant z naszywkami informującymi o dwudziestoletniej służbie, wahał się przez chwilę i obrócił głowę, by spojrzeć na przełożoną.
– Podejrzany ruch w strefie zastrzeżonej, ma’am – powiedział.
– I trzeba było aż KEW, by sprawę załatwić? – spytała pani porucznik, unosząc brew. – Nic mniejszego nie dałoby rady temu jeleńcowi? Czy też bizoniowi?
– Kod identyfikacyjny wskazywał na jednostkę ludzką, ma’am. To mógł być tylko ktoś z bandy MacRory’ego.
– Rozumiem. – Oficer splotła ręce za plecami. – Niemniej tak się złożyło, że stałam akurat przy pulpicie dowodzenia – zauważyła, tym razem mocno kąśliwym tonem. – Jeśli dobrze pamiętam procedury, użycie broni kinetycznej powinno być za każdym razem zatwierdzone przez przełożonego. Wyjątkiem mogą być tylko sytuacje, gdy brak czasu na uzyskanie zgody. Mam rację?
– Tak, ma’am – przyznał sierżant.
Porucznik pokręciła głową.
– Wiem, że lubi pan rąbnąć z grubej rury, Callum. I muszę przyznać, że tym razem wymówka była nawet sensowna. Ale regulaminów nie pisze się dla rozrywki. Tym razem przymknę oko, niech pan jednak pamięta, że następnym razem nie będę tak wyrozumiała. Jeśli to się powtórzy, będzie pan musiał ruszyć swoją tłustą dupę z fotela i wdrożyć się do służby patrolowej w terenie. Dociera to do pana?
– Tak, ma’am – odparł sierżant.
Porucznik zdecydowanie chłodno skinęła mu głową i wróciła na swoje stanowisko.
Sierżant odprowadził ją spojrzeniem, po czym odwrócił się z powrotem do swojego pulpitu i uśmiechnął lekko. Wiedział, że mogła narobić mu kłopotów, ale uważał, że było warto. Trzech jego kumpli zginęło podczas pierwszych dwóch dni tego powstania i nadal nie wyrównał rachunków. Lubił też to poczucie boskiej władzy towarzyszące ciskaniu piorunów z nieba. Porucznik MacRuer nie zatwierdziłaby użycia KEW przeciwko pojedynczemu i do tego niepewnemu celowi. On sam też nie był wcale pewien, czy nie chodziło o jakieś odbicie lub inne echo. Uważał jednak, że postąpił słusznie, i to znaczyło dla niego więcej niż niezadowolenie przełożonej.
I co najważniejsze, tym razem mu się udało. Gdyby trafił akurat na gorszy humor tej służbistej suki, jak nazywał ją w myślach, bez dwóch zdań dostałby nowy przydział. I to taki, który wcale by mu się nie spodobał.
– Potwierdzam trafienie, ma’am – zameldował technik rakietowy George Chasnikov. – Wydaje się, że pocisk zboczył piętnaście do dwudziestu metrów na zachód od celu. – Pokręcił głową. – Niezbyt im wyszło.
– Ale to już ich problem, nie nasz, prawda? – Porucznik komandor Sharon Tanner spojrzała na czasomierz. Jako oficer taktyczny SLNS Hoplite bez trudu wywołała raport o ostrzale także na swoim ekranie. – Poza tym broń kinetyczna nigdy nie jest idealnie precyzyjna, Chaz, i trzeba się z tym pogodzić.
– Wiem, ma’am – zgodził się niechętnie Chasnikov. – I dlatego ściągnąłem raport. – Pokręcił głową i wstukał jakieś polecenie na klawiaturze. – Nie cierpię tego cholerstwa – dodał półgłosem, jednak na tyle głośno, by Tanner go usłyszała.
Oficer puściła jego słowa mimo uszu. Chasnikov był doświadczonym technikiem, który zamierzał zestarzeć się w służbie czynnej. Każdy oficer taktyczny chciałby go mieć u siebie i dlatego Sharon Tanner była skłonna patrzeć przez palce na niektóre wyskoki podwładnego.
Na dodatek miał trochę racji, pomyślała z rozgoryczeniem, wspominając to wszystko, w co jej mały zespół musiał angażować się przez kilka ostatnich tygodni. W porównaniu z częścią tamtych spraw użycie pocisku kinetycznego przeciwko wątpliwemu celowi to było po prostu małe piwo.
– Raczej ich problem, ma’am – powiedział po chwili Chasnikov. – Pocisk trafił zgodnie z podanymi koordynatami, ale te były złe. Przysłali nam poprawkę, tylko za późno. Nie dało się już jej uwzględnić.
– A czy przekazali, w co właściwie chcieli tym razem trafić? Oraz czy im się udało?
– Nie, ma’am. Tylko te koordynaty. Równie dobrze mogli walnąć we własny oddział. I jak dotąd nie ma meldunku o skuteczności ostrzału. – I nie będzie, pomyślał. Jak zwykle zresztą.
– Rozumiem. – Tanner potarła koniuszek nosa i wzruszyła ramionami. – Przygotuj raport, Chaz. Wyłóż w nim jasno, że u nas wszystko zagrało. Przekażę go komandorowi Diadorowi. Jestem pewna, że wraz ze skipperem dołoży wszelkich starań, by uświadomić tym na dole, jak groźny w skutkach może być brak precyzji przy ostrzale bronią kinetyczną. I jak ważne jest podawanie w takich przypadkach właściwych koordynatów. Nie możemy marnować pieniędzy podatników na pociski, które lecą diabli wiedzą dokąd.
No i mam nadzieję, że kapitan Venelli wykorzysta ten skromny zapis, by wydrążyć komuś nową dziurę w dupie, pomyślała. Uważała, że Chaz miał poniekąd rację: zbyt głęboko wpakowali się już w to bagno. Na dole nie było pewnie nic wartego użycia KEW, ale do tych idiotów o zbrodniczych skłonnościach jakoś to nie docierało. Byli gotowi posyłać wciąż nowe głowice, nawet gdyby chodziło o samotnego idiotę przedzierającego się przez zarośla z karabinem pulsacyjnym w garści.
Podczas kariery we Flocie Pogranicza Sharon Tanner przyszło robić wiele rzeczy, z których wcale nie była dumna. Tym razem też tak było.
W miejscu, gdzie jeszcze niedawno znajdowała się wioska o nazwie Glen mo Chridhe, szum deszczu zginął w łoskocie spadających z nieba śmieci. Trwało to kilka sekund, po czym sypiące iskrami szczątki ponownie znieruchomiały. Krater uderzeniowy miał średnicę około dwunastu metrów. Bez trudu mógłby pomieścić towarowy ślizgacz i był też o wiele większy od piwnicy, w której schronił się właśnie pewien trzynastoletni chłopiec niosący jedzenie, które zdołał jakoś wyszukać dla swojej młodszej siostry.
– Dostali Tammasa – powiedziała Erin MacFadzean matowym głosem, w którym słychać było zmęczenie i narastającą rozpacz. Kobieta spojrzała przez mroczną piwnicę na Megan MacLean. W jej oczach malował się smutek. – Fergus właśnie przekazał.
– Gdzie to się stało? – spytała MacLean, przecierając piekące oczy i zaciskając zęby na wieść o kolejnej stracie.
– W Rothes – odparła MacFadzean. – Ci z góry zatrzymali furgon po drodze do Mackessack.
– Żyje? – MacLean opuściła ręce.
– Fergus nie wie. Mówi, że była solidna strzelanina, i chyba sam ledwie uszedł z życiem.
– Rozumiem.
MacLean położyła płasko dłonie na blacie przed sobą. Przez chwilę spoglądała na nie, po czym wciągnęła głęboko powietrze. Wstyd jej było przyznać się do tego nawet przed sobą, ale wiedziała, że dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby Tammas MacPhee nie przeżył. Nie to chciałoby się myśleć o przyjacielu, którego znało się od trzydziestu lat.
– Spróbuj skontaktować się z Tadem Ogilvym – powiedziała po chwili. – Powiedz mu, że Tammas… wypadł z gry. Teraz to Tad odpowiada za wszystko, co mamy jeszcze poza stolicą.
– Wykonuję – odparła MacFadzean i opuściła pomieszczenie.
Gdy tylko drzwi się zamknęły, MacLean się przygarbiła. Wcześniej nie chciała okazywać zmęczenia, chociaż wiedziała, że i tak nikogo nie oszuka. Zwłaszcza że wszyscy tutaj czuli się tak samo. Musiała jednak grać swoją rolę aż do samego nieuniknionego końca. Tyle dobrego, że to już nie potrwa długo.
Nie tak miało to wyglądać. Ligę Wyzwolenia Loomisu stworzyła siedem lat temu i wtedy była to całkowicie legalna partia. Udało się ją powołać do życia podczas jednego z rzadkich flirtów Partii Dobrobytu z demokracją. Znając Halkirk, nie oczekiwała, że naprawdę coś osiągnie, ale chciała uświadomić MacMinn i MacCrimmonowi, że nie wszyscy mają zamiar żyć na klęczkach i jakaś opozycja jednak istnieje. Kandydaci LWL wygrali nawet w dwóch okręgach stolicy, uzyskując cztery dziesiąte miejsc w parlamencie, co uczyniło jej ugrupowanie największą partią opozycyjną. Zapewne nie doszłoby do tego, gdyby Partia Dobrobytu nie próbowała akurat dobrze wypaść w materiałach dziennikarzy ze światów centralnych, a tak mieli chociaż te dwa miejsca.
Nie żeby coś z tego wynikło. Gdy przyszło do następnych wyborów, żadnych dziennikarzy z zewnątrz nie było i prezydent nawet nie udawała, że zależy jej na uczciwym liczeniu głosów. Wtedy właśnie Megan MacLean posłuchała Tammasa MacPhee, wiceprezesa partii, oraz MacFadzean. Oficjalna działalność pozostała bez zmian, nadal prowadzili różne kampanie i próbowali lobbować w takich czy innych sprawach, ale MacFadzean wzięła się cichcem do organizowania nielegalnego, zbrojnego ramienia partii.
Z dzisiejszej perspektywy patrząc, uznawała to za błąd, ale nadal nie widziała innego wyjścia, zwłaszcza w sytuacji, gdy Połączone Siły Bezpieczeństwa Publicznego stawały się coraz bardziej brutalne, a sekretarz bezpieczeństwa MacQuarie dawno już porzuciła jakiekolwiek pozory i interpretowała prawo tak, jak jej pasowało. Oczywiście zawsze była i taka alternatywa, by niczego nie robić, ale do tego MacLean nie potrafiła się zmusić.
Wyszło zatem, jak wyszło, i byli, gdzie byli. Siedem lat wysiłków i poświęceń, by spróbować jednak wyzwolić ten układ planetarny, doprowadziło do takiego właśnie końca. Do rychłej śmierci pośród chaosu i zniszczenia. Nie dało się nawet…
Uniosła głowę, słysząc, że drzwi znowu się otwierają. MacFadzean weszła do pomieszczenia, które zwali dumnie centrum dowodzenia.
– Wysłałam posłańca do Tada – powiedziała, lekko się uśmiechając. – Pomyślałam, że w tych okolicznościach lepiej będzie nie korzystać ze zwykłych środków łączności.
– Pewnie masz rację – zgodziła się MacLean, krzywiąc się lekko, jakby też się uśmiechała, ale grymas zaraz zniknął. – Już z podsłuchem górnych były kłopoty. Teraz, gdy doszli jeszcze solarni…
Nie dokończyła, ale MacFadzean pokiwała głową. Świetnie rozumiała pobrzmiewającą w głosie MacLean nienawiść. Jednostki Marynarki Ligi pojawiły się na orbicie Halkirku za sprawą Frinkela Osborne’a z Biura Bezpieczeństwa Granicznego. Oficjalnie był tylko attaché handlowym w solariańskim przedstawicielstwie w Elginie, stolicy układu Loomis, naprawdę jednak pełnił funkcję doradcy MacMinn i należał do Partii Dobrobytu. Podobna przykrywka była czymś zwyczajnym w przypadku agentów przydzielanych do światów Pogranicza. Zawsze mogli liczyć przy tym na wsparcie marynarki, gdy tylko pojawiała się taka potrzeba.
Powinniśmy byli zająć się MacCrimmonem i MacQuarie, pomyślała z goryczą MacFadzean. Mogło się udać. Jeszcze kilka miesięcy i transportów, a mieliby dość sprzętu, zorganizowanego przez Partyzanta i jego ludzi, by posłać całą Partię Dobrobytu do piekła. Może nawet teraz by im się udało, gdyby nie przeklęci solarni. Ale jak bojownicy z pulserami i miotaczami granatów mieli się przeciwstawić bombardowaniu orbitalnemu? Gdyby tylko udało się przekazać wiadomość Partyzantowi…
Ale nie była w stanie tego zrobić. Od czterech miesięcy byli odcięci. Partyzant miał się pojawić w układzie Loomis, by dogadać ostatnie szczegóły, o których nie rozmawiał wcześniej nawet z MacLean, ale gdy to wszystko się zaczęło, zupełnie nagle zresztą, nie mieli najmniejszej szansy na nawiązanie łączności.
Zastanawiała się, czy nie powinna jednak powiedzieć MacLean o swoich uzgodnieniach z Partyzantem. Myślała o tym już wcześniej, ale potrzeba dochowania tajemnicy i względy bezpieczeństwa przemawiały przeciwko temu. Poza tym MacLean nie była tak naprawdę rewolucjonistką, raczej reformatorką. Nigdy nie wiązała z działaniami zbrojnymi takiej nadziei jak MacFadzean i zapewne miałaby opory przed zaakceptowaniem sytuacji, w której byłaby tak bardzo zależna od kogoś z zewnątrz. Zwłaszcza gdyby chodziło o pomoc zbrojną ze strony obcego państwa.
Erin obawiała się tego, co zapewne by usłyszała. MacLean przypuszczalnie kazałaby jej zapomnieć o sprawie, uznając zaufanie komuś z zewnątrz za zbyt ryzykowne. Przecież ktoś taki mógł mieć własne cele, nieuwzględniające ich interesów. Owszem, teoretycznie istniała szansa, że po przedstawieniu całego planu MacLean jednak by się przekonała, ale w głębi ducha pewnie nadal myślałaby swoje. Z drugiej strony Erin też nie była całkowicie gotowa zawierzyć Partyzantowi bez akceptacji przełożonej. Która mogła nawet mieć rację, chociaż gdyby się udało, jaką by to ostatecznie czyniło różnicę?
Spojrzała na sufit piwnicy, oczami wyobraźni widząc krążące wysoko na niebie okręty zsyłające na jej świat śmierć i zniszczenie, i całym udręczonym sercem pożałowała, że nie może jednak skontaktować się z Partyzantem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki