Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ANTONIO HALIK
180 000kilometrówprzygody
PRZEŁOŻYŁA ZOFIA WASITOWA
ISKRY . WARSZAWA . 1975
Obwolutę projektował
JANUSZ GRABIAŃSKI
Zdjęcia autora
Tytuly oryginaldw„CON CAMARA Y RIFLEA TRAVES DEL MATO GROSSO”(C) Antonio Halik„180 000 KILOMETROSDE AVENTURAS”
(^) 1965 Editorial Sopena Argentina S.A.C.I.el.
Konsultacja zoologicznadr Maciej Rembiszewski
RedaktorBARBARA KACZAROWSKA
Redaktor technicznyWALDEMAR ROSPIERSKI
Korektor
BARBARA SIENNICKA
CZĘŚĆ I
Jasne fale Araguai spływają wodospadami pośród głazów zalegających łożysko. Rzeka, zamknięta w wąwozach, pieni się wściekle i wali o skały, ale już o parę kilometrów dalej staje się spokojna, szeroka na kilkaset metrów, obfitująca w plaże, wyspy i łachy. Jej niezbyt głębokie wody tworzą zatoki i laguny oddzielone od głównego nurtu piaszczystymi groblami.
Podczas dorocznych przypływów Araguaia zostawia w tych zatokach i lagunach ogromne ilości wody, w których mogą się lęgnąć miliony stworzeń. Rzeka rwie w dół, a razem z nią płynie nasza uba, popychana rytmicznymi uderzeniami wiosła. Piecze tropikalne słońce; nie ma nawet śladu wiatru; cisza i upał. Aż wydaje się, że woda zmieniła się w rtęć i że jej połyskująca powierzchnia stała się ekranem odbijającym słoneczny żar.
To absurdalne: kiedy cała natura zachęca do zrzucenia ubrań, rzeczywistość każe nam chronić się od słońca. Skóra białego człowieka nie znosi takiego upału, natomiast skóra Indianina wchłania ostre promienie zupełnie bezboleśnie.
W tej ciszy i w tym odbierającym dech gorącu (spokój i rozleniwienie) tracimy wszelki zapał. Nagle coś wyskakuje ponad rtęciową powierzchnię i przemyka po niej jak strzała. Z rzeki wynurza się ryba, tylko końcem ogona dotyka lustra wody. To „amarillo”. Najprawdopodobniej uciekł przed paszczą pirarucu albo boto, delfina słodkowodnego. I tak jest rzeczywiście, bo oto pirarucu, król tych wód, nienasycony, miota się w głębi wzniecając ogromne wiry — jest wściekły, znakomite śniadanie przeszło mu koło nosa.
Nieco dalej rzeka tworzy piaszczyste wyspy wznoszące się wiele metrów nad poziomem wody. Nie ma tu plaż, a w pewnym miejscu po stromym, niemal prostopadłym zboczu jakiś ruchomy przedmiot wspiął się z wielkim trudem aż na sam wierzchołek; zdradzają go rzucające się w oczy ślady. To kotu-trakaya, żółw, który wdrapuje się na szczyt szukając jak najcieplejszego miejsca i robi ogonem płytkie otwory. Złoży w nich 12 do 18 jaj, o rozmiarach małego jaja kury, wydłużonych i opatrzonych mocną błoną. Dokładnie przykrywa swoje gniazdo gorącym piaskiem i wycofuje się po własnych śladach.
Gdy minie październik, krewniak kotu-trakaya, nazywany kotuny, o wiele od niego większy (jego rozmiary sięgają 120 centymetrów długości, a waga przekracza niekiedy 80 kilogramów) przebywa tę samą drogę, ale składa jaja w o wiele głębszych dołkach (60 do 80 centymetrów); takich jaj jest od 90 do 120, są zupełnie okrągłe, jak piłeczki pingpongowe.
Kotuny zasypuje jamki z jajami i wygładza powierzchnię, aby możliwie najlepiej zamaskować miejsce i ocalić potomstwo przed żarłocznymi wrogami: kajmanami yacare i yusui (rodzaj dzikiego psa). Człowiek także poszukuje zagłębień kryjących żółwie jaja; ażeby je znaleźć, wystarczy zejść na plażę i ruszyć po śladach: tam gdzie trop się urywa, trzeba rozgrzebać rękami gorący piasek.
Jeżeli mamy do czynienia z kotu-trakaya, już na głębokości kilku centymetrów można natrafić na gniazdo. I nie ma powodu do obaw — jaja są zawsze świeże, co da się wytłumaczyć w bardzo prosty sposób: po dwóch albo trzech dniach od złożenia wiatr zaciera ślady i wtedy nie można już trafić do kryjówki. Dlatego sam fakt odnalezienia śladów gwarantuje świeżość produktu (nie wiem, czy wszystkie fermy kurze potrafią oferować podobną gwarancję).
Bardzo szybko nauczyliśmy się wykorzystywać żółwie jaja do potrzeb naszej kuchni. W smaku przypominają one zwykłe jaja kurze; białko mają trochę gęściejsze i mniejsze, ale żółtko identyczne.
A oto naszą uwagę przyciąga inne wodne zwierzę. Na brzegach rzeki rosną krzaki podobne do paproci, o liściach twardych i ostro zakończonych. Te właśnie liście są, jak się okazało, przysmakiem małych, srebrnych i płaskich rybek, które po objedzeniu wszystkiego, co było w ich zasięgu, wyskakują nad powierzchnię wody, chwytając liście rosnące wyżej, niekiedy nawet do pół metra ponad wodą. Skaczą z pyszczkiem uniesionym w górę, jakby chciały pofrunąć, odbijając się mocno ogonem, byle tylko zdobyć ulubione pożywienie. Odgryzają liść i ponownie znikają w swoim żywiole. Przez krótką chwilę utrzymały się ponad wodą, tyle tylko, aby wzbić się do góry, uskubnąć kawałek liścia i wrócić do rzeki; wszystko to z błyskawiczną szybkością.
Dziesiątki takich rybek nieustannie skakały i z powrotem znikały pod wodą. Można je było chwytać „w locie” siatką na motyle. Indianie z tych okolic nazywają je haleone.
W rzece są mielizny, miejsca tak płytkie, że nasza uba (tubylcze czółno), wymagająca głębokości co najmniej 25 centymetrów, nie może się tamtędy przedostać. Wysiadamy i brodząc w wodzie ciągniemy łódź za sobą.
— O... co to takiego płynie tam dalej?
Wydaje się, że to czarny pień drzewa; ale kiedy podchodzimy bliżej, okazuje się, że to nie żaden pień. To wielka ryba pirara. Zawsze pływają parami, ale zanim się ich dosięgnie, uciekają przestraszone... Ich długie ciała pomknęły w bryzgach piany po niegłębokiej wodzie.
Te strony zamieszkuje też inna ryba, wielki leń, który lubi miejsca płytkie i dobrze nasłonecznione. Jest to pintado.
Ponieważ w chwili wyjazdu z Buenos Aires nasz ekwipunek nie obejmował przyrządów wędkarskich, a potem nie można już ich było kupić, dysponowaliśmy tylko kilkoma haczykami użyczonymi nam uprzejmie przez pana Uboldi, przemiłego myśliwego, który towarzyszył nam na początku wyprawy.
Tak więc nasz sprzęt łowiecki stanowiły haczyki, jedna wędka, kilkanaście metrów żyłki i harpun, kupiony od kaboklów w zamian za nóż.
Posiadając tak niewielkie wyposażenie, musieliśmy wysilać całą naszą pomysłowość, aby zrobić podbierak, do czego posłużyła nam puszka od konserw.
Ale w tym miejscu nie mieliśmy szczęścia; to tłumaczy, dlaczego Indianie nie używają tego typu łowieckich przyrządów, które z pewnością mogliby wymyślić sami.
Tak więc na próżno mieszaliśmy wodę naszym podbierakiem i przez wiele dni nie osiągaliśmy żadnego rezultatu.
Rzeka znowu się zwęża i pieniąc się rwie po kamieniach. Oto królestwo corviny: połyskuje jak strzała niesiona prądem wody. Jest o wiele mniejsza od prawdziwej, czarnej corviny, ale nie mniej wojownicza. Niemal natychmiast zaczyna chwytać przynętę, ale musimy zwrócić na siebie jej uwagę. Rybacy, zanim zaczną połów, wielokrotnie uderzają o powierzchnię wody, która chłostana trzciną rozpryskuje się na tysiące błyszczących kropli, a wtedy pośród tego sztucznego deszczu zarzuca się haczyk, nieustannie nim poruszając. Pam!... i mocne szarpnięcie. Ryba walczy zaciekle.
Ryby te mają na głowie dwa krystaliczne „kamyczki”, przypominające kwarc. Kabokle wierzą, że posiadają one własności lecznicze i przynoszą szczęście. Ale oto jeszcze jeden potężny stwór: to porague trema-trema (porague „trzęsie-trzęsie” — węgorz elektryczny) o spłaszczonym ogonie. Żyje pośród głazów.
Pewien kaboklo, rybak, opowiedział mi taką historię: Dawno temu przyszli w to miejsce trzej przyjaciele, garimpeiros (poszukiwacze złota i diamentów), aby spróbować szczęścia. Z początku pracowali w grupach, płucząc żwir w sitach, i byli pewni, że natrafili na wymarzoną fortunę, gdy pewien stary capanguero (handlarz diamentami) zwierzył im tajemnicę: Tam, w głębi, dobrze ukryte wśród kamieni i rzecznych prądów, spoczywają legendarne skarby. Ale strzeże ich ogromny węgorz, toteż nikt nie ośmiela się nurkować w tym miejscu. Minęło wiele tygodni i poszukiwacze nic nie znaleźli. Pewnego dnia najodważniejszy z całej trójki zanurzył się w oznaczonym miejscu; miał ze sobą worek, aby nabrać żwiru z jamy w dnie rzeki.
Kiedy wyciągnęli worek po raz pierwszy, były w nim negritas (czarne kamyki nie posiadające wartości, ale zdradzające bliskość diamentów). To im dodało otuchy. Śmiałek zanurzył się powtórnie... i znalazł jeszcze więcej negritas. Teraz już byli pewni, że natrafią przynajmniej na chibie (małe diamenty o niewielkiej wartości), a może i na wielkie diamenty. Poszukiwacz zanurzył się po raz trzeci. Zniknął... nie ma go... nie ma go zbyt długo. Jego przyjaciel rzuca się w wodę, aby go wyciągnąć... ale i on nie wypływa na powierzchnię. Wtedy trzeci poszukiwacz skacze do rzeki, nurkuje i widzi... ogromnego węgorza, który chce go dosięgnąć! Ale człowiek płynie z rozpaczliwą szybkością i wydostaje się na brzeg. Wychodzi na ląd i ucieka, pędem biegnie, krzycząc głośno.
Wszyscy znają szalonego Jose, który żyje z resztek jedzenia albo z tego, co mu dadzą za pomoc przy robocie. Dostaje za to jakiś łachman lub trochę tytoniu. Snuje się po diamentonośnych terenach i opowiada o ogromnych kamieniach, spoczywających w jamach na dnie rzeki, a także o węgorzach „trzęsie-trzęsie”, które ich pilnują...
Kiedy indziej pokazano mi mocno zbudowanego kabokla, który szedł w towarzystwie dwóch ładnych dziewczyn.
— O, ten to ma kamyki porague.
— Jakie kamyki?... — zapytałem z ciekawością.
— Pan nie wie?
— Nie, nie wiem. Proszę mi opowiedzieć...
Mój rozmówca rozejrzał się dokoła i zapalił papierosa, którym go poczęstowałem. Słońce znika za horyzontem, siadamy na kamieniach. Mężczyzna zaczyna swoją opowieść...
— Aby mieć szczęście w miłości i silne ramię gotowe do walki, trzeba się postarać o kamyki z głowy żywego węgorza „trzęsie-trzęsie”. Należy go schwytać linką uplecioną z włosów białego konia. Ryba kryje się wśród kamieni... Przywiązuje się kij do końca linki i przy pierwszym uderzeniu należy się trzy razy przeżegnać, a następnie nie puszczać go, lecz ciągnąć ku brzegowi.
Potem trzeba wziąć fajansowy talerz, nigdy dotąd nie używany, i napełnić go wodą z rzeki. Bierze się węgorza za ogon i chłoszcze gałązką po głowie, póki nie wypluje z pyska trzech małych kamyczków, niemal niewidocznych w wodzie.
Wrzuć węgorza do rzeki żywego, musi być żywy, musi żyć. Proś, o co chcesz.
Póki on żyje, ty będziesz miał szczęście w miłości i twoje ramię będzie silne. Wystarczy, abyś nosił przy sobie te kamyki, a jednym ciosem będziesz mógł powalić wołu.
— A ty nie próbowałeś złowić węgorza? — spytałem.
— Owszem, próbowałem, ale nie wytrzymałem pierwszego ciosu. Jestem słaby, bardzo słaby, i nie mam szczęścia do kobiet — dorzucił ze smutkiem.
Spojrzałem na jego twarz popstrzoną dziobami po ospie i pomyślałem: Nie pomoże ci nawet dziesięć węgorzy.
Wszyscy osadnicy i Indianie boją się tej ryby. Nigdy nie łowią tam, gdzie spodziewają się ją spotkać. Boją się wszyscy z wyjątkiem pewnej kobiety, dużej i grubej, która mieszka z dala od innych, w szałasie nad rzeką i posiada specjalną moc, pozwalającą jej łowić węgorze elektryczne i leczyć za ich pomocą wszelkie choroby.
— Strzeżcie się płaszczki rurao. W wodzie jest bardziej niebezpieczna od piranii — dodaje nasz przyjaciel.
Kiedy nasza uba ślizga się po płytkiej wodzie i bystry ptrąd pozwala odłożyć wiosło, patrzę w głąb i mam wrażenie, że unoszę się nad jakąś dziwną krainą. Prądy rzeczne tworzą regularne fałdy na piasku, miniaturowe góry i pagórki; skamieniałe pnie drzew i głazy zdobią ten przedziwny rzeczny świat, a pośród nich pływają ławice małych kolorowych rybek: to piaos, jakby pomalowane w różnobarwne prążki; przypominają zebry mieniące się wieloma odcieniami.
Tu i ówdzie widnieją ciemne plamy, małe wzgórki błota. O, są!... Jedna... dwie... trzy... Podobne do ciemnych talerzy albo brązowych pokrywek w okrągłe jasne grochy zagrzebują się w rzeczny muł, tak że widać tylko ich górną część. Czasami w ogóle nie można ich dostrzec. A teraz wystarczy nadepnąć bosą stopą na taką „panienkę”. Tylko spróbuj, a zobaczysz, jak się broni. Automatycznie, jak sprężynujący resor, unosi ogon zakończony kolcem zawierającym jad i zaopatrzonym w zęby niczym piła. W mgnieniu oka kolec wbija się głęboko w ciało napastnika wywołując paraliżujący ból i jednocześnie wpuszczając śmiertelną truciznę.
Jest to jadowita rurao, płaszczka, której wszyscy się boją bardziej niż najpotężniejszej żmii.
Idąc po dnie rzeki należy przesuwać stopy, a nigdy nie stąpać z góry. W ten sposób można mieć częściową gwarancję, że nie nadepnie się znienacka na chytrze ukrytą płaszczkę. Kiedy dotknie się płetw okalających brzegi ciała, które służą jej do pływania — ucieka, zostawiając za sobą smugę zmąconej wody. To wodne zwierzę nie ma kości; jego szkielet stanowią chrząstki. Nie składa jaj; rodzi małe w ciepłych i niezbyt głębokich wodach.
Przy brzegach piaszczystych ławic drzemią wielkie piraibas. Ponad wodą widać górną część ich grzbietów. Można na nie polować z harpunem... ale uwaga! Ogromna siła tej ryby zdoła nadać łodzi dużą szybkość i z łatwością ją wywrócić. My w naszym czółnie mamy bardzo cenny sprzęt, toteż zostawiamy piraibas w spokoju, by mogły nadal oddawać się słodkiemu nieróbstwu.
Słońce praży, ale musimy wiosłować bez przerwy, aby utrzymać właściwy kierunek wśród prądów i rzecznych wirów, nie zderzyć się z którymś z zatopionych pni. Jedynie maleńki wir na powierzchni wody wskazuje miejsce, gdzie może się kryć taki zdradziecki pień. Jego ostry koniec bez trudu przeszyłby na wylot nasze czółno albo uniósł jedną jego burtę i wywrócił w samym środku nurtu.
Kiedy zapada wieczór i przybijamy z naszą „Kon-Tiki” na plażę miękkiego piasku, staram się coś złowić, aby urozmaicić jadłospis; Pierrette tymczasem rozbija namiot z wprawą doświadczonej Indianki, a następnie wyciąga nasz jedyny garnek, żeby ugotować kolację.
Zarzucam haczyki z przynętą z maniokowej mąki. Nic. Jeszcze raz, nic... W końcu niewielka piao. Jestem rozczarowany; rybka jest bardzo mała. Próbuję znowu... i znowu taki sam maluch, no, może trochę większy od poprzedniego. Zakładam większy haczyk i rzucam w głęboką wodę, daleko od brzegu.
Zapada noc. Słońce kryje się za lasem i usypia w swym łożu z delikatnych, pienistych koronek koloru płatków róży. Powietrze, bez jednej chmurki, wibruje i drga, obdarowując nas prawdziwym bogactwem kolorów. Aż dech zapiera od tych nieprawdopodobnych odcieni. Żaden malarz nie byłby w stanie oddać ich na płótnie.
Szarpnięcie, równie silne jak niespodziewane, zerwało linkę! Pewnie pirara długa na metr albo i więcej. Taka jest już ludzka natura, że nigdy nie jesteśmy zadowoleni. Albo nam za mało, albo za dużo...
Ale Pierrette chce mieć rybę. Biorę drugą linkę i... uwaga. Ryba nie każe na siebie długo czekać. Młody manguruyu, całkiem spory. To już coś.
Nie mamy regulaminu zajęć ani jakichś specjalnych obowiązków, na których opiera się zwykle dyscyplina wśród załogi. Przestrzegamy ściśle tylko jednej zasady: wiosłować dwie godziny bez przerwy, a potem przez dziesięć minut zanurzać się po szyję w wodzie, niczym kajman yacare, w cieniu dziobu łodzi. Taki tryb postępowania pozwala nam podróżować nawet w dzień, przy upalnym słońcu.
Jednakże ważną rzeczą jest wybór miejsca na kąpiel: woda musi być bezpieczna, nie może w niej być płaszczek ani piranii.
Takie miejsca znaleźć można przeważnie przy plażach, gdzie jest niezbyt głęboko, a prąd bystry. Ale mimo to... trzeba uważnie się rozejrzeć.
Istnieje pewien bardzo dziwny gatunek ryby, ryby-potworka, którą Indianie nazywają yparu. Jest niewielka, o grzbiecie uzbrojonym w kolce i wielkiej głowie. Barwę ma brudnożółtą, trzy poprzeczne granatowe prążki na ciele i czarną plamę na ogonie. Tam gdzie spotyka się te rybki, można być pewnym, że nie będzie piranii ani yacare, bo yparu mają specjalny dar, dzięki któremu już z wielkiej odległości wyczuwają obecność tych swoich nieprzyjaciół.
Po południu, kiedy upał traci na ostrości, yacare wychodzą na piaszczyste brzegi, aby wygrzewać się w słońcu. Śpią podobne do pni drzewnych i można je rozpoznać jedynie dzięki ,,zębatemu” ogonowi. Niektóre wystawiają nad powierzchnię wody tylko oczy i nozdrza. I tak drzemią spokojnie, unoszone przez rzeczny prąd jak martwe przedmioty; ich prawdziwe królestwo to wielkie laguny w samym wnętrzu Mato, gdzie rosną sięgając olbrzymich rozmiarów; żyją tam w zgodzie z sucuri (wielkie węże).
— Spójrz!... — Pierrette pokazuje mi coś w głębi rzeki.
Wiosłujemy szybko w tę stronę i oto przed nami wielka anakonda; jesteśmy tak blisko, że można robić zdjęcia i filmować. Płynie wijąc się spiralą, z ogromną szybkością, a głowę dumnie unosi do góry. Jest gruba, jeszcze nie zdążyła strawić jakiegoś królika czy jelonka, ale już poluje pod wodą na następną ofiarę. A może chce pokazać swój nowy „strój” jakiejś znajomej z plaży, która właśnie wypoczywa na przeciwległym brzegu. Postanawiamy nie prześladować jej dłużej; pięknie nam pozowała do zdjęć. Odpływa spokojnie... dziękujemy!
Za zakrętem rzeki natykamy się na dwie łodzie pełne niemal nagich mężczyzn, którzy nieruchomo oparci na burtach patrzą w wodę. Co to za jedni?
Są to Javahowie, rybacki szczep zamieszkujący prawy brzeg rzeki Araguaia i jej odnogi, Javahe, która opływa z drugiej strony leżącą pośrodku wyspę Bananal. Nie są napastliwi i nie wojują z białymi, ale też nie żywią do nich zaufania i mają po temu swoje powody.
Długoletnie doświadczenie nauczyło ich ostrożności wobec tori (człowieka o białej skórze).
Od dawna już zaczęli się pojawiać na tych pustkowiach brodaci, uzbrojeni po zęby mężczyźni, którzy mienią się cywilizowanymi ludźmi. Jedni szukają złota i diamentów, inni terenów do wypasu bydła, ale po większej części są to przestępcy uciekający przed wymiarem sprawiedliwości. Dla tych wszystkich Indianin jest i był zawsze istotą zaledwie odrobinę lepszą od zwierzęcia; traktowali tubylców jak niewolników, zabierali im żony, wyśmiewali się z ich języka i religijnych obrządków.
Potem pojawili się inni, którzy podawali się za „bożych wysłanników”. Przyszli oświadczyć tubylcom, że są oni dzikusami, poganami, i że tylko biały człowiek, który przynosi prawdziwą wiarę, może im otworzyć bramy wiodące do zbawienia.
Mówili im, że chodzenie nago jest rzeczą bezwstydną...
Javahowie pytali sami siebie: „Dlaczego? Czyż nie żyjemy w ten sposób od setek lat? I cóż w tym złego?”
Biali misjonarze kazali im porzucić dawne wierzenia i tradycje, grożąc, że jeśli tego nie zrobią, pójdą do piekła, miejsca, gdzie czekają ich cierpienia i męki.
Dlaczego? Religia Indian nie zna pojęcia piekła. Indianin jest pierwszym władcą tych ziem i wód, które teraz starają się zawojować biali, kradnąc tubylcom prawo do lepszych terenów łowieckich. Pokonany Indianin wycofał się w okolice, które jak dotąd nie zdążyły wzbudzić chciwości ludzi cywilizowanych, ale w głębi swego dumnego serca uważa się za równego najeźdźcom i nienawidzi ich w tym samym stopniu, w jakim boi się ich palnej broni.
W okresie suszy płyną łodziami pod prąd całe setki kilometrów, odpychając się od dna długim kijem zwanym zinga, i tak docierają aż do osiedli białych.
Polują i łowią ryby; suszą pirarucu, aby wymieniać je na narzędzia, płótno i inne towary. Oprócz łu-ku, który jest ich ulubioną bronią, używają także harpunów i metalowych haczyków (kiedyś widziałem nawet w zębach pewnego Javaha nylonową żyłkę: oto wpływ cywilizacji).
Z początku nie dostrzegli nas, ale po niedługiej chwili zdali sobie sprawę z naszej obecności i oto teraz patrzą na nas nieufnie.
— Datere ambu, datere ambu (dzień dobry).
Popatrują na siebie, ale nie odpowiadają; nasze łodzie stykają się burtami.
— Dearan auire (ja jestem dobry).
Cały czas na nas patrzą, ale ciągle milczą.
Na tym kończy się prawie moja znajomość ich języka. Milczenie przedłuża się, próbuję znowu coś powiedzieć.
— Bee bore? (dobra woda?) — i pokazuję ręką rzekę. Chcę się dowiedzieć, czy nie ma dalej progów skalnych albo miejsc niebezpiecznych.
— Auire — mówi jeden z nich i pije wodę zaczerpnąwszy dłonią.
— Tori Aruana?
Gestykulując gwałtownie, zaczyna mnie o coś pytać, czasem wplatając do swej przemowy słowa portugalskie. Niewiele z tego rozumiem.
— Aruana daleko, daleko, wiele nocy stąd, my parowiec, masz haczyk, faca (nóż)?
Indianin wyjmuje mój nóż z futerału.
— Dobry nóż, dobry.
Wreszcie coś rozumiem: chcą wymienić suszoną rybę na haczyki albo noże. Biorą mnie za handlarza albo kogoś w tym rodzaju, ale ja przecież, prawdę rzekłszy, nie mam nic do wymiany.
— Coti (tytoń)?
Daję im warkocz tytoniu, przyjmują go. Ktoś inny też wyciąga rękę i napełniają swoje aricocos (krótkie i proste fajki); zaraz też robią rękami ruchy podobne do pocierania zapałki (a więc znają zapałki). Usiłują mi coś wytłumaczyć, ale nie rozumiem. Daję im trochę słodyczy, a oni mnie — owoce. Papierosy i uśmiech okazują się zawsze, w każdym środowisku, pierwszym krokiem do zawarcia przyjaźni.
Właśnie łowią żółwie. Oto w tej chwili „złapał się” jeden; wyciągają go i kładą na dnie łodzi, gdzie porusza się jeszcze kilka innych, ułożonych łapami do góry. Pozostaną w tej niewygodnej pozycji przez wiele dni, zanim poniosą śmierć w płomieniach.
— Przyjaciel? — pyta mnie któryś Indianin wskazując na Pierrette.
— Tak, to moja żona.
Rozumie słowo „żona”, bo je powtarza.
— Żona, żona? Nie, nie żona! — stwierdza potrząsając przecząco głową. — To jest tori (biały mężczyzna).
Pierrette ma na sobie długie spodnie, chroniące ją przed nadmierną spiekotą. Biorą ją za mężczyznę.
— Jedziecie w górę rzeki?
Nie odpowiadają. Już chyba z godzinę trwa nasz postój, a tymczasem ich czółna napełniają się żółwiami. Nagle Indianin, który rozmawiał ze mną, wskazuje Pierrette i krzyczy radośnie:
— Tak, żona!
To odkrycie bardzo go cieszy, a dla nas jest wskazówką, że i on ma żonę, która pewnie została w obozowisku.
— Ruszamy?
— Ruszamy.
Nasze dwie łodzie ruszają z prądem, ale ja nie mogę osiągnąć takiej szybkości jak Indianie, toteż zaraz tracę ich z oczu. Za którymś zakrętem dostrzegamy wbite w nadbrzeżny piasek liście palmowe.
W cieniu tych prowizorycznych „parasoli” odpoczywa z dziesięciu Indian. Trzy czółna, które wyciągnięto już na brzeg, teraz natychmiast nas otoczyły. Kobiety patrzą na nas z ciekawością, okrywając się jakimiś gał-ganami; to dla nich bardzo niewygodne, ale wiedzą, że w obecności tori należy być ubranym. Jak przyjemnie byłoby pozbyć się tych szmat i pozostać nago, tak jak przedtem! Ale w tej chwili trzeba się wykazać znajomością „savoir vivre’u”.
Pierrette daje dzieciom słodycze, a ja „dym” wszystkim pozostałym, zaś mojemu pierwszemu przyjacielowi mały nożyk; on jednak woli mój duży nóż. Tłumaczy mi, że tó dobry nóż, znika na chwilę i zaraz wraca z ozdobnym pióropuszem na głowę, zrobionym z piór collerero. Jest to prawdziwe dzieło sztuki, które kosztowało go wiele miesięcy pracy. Podaje mi pióropusz, powtarzając:
— Dobry nóż, dobry.
Nie chcę stracić noża, który jest podarunkiem od jednego z moich przyjaciół i pamiątką z wielu myśliwskich wypraw. Grzebię w naszych rzeczach i wyciągam maczetę; teraz Indianin wydaje się bardzo zadowolony, dla niego ten nóż jest jeszcze lepszy, bo większy od tamtego.
Daje mi w prezencie dwie strzały służące do połowu ryb; kobiety częstują nas mięsem żółwi pieczonych w skorupach, pieczonymi rybami, miodem leśnych pszczół w tykwach, a także arbuzami. Skąd tu się biorą arbuzy? W promieniu wielu kilometrów nie ma ani śladu fermy.
Tak więc zawarliśmy przyjaźń; noc spędzimy razem z Indianami na plaży, w cieniu „parasoli” z palmowych liści.
W sercu Mato tysiące jezior i jeziorek połyskują na kobiercu zieleni — tak jakby tysiąc lat temu jakiś olbrzym rozlał je z ogromnego garnka. W porze deszczów i przyboru wód powiększają się, tworząc rozległą sieć dróg wodnych. Ale w lecie palące słońce zmienia je w zwykłe kałuże. Tylko największe zachowują wygląd jezior. Jest to raj dla jaburu, collereros, flamingów i różnych gatunków szczudlarzy, które w wodzie albo w błocie szukają resztek ryb.
Inne, większe jeziora są jeszcze zamieszkane przez tysiące stworzeń, bez ustanku walczących o „przestrzeń życiową”.
W zamierzchłych czasach ogromny przybór wód pozwolił rozwinąć się wielu gatunkom ryb, ale do dziś przetrwały tylko największe i najokrutniejsze. Małe pacus, piaos, cuia-cuaia, mandis, yparus, mieczyki — wszystkie zniknęły pożarte przez tucunares, tarariras, piranie, które teraz walczą między sobą na śmierć i życie.
Wygrywa ta ryba, która szybciej potrafi odgryźć przeciwnikowi część ogona i sparaliżować jego ruchy. Kiedy to się uda, pozostałe błyskawicznie podpływają do okaleczonej ofiary i zjadają ją żywcem, w czym uczestniczą również jej bracia z tego samego gatunku. Ale i napastnicy też wkrótce giną w pyskach aruany i ryby-psa, te zaś z kolei staną się obiadowym daniem pirarucu. Ta ostatnia ryba ze względu na swe rozmiary jest zabezpieczona przed atakiem yacare, który poza tym zjada wszystkie inne, nie przebierając i nie grymasząc.
Ale uwaga! Wystarczy mała ranka w jego pancerzu, aby został żywcem pożarty przez piranie. Taki sam los grozi też pirarucu, chociaż jej ogromne łuski — sięgające rozmiarów dziecięcej dłoni — na podobieństwo rycerskiej zbroi chronią ją przed ostrymi zębami „ryby-wilka” (piranii). Jeśli się skaleczy albo straci chociaż jedną łuskę... tylko plama krwi wskazuje miejsce tragedii, gdzie ,,zjadani” pożerają z kolei żywcem swego tyrana. Byliśmy razem z Pierrette świadkami następującej sceny: na brzeg wyskoczył z niesłychaną szybkością yacare i skręcał się na piasku, chrapiąc w agonii. Zbliżyliśmy się obserwując ten wstrząsający obraz: yacare, niemal zupełnie oślepiony, szalał z bólu. Z głębokiej rany w jego boku wyślizgiwały się piranie, które dostawszy się do wnętrzności gada pożerały go od środka. Natomiast jego pysk zwracał resztki tych piranii, które on sam zjadł przed chwilą. Okrutna walka o wodną przestrzeń, o pokarm, o utrzymanie się przy życiu aż do czasu, kiedy doroczny przybór wód powiększy rozmiary kałuż i zmieni je w jeziora. Wtedy to otwierają się połączenia między rzekami, powstają strumyczki, jeziora i jeziorka i gdy nadejdzie odpowiednia godzina, setki wodnych stworzeń emigrują i imigrują w poszukiwaniu lepszych warunków życia... póki znów nie wyschnie część tej ogromnej wodnej sieci i historia nie zacznie się powtarzać. I tak przez całe lata, przez całe wieki. Ale gdzie jest nasz książę o połyskliwej zbroi, gdzie pirarucu?... O, tam! Na powierzchni wody kręcą się wielkie wiry, a ponad nimi błyszcząca głowa „księcia” przypomina zielonkawy hełm.
Dmucha niczym delfin boto i daje prostopadłego nurka w głąb: ukrywa tam przyklejoną do podwodnej gałęzi długą torbę z jajami. Razem z małżonką nieustannie strzegą jaj, bo ten „kawior” bardzo wszystkim smakuje. Kiedy samiec wypływa na łowy, samica zostaje na straży, a kiedy „pani wybiera się po zakupy”, on nie rusza się z miejsca. Wystarczyłoby kilka minut nieuwagi, aby stracić dzieci, które pozostają wewnątrz torby od lipca—sierpnia (wtedy to samica składa jaja) aż do września—października, kiedy przychodzą na świat w liczbie trzystu pięćdziesięciu albo i więcej.
Co za radość! Są maleńkie i niemal przezroczyste. Mama pirarucu sapie z zadowolenia, bo oto skończyła się jej służba dla potomności i przedłużenia gatunku, jest wolna! Od tej chwili dzieciarnią będzie się zajmował wyłącznie ojciec. Samica, „umalowana”, cała w zieleni i różowości, odpływa, aby spokojnie polować i igrać w wodzie rzek i jezior, a z mężem połączyć się dopiero w przyszłym roku. Żegnaj, piękna kokietko, a ty, biedny samcze, będziesz miał teraz dużo roboty! Ojciec musi ciągle pilnować swych dzieci, a ma ich około trzech setek; dla większej wygody nosi je wszystkie na głowie, pływa powoli, niemal na powierzchni wody, gdzie może korzystać ze słońca i ciepła i do woli objadać się planktonem. Niezmordowanie troszczy się o młode, bo wystarczy, aby któreś się oddaliło, a już można je na zawsze stracić. Ławice piranii, aruany i tarariry tylko czekają na odpowiedni moment, aby schwytać małe pirarucu. Nie zbliżają się zbytnio, nie chcąc narażać życia i posłużyć jako zakąska wiecznie głodnemu tatusiowi. Starają się robić uszczerbek w potomstwie olbrzymiego wroga, a wkrótce zaczną też pożerać się nawzajem; tymczasem jednak... Biedny pirarucu!
Ojciec chudnie z nadmiaru pracy i nie ma czasu myśleć o własnym pożywieniu. Dziś rano gdzieś się zagubili synek i córeczka. Ile dzieci uchowa się do grudnia? Kiedy staną się na tyle dorosłe, żeby mógł je nosić w bardziej wygodny sposób, na przykład na ogonie? Wtedy będzie mógł zatroszczyć się o własny żołądek. A ile z nich pożegna w maju, puszczając je same na nową drogę życia i wyzwalając się z wszelkich obowiązków? Do tego czasu młode pirarucu będą już tak duże, że potrafią samodzielnie walczyć o byt. Rodzina zmaleje do tej pory: z trzystu potomków zostanie pięćdziesięciu albo jeszcze mniej. Ojciec zacznie lepiej jeść i nabierze ciała; przywdzieje swój piękny ubiór i oto nagle znowu zjawi się przed nim kokietka, w pełnym blasku swej urody, tańcząca pośród fal: pieszczotliwie muśnie go miękkim ogonem, pogłaszcze płetwą. Biedny samiec! Zapomina o wszystkim i oto płyną razem, upojeni radością, aż powtórzy się historia z zeszłego roku — i tak przez wiele sezonów, przez całe wieki. Zaś ich dzieci, na swobodzie, polują, jedzą i szybko rosną. Po dwóch latach będą miały przeszło metr długości i staną się łupem rybaków. Na horyzoncie pojawia się najgroźniejszy i jedyny nieprzyjaciel: człowiek; i nie obchodzi go, czy połów wypada w odpowiedniej porze, bo w tysiącach jezior i jeziorek żyją nieprzebrane ilości tych ogromnych ryb.
Człowiek, ten przestępca, wykorzystuje okres, kiedy „tatuś” nosi ze sobą dopiero co narodzone potomstwo. W tym czasie połów jest najłatwiejszy, ale również najbardziej niszczycielski: samiec pirarucu pozostaje bezbronny, musi się poruszać powoli, i to tuż pod powierzchnią wody; jest dobrze widoczny i bardzo łatwo, zbyt łatwo, można go trafić harpunem. Złowiony staje się mięsem, które pod nazwą pirosca trafia na wszystkie stoły świata — ale razem z nim ginie co najmniej pięćdziesiąt młodych.
Harpun niszczy nie tylko jedno życie, czy, jak kto woli, 100 kilogramów mięsa (te cyfry podaję na użytek kupców), ale także 50 innych — a więc 5000 kilogramów — które można by wykorzystać w odpowiednim okresie.
Komu będziemy to tłumaczyć? Indianom? Oni są tu najmniej winni, bo, nie przejmując się zbytnio, wierzą, że Boska Natura daje obfitość. Kaboklom, którzy skupują „piroscę”? Kaboklo, nic nie rozumiejąc, wzruszy ramionami i odwróci się na pięcie, aby nie dyskutować z wariatami (za takich nas uważa).
Istnieją prawa zabraniające tak rabunkowego niszczenia ryb, ale kto się ich trzyma? I w jaki sposób strzec tych praw w okolicach, gdzie nie ma żadnej możliwości kontroli? Kto je uszanuje? A tymczasem tysiące wodnych stworzeń giną nie przynosząc nikomu żadnej korzyści.
Jest jeszcze inny nieszczęsny ojciec, który sam musi troszczyć się o swoje dzieci. Jest to samiec aruany, który, w razie niebezpieczeństwa, dla własnej wygody zabiera całe swe potomstwo do pyska i ucieka przed wrogiem, przenosząc młode w spokojniejsze miejsce. Jego śmiertelnym nieprzyjacielem jest pirania.
Wiele napisano o tej „rybie-wilku” i niekiedy w przesadny sposób wyolbrzymiano niebezpieczeństwo, jakie stanowią owe niewielkie stworzenia. Jednakże jest to niewątpliwie najbardziej drapieżna ryba. Tu, w Mato Grosso, żyje jeszcze cała gama różnych odmian tego gatunku. Najbardziej krwiożercza jest mała pirania czerwona, o podbrzuszu szkarłatnym jak krew, którą tak lubi. Inne, większe, ale nie mniej drapieżne, to piranie białe; ich rozmiary sięgają wielkości talerza, a waga przekracza jeden kilogram. Są także piranie żółte, ale te są mniej groźne. No i wreszcie Jej Królewska Mość — pirania czarna. Na temat czarnej piranii istnieje legenda: opowiedział mi ją stary Indianin Karaja pewnego księżycowego wieczora, kiedy upolowawszy trochę ryb przy pomocy „płomieni”, usiedliśmy przy ogniu, na którym piekły się tłuste tucunare. Indianin wskazał na wielką piranię, która poruszała się przeszyta strzałą.
— Bedena (czarna pirania) — powiedział tajemniczym tonem.
Spojrzałem: pirania wcale nie była czarna, przeciwnie, połyskiwała jasnoniebieską barwą. Indianie nigdy nie przesadzają w sprawach związanych z rybami, ale stary Uari miał bardzo poważny wyraz twarzy.
— Wcale nie jest czarna — zaprotestowałem. — Dlaczego ją tak nazywają?
— Poczekaj, poczekaj tylko, aż umrze. Kiedy księżyc wejdzie wysoko, wyżej niż moje ramię — mniej więcej za godzinę — zobaczysz, jak bedena robi się czarna, bo to nie ryba, to duch złej kobiety.
— Jak to? Złej kobiety?
— Uari nie lubi opowiadać toriemu, bo tori nie wierzy Karajom.
— Ależ zapewniam cię, że będę wierzył.
Obrócił piekące się na kolację tucanare, aby się nie przypaliły; zapalił fajkę, przykucnął i zaczął:
— Dawno temu mieszkała w pewnej wsi piękna dziewczyna. Malowała się zawsze najbardziej czerwonym urucu. Jej inantu (przepaska) była zawsze najbielsza, włosy najbardziej błyszczące, dobrze natłuszczone oliwą z babassu, Wszystkie dziewczęta wyglądały przez szpary w ścianach chat, kiedy chłopcy próbowali swoich sił w walce, i wybierały sobie mężczyzn najsilniejszych i najpiękniejszych. Ale Herea (tak się nazywała) nigdy na to nie patrzyła. Jej oczy błądziły daleko i wysoko, tam gdzie nie dosięga strzała najlepszego wojownika. Jej myśli sięgały dalej niż Bero-rokan (rzeka Araguaia), bo życie jej było tak ciężkie jak kosz pełen timbó (trująca roślina).
Na ostatnie święto Aruana przybyli i inni wojownicy Yatoba. Był wśród nich mężczyzna wyższy i silniejszy od pozostałych. Wygrał w popisach siły, najszybciej pływał i najdalej zaniósł kosz napełniony gałęziami timbó. Myśli Herei krążyły wokół niego, a kiedy tańczył taniec Aruana, Herea patrzyła na niego i Hambucheria (jeden z bogów Aruana) bardzo się rozgniewał. Ale gdy święto minęło, wojownicy odeszli i razem z nimi odszedł także ten najwyższy z wysokich i najsilniejszy z silnych — i nie zostawił swojej plecionki w chacie Herei (nie zaproponował jej małżeństwa).
Minęło wiele letnich pór i nasienie urucu wiele razy dojrzało, ale oczy Herei nie spoczęły na żadnym z wojowników jej szczepu. Otrzymywała plecionki od najlepszych myśliwych, ale z żadnym z nich nie usiadła do wspólnego posiłku (nie przyjęła oświadczyn), jednakże kiedy po raz czwarty tańczono taniec Aruana, oświadczył jej się Uajari. Nikt nie wiedział, czemu go przyjęła. Zjedli razem całusy (zupa z manioku) i pobrali się. Niedługo potem nadeszła wiadomość, że Cayapowie ukradli z pól zbiory manioku. Wojownicy obrabowanej wsi odtańczyli Narebudekandu i poprosili o pomoc mieszkańców Yatoba. Kiedy po wielu dniach wrócili jako zwycięzcy, na czele kroczył ów najwyższy z wysokich i najsilniejszy z silnych. Herea nie powiedziała ani słowa, ale jej serce przepełniła słodycz — jak miód aueri. Świętowano i bawiono się przez trzy dni, a kiedy Obas, wojownicy z Yatoba, przygotowywali się do odejścia, serce Herei nie zdołało opierać się dłużej. Podbiegła ku najwyższemu z wysokich i najsilniejszemu z silnych i błagała, aby ją zabrał ze sobą; kiedy zaś już siedzieli w łodzi, podszedł do nich Uajari, żądając zwrotu żony, ale najwyższy z wysokich wyzwał go do walki na śmierć i życie. I stoczyli na plaży walkę, w której padł Uajari.
Łodzie z Yatoba odpłynęły unosząc ze sobą Hereę, ale ani jedna strzała nie poleciała w ślad za nimi, by pomścić śmierć Uajari, ani jedno przekleństwo im nie towarzyszyło, bo wojownicy z Yatoba byli przecież pogromcami straszliwych Cayapów. Ale Hambucheria nigdy nie zostawiał przy życiu niewiernej żony i kiedy łodzie były już daleko, pojawił się Uaderomane (wodny potwór) i przewrócił czółno najwyższego z wysokich i najsilniejszego z silnych, i uratowali się wszyscy prócz Herei, którą Uaderomane porwał i zamienił w czarną piranię, aby była ostrzeżeniem dla wszystkich wiarołomnych kobiet. Te, które zdradzają swoich mężów, nie mogą wejść do wody, bo zaraz pożre je Bedena.
Uari skończył swoją opowieść, wyjął z ognia już dobrze upieczone ryby i wrzucił w płomienie kilka suchych gałęzi. Blask płonącego drewna rozświetlił wszystko dokoła. Spojrzałem na piranię schwytaną przedtem przez niego: już się nie poruszała. Była martwa, ale jej barwa... ależ tak! Czarna, zupełnie czarna, matowoczarna jak sadza; tylko ostre, białe zęby połyskiwały w jej pysku niby ostrzeżenie dla wszystkich kobiet świata.
Tucunare to najwspanialszy przysmak; głównym znakiem szczególnym tej ryby o długości 30—35 centymetrów jest znajdująca się na ogonie ciemniejsza plama obrzeżona kółkiem. Tucunare zamieszkuje przeważnie wody jezior; Indianie łowią go ze szczególną wytrwałością, po czym, nie oczyściwszy, suszą na słońcu. Ten suszony produkt, bardzo odżywczy, można przechować przez dłuższy czas, na zapas; ale Indianie łowią także tę rybę dla sportu — szybkość ruchów, umiejętność ukrycia się i charakterystyczny sposób pływania sprawiają, że jest to stworzenie niesłychanie trudne do ustrzelenia z łuku. Indianie zawsze szukają okazji do rywalizacji w polowaniu i rybołówstwie; w bardzo dobrym tonie jest pojawić się w wiosce ze sporym pęczkiem tucunare przywiązanych do kija: nikt nic nie mówi, ale już wszyscy wiedzą, że ten oto szczęśliwiec jest dobrym myśliwym. Dziewczyny patrzą na niego, a jego towarzysze są zazdrośni; dlatego też tucunare jest jedyną rybą, do której strzela się z przyjemnością i bez ograniczeń (nadużycie praw selwy zostaje w tym wypadku wybaczone ze względu na łatwość, z jaką można przechować mięso).
Wszędzie spotykamy naszych starych przyjaciół: wąsate sumiki bagre, których długość nie przekracza tu jednak 10 centymetrów; mimo to należy być ostrożnym z takim przyjacielem! Jego „pieszczoty” są bardzo niebezpieczne. Wszyscy boją się tych maleńkich rybek, a są ich tutaj miliony.
Ciekawa rzecz — w tych stronach tubylcy nie używają do połowu sieci ani sideł, jednego z pierwszych wynalazków ludzkości. Nie posługują się też haczykiem — wyjątek stanowi jedynie polowanie na żółwie.
Zawsze wolą swoje łuki i długie strzały zakończone ostrzem z kości wyciętej na kształt miniaturowego harpuna. Uzbrojeni w takie przybory warują nad rzeką, podobni do bocianów; niektórzy wchodzą na powalone u wybrzeża pnie drzew i wystarczy najmniejszy cień, ledwie widoczny pod powierzchnią wody, aby zaraz rozległ się świst niechybnie trafiającej do celu strzały, która przeszywa rybę, ta zaś miota się i usiłuje się oswobodzić, ale grot trzyma mocno; zresztą nie może uciec, bo strzała paraliżuje jej ruchy; teraz Indianin zaczepia końcem łuku o pióra strzały i przyciąga ją do siebie razem z rybą — i oto ma już zdobycz w ręku. Dobija ją ciosem pałki, kręci strzałą, aby powiększyć otwór i uwolnić rybę, po czym rzuca ją na brzeg, gdzie leżą już inne, upolowane poprzednio.
Kiedy rybak uzna, że złowił już tyle, ile potrzeba jemu i jego rodzinie, łapie jeszcze dwie czy trzy sztuki dla swoich towarzyszy, którzy na skutek choroby czy z innych powodów nie mogli wyjść ze wsi, po czym wraca do domu swą śmigłą łodzią: nigdy nie upoluje więcej, niż musi.
Są ryby, którym strzała nie daje rady; na te poluje się z prawdziwym harpunem i linką z caraguata (włókno z pewnego gatunku agawy), mocną i bardzo luźno splecioną. Jest to najciekawszy sposób połowu. Harpun z przywiązaną do niego linką zatyka się na końcu długiego i ciężkiego kija, który służy jako rękojeść.
Po powierzchni jeziora w milczeniu prześlizguje się łódź; jej załogę stanowią dwaj rybacy. Jeden, podobny do posągu z brązu, tkwi nieruchomo na dziobie, z harpunem w ręku, podczas gdy drugi bezszelestnie manewruje czółnem. Nagle... na wodzie tworzy się wir i po chwili pojawia się zielony łeb, a tuż za nim grzbiet pirarucu — i w tym samym momencie nieomylna dłoń Indianina ciska harpun, który wbija się głęboko w ciało kolosa. Teraz trzymać się mocno! Zaczyna się pościg.
Pirarucu stara się uciec razem z harpunem i linką, której drugi koniec jest przywiązany do dziobu kruchego czółna. Ryba nie przestaje ciągnąć łodzi, lekkiej jak skorupka orzecha; nurkuje głęboko albo wraca na powierzchnię w tysięcznych skokach i obrotach. Jest jak żywy silnik, tyle że nie można nad nią zapanować. Coraz to usiłuje przewrócić łódź i załodze dostaje się wtedy niezła kąpiel, a także odpowiednia porcja strachu, bo gdyby rzeczywiście się wywrócili, musieliby wszystko rzucić i co prędzej płynąć do brzegu, zanim piranie zdadzą sobie sprawę z ich obecności w wodzie.
Ale to zdarza się bardzo rzadko. Indiańscy rybacy są niezwykle zręczni; kierują ciągniętą przez rybę łodzią, odgadując lub przeczuwając każdy ruch zwierzęcia, aż wreszcie zdobycz poddaje się, jest zmęczona — można ją teraz dociągnąć do brzegu i zabić.
Mięso pirarucu kroi się na długie, cienkie paski i suszy na słońcu. W tej formie służy jako środek wymiany, za który można kupić wszystkie te rzeczy, jakie przywożą Indianom ciemnoskórzy handlarze rybim mięsem. Za nóż dwa albo trzy pirarucu; za kawałek taniego perkalu — jedna albo dwie; za siekierę trzy lub cztery.
Razem z naszymi przyjaciółmi Javahami przez wiele dni łowimy ryby dzieląc z Indianami prymitywne życie w cieniu palmowych „parasoli”, które są ich domem. Niezapomniane były noce spędzane przy ognisku na słuchaniu opowiadań i śpiewów. Wkrótce nauczyliśmy się posługiwać mieszaniną języka Indian i nielicznych słów portugalskich, tak że mogliśmy mówić im o sobie, a także poznać lepiej ich życie, religię i zwyczaje.
Od nich właśnie dowiedzieliśmy się, że o wiele dni żeglugi stąd, w głębi selwy, pośród sieci strumieni i jeziorek, żyje zaprzyjaźniony z nimi szczep, który nazywa się Hinan. Czczą oni wielkiego boga Kananchive i składają ofiary z krwi ludzkiej; ich kobiety tańczą przed zamążpójściem taniec Aruana i uciekają przed tori.
Ich wielki kacyk Uobedu zabronił członkom szczepu jakichkolwiek kontaktów z białymi — ze strachu przed chorobami, jakie mogliby przywlec biali, a także, aby nikt nie poznał obyczajów Hinanów. Szczep ten osiedlał się dawniej o wiele bliżej, nad brzegami Araguai, ale minęło już wiele zbiorów urucu, odkąd — po epidemii, która zdziesiątkowała plemię — wycofali się do „zielonej twierdzy”, do nieprzebytej dżungli, gdzie strzegą ich bagna i jeziora. Wody tej rzecznej sieci zatarły wszelkie ślady i obecnie nikt nie wie, gdzie kryje się wieś Hinanów.
Przyjaźni Javahowie czasami zbliżali się do ich kryjówki i wtedy wymieniano między sobą przedmioty nabyte od białych. Do tego celu służyło im „wiosło pokoju”. Po wielu trudach i za bajeczną cenę — toporek, dwie maczety i dwumetrowy warkocz tytoniu — zdołałem kupić dla nas „wiosło pokoju”, które jest prawdziwym paszportem do selwy.
Pierrette i ja popatrzyliśmy na siebie.
— No więc? Postaramy się zawrzeć przyjaźń z tajemniczym szczepem Hinan?
Pierrette zawsze była gotowa do spotkania z przygodą.
— Podoba mi się to królestwo czarnej piranii — powiedziała. — Spróbujmy szczęścia!
Minęło wiele upalnych dni, wypełnionych mozolnym wiosłowaniem; wiele razy jeszcze rozbijaliśmy obóz i piekliśmy tłuste tucunare i mandi, zanim odkryliśmy miejsce opisywane przez Javahów.
Przed zapadnięciem nocy, płynąc w pobliżu brzegu, myśleliśmy, że być może za kilka dni natkniemy się na szczep kacyka Uobedu. Jak nas przyjmą? Jak będzie wyglądało nasze życie pośród nich? Jak zaskarbić sobie ich przyjaźń?...
Nagle do czółna wskoczyła ryba piao — tak jak wskakiwały co wieczór, gdy żeglowaliśmy w pobliżu wysokich skał. Małe rybki jak gdyby napraszały się na stół tych, co nie chcą się posłużyć łukiem ze strzałami ani siecią, haczykiem czy harpunem.
Mato przeglądało się w lustrze wód, a od białych plaż nadciągał krzyk collereros i flamingów. Błękithoryzontu pogrążał się gdzieś w dali, w falach rzeki, i nie wiem kiedy z głębi mego serca popłynęły słowa podziwu i czci...
Moja Araguaio, gdzie tyle jest piękna, piękne plaże, biały piasek.
Wieś Karajów...
Rzeko, która oczarowujesz, która przepływasz przez Mato. Droga Araguaio, Jak bardzo cię kocham.
Bo „królestwo czarnej piranii” jest równie piękne, jak tajemnicze i hojne dla przybysza.
Obudziła mnie chłodna poranna rosa; las jeszcze drzemał, okryty płaszczem mgieł, jak śpioch, który aż do ostatniej chwili chce wykorzystać resztki nocy. Diamentowe krople spadały z liści palm i z krzewów, aż trawa pokryła się milionami przezroczystych kryształków. Ze spokojnej powierzchni rzeki podnosił się obłok podobny do strzępów waty, a ledwo dostrzegalny powiew igrał z nim, tworząc przedziwne, groteskowe kształty. Przez chwilę można było pomyśleć, że rzeka wyleje i zatopi całą selwę. Drzewa, wąwozy, nasza łódź i całe obozowisko zdawały się płynąć w mlecznej mgle. Było zimno i mokro.
Pierrette zwinęła się w kłębek jak kotka, zabierając moją część koca — jedynego, jaki mieliśmy.
Wydawało się nieprawdopodobne, że jesteśmy w tropikach i że wkrótce słońce podniesie słupek rtęci w termometrze do 50 stopni. Przez głowę przelatywały mi jeszcze resztki dziwnych myśli, jakie sprowadza sen, ale trzeba już było wstawać i postarać się o coś do jedzenia. Poprzedniego wieczora nie polowałem i brakowało nam świeżego mięsa. Chciałem skorzystać z chłodu poranka, aby płynąć dalej, zanim południowy żar uniemożliwi poruszanie się.
Woda w rzece była letnia. W selwie „toaleta” jest bardzo nieskomplikowana: nocą człowiek nakłada całą odzież, jaką posiada, a w ciągu dnia, w miarę jak wzrasta upał, po trochu zrzuca z siebie wszystko.
Tymczasem Pierrette, zza moskitiery rozwieszonej między dwoma wiosłami, podawała mi listę produktów, jakie miałem przynieść z leśnego „sklepu”.
— Zabij sarnę albo jelonka (mięso dorosłego jelenia nie nadaje się do spożycia, jest zbyt twarde) i nie zapomnij o palmitach, są mi potrzebne na sałatkę.
Po czym znowu zawinęła się w koc, obróciła się na drugi bok i usnęła.
Wziąłem strzelbę na ramię i ruszyłem po piasku przed siebie. Mato oddalało się od rzeki i musiałem iść tak jakiś czas, zanim znalazłem się w lesie; była to istna ściana z krzewów oplątanych lianami, nieprzebyta dżungla. Wśród tego gąszczu rosną wysokie drzewa, strzelające koronami pod niebo; to ogromni królowie selwy: sucupira o cennym drewnie; landi, drzewo nadające się do budowy łodzi; pororocas, margoso, tamburi i algarrobos o słodkich, bardzo smacznych owocach.
Wszędzie spokój, nie drgnie nawet listek; ale oto już obudziły się papugi i całe wielobarwne stado zrywa się z piekielnym hałasem. Siadają na ogromnym drzewie, gdzie na najwyższych gałęziach mieści się zbiorowe gniazdo wielu rodzin curricas; wygląda ono na bezładnie splecioną stertę patyków i gałązek, ale gdybyśmy spróbowali je zniszczyć, przekonalibyśmy się, jak jest mocne.
Parka tukanów o wielkich barwnych dziobach otwiera po jednym oku, patrząc z góry na ową dziwną i niezręczną istotę, która z taką trudnością porusza się w gąszczu. Przelatuje z krzykiem kilka par błękitnych papug ar, które budzą się bardzo wcześnie: najpierw wydaj e okrzyk samica, po czym odpowiada jej samiec, następnie znów samica — jak gdyby w locie omawiały kłótliwie program nadchodzącego dnia. Komu złożą wizytę? Pani ara już od wczesnego ranka krytykuje kolor upierzenia pani mutun i konduitę panny jacu (ptak podobny do kury), ale pana domu plotki nie interesują, bo myśli jedynie o smacznych nasionach owocu puca.
— No już dobrze, nie gadaj tyle. Terkoczesz jak prawdziwa papuga!
Panienka paka spóźniła się na randkę z najdroższym i zmartwiona wraca do swego domku o trzech wejściach. Uwaga, bo może cię porwać lis! Jabuti (żółw lądowy) wykorzystuje tę pełną rosy porę dnia, aby zjeść śniadanie złożone ze ślimaków; nie spieszy się — on zawsze ma czas. Nikt nie jest dla niego groźny z wyjątkiem Indianina, który nieomylnym instynktem wykrywa go pośród traw i zarośli.
O kilka kroków dalej lusterko wody otoczone drzewami sucupira. Dobiega stamtąd jakiś gwar. To jacus-ciganos stłoczone w gromadę krzyczą między sobą; są rozmiarów kury, upierzenie mają ciemnobrązowe; głowy ich zdobią cienkie, jakby fryzowane piórka. Ich mięso jest niejadalne, bardzo twarde i cuchnące. Ale jest to ptak bardzo pożyteczny dla myśliwego — bardzo szybko się zorientowałem, że kiedy jacus-ciganos „rozmawiają” między sobą, wtedy pod ich drzewem zawsze kryje się jakaś zwierzyna. W ten sposób już z daleka można wiedzieć, gdzie przychodzą do wodopoju jelenie lub tapiry, albo gdzie płynie właśnie wielki yacare. Teraz ja jestem tym stworzeniem, o którym „plotkują” jacus-ciganos. Niekiedy towarzyszy im prawdziwy jacu, który różni się od nich dłuższym dziobem i nie tak bogato ozdobioną głową. No i tym jeszcze, że jego mięso stanowi iście królewski przysmak.
Z wysokości drzew parskają ostronosy koati: pff... pff... Usiadło ich cztery na jednej gałęzi — okryły się swymi długimi, miękkimi ogonami i patrzą na mnie ciekawie czarnymi perełkami oczu. Zupełnie się nie boją; spadają na ziemię jak jabłka i zaraz znikają.
Jeszcze parę kroków i oto niemal spod samych moich nóg wyskakuje stado wodnych gryzoni carpinchos. Prowadzący je samiec daje znak ostrym gwizdem i rzucają się do pobliskiego jeziorka. Mięso tych gryzoni w ostateczności może służyć jako pożywienie, ale dzisiaj moim zadaniem jest zdobycie całkiem innego posiłku. Jestem zupełnie mokry od rosy, toteż nie robi mi żadnej różnicy przejście w bród małego płytkiego jeziorka. Płoszę co najmniej z tuzin kaczek, ale i do nich nie strzelam, bo Pierrette zamówiła przecież świeżą sarninę.
Na błotnistym gruncie widać wyraźnie ślady jelenia; powoli posuwam się naprzód, uważając na gałęzie krzewów i długie kolce palmitów; pióropusze zroszonych gałązek obmywają mi twarz. Widzę tylko suche liście pod stopami. Idę zgięty wpół, przemykając się pod lianami i gąszczem gałęzi. Robi się jaśniej. Jeszcze parę krzaków i nagle znajduję się na łące... Czujnie wysuwam głowę... i oto są!
Sześć sztuk pasie się spokojnie; samiec-przywódca unosi łeb i patrzy, ale w przeciwnym kierunku. Jego wielkie, mocne poroże o dwudziestu szpicach budzi we mnie myśliwską chętkę: chciałbym takie trofeum powiesić sobie na ścianie. Ale natychmiast przychodzi refleksja: Po co? Jak taszczyć ze sobą taką wielką zdobycz przez całą drogę, jaką mamy jeszcze do przebycia? A przy tym przecież muszę się oszczędzać, każdy gram bagażu powinien być wyliczony. I po co niepotrzebnie niszczyć czyjeś życie? Do wschodu słońca jeszcze tylko kilka minut i Mato rozbrzmiewa śpiewem; tysiące ptaków we wszelkich możliwych tonacjach zapowiadają pojawienie się dziennej gwiazdy. Wszystko śpiewa, aż uszy bolą.
Ta młoda sztuka na prawo?... Trochę za daleko jak na strzał z mojej strzelby. Przybliżam się ostrożnie, kryjąc się pod krzakami. Leśna opera, z towarzyszeniem miejscowej orkiestry, osiąga punkt kulminacyjny, gdy przez zielone listowie zaczynają przenikać promienie słońca. Odżywają liście i gałęzie, otwierają się kielichy kwiatów; małe muszki i śliczne motyle nabierają werwy i wzlatują pod niebo, do słońca...
Strzał! Muzyka Mato urywa się jak przecięta nożem. I zaraz potem odgłos osuwającego się ciała i łomot kopyt całego stada w ucieczce. Jaskółki zjadają muchy, sokół unosi w szponach kuropatwę, yacare pożera tararirę, która dopiero co połknęła jakąś piao, a jaguar zabija pekari.
My zaś zjemy mięso z grzbietu jelenia, resztę zostawiając sępom. Za kilka godzin z naszej zdobyczy zostanie tylko szkielet. Czy to jest słuszne — poświęcać całe zwierzę po to, aby wykorzystać jedynie trochę mięsa z grzbietu?
Wracam... A, prawda, brak mi jeszcze palmitów. W drodze powrotnej ścinam dwie palmy, aby dosięgnąć ich koron w miejscu, gdzie wyrastają długie, pełne kolców liście, po czym zabieram także kilka małych białych prętów, które mają smak kapusty.
A więc wszystkie „zakupy” załatwione!
Godziny poprzedzające świt są zawsze najpiękniejsze i idealne do polowania. Przed wschodem słońca na plażach, na jeziorach i stawach można bez trudu znaleźć kaczki. O tej porze nie latają i całkiem łatwo je upolować. Strzelanie do kaczek kulami to dość rzadko spotykana forma polowania, ale nie mamy innego wyjścia.
W ten sposób można zresztą trafić każdą zwierzynę, ale trzeba ogromnie uważać, aby nie chybić, bo amunicji mamy mało i każda kula oznacza dla nas jeden posiłek. Rankiem można trafić na mutuna — ptaka o rozmiarach indyka, z pękiem piór na głowie przypominającym pióropusze średniowiecznych rycerzy.
Mutun spaceruje o tej porze po ziemi i szeleszcząc wśród suchych liści szuka robaków i owadów. Nawołuje swoją towarzyszkę długim „muu-uuu-uum”. Jeśli myśliwy potrafi naśladować ten krzyk, ptak z całą naiwnością podchodzi bliżej, prosto pod strzał.
Można też upolować pakę, wracającą do domu; a na łąkach z całą pewnością znajdą się o tej godzinie jelenie albo sarny. Pekari kryją się wśród trzcin, ale nie ma zmartwienia! Zawsze znajdzie się coś w zasięgu strzelby i można będzie zdobyć kawałek mięsa przynajmniej na śniadanie, bo mięso upolowane o tak wczesnej porze nie da się przechować do następnego dnia. Można je tylko upiec lub ugotować i w tej postaci przetrzymać najpóźniej do obiadu. Można też zrobić charque (mięso solone i suszone na słońcu), ale do tego potrzebna jest sól.
Kiedy słońce z całą swą ostrością i siłą spada na Mato, nikt już nie myśli o polowaniu; wszystko, co żyje — z wyjątkiem człowieka — odpoczywa w najgłębszym gąszczu selwy, gdyż żadne zwierzę nie wytrzymuje palących promieni. Więc może dlatego człowiek jest panem stworzenia?
Czasami, gdy szczęście nie dopisuje i poranne polowanie nie przynosi rezultatów, albo też gdy myśliwy zaśpi i obudzi go dopiero wschodzące słońce, nie ma już czasu na „zakupy”. Wtedy pozostaje rzeka, można w niej także coś złapać, Pierrette upolowała kiedyś całkiem niezłą sztukę.
Nasz ,,roboczy dzień” wymaga od nas dość wyczerpującego wysiłku fizycznego; aby posunąć się naprzód o odległość równą na naszej mapie kilku milimetrom, trzeba wiosłować przez dziesięć godzin, w słońcu, którego żar sięga 50 stopni. Żeby nie wspomnieć o tych odcinkach trasy, kiedy łódź osiada na mieliźnie na wodach płytkich, lecz rwących, i nie można się wydostać z pułapki, bo bystry prąd natychmiast tworzy koło niej ławicę piasku.
W takich razach trzeba się rozebrać, zanurzyć w wodzie i natychmiast ubrać znowu, bo inaczej słońce przypaliłoby nam skórę niczym rozżarzone żelazo.
Zapada wieczór; na brzegach rzeki z wolna pojawia się coraz więcej yacare, które lubią grzać się w ostatnich promieniach słońca; setki tych stworzeń drzemią na piasku. Wiele z nich ma długość do 5 metrów; ich skóra jest bardzo poszukiwanym towarem, ale nikt na nie nie poluje, bo jak wieźć setki kilometrów tak ciężką zdobycz? Yacare, śpiące spokojnie na plażach, nie boją się ludzi i pozwalają podejść całkiem blisko.
Mato przypomina nam ogromną księgę zapełnioną hieroglifami, z których jedne są wyraźne i czytelne, a inne ledwo widoczne, zatarte niczym odciski palców pozostawione bardzo dawno temu przez nieznaną istotę. Jakże ciekawe są próby rozszyfrowania na tej mapie historii jednej godziny, jednego dnia albo wielu tygodni — póki wiatr i deszcz nie zniszczą śladów otwierając nową kartę księgi.
Tędy przechodziły carpinchos, sześć albo pięć dużych i cztery młode; są tłuste, przy potrójnym śladzie łap widnieje odcisk czwartego palca, głęboko zarytego w nadbrzeżnym mule. Przyszły z pobliskiego żerowiska, kawałek przewędrowały nad brzegiem rzeki, aż dotarły do swego ulubionego błotnego zakątka, gdzie ubabrawszy się w mule wygrzebały sobie dołek: od razu widać, że jest to miejsce spotkań wielu rodzin tych zwierząt. Wszędzie dokoła są ich ślady i ekskrementy przypominające duże ziarna kawy. Można też zauważyć ślady walki pomiędzy dwoma wielkimi samcami: tu biegły i rzucały się na siebie; wystarczy zamknąć oczy, aby odgadnąć, co działo się minionej nocy na tym kawałku wybrzeża skąpanym w księżycowej poświacie.
Samice carpinchos wierciły się w swych błotnych dołkach, nurzając się w mule, aby zabić dręczące je insekty. Młode skakały koło nich, usiłując ssać, a przy najmniejszej pomyłce czekała je reprymenda od sąsiadki:
— Uciekaj do swojej mamy, ty łobuzie! Nie kradnij mleka moim dzieciom!
Niektóre jedzą swój ulubiony capi-arroz albo szukają młodych pędów camalote, ale oto nagle coś dziwnego przerywa sielankę... Gwizdy samca-przywódcy i skarga młodych. Wszystkie uciekają pogrążając się w wodzie i opryskując nią otwarty pysk napastnika: to władca siewy, jego wysokość jaguar, który chybił celu. Jest jeszcze młody i dopiero niedawno opuścił matkę, aby samodzielnie wyruszać na łowy.
Całej tej sceny można się z łatwością domyślić — wielkość tropów i ślady pazurów na brzegu nie pozostawiają wątpliwości.
Szedł także tędy tapir ze swym małym. Zwykle kroczy powoli, tuż nad brzegiem. W księżycowe noce już z daleka słychać jego „granie”, gdy szuka dogodnego miejsca do kąpieli. Młode, jasno prążkowane, biegną za nim. Jego ślady są bardzo podobne do śladów carpincho.
Samica ma również podobne tropy, tyle że trochę mniejsze. To ona swym ciężkim ciałem otwiera drogę poprzez Mato, z czego korzystają tysiące mniejszych zwierząt. Jelenie i sarny zawsze chodzą tymi ścieżkami.
Wyszły z gąszczu i całym stadem pobiegły ku rzece, gdzie zanim zaczną pić, stoją jakiś czas i nasłuchują. Robią to tylko z przyzwyczajenia, bo na tych otwartych plażach żadne niebezpieczeństwo nie grozi — nikt tu nie nadąży za ich szybkimi nogami. Samiec, cztery samice i jedno młode. Na tych błotach jelenie i łanie zostawiają bardzo wyraźne ślady; stado przeszło przez rzekę, prawdopodobnie w poszukiwaniu lepszego pastwiska.
Oglądamy teraz tę drogę. Przeszła tędy co najmniej setka pekari. Wszystko dokoła zryte; kąpały się i piły wodę, a potem zaszyły się w zaroślach. Jeszcze teraz unosi się w powietrzu ich przenikliwa woń. Na wszystkich plażach pełno śladów yacare, małych i dużych. Ich łapy o pięciu palcach pozostawiają odciski podobne do ludzkiej dłoni, a koniec ogona nakreśla długie linie. Wędrują przez plaże szukając żółwich jaj; nikogo się nie boją, podchodzą aż do naszych moskitier i kradną wszystko, co się da. Nie możemy zostawić w ich zasięgu nawet kawałka mięsa czy ryby. Kiedyś zrabowały mi wysokie buty, myśląc prawdopodobnie, że to jakiś przysmak, i pewnie dopiero później zdały sobie sprawę, że nabita gwoździami podeszwa to posiłek dość ciężko strawny.
Lis z Mato też jest amatorem jaj; jego tropy, podobne do tropów psa, przecinają plażę we wszystkich kierunkach. A tu znalazł gniazdo i wykopał je łapami. Co za spustoszenie! Zostawił tylko resztki uczty — stertę skorupek.
Niedawno był tu również mrówko jad: rozwalił swymi strasznymi pazurami kopiec termitów i długim językiem wyłowił na przekąskę tysiące tych owadów. Zaspokoiwszy głód odszedł ku rzece, aby się napić.
Małpa nie zostawia śladów; zawieszona na ogonie głową w dół, pije wodę wprost z rzeki. Cała rodzina koati bawiła się na tym brzegu; ich maleńkie ślady są jak gdyby miniaturą śladów człowieka. Są tu także mikroskopijne tropy cuises (myszy żyjące w Mato) i zatarty ślad paki. Za to dobrze widoczne są ślady ariranas, którym natura dała łapy zaopatrzone w błonę, aby mogły lepiej pływać. Nie oddalają się od rzeki i wypoczywają na pniach drzew, w razie niebezpieczeństwa gotowe natychmiast pogrążyć się w wodzie. Przed chwilą tu były: pnie jeszcze są wilgotne od ich ociekających wodą ciał.
Ponadto pięknym rozdziałem Mato są setki gatunków ptaków — ale to już zupełnie inna sprawa.
Kiedy zapada noc i Pierrette kończy rozbijanie obozu, idę w pobliski gąszcz, aby tymczasem coś upolować. Ogromna ognista kula kryje się już za selwą, zostawiając jedynie po sobie płonący, czerwony żużel, który przygasa na zachodzie.
Wielkie drzewo jatoba straciło swoje duże, twarde nasiona; wszyscy mieszkańcy Mato lubią słodkie owoce jatoba. Wspinam się na tego olbrzyma, znajduję wygodne siedzenie na gałęzi i przywiązuję się, na wypadek, gdybym usnął: to zupełnie średnia przyjemność spaść podczas snu i obudzić się nadzianym na ciernie „korony Chrystusowej”. Wygodnie rozsiadam się na gałęzi i czekam. Rechot żab rozpoczyna wieczorną pieśń selwy, ale las nie śpi, przeciwnie, budzą się i ożywają tysiące tajemniczych głosów. Jednakże zanim zgasną ostatnie blaski dnia, niektórzy nasi znajomi zapadną w sen.
Najpierw „ułożyły” się do snu ary, wykrzyczawszy jeszcze ostatnie gniewne słowo (wcześnie się budzą, więc też i wcześnie chodzą spać). Tukany usiadły na najwyższych gałęziach. Cichną głosy w gniazdach curricas.
Coś przestraszyło szykujące się do snu czaple i teraz krzyczą jak rozhisteryzowane baby.
Nocni goście zaczynają już się pokazywać. Bezszelestnym lotem przemykają nietoperze, pojawiają się moskity. Na ich ukąszenie nie ma sposobu. Trzeba mieć tylko cierpliwość!
Pod drzewem, na którym siedzę, słychać dziwne odgłosy, coś się rusza... coś chodzi po suchych liściach. Spadł owoc z drzewa i w tej leśnej ciszy brzmi to jak armatni wystrzał. Powoli... powoli... zbliża się jeleń. Zwęszył coś niedobrego i wycofał się tam, skąd przyszedł.
W dali przebiega tapir. Słychać go na wiele metrów wkoło; to gra jego trąbka. Potem przycwałowały dziki; z hałasem wdarły się w pobliskie krzaki i równie hałaśliwie zjadły owoce jatoba, po czym uciekły nad rzekę, w stronę naszego obozowiska. Czy nie przewrócą moskitier? Czy aby tylko Pierrette zdążyła już rozpalić ogień? Jestem zmęczony. Sen odbiera mi świadomość tego, że siedzę na drzewie. Nie myślę o polowaniu. W górze, pomiędzy wysokimi koronami drzew, widać kawałek czarnego nieba z milionami gwiazd.
Stare znajome z tylu naszych włóczęg patrzą na mnie ciekawie z wysokości, dziwiąc się mojej pozycji na gałęzi drzewa. Obecna nasza podróż jest długa; ponad 1000 kilometrów wiosłem i zingą (długą tyczką) w wywrotnym czółnie, którym płyniemy albo które ciągniemy po kamieniach Araguai, aby dotrzeć do odległego Bettontire: tam właśnie, odizolowani od wszelkiej cywilizacji, żyją Hinan-Karajowie pod wodzą wielkiego kacyka Uobedu.
Niespodziewane spotkanie miało miejsce następnego dnia.
— Datere ambu, Karaja... Ku... — krzyczałem, wiosłując jednocześnie z całych sił, aby pokonać odległość dzielącą mnie od trzech nagich mężczyzn siedzących w łodzi tuż przy brzegu małej rzeczki.
— Katu tori — odpowiedział jeden z nich zaskoczony, robiąc taki ruch, jakby miał zamiar wyskoczyć z pirogi. Dwaj pozostali też patrzyli ze zdziwieniem i strachem na nasze czółno, które zbliżało się do nich z dużą szybkością. W chwilę później jeden z mężczyzn podniósł swą dzidę, jak gdyby chciał się bronić.
Nasze łodzie niemal otarły się o siebie.
— Hinan auire... Karaja auire... Tori auire — starałem się co prędzej im wyjaśnić, że jestem dobry, że jestem ich przyjacielem i przyjacielem ich przyjaciół Javahów.
Pokazałem, że mam puste ręce, ale czułem, że nie jestem w stanie rozproszyć strachu widniejącego w ich oczach. Przypominali osaczone zwierzęta, gotowe bronić się, a nawet zabijać w obronie własnego życia.
— Javahes auire, sucuma colocu — ciągnąłem swoją argumentację i ogarniała mnie rozpacz, bo nie wiedziałem, co robić dalej: czy przedłużać jeszcze tę rozmowę z ludźmi, którzy prawdopodobnie po raz pierwszy zobaczyli białego, mając już o nim wyrobioną jak najgorszą opinię.
— Javahe Ku — odezwała się Pierrette i nie tracąc głowy podała mi „wiosło pokoju”, które dostaliśmy przed kilkoma dniami od naszych przyjaciół Javahów.
— Titure pacanu— wyjąkał chłopak, który pierwszy nas zobaczył, i wskazał palcem ozdobione malowidłami wiosło. Najwyższy z całej trójki wziął mi wiosło z ręki, a jego towarzysze oglądali je z wielką ciekawością, przypatrując się zwłaszcza pokrywającym je hieroglifom.
— Datere ambu, tori — rzekł w końcu ten pierwszy.
— Tori Ku, tori Ku — powtórzyli tamci dwaj.
Miał się dla nas zacząć szczęśliwy okres — życie wśród przyjaciół ze szczepu Hinan.
Zbliżała się pora deszczów. Uobedu błądził swymi starymi oczyma po niebie, po gąszczu Mato i po ziemi. Nie było wątpliwości, za dwa tygodnie miał się zacząć okres pierwszych ulewnych deszczów, które pozwolą całemu plemieniu wyrwać maniok i zasadzić abobras. Zapowiadały to wszystko drobne owady wylatujące z zarośli, lot jaburu, wzmożona krzątanina termitów cupi, które porzuciły swe zwyczajowe nocne życie i teraz przez całą dobę gromadziły pożywienie i umacniały siedziby.
Równie gorączkowo przygotowywali się ludzie z indiańskiej wioski. Znosili ogromne liście palmy acuri do umocnienia chat; z pośpiechem wykańczali łodzie, robili strzały, łuki, wiosła, setki bahuras (rodzaj noszy), aby wszystko było gotowe, kiedy nadejdzie wielki dzień pracy w polu.
Wieś musiała mieć niezbędny zapas pokarmu — suchego, odżywczego i łatwego do przewiezienia. Trzeba więc było złapać wiele ryb i wysuszyć je jeszcze teraz, póki słońce królowało na bezchmurnym niebie; potem miało się ono skryć na całe tygodnie, ustępując miejsca ulewom.
Setki chowających się w głębi Mato jeziorek były na pół wyschnięte, woda wyparowała z nich w czasie upałów. Tucunare, aruany, tarariry pływały w płytkich, błotnistych stawach, niewiele większych od kałuży.
Pewnej wygwieżdżonej nocy, dokoła ogniska w domu przeznaczonym dla mężczyzn, zebrani tam ojcowie rodzin pod przewodnictwem wielkiego kacyka Uobedu podjęli decyzję w sprawie timbó. „Czarna laguna” w pobliżu nowego pola miała być pierwszą laguną zatrutą na okres wielu miesięcy, dopóki wielki przybór Araguai nie dotrze tutaj, aby ją oczyścić i przynieść nowe życie.
Timbó, rodzaj liany rosnącej w najbardziej splątanym gąszczu Mato, zawiera w swych grubych i soczystych łodygach silną truciznę, która eliminuje z wody tlen i skaża ją ponadto innymi substancjami porażającymi wszelkie żywe stworzenia. Ryby usypiają.
Tutejszym ludziom nie znane są skomplikowane chemiczne wzory, retorty, reakcje, tabele i probówki. Karajów nauczył tej metody łowienia „profesor” jaburu. To on pierwszy razem ze swymi stadami zebrał kawałki łodyg, ściętych ogromnym dziobem, „młócił” je i wrzucał do jezior i zatok; w ten sposób ogłuszał ryby i z łatwością mógł je łowić i zjadać. Od tysięcy lat stada tych ptaków zrywały timbó i „młóciły” je na brzegach rzek. Karajowie podpatrzyli tajemnicę jaburu i oto mieli teraz robić to samo. Nazajutrz po naradzie wszyscy mężczyźni z wioski ruszyli w głąb Mato. Zaczęła się ciężka praca maczetami.
Timbó nie występuje zbyt obficie i rośnie dość daleko od wsi, w gęstej selwie. Trzeba odszukać tę roślinę, ściąć i powiązać w pęki. Każdy mężczyzna stara się zebrać ze dwie albo trzy takie wiązki — składa się na to wiele godzin pracy. Kiedy słońce jest już wysoko, w całej okolicy dają się słyszeć wojenne okrzyki „Kou... ou...” Każdy z powracających Indian niesie zebrane przez siebie timbó, ale prócz tego jeszcze inne dary natury: Urutanu, na przykład, który między jednym a drugim ciosem maczety ma zwyczaj popatrywać na korony drzew, dźwiga teraz tykwę pełną miodu.
Haneri (leśne pszczoły) mieszkają w swych okrągłych domkach umieszczonych na najwyższych gałęziach, ale Urutanu potrafi je odstraszyć ogniem i sięgnąć tak wysoko, aby dobrać się do słodkiego miodu. Uriala zastrzelił ze swego niezawodnego łuku trzy kameleony i trzyma je teraz, związane ogonami. Wspaniały przysmak! (Kameleon pieczony na zwęglonych polanach to dla Karajów niezwykle łakomy kąsek; ja jednak jestem zdania, że jaszczurki, kameleony, mrówki i inne specjały tubylczej kuchni są strawą zbyt ciężką dla żołądka tori, toteż nie polecam ich białemu). Tabu znalazł owoce cayu i nazbierał ich do koszyka, który sam zrobił naprędce z palmowych liści. Nie brak też różnych ryb zastrzelonych z łuku w pobliskim jeziorku. Wszystko to będzie służyć ogółowi; na ogniu pieką się tłuste tucunare i słodkie korzenie manioku — wszyscy jemy ze smakiem. Nasze talerze to liście, a zamiast sztućców mamy... własne palce. Soli nie ma, nie znają jej tutaj.
Potem, najedzeni, odpoczywamy spoglądając na wierzchołki drzew, gdzie wśród zielonego listowia tętni życie. W małym prześwicie pomiędzy gałęziami widać błękit nieba. Słodkie wytchnienie, słodkie jak miód, którym wszyscy się teraz raczymy. Słońce opuszcza się coraz niżej.
— Mahe, mahe.
Karajowie z każdej czynności robią zawody sportowe; teraz też się do nich szykują.
Łatwo jest unieść dwie czy trzy wiązki timbó, ale to ciężar bardzo mały. Zebrali więc cały przywieziony zapas i robią z tego dwie bahuras: dwadzieścia wiązek w jednej i dwadzieścia jeden w drugiej. Tyle, ile tylko się dało. Bahuras, starannie powiązane, przypominają pnie drzew. Każda wiązka timbó waży siedem—osiem kilo.
Kto potrafi, usiadłszy na ziemi, zarzucić sobie na plecy „bahurę” ważącą 140—150 kilo i podnieść się bez niczyjej pomocy? A z takim brzemieniem ile kroków zrobi wśród leśnego gąszczu, gdzie drogę znaczą jedynie ucięte łodygi lian? Zaczyna Uasabedu, syn kacyka Uobedu. Siada i umieszcza sobie „bahurę” na plecach; teraz próbuje klęknąć, podnosi jedną nogę... wysiłek jest ogromny... całe ciało mężczyzny wibruje; wydaje się, że skóra nie wytrzyma naporu i lada moment zacznie pękać, aż ukażą się obnażone węzły mięśni napiętych do granic wytrzymałości. Wstaje w końcu, a ów wielki ciężar sprawia, że chwieje się i cofa o dwa kroki. Ale już łapie równowagę i rusza naprzód. Stąpa całkiem swobodnie, a tymczasem stary Curiala liczy kroki: 280. Uasabedu przystaje, chce dojść do 300, ale nogi mu drżą. Nie da rady więcej, siada ciężko na ziemi.
Grube krople potu pokrywają jego twarz i całe ciało. Wiązadła „bahury” pozostawiły głębokie ślady na jego piersi. Oklasków nie ma. W wiosce będzie się jedynie mówiło między jednym a drugim łykiem calusy (napój z manioku):
— Uasabedu zrobił 280 kroków, ale Mato było nieprzychylne.
Inni zawodnicy będą się śmieli z tych jego dwóch kroków do tyłu, ale nie każdy zdoła podnieść taki ciężar. Tymary i Membiory, obarczeni „bahurą”, nie potrafią nawet wstać bez pomocy. Jest coraz weselej, sypią się żarty; niektórzy robią zaledwie 100, inni 200 kroków. Drżą nogi... napinają się mięśnie... Młodzi ludzie, chcąc zyskać na sile, wymalowali sobie całe ciała czarnym barwnikiem z owocu gimipapu i czerwonym— z urucu.
Ci, których uznano za najlepszych, będą musieli jedynie namalować sobie obręcze na nogach i rękach— są to jak gdyby pierścienie ochronne z czarnej farby, zabezpieczające mięśnie. Karawana powoli zbliża się do wioski. Teraz zmiana... Uasabedu niesie inną „bahurę”— składa się ona z dwudziestu jeden wiązek timbó; syn kacyka zawsze zwyciężał w tych zawodach, ale dziś ma niebezpiecznego rywala w osobie Uasary’ego. Zrobił 320 kroków, ale przy wstawaniu musiano mu pomagać. Wśród zebranych wybucha dyskusja... ale jedno jest tu godne uwagi: ci ludzie, tak prymitywni, nie notują punktów, nie używają stopera, nie mają sędziów — a przecież zawsze są zgodni co do osoby prawdziwego zwycięzcy.
Tym razem decyzja jest trudna. Curiala mówi, że wykaże to najbliższa maluta (pokaz siły)... Nikt nie protestuje... Już wiadomo, że Uasary jest równie silny jak Uasabedu i że Ciauy umie dużo gadać, ale aby odzyskać dawną formę musi się jeszcze wiele razy wymalować.
Cuady jest jeszcze młody, nie ma dość siły... wraca do wsi smutny, myśląc o tym, że inni będą o nim mówić wieczorem pijąc calusy, a Kukakaru będzie tego słuchała — i kto wie, czy serce ukochanej nie odwróci się od niego, gdy tamci wyśmieją jego nieudane próby podniesienia się z „bahurą”.
Już widać wioskę. Guarinha, „kapitan” plemienia, musi podtrzymać swój prestiż najsilniejszego. Dotychczas nie brał udziału w zawodach, bo są one przeznaczone dla młodzieży. On natomiast, nie siadając, obiema rękami zarzuca sobie „bahurę” na plecy... Mięśnie prawie pękają pod skórą: piękny model dla rzeźbiarza. Unosi ciężar i dźwiga go aż do „domu mężczyzn”. Nikt o nim nawet nie wspomni; to rzecz normalna. Gdyby tego jednak nie dokonał, być może w najbliższych zawodach nie wybrano by go na „kapitana”.
Przed świtem, kiedy do wschodu słońca brakowało „dwóch ramion”, a niebo nie nabrało jeszcze barwy zwiastującej dzień, rozległo się charakterystyczne: „Ku... u... ra” — zaczął je ten, kto pierwszy się obudził, po czym na dany przez niego sygnał zerwała się na nogi cała wieś. Kobiety rozpoczęły swoje „lori- -lori”, smutny śpiew o trudzie i śmierci, któremu akompaniowały rytmiczne uderzenia w pelones (naczynia z wydrążonych pni), w których ubijano maniok albo babassu. Wszystko to razem stanowiło rodzaj porannej symfonii. Mężczyźni, ciągle jeszcze na czczo, znosili łuki, strzały i „bahury” z timbó — dzisiaj już dużo lżejsze — do małego portu u wylotu wąwozu, gdzie były zacumowane ich łodzie.
Niektórzy, usiadłszy na matach, zabierali się do gorącego całusy, które przyrządziły kobiety. Przy świetle wysokich płomieni ognisk cała wioska przygotowywała się do wielkiego dnia timbó.