A z popiołów zrodzi się ogień - Sabaa Tahir - ebook

A z popiołów zrodzi się ogień ebook

Sabaa Tahir

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najpopularniejszych serii dla młodzieży ostatnich lat! Sabaa Tahir to gwiazda literatury YA na całym świecie i powraca na polski rynek w nowym wydaniu!

Laia jest niewolnicą. Elias żołnierzem. Żadne z nich nie jest wolne.

W Imperium Marsyjskim, jakikolwiek bunt od razu kończy się ze śmiercią. Ci, którzy nie oddają swojej krwi i ciała Cesarzowi, ryzykują egzekucje swoich bliskich i zniszczenie wszystkiego, co dla nich drogie.

To właśnie w tym brutalnym świecie, inspirowanym starożytnym Rzymem, Laia mieszka ze swoimi dziadkami i starszym bratem. Rodzina ledwo wiąże koniec z końcem mieszkając na peryferiach  państwa. Nie kwestionują woli władców i starają się nie wychylać. Widzieli już, co się dzieje z tymi, którzy to robią.

Ale kiedy brat Laii zostaje aresztowany za zdradę, dziewczyna jest zmuszona podjąć działanie. W zamian za pomoc rebeliantów, którzy obiecują ocalić jej brata, zaryzykuje życie, szpiegując dla ich sprawy z wnętrza największej akademii wojskowej Imperium.

Tam Laia spotyka Eliasa, najlepszego żołnierza szkoły — i w tajemnicy, najbardziej niechętnego do walki. Elias chce uwolnić się od tyranii, której inni wojownicy nauczają go egzekwować. On i Laia wkrótce zrozumieją, że ich losy są ze sobą splecione i że ich wybory zmienią los wszystkich ludzi w państwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 542

Oceny
4,3 (140 ocen)
69
52
13
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Walindor

Dobrze spędzony czas

Coś innego niż się spodziewałam, ale to dobrze. Było brutalnie, krwawo, mnóstwo intryg i nawet zalążki magii się pojawiały. Na pewno dobry wstęp do serii i jestem ciekawa jak to się dalej rozwinie fabularnie, ale także pomiędzy głównymi bohaterami, którzy od samego początku do siebie ciągnęli, a zarazem gdzieś pożądali osób trzecich w swoim otoczeniu. Całkiem ciekawe to było rozwiązanie i wprowadzało urozmaicenie.
20
Patrycja____

Z braku laku…

Pierwsze podejście do serii „Ember in the Ashes” miałam lata temu, wtedy jednak książkę porzuciłam i dopiero wraz ze wznowieniem stwierdziłam, że to odpowiedni moment, aby do niej wrócić. Niestety, nie była to najlepsza decyzja. „A z popiołów zagrodzi się ogień” to mieszanka wszystkiego tego, czego nie lubię w fantastyce. Po pierwsze, mamy do czynienia z bardzo słabo wykreowanym światem. Autorka rzuciła czytelnikom ochłapy informacji, po czym stwierdziła, że wystarczy i trzeba pędzić z akcją. W konsekwencji czego po przeczytaniu pierwszego tomu mogę powiedzieć, że jeden lud podbił inny lud, ale dlaczego tak się stało? Who knows. Wyraźne inspiracje Imperium Rzymskim i bliskim wschodem pominę, ale jak już się czymś inspirujemy, to fajnie byłoby poinformować o tym czytelnika. Po drugie, dawno nie czytałam o tak niesympatycznych i nie dających się polubić bohaterach. Naprawdę. Każda postać była okropna. Elias to dupek bawiący się uczuciami kobiet i nie potrafiący podjąć jednej logiczn...
10
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Nie przypuszczałam, że tak mi się spodoba. Jest to książka nieoczywista, inna, poruszająca. Jest też piękna i choć młodzieżówka to naprawdę się wciągnęłam. Zabieram się za drugi tom. :)
00
Ametyst_

Dobrze spędzony czas

Początkowo spodziewałam się czegoś innego, na plus rozwój bohaterki, ale momentami książka się dłużyła, końcówka najbardziej mi się podobała
00
pap3r_girl

Nie oderwiesz się od lektury

Żałuję, że zwlekałam z czytaniem tej serii 😍
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: An Ember in the Ashes

Copyright © 2015 by Sabaa Tahir

All rights reserved.

 

 

Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktor inicjujący: Łukasz Chmara

Redaktorka prowadząca: Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

 

Redakcja: Sandra Popławska

Korekta: Sara Szulc, Małgorzata Tarnowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Micaela Alcaino

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-81-6

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Kashiego,

który nauczył mnie, że mój zapał

potrafi przezwyciężyć mój strach

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

 

OBŁAWA

 

 

 

 

 

 

I: Laia

 

 

 

 

Mój starszy brat wraca do domu o ciemnej godzinie przed świtem, kiedy nawet duchy już śpią. Czuć od niego woń stali, węgla i kuźni. Śmierdzi wrogiem.

Przeciska się przez okno, chudy niczym strach na wróble. Jego bose stopy cicho przesuwają się po trzcinowej podściółce. Gorący wiatr od pustyni wpada za nim do wnętrza i szeleści wiotkimi zasłonami. Szkicownik upada mu na podłogę, a on szybkim ruchem stopy wpycha go pod swoją pryczę, tak jakby pozbywał się węża.

„Gdzie byłeś, Darinie?”, w myślach znajduję odwagę, by zadać mu to pytanie, a Darin ufa mi na tyle, by odpowiedzieć. „Dlaczego wciąż znikasz z domu? Dlaczego, skoro babcia i dziadek cię potrzebują? Skoro ja cię potrzebuję?”.

Od niemal dwóch lat co noc chcę go o to zapytać i ciągle nie znalazłam dość odwagi. Z rodzeństwa został mi tylko on. Nie chcę, żeby odciął się ode mnie tak jak od wszystkich innych.

Dzisiaj wieczorem jest jednak inaczej: wiem, co zawiera jego szkicownik. I wiem, co to oznacza.

– Powinnaś już dawno spać – szepcze Darin, przerywając moje myśli. Wyczuwa pułapki niczym kot. Odziedziczył ten talent po naszej matce. Siadam na pryczy, a on zapala lampę. Nie ma sensu udawać, że śpię.

– Przecież obowiązuje zakaz wychodzenia na ulicę, a koło naszego domu przechodziły już trzy patrole. Martwiłam się.

– Potrafię unikać żołnierzy, Laiu. Lata praktyki. – Opiera brodę na zagłówku mojej pryczy i uśmiecha się słodkim, krzywym uśmieszkiem naszej mamy. Znam ten uśmiech: dodaje mi nim otuchy zawsze wtedy, gdy budzę się z koszmaru albo kiedy kończy nam się ziarno. Ta mina mówi: „Wszystko będzie dobrze”.

Podnosi leżącą na moim posłaniu książkę i odczytuje tytuł:

– Nocne zgromadzenie. Brzmi złowieszczo. O czym to jest?

– Dopiero zaczęłam czytać. To opowieść o dżinnach… – Milknę. Sprytnie. Bardzo sprytnie. Uwielbia słuchać opowieści i doskonale wie, że ja lubię je snuć. – Zapomnij. Gdzie byłeś? Dziadek miał dzisiaj rano mnóstwo pacjentów.

„A ja cię zastąpiłam, bo dziadek sam nie da rady przyjąć tylu osób. Co oznacza, że babcia sama musiała rozlewać do słoików konfiturę dla handlarza i przez to nie zdążyła. Teraz kupiec nam nie zapłaci i tej zimy będziemy głodować. Dlaczego, na niebiosa, nic cię to nie obchodzi?”.

Mówię to wszystko tylko w myślach. Z twarzy Darina znika uśmiech.

– Nie nadaję się do leczenia innych – mówi krótko. – Dziadek o tym wie.

Mam ochotę odpuścić, ale wtedy przypominam sobie obwisłe ramiona dziadka tego ranka. Myślę o szkicowniku.

– Dziadek i babcia polegają na tobie. Przynajmniej z nimi pogadaj. Minęły już całe miesiące.

Czekam, żeby powiedział mi, że nic nie rozumiem, że mam mu dać spokój. Tymczasem Darin kręci głową, opada na swoją pryczę i zamyka oczy, jakby nie potrafił się zdobyć na odpowiedź.

– Widziałam twoje rysunki – wyrzucam z siebie pospiesznie.

Darin natychmiast unosi głowę i patrzy na mnie z kamienną twarzą.

– Nie szpiegowałam – zastrzegam. – Ze szkicownika wypadła luźna kartka. Znalazłam ją dzisiaj rano, kiedy wymieniałam trzcinę na podłodze na świeżą.

– Powiedziałaś babci i dziadkowi? Widzieli to?

– Nie, ale…

– Laiu, posłuchaj…

Do dziesięciu piekieł! Nie mam ochoty tego słuchać! Nie chcę słyszeć jego wymówek.

– To, co widziałaś, jest niebezpieczne – tłumaczy. – Nikomu o tym nie mów. Nigdy. Stawką jest nie tylko moje życie, ale także innych…

– Pracujesz dla Imperium, Darinie? Dla Marsyjczyków?

Milczy. Wydaje mi się, że widzę odpowiedź w jego oczach, i kręci mi się w głowie. Czy mój brat zdradza własny lud? Trzyma stronę Imperium?

Zrozumiałabym, gdyby gromadził ziarno, sprzedawał książki czy uczył dzieci czytać. Byłabym dumna, że robi coś, na co ja nigdy bym się nie odważyła. Imperium Marsyjskie napada, więzi i zabija ludzi za takie „zbrodnie”, ale jeśli ktoś pokazuje sześciolatce litery, to nie jest zły, przynajmniej nie w oczach mojego ludu, ludu Uczonych.

To, co robi Darin, jest jednak chore. To zdrada.

– Imperium zabiło naszych rodziców – szepczę. – I naszą siostrę.

Mam ochotę na niego wrzasnąć, ale dławię się słowami. Wojownicze Imperium Marsyjskie podbiło krainę Uczonych pięćset lat temu i od tamtej pory jego obywatele przez cały czas prześladują nas i uciskają. Kiedyś Imperium Uczonych słynęło na całym świecie z najwybitniejszych akademii i bibliotek. Teraz większość naszych obywateli nie potrafi odróżnić szkoły od zbrojowni.

– Jak mogłeś stanąć po stronie Marsyjczyków? No jak, Darinie?

– To nie tak, jak myślisz, Laiu. Wszystko wyjaśnię, ale…

Nagle przerywa i podnosi błyskawicznie dłoń, by mnie uciszyć, gdy chcę spytać o obiecane wyjaśnienie. Przechyla głowę ku oknu.

Przez cienkie ściany słyszę, jak dziadek chrapie, babcia przewraca się przez sen na drugi bok, a na dworze grucha gołąb. Znane odgłosy, kojarzące się z domem.

Darin słyszy jednak coś jeszcze. Krew odpływa mu z twarzy, a w oczach dostrzegam błysk strachu.

– To obława – szepcze.

– Ale jeżeli pracujesz dla Imperium… – „…dlaczego żołnierze mieliby nas nachodzić?”.

– Nie pracuję dla nich – oznajmia spokojnie. Spokojniej, niż się czuję. – Ukryj szkicownik. Chcą go znaleźć. To po niego tu przyszli.

Wypada przez drzwi, a ja zostaję sama. Moje stopy poruszają się niczym zanurzone w gęstej melasie, a ręce mam jak dwa drewniane kloce. „Pospiesz się, Laiu!”.

Zwykle Imperium urządza obławy w środku dnia. Żołnierze chcą, żeby matki i dzieci Uczonych patrzyły, żeby ojcowie i bracia widzieli, jak kolejna rodzina trafia w niewolę. Każdy atak podczas dnia wygląda strasznie, lecz nocny jest jeszcze gorszy. Marsyjczycy pojawiają się w nocy wtedy, gdy Imperium nie życzy sobie świadków.

Zastanawiam się, czy to się dzieje naprawdę, czy to tylko koszmar. „To prawda, Laiu. Ruszaj się”.

Wyrzucam szkicownik przez okno prosto w żywopłot. To kiepska kryjówka, ale nie mam czasu. Babcia wchodzi do pokoju, utykając. Jej dłonie, które potrafią tak pewnie mieszać konfiturę w słoikach czy zaplatać mi włosy, trzęsą się teraz niczym łopoczące gorączkowo skrzydła, ponaglając mnie do wyjścia z pokoju.

Wyciąga mnie na korytarz. Darin stoi z dziadkiem u tylnych drzwi. Siwe włosy dziadka są zmierzwione jak stóg siana, a ubranie ma całe pomięte, jednak na jego twarzy nie został nawet cień snu. Mamrocze coś do mojego brata, po czym wręcza mu największy z kuchennych noży babci. Nie wiem, po co zadaje sobie ten trud. Pod uderzeniem marsyjskiego ostrza wykonanego z serryjskiej stali zwykły nóż rozleci się na kawałki.

– Ty i Darin wyjdziecie tylnymi drzwiami – mówi babcia, gorączkowo wodząc wzrokiem od jednego okna do drugiego. – Jeszcze nie okrążyli domu.

„Nie. Nie. Nie”.

– Babciu – szepczę niemal niedosłyszalnie i potykam się, kiedy pcha mnie ku Darinowi.

– Ukryj się na wschodnim krańcu Dzielnicy… – Dławi się dalszym ciągiem zdania, kiedy dostrzega za obszarpanymi zasłonami we frontowym oknie błysk twarzy z płynnego metalu. Czuję skurcz w żołądku.

– Zamaskowany – oznajmia. – Przyszli z Zamaskowanym. Uciekaj, Laiu, zanim dostanie się do środka.

– A co z tobą? I z dziadkiem?

– Powstrzymamy ich przez chwilę. – Dziadek delikatnie popycha mnie ku drzwiom. – Zachowaj swoje tajemnice, kochanie. Słuchaj się Darina, on o ciebie zadba. Leć!

Pada na mnie wąski cień Darina. Brat łapie moją rękę, kiedy drzwi zamykają się za nami. Pochyla się, by wtopić się w ciepłą noc, a potem rusza cicho po sypkim piasku podwórza. Chciałabym czuć taką pewność siebie, jaką zdradzają jego ruchy. Chociaż mam już siedemnaście lat i jestem dość dorosła, by kontrolować swój strach, ściskam jego dłoń tak, jakby była to jedyna trwała rzecz na tym świecie.

„Nie pracuję dla nich” – powiedział Darin. W takim razie dla kogo? Jakimś cudem dostał się wystarczająco blisko kuźni Serry, by na rysunkach przedstawić ze szczegółami proces tworzenia najcenniejszej broni Imperium. Skimy, te niezniszczalne wygięte ostrza, potrafią przeciąć trzech ludzi za jednym zamachem.

Pół tysiąclecia temu Uczeni zostali zmiażdżeni podczas inwazji Imperium Marsyjskiego, ponieważ nasza broń łamała się w zetknięciu z ich wysokiej jakości stalą. Od tamtej pory nie dowiedzieliśmy się niczego o sztuce wytwarzania skim. Marsyjczycy zazdrośnie strzegą swoich tajemnic, całkiem jak skąpcy pilnujący złota. Osoba złapana na wałęsaniu się bez powodu w pobliżu kuźni naszego miasta, wszystko jedno, Uczony czy Marsyjczyk, ryzykuje egzekucję.

Jeżeli Darin nie pracuje dla Imperium, jak dostał się w pobliże kuźni Serry? Jak marsyjscy żołnierze dowiedzieli się o jego szkicowniku?

Po przeciwnej stronie domu w drzwi frontowe uderza pięść. Szurają buty i dźwięczy stal. Rozglądam się gorączkowo wokoło, spodziewając się dostrzec gdzieś srebrne zbroje i czerwone peleryny legionistów Imperium, ale na podwórzu panuje spokój. Mimo rześkiego nocnego powietrza pot nadal spływa mi po karku. Z daleka, z akademii Czarnego Stoku, gdzie kształcą Zamaskowanych, dobiega dudnienie bębnów. Ten dźwięk wyostrza strach, który wbija mi się w sam środek brzucha. Imperium nie wysyła tych potworów o srebrnych twarzach na każdą obławę.

Znów rozlega się łomotanie do drzwi.

– W imieniu Imperium Marsyjskiego – odzywa się zirytowany głos – żądam, byście otworzyli te drzwi.

Darin i ja w jednej chwili zastygamy bez ruchu.

– To nie brzmi jak Zamaskowany – szepcze mój brat. Zamaskowani przemawiają cicho, a ich słowa przecinają rozmówcę niczym skima, ich osławiona broń. Gdy legioniści pukają i wydają rozkazy, Zamaskowany przenika do wnętrza domu i zabija wszystkich, którzy staną mu na drodze.

Brat patrzy mi prosto w oczy, a ja wiem, że myślimy o tym samym. Jeśli Zamaskowanego nie ma wraz z resztą żołnierzy przed drzwiami, to gdzie się znajduje?

– Nie bój się, Laiu – mówi szeptem Darin. – Nie pozwolę, by cokolwiek ci się stało.

Chcę mu wierzyć, ale strach wydaje mi się falą przypływu, szarpiącą mnie za kostki i wciągającą pod powierzchnię morza. Przypominam sobie małżeństwo sąsiadów: trzy tygodnie temu zostali zaskoczeni, wtrąceni do więzienia, a potem sprzedano ich w niewolę. „Przemytnicy książek” – wyjaśnili żołnierze Imperium. Pięć dni później jeden z najstarszych pacjentów dziadka, dziewięćdziesięciotrzylatek, który ledwie kuśtykał, został stracony we własnym domu. Poderżnięto mu gardło od ucha do ucha. „Współpracował z ruchem oporu”.

Co zrobią żołnierze z babcią i dziadkiem? Uwiężą ich? Uczynią z nich niewolników?

Zabiją ich?

Docieramy do tylnej bramy. Darin staje na palcach, żeby otworzyć zasuwkę, lecz powstrzymuje go jakiś chrobot w alejce po drugiej stronie bramy. Nagły podmuch posyła w powietrze chmurę kurzu.

Darin wpycha mnie za siebie. Zaciska dłoń na rękojeści noża tak, że bieleją mu kostki, a tymczasem brama otwiera się z cichym piskiem. Zimny palec strachu przesuwa mi się po plecach. Wyglądam zza ramienia brata w alejkę.

Nic tam nie ma poza przesypującym się niemal bezszelestnie piaskiem. Nic, tylko przelotne podmuchy wiatru i zamknięte okna u naszych śpiących sąsiadów.

Wzdycham z ulgą i wysuwam się zza pleców brata.

W tej samej chwili Zamaskowany wyłania się z ciemności i wchodzi przez bramę.

 

 

 

 

 

 

II: Elias

 

 

 

 

Dezerter umrze jeszcze przed świtem.

Jego ślady ciągną się zygzakiem przez zakurzone katakumby Serry niczym trop rannego jelenia. Tunele go wykończyły. Powietrze jest tu zbyt ciężkie, a smród zgnilizny i śmierci – zbyt bliski.

Kiedy zauważam te ślady, mają już ponad godzinę. Strażnicy zdążyli złapać trop tego gościa. Biedny sukinsyn. Jeżeli ma szczęście, zostanie zabity podczas pościgu. Jeśli nie…

„Nie myśl o tym. Schowaj plecak. Wydostań się stąd”.

Kości trzeszczą, kiedy wciskam pakunek wyładowany żywnością i wodą do krypty w ścianie. Helene nie dałaby mi żyć, gdyby zobaczyła, jak traktuję zmarłych… Ale gdyby dowiedziała się, po co tu jestem, bezczeszczenie szczątków byłoby jej najmniejszym zmartwieniem.

„Nie dowie się. Przynajmniej do chwili, kiedy będzie już za późno”. Czuję ukłucie wyrzutów sumienia, lecz wypieram je. Helene jest najsilniejszą osobą, jaką znam. Da sobie świetnie radę beze mnie.

Chyba po raz setny oglądam się przez ramię. W tunelu panuje cisza. Dezerter odciągnął żołnierzy w przeciwnym kierunku, lecz bezpieczeństwo to iluzja. Wiem, że nie należy jej ufać. Pracuję szybko, piętrząc kości z powrotem przed kryptą, by zatrzeć ślady po sobie. Zmysły mam wyostrzone do granic możliwości, by zauważyć wszystko, co mogłoby odbiegać od normy.

Jeszcze jeden dzień. Cały jeden dzień tej paranoi, ukrywania się i kłamstw. Jeden dzień do końca nauki, a potem będę wolny.

Kiedy ponownie układam czaszki w krypcie, gorące powietrze porusza się leniwie, niczym niedźwiedź budzący się ze snu zimowego. Zapach trawy i śniegu przebija się przez cuchnący oddech tunelu. Mam tylko dwie sekundy, by odsunąć się od krypty i uklęknąć, sprawdzając podłoże, tak jakby mogły pozostać na nim jakieś ślady. Po tych dwóch sekundach nie jestem już sam.

– Eliasie? Co ty tu robisz?

– Nie słyszałaś? Mamy dezertera w tunelach – odpowiadam, cały czas skupiając uwagę na zakurzonej podłodze. Pod srebrną maską, sięgającą od czoła do brody, moja twarz powinna pozostać nieprzenikniona, ale Helene Aquilla i ja jesteśmy bliskimi przyjaciółmi niemal od czternastu lat, przez całe szkolenie w Akademii Wojskowej Czarnego Stoku, toteż prawdopodobnie słyszy nawet moje myśli.

Okrąża mnie w milczeniu, a ja spoglądam prosto w jej oczy, przejrzyste i błękitne, zupełnie jak ciepłe morza wokół południowych wysp. Maska spoczywa na mojej twarzy: oddzielny i obcy byt, ukrywający moje rysy i emocje. Maska Hel przylega jednak do jej oblicza jak druga srebrna skóra, toteż dostrzegam lekkie zmarszczenie brwi, gdy na mnie spogląda. „Odpręż się, Eliasie” – powtarzam sobie w myślach. „Przecież szukasz tylko dezertera”.

– Nie przechodził tędy – oznajmia Hel. Przesuwa dłonią po włosach, jak zawsze splecionych w ciasną koronę. – Dex wziął kompanię pomocniczą z północnej wieży do Wschodniego Odgałęzienia. Myślisz, że go złapią?

Siły pomocnicze, chociaż wyszkolone gorzej niż legioniści (nie mówiąc już o Zamaskowanych), są mimo to bezlitosnymi tropicielami.

– Oczywiście, że go schwytają – odpowiadam, na próżno usiłując ukryć gorycz w głosie. Helene rzuca mi ostre spojrzenie. – Tego tchórzliwego łajdaka – dodaję. – A tak poza tym, dlaczego nie śpisz? Nie trzymałaś warty dzisiaj rano. – „Już ja o to zadbałem”.

– To te cholerne bębny. – Helene rozgląda się po tunelu. – Wszystkich budzą.

Bębny. No oczywiście. „Dezerter”, załomotały w środku nocnej warty. „Kto żyw i na służbie – na mury”. Helene musiała przyłączyć się do polowania, a Dex, mój porucznik, powiedział jej, w jakim kierunku się udałem. Nie widział w tym nic złego.

– Myślałem, że dezerter mógł iść właśnie tędy. – Odwracam się od ukrytego plecaka, by spojrzeć w głąb tunelu. – Chyba się jednak myliłem. Powinienem dogonić Dexa.

– Niechętnie to przyznaję, ale zwykle się nie mylisz. – Helene przechyla głowę i uśmiecha się do mnie. Znów czuję wyrzuty sumienia, pozbawiające tchu jak cios w brzuch. Będzie wściekła, kiedy się dowie, co zrobiłem. Nigdy mi nie wybaczy. „To bez znaczenia. Zdecydowałeś. Nie możesz się teraz wycofać”.

Hel przesuwa po zapylonej podłodze lekką, dobrze wyćwiczoną dłonią.

– Nigdy przedtem nie widziałam tego tunelu.

Po karku pełznie mi kropla potu. Ignoruję ją.

– Gorąco i śmierdzi – podsumowuję. – Tak jak wszędzie w tunelach. – Mam przy tym ochotę dodać: „Chodźmy już stąd”, ale to byłoby równie czytelne jak wytatuowany na czole napis: „Knuję coś niedobrego”. Dlatego milknę i opieram się ze skrzyżowanymi ramionami o ścianę katakumb.

„Pole bitwy jest moją świątynią” – powtarzam w myślach inkantację, której nauczył mnie mój dziad, tego samego dnia, gdy mnie poznał. Miałem wtedy sześć lat. Upiera się, że wyostrza ona umysł, tak jak osełka – miecz.

„Czubek miecza jest mym kapłanem.

Taniec śmierci to moja modlitwa.

Cios zabójczy wolność mi daje”.

Helene zerka na moje zamazane ślady i jakimś cudem podąża za nimi wzrokiem ku krypcie, w której upchnąłem plecak, ku górze czaszek. Wyczuwam jej podejrzliwość i nagle atmosfera pomiędzy nami staje się napięta.

„Cholera!”.

Muszę ją jakoś zdekoncentrować. Kiedy przenosi wzrok pomiędzy kryptą a mną, moje oczy leniwie błądzą po jej sylwetce. Do pełnych sześciu stóp brakuje jej dwóch cali, czyli jest o pół stopy ode mnie niższa. To jedyna uczennica w Czarnym Stoku. Jej smukła, silna sylwetka, przyodziana w dopasowany czarny mundur, jaki noszą wszyscy, którzy się tu uczą, zawsze przyciągała spojrzenia pełne podziwu – ale nie moje. Zbyt długo się przyjaźnimy.

„No już, zauważ to. Zauważ, jak się na ciebie pożądliwie gapię, i wścieknij się”.

Patrzę jej prosto w oczy bezczelnie, niczym marynarz zaraz po zawinięciu do portu, a ona otwiera usta, jakby chciała się na mnie wydrzeć, po czym znów zerka w stronę krypty.

Jeśli zobaczy plecak i domyśli się, co knuję, jestem skończony. Może nie ma ochoty na mnie donieść, ale prawo Imperium wymaga, żeby to zrobiła, a Helene nigdy w życiu nie złamała prawa.

– Eliasie…

Przygotowuję się, by skłamać. „Chciałem się wyrwać tylko na parę dni, Hel. Potrzebuję czasu dla siebie, żeby wszystko przemyśleć. Nie chciałem cię martwić”.

BUM-BUM-bum-BUM!

Bębny.

Bez zastanowienia przekładam zmienny rytm na wiadomość, którą ma przekazać. „Dezerter schwytany. Wszyscy uczniowie natychmiast udadzą się na centralny dziedziniec”.

Czuję w żołądku nagły ciężar. Naiwnie łudziłem się, że uciekinier dotrze przynajmniej do miasta.

– No, szybko im poszło – odzywam się. – Powinniśmy wracać.

Ruszam ku głównemu tunelowi. Helene podąża za mną, tak jak przypuszczałem. Prędzej wbiłaby sobie sztylet w oko, niż sprzeciwiła się bezpośredniemu rozkazowi. Helene to autentyczna Marsyjka, bardziej lojalna wobec Imperium niż wobec własnej matki. Jak każda dobra uczennica wśród Zamaskowanych wyznaje dewizę Czarnego Stoku: „Obowiązek aż do śmierci”.

Zastanawiam się, co by powiedziała, gdyby poznała prawdziwą przyczynę mojej obecności w tunelach.

Zastanawiam się, jak by się poczuła, gdyby dowiedziała się, jak bardzo nienawidzę Imperium.

Próbuję zgadnąć, co by zrobiła, gdyby odkryła, że jej najlepszy przyjaciel planuje dezercję.

 

 

 

 

 

 

III: Laia

 

 

 

 

Zamaskowany powoli wchodzi przez bramę. Jego wielkie dłonie zwisają wzdłuż ciała. Dziwny, jasny metal, któremu ta formacja zawdzięcza swoją nazwę, przylega od czoła do brody niczym srebrna farba, ujawniając rysy jego twarzy, cienkie brwi i wystające kości policzkowe. Pokryta miedzianymi płytkami zbroja układa się na umięśnionym ciele, podkreślając jego siłę.

Kolejny podmuch wiatru wydyma jego czarną pelerynę. Zamaskowany rozgląda się wokół podwórza, tak jakby przybył na przyjęcie wyprawiane w ogrodzie. Patrzy na mnie jasnymi oczami, mierzy wzrokiem od stóp do głów i zatrzymuje się na mojej twarzy. Przygląda mi się beznamiętnie, jakby był gadem, nie człowiekiem.

– Co za śliczna buzia – odzywa się.

Rozpaczliwie obciągam poszarpany rąbek sukienki, żałując, że nie mam na sobie bezkształtnej spódnicy do kostek, którą noszę na co dzień. Zamaskowany ani drgnie. Nic w jego twarzy nie zdradza mi, o czym może myśleć, ale potrafię to odgadnąć.

Darin zasłania mnie całym ciałem i spogląda na ogrodzenie, tak jakby oceniał czas potrzebny na dotarcie do niego.

– Jestem sam, chłopcze – zwraca się do mojego brata Zamaskowany martwym głosem. – Reszta naszych ludzi przeszukuje wasz dom. Jak chcesz, możesz uciekać. – Odsuwa się od bramy. – Nalegam jednak, żebyś zostawił dziewczynę.

Darin unosi nóż.

– O, jakiś ty rycerski – mówi tamten.

Po czym uderza w błysku miedzi i srebra, niczym grom z jasnego nieba. Wciągam gwałtownie powietrze… I w tej samej chwili Zamaskowany przyciska twarz mojego brata do piasku i przygważdża jego wijące się ciało kolanem. Nóż babci upada na ziemię.

Moje gardło eksploduje krzykiem, doskonale słyszalnym w ciszy letniej nocy. Sekundę później czubek skimy łaskocze moje gardło. Nawet nie zauważyłam, jak Zamaskowany dobył broni.

– Cicho – rozkazuje. – Ręce do góry. I do środka.

Szarpnięciem jednej ręki podnosi Darina za kark, a w drugiej trzyma skimę, którą popycha mnie przed sobą. Mój brat kuleje, z jego twarzy sączy się krew, a oczy zachodzą mu mgłą. Walczy z uściskiem jak ryba na haczyku, lecz napastnik tylko zaciska mocniej dłoń.

Tylne drzwi domu się otwierają i pojawia się w nich legionista w czerwonej pelerynie.

– Dom zabezpieczony, dowódco.

Zamaskowany popycha Darina w jego kierunku.

– Związać go. Silny z niego chłopak.

Potem chwyta mnie za włosy, mocno, aż krzyczę z bólu.

– Mmm. – Nachyla się do mojego ucha, a ja się krzywię. Przerażenie odbiera mi głos. – Zawsze mi się podobały ciemnowłose.

Ciekawe, czy ma siostrę, żonę czy jakąkolwiek kobietę. Nawet gdyby miał, byłoby to bez znaczenia. Nie jestem dla niego częścią czyjejkolwiek rodziny. Jestem rzeczą, którą należy poskromić, wykorzystać i porzucić. Zamaskowany ciągnie mnie korytarzem do pokoju od frontu tak jak myśliwy ciągnący zdobycz. „Walcz” – powtarzam sobie w myślach. „Walcz!”. Jednak kiedy wyczuwa moje żałosne wysiłki, zaciska mocniej dłoń, a moją czaszkę przeszywa ból. Rozluźniam mięśnie i pozwalam mu się ciągnąć dalej.

W pokoju legioniści stoją w szeregu wśród powywracanych mebli i potłuczonych słoików z konfiturami. „Teraz handlarz nic nie dostanie”. Tyle dni spędzonych nad parującymi garnkami, aż moje włosy i skóra zaczęły pachnieć morelami i cynamonem. Tyle słoi, wyparzonych i wysuszonych, napełnionych, zamkniętych i uszczelnionych. Wszystko to na nic. Kompletnie na nic.

Lampy oświetlają straszną scenę: babcia i dziadek klęczą na środku podłogi z dłońmi związanymi za plecami. Wojskowy trzymający Darina popycha go na podłogę obok nich.

– Dowódco, czy mam związać również dziewczynę? – Inny żołnierz chwyta sznur wiszący u pasa, ale Zamaskowany zostawia mnie pomiędzy dwoma krzepkimi legionistami.

– Nie sprawi nam kłopotów. – Spogląda na mnie ostrym wzrokiem. – Prawda?

Kręcę głową i kurczę się, nienawidząc siebie za tchórzostwo. Sięgam do wytartej bransolety matki, którą noszę powyżej łokcia, i dotykam znajomego wzoru, szukając w nim siły… lecz nie odnajduję nic. Matka by walczyła. Wolałaby raczej zginąć, niż znosić takie poniżenie. Tymczasem ja nie jestem w stanie się poruszyć. Obezwładnia mnie mój własny lęk.

Do pokoju wchodzi legionista, jego twarz zdradza zdenerwowanie.

– Dowódco, tu tego nie ma.

Zamaskowany mierzy wzrokiem mojego brata.

– Gdzie szkicownik?

Darin patrzy prosto przed siebie i milczy. Oddycha cicho, miarowo i wygląda na to, że znów nad sobą panuje. W gruncie rzeczy wydaje się niemal spokojny.

Zamaskowany nieznacznie kiwa dłonią. Jeden z legionistów chwyta babcię za kark i uderza jej wątłym ciałem o ścianę. Babcia przygryza wargę, w jej oczach pojawiają się błękitne iskry. Darin próbuje wstać, ale inny żołnierz go przytrzymuje.

Człowiek w masce unosi odłamek szkła z jednego z potłuczonych słojów. Wysuwa język niczym wąż i kosztuje odrobinę konfitury.

– Szkoda, żeby to wszystko się zmarnowało. – Muska twarz babci krawędzią szklanej skorupy. – Kiedyś musiałaś być piękną kobietą. Co za oczy! – Odwraca się do Darina. – Mam je wyłupić?

– Szkicownik jest za oknem małej sypialni. W żywopłocie – wydobywam z siebie zaledwie szept, ale żołnierze to słyszą. Zamaskowany daje znak i jeden z legionistów znika w korytarzu. Darin na mnie nie patrzy, lecz i tak czuję jego przerażenie. Mam ochotę wrzasnąć na cały głos: „Dlaczego kazałeś ukryć go właśnie mnie? Dlaczego przyniosłeś tę przeklętą rzecz do domu?”.

Legionista wraca ze szkicownikiem. Kolejne sekundy wydają się ciągnąć bez końca, a jedyny dźwięk, jaki rozlega się w pokoju, to szelest przewracanych kartek, kiedy Zamaskowany przegląda zawartość zeszytu. Jeśli reszta wygląda tak jak strona, którą znalazłam, wiem, co zobaczy: noże, miecze i pochwy Imperium Marsyjskiego, obrazy kuźni, receptury, instrukcje… Rzeczy, których żaden Uczony nie powinien znać, a co dopiero opisywać ich na papierze.

– Jak się dostałeś do Dzielnicy Zbrojowni, chłopcze? – Zamaskowany podnosi wzrok znad obrazków. – Czy ruch oporu przekupił jakiegoś robotnika spośród Plebejuszy, żeby cię tam przemycił?

Tłumię łkanie. Czuję ulgę, że Darin nie zdradził, ale jednocześnie mam ochotę nawrzeszczeć na niego i wyzwać go od głupców. Związki z ruchem oporu Uczonych oznaczają wyrok śmierci.

– Sam się tam przekradłem – wyjaśnia mój brat. – Nie mam nic wspólnego z ruchem oporu.

– Widziano, jak wchodziłeś wczoraj wieczorem do katakumb podczas zakazu. – W głosie Zamaskowanego pobrzmiewa znudzenie. – W towarzystwie znanych buntowników spośród Uczonych.

– Wczoraj wieczorem Darin wrócił do domu dobrze przed godziną zakazu – odzywa się dziadek, a ja czuję się dziwnie, słysząc kłamstwo z jego ust. To jednak bez znaczenia. Zamaskowany patrzy wyłącznie na mojego brata. Bez jednego mrugnięcia czyta z jego twarzy jak z książki.

– Aresztowaliśmy dzisiaj tych buntowników – oznajmia. – Jeden z nich przed śmiercią wyjawił twoje imię. Co z nimi robiłeś?

– Poszli za mną – odpowiada spokojnie Darin. Tak jakby już kiedyś był przesłuchiwany. Jakby się w ogóle nie bał. – Nigdy wcześniej ich nie spotkałem.

– A jednak zdawali sobie sprawę, że znajdę tu szkicownik. Wyśpiewali mi o nim wszystko. Skąd o nim wiedzieli? Czego od ciebie chcieli?

– Nie wiem.

Zamaskowany przyciska mocniej szklany odłamek do miękkiej skóry pod okiem babci, a ona rozdyma nozdrza. Krople krwi płyną wzdłuż zmarszczek po jej twarzy.

Darin wciąga gwałtownie powietrze. To jedyna oznaka napięcia.

– Chcieli mojego szkicownika – mówi. – Odmówiłem, przysięgam.

– Gdzie się znajduje ich kryjówka?

– Nie widziałem. Zasłonili mi oczy. Byliśmy w katakumbach.

– Gdzie w katakumbach?

– Nie widziałem, zasłonili mi oczy.

Zamaskowany przygląda się mojemu bratu przez dłuższą chwilę. Nie mam pojęcia, jak Darin może zachowywać spokój pod tym spojrzeniem.

– Jesteś przygotowany na przesłuchanie – mówi Zamaskowany, a w jego głosie słychać cień zaskoczenia. – Wyprostowane plecy, głęboki oddech, takie same odpowiedzi na różne pytania. Kto cię szkolił, chłopcze?

Kiedy Darin milczy, tamten wzrusza ramionami.

– Kilka tygodni w więzieniu rozwiąże ci język.

Wymieniamy z babcią przerażone spojrzenia. Jeżeli Darin skończy w imperialnym więzieniu, nigdy go już nie zobaczymy. Będą go przesłuchiwać przez wiele tygodni, a potem albo sprzedadzą do niewoli, albo zabiją.

– To tylko chłopiec… – mówi powoli dziadek, tak jakby próbował uspokoić wściekłego pacjenta. – Proszę…

Błysk stali i dziadek pada jak kamień. Zamaskowany porusza się tak szybko, że nie rozumiem, co zrobił… do chwili, kiedy babcia rzuca się naprzód, przenikliwie krzycząc, a w jej głosie brzmi tak dojmujący ból, że padam na kolana.

„Dziadek. Niebiosa, tylko nie dziadek!”. Do głowy przychodzi mi tuzin zaklęć i obietnic. „Już nigdy mu się nie sprzeciwię, nigdy nie zrobię nic złego, nigdy nie będę się skarżyć na przydzieloną pracę, jeżeli tylko dziadek przeżyje!”.

Babcia rwie włosy z głowy i przeraźliwie wrzeszczy. Gdyby żył, nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Dziadek by tego nie zniósł. Spokój Darina znika jak ścięty kosą. Jego twarz blednie z przerażenia, przenikającego do szpiku kości.

Babcia dźwiga się z trudem na nogi i robi jeden chwiejny krok ku Zamaskowanemu, a on wyciąga do niej dłoń, tak jakby chciał chwycić ją za ramię. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegam, są oczy babci, szeroko otwarte ze zgrozy. Zaraz potem nadgarstek Zamaskowanego w ciężkim ochraniaczu przesuwa się błyskawicznym ruchem w poprzek jej gardła, zostawiając na nim cienką czerwoną linię, która rośnie coraz szybciej, a jej czerwień staje się coraz intensywniejsza. Babcia upada.

Jej ciało uderza o podłogę z łomotem. Oczy ma wciąż otwarte i pełne łez, gdy krew wylewa się z jej szyi i wsiąka w dywan, który utkałyśmy razem poprzedniej zimy.

– Dowódco – melduje jeden z legionistów. – Została godzina do świtu.

– Wyprowadźcie stąd chłopaka. – Zamaskowany nie zaszczyca babci ani jednym spojrzeniem. – A potem spalcie ten dom.

Odwraca się teraz ku mnie, a ja chciałabym móc zniknąć niczym cień na ścianie za plecami. Pragnę tego mocniej niż czegokolwiek wcześniej, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, jakie to niemądre. Pilnujący mnie żołnierze uśmiechają się do siebie, kiedy Zamaskowany powoli rusza w moim kierunku. Patrzy mi prosto w oczy tak, jakby potrafił wyczuć zapach mojego strachu, jak kobra hipnotyzująca ofiarę.

„Nie, proszę, nie! Zniknąć… Chcę zniknąć!”.

Mój prześladowca mruga, przez jego twarz przemyka coś dziwnego – nie potrafię rozpoznać, zaskoczenie czy szok. To nie ma znaczenia, bo w tej samej chwili Darin rzuca się na niego z podłogi. Podczas gdy ja kuliłam się ze strachu, on rozplątywał więzy. Rozczapierza dłonie niby szpony, skacząc Zamaskowanemu do gardła. Wściekłość daje mu siłę lwa i przez sekundę wygląda całkiem jak nasza matka: miodowozłota czupryna lśni, oczy błyszczą, a usta krzywią się w złowrogim warknięciu.

Zamaskowany cofa się o krok, prosto w kałużę krwi rozlaną wokół głowy babci, i oto Darin go dopada, obala na podłogę i zasypuje ciosami. Legioniści zamierają z niedowierzaniem, lecz po sekundzie przytomnieją i ruszają naprzód, krzycząc i przeklinając. Zanim dopadną Darina, on wyciąga sztylet zza pasa przeciwnika.

– Laiu! – wrzeszczy. – Uciekaj!

„Nie uciekaj. Pomóż mu. Walcz”.

W tej chwili przypominam sobie jednak zimne spojrzenie Zamaskowanego, groźbę przemocy w jego oczach. „Zawsze mi się podobały ciemnowłose”. Zgwałci mnie, a potem zabije.

Dygocę ze strachu i wycofuję się do korytarza. Nikt mnie nie zatrzymuje. Nikt mnie nie zauważa.

– Laiu! – krzyczy Darin głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałam. Gorączkowym, brzmiącym jak głos kogoś w śmiertelnej pułapce. Kazał mi uciekać, ale gdybym to ja tak krzyknęła, przyszedłby mi z pomocą. Nigdy by mnie nie zostawił. Zatrzymuję się.

„Pomóż mu” – rozkazuje głos w mojej głowie. „No już, rusz się!”.

Dołącza do niego drugi głos, mocniejszy, bardziej natarczywy.

„Nie dasz rady go ocalić. Rób, co mówi. Uciekaj!”.

Kątem oka dostrzegam migotanie płomieni i wyczuwam dym. Jeden z legionistów podpalił już dom. Za parę minut będzie po wszystkim.

– Tym razem zwiążcie go porządnie i wrzućcie do celi przesłuchań. – Zamaskowany podnosi się z podłogi, pocierając szczękę. Kiedy dostrzega, jak wycofuję się korytarzem, podejrzanie nieruchomieje. Ociągając się, patrzę mu prosto w oczy, a wtedy on przechyla głowę na bok.

– Uciekaj, dziewczynko – mówi.

Mój brat wciąż walczy, a jego krzyki przeszywają mi serce. Wiem, że będę je wciąż słyszała, że będą odbijać się echem w mojej głowie w każdej godzinie każdego dnia, do końca życia, chyba że naprawię to zło. Wiem to doskonale.

Mimo to uciekam.

 

» » »

 

Zatłoczone ulice i zakurzone bazary Dzielnicy Uczonych rozmazują się w panicznym pędzie wokół mnie niczym krajobraz z koszmaru. Z każdym krokiem mój mózg krzyczy, żebym zawróciła, pobiegła z powrotem i pomogła Darinowi. Z każdym krokiem staje się to mniej prawdopodobne, aż ta możliwość w ogóle znika, aż jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy, to: „uciekaj!”.

Żołnierze biegną za mną, lecz to ja dorastałam pomiędzy przysadzistymi domami Dzielnicy Uczonych, wybudowanymi z suszonej cegły, toteż szybko gubię pogoń.

Zaczyna świtać, a ja zwalniam biegu, teraz utykam, wędrując od jednej alejki do drugiej. Dokąd mam iść? Co robić? Potrzebuję planu, ale nie wiem nawet, od czego zacząć. Kto mi pomoże? Kto mnie pocieszy? Sąsiedzi mnie przegonią, obawiając się o swoje życie. Cała moja rodzina albo nie żyje, albo została uwięziona. Moja najlepsza przyjaciółka Zara zniknęła po nalocie w zeszłym roku, a inni przyjaciele mają własne problemy.

Zostałam sama.

Gdy wschodzi słońce, okazuje się, że zawędrowałam do pustego budynku w najstarszej części Dzielnicy. Wypatroszony gmach stoi przygięty do ziemi niczym ranne zwierzę w labiryncie innych podupadłych domów. W powietrzu unosi się smród śmieci.

Kulę się w kącie pokoju. Warkocz mi się rozplótł i teraz moje włosy zwisają w nieporządnych kosmykach. Czerwony ścieg, którym obrębiono rękaw mojej sukienki, rozerwał się i wysnuła się z niego jasna przędza. Babcia obszyła mi rękawy na moje siedemnaste urodziny, żeby ożywić trochę ten bury przyodziewek. Tylko na taki prezent mogła sobie pozwolić.

A teraz nie żyje. Tak samo jak dziadek. Jak moi rodzice i siostra, którzy zmarli dawno temu.

I Darin. Schwytany. Zawleczony do celi przesłuchań. Kto wie, jak okrutnie potraktują go tam żołnierze Imperium.

Życie składa się z tak wielu nieznaczących chwil, aż pewnego dnia nadchodzi jeden moment, który określa wszystkie następne. Taka decydująca chwila nastąpiła w moim życiu, kiedy Darin do mnie krzyknął. To był egzamin z odwagi, z siły. A ja go oblałam.

„Laiu! Uciekaj!”.

Dlaczego go posłuchałam? Powinnam była zostać. Powinnam była coś zrobić. Jęczę i łapię się za głowę. Wciąż go słyszę. Gdzie teraz jest? Czy żołnierze już zaczęli go przesłuchiwać? Będzie się zastanawiał, co się ze mną stało. Będzie dociekał, jak ukochana siostra mogła go zostawić na pastwę losu.

Wtem moją uwagę przyciąga ulotny ruch gdzieś w cieniu. Włosy na karku jeżą mi się ze strachu. Czy to szczur? Kruk? Cienie się przesuwają, aż w pewnej chwili rozbłyskuje pośród nich para złośliwych oczu. Sekundę później do pierwszej pary dołączają następne, wąskie i złowrogie.

„Halucynacje” – stawia diagnozę głos dziadka w mojej głowie. „Objaw wstrząsu”.

Halucynacje czy nie, cienie wyglądają coraz bardziej realnie. Ich oczy lśnią ogniem niczym miniaturowe słońca. Okrążają mnie jak stado hien, z każdym krokiem coraz śmielsze.

– Widzieliśmy cię – syczą. – Znamy twoją słabość. Brat przez ciebie umrze.

– Nie… – szepczę, ale cienie mają rację. Zostawiłam Darina, porzuciłam go. Tak, kazał mi uciekać, jednak to bez znaczenia. Jak mogłam tak stchórzyć?

Chwytam bransoletę matki, ale jej dotyk sprawia, że czuję się jeszcze gorzej. Matka przechytrzyłaby Zamaskowanego i ocaliła jakoś Darina, babcię i dziadka.

Nawet babcia okazała się ode mnie dzielniejsza. Babcia, stara i krucha, z płonącymi oczami. Z kręgosłupem ze stali. Nasza matka odziedziczyła po niej ten ogień, a po matce – Darin.

Ale nie ja.

„Uciekaj, dziewczynko”.

Cienie przysuwają się jeszcze bliżej, a ja zamykam oczy, mając nadzieję, że znikną. Chwytam myśli galopujące mi w głowie i próbuję je okiełznać.

Gdzieś daleko słyszę krzyki i tupot obutych stóp. Jeżeli żołnierze wciąż mnie szukają, nie jestem tu bezpieczna.

Może powinnam pozwolić, żeby mnie znaleźli i zrobili ze mną, co chcą? Porzuciłam najbliższego krewnego. Zasługuję na karę.

A jednak ten sam instynkt, który kazał mi uciekać przed Zamaskowanym, pomaga mi teraz wstać. Wychodzę na ulicę i znikam w gęstniejącym porannym tłumie. Kilku znajomych Uczonych przygląda mi się uważnie, niektórzy nieufnie, inni ze współczuciem. Większość jednak w ogóle na mnie nie patrzy. Zastanawiam się teraz, ile razy minęłam na tych ulicach jakiegoś uciekiniera, kogoś, kogo pozbawiono właśnie całego świata.

Zatrzymuję się na chwilę, by odpocząć w alejce śliskiej od ścieków. Po drugiej stronie Dzielnicy bije w gorące niebo gęsty, czarny dym; im wyżej się wznosi, tym bledszy się staje. To płonie mój dom. Konfitury babci, lekarstwa dziadka, rysunki Darina, moje książki. Przepadło. Wszystko, czym byłam, przepadło.

„Nie wszystko, Laiu. Nie Darin”.

Na środku alejki, zaledwie kilka metrów ode mnie, tkwi w podmurówce metalowa krata. Tak jak wszystkie podobne kraty w Dzielnicy, prowadzi do katakumb Serry, gdzie można znaleźć szkielety, duchy, szczury, złodziei… a także – być może – ruch oporu Uczonych.

Czy Darin dla nich szpiegował? Czy to oni przerzucili go do Dzielnicy Zbrojowni? Nieważne, co mój brat powiedział Zamaskowanemu. To jedyna sensowna możliwość. Krążą plotki, że bojownicy ruchu oporu stają się coraz śmielsi, że werbują nowych członków już nie tylko spośród Uczonych, ale także Marinian z wolnego państwa Marinn na północy i członków Plemion, których pustynne terytorium jest protektoratem Imperium Marsyjskiego.

Dziadek i babcia nigdy nie rozmawiali przy mnie o ruchu oporu, lecz czasem późnym wieczorem słyszałam, jak mamroczą, że buntownicy uderzyli na Marsyjczyków i uwolnili więzionych Uczonych. Jak opowiadają sobie szeptem o bojownikach, którzy napadli na jedną z karawan kupieckich Imperium Marsyjskiego, prowadzonych przez ich handlarzy, Merkatorów, i zabili członków ich wyższej kasty, Prześwietnych. Tylko ruch oporu stawia czoła Marsyjczykom. Ci nieuchwytni zabójcy to jedyna broń, jaka pozostała Uczonym. Jeśli ktokolwiek potrafi dostać się w pobliże kuźni, to tylko oni.

Właśnie wówczas zdaję sobie sprawę, że ruch oporu mógłby mi pomóc. Napadnięto nas w naszym domu, a potem go spalono i zabito moją rodzinę, ponieważ dwóch buntowników podało imperialnym śledczym imię mojego brata. Jeśli znajdę ludzi z ruchu oporu i wyjaśnię, co zaszło, może pomogą mi uwolnić Darina z więzienia. Nie tylko dlatego, że są mi to winni, ale przede wszystkim dlatego, że przestrzegają Izzatu, kodeksu honorowego równie starego jak nasz lud. Przywódcy ruchu to najlepsi i najdzielniejsi z Uczonych. Powiedzieli mi to rodzice, zanim Imperium ich zabiło. Jeśli poproszę buntowników o pomoc, nie odmówią mi.

Podchodzę do kraty.

Nigdy nie byłam w katakumbach Serry. Setki mil tuneli i komór wiją się pod całym miastem, niektóre pełne zbieranych przez wieki kości. Nikt już nie używa krypt do pochówków i nawet Imperium Marsyjskie nie dysponuje pełnymi planami katakumb. Jeśli Imperium mimo całej swej potęgi nie potrafi wytropić buntowników, to jak ich znajdę?

„Nie przestawaj ich szukać, aż dopniesz swego”. Unoszę kratę i gapię się w czarną dziurę poniżej. Muszę tam zejść. Muszę znaleźć ludzi z ruchu oporu, bo jeśli tego nie zrobię, mój brat nie ma najmniejszych szans na przeżycie. Jeżeli nie znajdę bojowników i nie przekonam ich, żeby mi pomogli, nigdy więcej nie zobaczę Darina.

 

 

 

 

 

 

IV: Elias

 

 

 

 

Kiedy przybywamy z Helene pod dzwonnicę akademii, stoją tam już niemal wszyscy: prawie trzy tysiące uczniów. Świt nadejdzie dopiero za godzinę, ale nie widzę żadnych zaspanych spojrzeń. W tłumie rozlega się szmer ekscytacji. Kiedy ostatnim razem ktoś zdezerterował, na dziedzińcu leżał szron.

Wszyscy wiedzą, co teraz będzie. Zaciskam dłonie w pięści i rozluźniam je. Nie mam ochoty tego oglądać. Tak jak wszyscy kadeci w Czarnym Stoku zacząłem szkolenie w wieku sześciu lat i przez następne czternaście oglądałem wymierzanie kar tysiące razy. Brutalne zasady panujące w akademii wypisano mi na plecach. Dezerterzy są jednak traktowani najgorzej.

Całe moje ciało jest napięte niczym sprężyna, lecz patrzę obojętnie i staram się nie okazywać emocji. Centurioni – wojskowi i jednocześnie nauczyciele – będą nas dzisiaj obserwować. Gdybym wywołał ich gniew właśnie teraz, kiedy tak niewiele dzieli mnie od ucieczki, popełniłbym niewybaczalne głupstwo.

Przechodzimy z Helene obok najmłodszych uczniów z czterech początkowych klas Młodzików bez masek, którzy będą oglądać tę masakrę z pierwszych rzędów. Najmłodsi z nich mają zaledwie siedem lat, najstarsi niemal jedenaście.

Kiedy ich mijamy, opuszczają wzrok. Jesteśmy uczniami ostatniego roku, więc nie wolno im się nawet do nas odzywać. Stoją sztywno, jakby kij połknęli, skimy wiszą im na plecach pod przepisowym kątem czterdziestu pięciu stopni, buty mają wyglansowane na błysk, a twarze kamienne. Teraz nawet najmłodsi z nich już przyswoili sobie podstawowe zasady panujące w Czarnym Stoku: bądź posłuszny, przystosuj się i trzymaj gębę na kłódkę.

Za Młodzikami pozostawiono kawałek pustej przestrzeni ku czci uczniów drugiego szczebla, zwanych Piątakami, ponieważ tak wielu z nich ginie na piątym roku. W wieku dziesięciu lat centurioni przenoszą nas z akademii do najdzikszych zakątków Imperium bez ubrań, pożywienia ani broni. W takich warunkach mamy przetrwać przez cztery lata. Ci z Piątaków, którzy przeżyją, wracając do Czarnego Stoku, otrzymują maski i spędzają tu jeszcze cztery lata jako Kadeci, a potem kolejne dwa jako Czaszki. Hel i ja należymy do Starszych Czaszek – kończymy właśnie ostatni rok szkolenia.

Centurioni przyglądają nam się bacznie, z dłońmi na biczach, spod kolumnady okalającej dziedziniec. Oczekują przybycia komendantki Czarnego Stoku. Stoją nieruchomo jak posągi, ich maski dawno już przywarły do twarzy, ukrywając wszelkie emocje.

Dotykam mojej maski, żałując, że nie mogę jej zerwać choć na minutę. Podobnie jak wszyscy uczniowie otrzymałem ją zaraz po promocji na Kadeta, kiedy miałem czternaście lat. Inaczej niż u innych uczniów, ku widocznemu niezadowoleniu Helene, gładkie, płynne srebro nie przyległo mi do twarzy tak, jak powinno. Zapewne dlatego, że zdejmuję z siebie tę cholerną rzecz za każdym razem, kiedy zostaję sam.

Nienawidzę maski od dnia, kiedy Augur, jeden ze świętych mężów Imperium, wręczył mi ją w wyściełanym atłasem pudle. Nie znoszę tego, jak przyczepia się do mnie, niczym jakiś pasożyt. Nie cierpię, kiedy przyciska się do mojej skóry i dopasowuje do rysów twarzy.

Jestem jedynym uczniem, którego maska nie przyrosła jeszcze do ciała. Moi wrogowie lubią to podkreślać. Ostatnio jednak maska zaczęła walczyć, wymuszać proces wrastania, zagłębiając mi małe włókienka w kark. Sprawia to, że przechodzą mnie ciarki i czuję się, jakbym nie był już sobą. Jakbym zawsze już miał być kimś innym.

– Veturiusie – odzywa się do mnie Demetrius, tyczkowaty, jasnowłosy porucznik Hel, kiedy zajmujemy miejsca wśród innych Starszych Czaszek. – Kto to jest? Kto zdezerterował?

– Nie wiem. To Dex z pomocniczymi go sprowadzili. – Rozglądam się za moim porucznikiem, ale jeszcze się nie pojawił.

– Słyszałem, że to Młodzik. – Demetrius patrzy na drewniany słup, wystający z krwawobrązowego bruku u stóp dzwonnicy. To pręgierz. – Z tych starszych. Czwartoklasista.

Wymieniamy z Helene spojrzenia. Młodszy brat Demetriusa również próbował zdezerterować w czwartej klasie akademii, kiedy miał dziesięć lat. Zanim legioniści przyprowadzili go przed oblicze komendantki, przetrwał za bramą Czarnego Stoku trzy godziny. Dłużej niż większość.

– Może to ktoś z Czaszek. – Helene rozgląda się wśród starszych uczniów, próbując się zorientować, czy kogoś brakuje.

– Może to był Marcus – odzywa się Faris, członek mojego plutonu bojowego, górujący wzrostem nad resztą z nas. Uśmiecha się, a jego blond włosy sterczą w nieładzie, tworząc niesforne kosmyki. – Albo Zak.

Nie, nie mamy szczęścia. Marcus, ciemnoskóry i żółtooki chłopak, stoi w pierwszym szeregu razem z Zakiem, młodszym bratem bliźniakiem. Zak urodził się jako drugi, ma nieco jaśniejszą cerę i jest niższy, ale równie złośliwy. Hel nadała im przezwiska Wąż i Ropuch.

Maska Zaka jeszcze nie przylgnęła w pełni do twarzy wokół oczu, lecz u Marcusa trzyma się ciasno, połączywszy się z nim tak dokumentnie, że jego rysy, w tym nawet kąt nachylenia jego grubych brwi, doskonale pod nią widać. Gdyby Marcus próbował teraz zdjąć maskę, zdarłby sobie z nią pół twarzy… i tym samym zdecydowanie poprawiłby sobie urodę.

Zdaje się, że Marcus wyczuwa wzrok Helene, bo odwraca się i obrzuca ją drapieżnym, zaborczym spojrzeniem, które sprawia, że korci mnie, by go udusić.

„Zachowuj się normalnie” – przypominam sobie w myślach. „Nie rób niczego niezwykłego”.

Zmuszam się, by na niego nie patrzeć. Gdybym zaatakował Marcusa w obecności wszystkich uczniów akademii, zdecydowanie byłoby to niezwykłe.

Helene dostrzega jego lubieżne spojrzenie. Jej dłonie zaciskają się w pięści, ale zanim zdoła udzielić Wężowi lekcji, na dziedziniec wmaszerowuje sierżant pełniący dzisiaj służbę.

– BAA-CZNOŚĆ!

Trzy tysiące ciał przyjmuje właściwą postawę, trzy tysiące par obcasów stuka o siebie, trzy tysiące kręgosłupów prostuje się gwałtownie, tak jakby szarpnęła nimi ręka lalkarza. Zapada cisza, w której dałoby się usłyszeć spadającą kroplę.

Mimo to nie słyszymy, kiedy zjawia się komendantka Akademii Wojskowej Czarnego Stoku. Wyczuwamy ją, tak jak wyczuwa się nadchodzącą burzę. Bezszelestnie wyłania się spod łuków kolumnady jak jasnowłosy kot chaus z poszycia. Jej strój jest cały czarny, od dopasowanego munduru do butów ze stalowymi noskami. Blond włosy ma jak zwykle związane w ciasny kok na karku.

To jedyna żyjąca Zamaskowana, przynajmniej do jutra, kiedy Helene ukończy szkolenie. Inaczej niż Helene, komendantka roztacza wokół siebie grobowy chłód, tak jakby jej szare oczy i ostre rysy wyciosano z lodu wydobytego z najgłębszych pokładów lodowca.

– Wprowadzić oskarżonego – rozkazuje.

Para legionistów wymaszerowuje spod dzwonnicy, wlokąc małą, bezwładną postać. Demetrius u mojego boku cały tężeje. Plotki okazują się prawdą, dezerter to Młodzik czwartoklasista, zaledwie dziesięciolatek. Krew kapie mu z rany na twarzy, wsiąkając w kołnierz czarnego munduru polowego. Kiedy żołnierze rzucają go pod stopy komendantki, pozostaje tam bez ruchu.

Komendantka spogląda na niego, a jej srebrna twarz nie zdradza najmniejszych emocji. Dłoń przesuwa ku nabijanej kolcami sinoczarnej szpicrucie u pasa, wykonanej z twardego bukowego drewna, lecz jej nie dobywa. Jeszcze nie teraz.

– Czwartoklasisto Falconiusie Barriusie. – Jej głos, mimo że niemal łagodny, niesie się daleko. – Porzuciłeś swój posterunek w Czarnym Stoku, nie zamierzając tu powrócić. Wytłumacz się.

– Nie mam żadnego wytłumaczenia, pani komendant. – Chłopak używa słów, które wszyscy wypowiadaliśmy do komendantki setki razy. Jedynych słów, jakich można użyć w akademii, kiedy się coś kompletnie schrzani.

To dla mnie wyzwanie, by utrzymać kamienną twarz, by patrzeć na to wszystko beznamiętnie. Barrius za chwilę zostanie ukarany za zbrodnię, którą sam mam zamiar popełnić za niecałe trzydzieści sześć godzin. Za dwa dni być może to ja znajdę się pod tym pręgierzem, zakrwawiony i złamany.

– Zapytajmy o zdanie twoich kolegów. – Komendantka patrzy na nas, a jej wzrok omiata nas niczym lodowaty górski wiatr. – Czy Młodzik Barrius jest winien zdrady?

– Tak jest! – Chóralny wrzask, dziki i wściekły, wstrząsa brukiem na dziedzińcu.

– Legioniści! Do słupa z nim! – rozkazuje komendantka.

Trzy tysiące gardeł wydaje triumfalny ryk, który wytrąca Barriusa z osłupienia. Gdy żołnierze przywiązują go do pręgierza, wije się i wyrywa.

Pozostali Młodzicy, jego towarzysze z klasy, ci sami, u boku których walczył, pocił się i cierpiał przez cztery lata, tupią w bruk obcasami i wyrzucają w powietrze pięści. Przede mną, w szeregu Starszych Czaszek, Marcus wrzeszczy z uznaniem, a jego oczy błyszczą nikczemną radością. Patrzy na komendantkę z szacunkiem zarezerwowanym dla bóstw.

Czuję na sobie czyjś wzrok. Z lewej przygląda mi się jeden z centurionów. „Zachowuj się jak zwykle”. Unoszę pięść i wiwatuję razem z pozostałymi, nienawidząc się za to.

Komendantka dobywa szpicruty i gładzi ją miłosnym gestem… po czym opuszcza ze świstem na plecy Barriusa. Jego jęk odbija się echem na dziedzińcu, a wszyscy uczniowie milkną, zjednoczeni we wspólnej, choć krótkiej chwili współczucia. Akademia ma tyle reguł, że nie da się nie złamać chociaż jednej z nich przynajmniej kilka razy. Wszyscy byliśmy kiedyś wiązani do pręgierza. Wszyscy czuliśmy ukąszenia szpicruty pani komendant.

Cisza trwa krótko. Barrius zaczyna wrzeszczeć, a uczniowie w odpowiedzi wyją, obrzucając go szyderstwami. Marcus wrzeszczy najgłośniej, pochylając się do przodu i zapluwając się z podniecenia. Faris huczy z uznaniem. Nawet Demetrius wyciska z siebie jeden czy dwa okrzyki, lecz jego zielone oczy pozostają bez wyrazu, wpatrzone w przestrzeń, tak jakby przebywał gdzieś daleko stąd. Obok mnie krzyczy Helene, lecz na jej twarzy nie ma radości, tylko surowy smutek. Zasady Czarnego Stoku wymagają, żeby dała wyraz swojej wściekłości, więc to robi.

Komendantka wydaje się nie słyszeć tego zgiełku, skupiona na swoim zadaniu. Jej ramię rytmicznie wznosi się i opada. Z gracją tancerki okrąża Barriusa, którego chude kończyny zaczynają drgać, i przerywa chłostę po każdym uderzeniu, niewątpliwie zastanawiając się, jak sprawić, żeby kolejne było bardziej bolesne.

Po dwudziestu pięciu smagnięciach chwyta go za kark, wiotki niczym łodyga, i odwraca go ku nam.

– Popatrz na nich – rozkazuje. – Popatrz na tych, których zdradziłeś.

Barrius rozgląda się błagalnie po dziedzińcu, szukając wzrokiem kogoś, kto okaże mu choć cień współczucia. Powinien wiedzieć, że nikogo takiego nie znajdzie. Jego wzrok opada ku brukowi.

Szyderstwa trwają dalej, a szpicruta uderza po raz kolejny. I znów. Barrius pada na białe kamienie, wokół niego rozlewa się szybko kałuża krwi, a powieki mu drgają. Mam nadzieję, że stracił przytomność. Mam nadzieję, że niczego już nie czuje.

Mimo to zmuszam się, żeby patrzeć. „Właśnie dlatego opuszczasz tę szkołę, Eliasie. Żeby już nigdy nie być częścią takiego spektaklu”.

Z ust dezertera wydobywa się bulgoczący jęk. Komendantka opuszcza rękę i oto na dziedzińcu zapada cisza. Widzę, jak Barrius wciąga powietrze. Wypuszcza je. A potem oddech ustaje. Nikt nie wrzeszczy. Zaczyna świtać, promienie słońca biegną po niebie nad hebanowoczarną dzwonnicą akademii niczym zakrwawione palce, pogrążając wszystkich obecnych na dziedzińcu w upiornej czerwieni.

Komendantka wyciera szpicrutę w mundur Barriusa, a potem przypina ją z powrotem do pasa.

– Wynieście go na wydmy – rozkazuje legionistom. – I rzućcie ścierwnikom. – A potem przygląda się bacznie nam wszystkim. – Obowiązek aż do śmierci. Jeśli zdradzicie Imperium, zostaniecie schwytani i zapłacicie za zdradę. Spocznij! Rozejść się.

Równe szeregi uczniów rozsypują się. Dex, który schwytał i sprowadził dezertera, wymyka się po cichu z wyrazem obrzydzenia na mrocznej, przystojnej twarzy. Faris człapie za nim, niewątpliwie po to, by poklepać przyjaciela po plecach i zasugerować wycieczkę do burdelu. Tam zapomną o wszystkich kłopotach. Demetrius odchodzi samotnie. Wiem, że rozpamiętuje tamten dzień sprzed dwóch lat, kiedy został zmuszony, by patrzeć, jak jego młodszy brat umiera, tak samo jak Barrius. Teraz nie będzie w stanie rozmawiać z nikim przez wiele godzin. Pozostali uczniowie szybko opuszczają dziedziniec, wciąż rozmawiając o chłoście.

– …tylko trzydzieści batów, co za słabeusz…

– …słyszeliście, jak jęczał? Jak przestraszona dziewczynka…

– Eliasie – odzywa się łagodnie Helene, kładąc mi miękko dłoń na ramieniu. – Chodź już. Komendantka cię zobaczy.

Ma rację, wszyscy inni wychodzą i ja też powinienem.

Mimo to nie potrafię.

Nikt nie patrzy na zakrwawione szczątki Barriusa. Zdradził nas i stał się niczym. Ktoś jednak powinien zostać. Ktoś powinien go opłakać, nawet jeśli tylko przez chwilę.

– Eliasie – ponagla mnie Helene. – Rusz się, bo cię zauważy.

– Potrzebuję jeszcze chwili – odpowiadam. – Idź już.

Ma ochotę dalej ze mną dyskutować, ale jej obecność byłaby podejrzana, a ja ani drgnę, więc moja przyjaciółka odchodzi, oglądając się na mnie przez ramię. Kiedy znika, podnoszę wzrok i widzę, że komendantka mi się przygląda.

Krzyżujemy spojrzenia, spoglądając na siebie z dwóch końców dziedzińca, a mnie po raz setny uderza, jak bardzo się różnimy. Ja mam czarne włosy, a ona – blond. Moja skóra połyskuje złotym brązem, jej jest kredowobiała. Ona zawsze krzywi usta w grymasie dezaprobaty, podczas gdy ja wyglądam na rozbawionego, nawet kiedy wcale mi nie do śmiechu. Ja mierzę sobie dobrze ponad sześć stóp i mam szerokie ramiona, ona jest niższa nawet od kobiet Uczonych, a jej postać wydaje się zwodniczo szczupła.

Mimo to każdy, kto zobaczy nas obok siebie, od razu wie, że łączą nas więzy najbliższego pokrewieństwa. Po matce mam wysokie kości policzkowe i bladoszare oczy. Odziedziczyłem po niej również bezwzględny instynkt i szybkość, która sprawia, że jestem najlepszym uczniem, jakiego Czarny Stok widział w ciągu ostatnich dwudziestu lat.

„Matka”. To nie jest właściwe słowo. „Matka” sugeruje ciepło, miłość i słodycz. Nie porzucenie na pustyni Plemion w kilka godzin po narodzinach. Nie lata milczenia i nieubłaganej nienawiści.

Kobieta, która nosiła mnie pod sercem, nauczyła mnie wielu rzeczy, w tym również samokontroli. Tłumię furię i obrzydzenie, opróżniam umysł ze wszystkich emocji, a ona marszczy brwi, lekko się krzywi i unosi dłoń do szyi. Palce podążają za spiralnymi wzorami dziwnego błękitnego tatuażu, wystającego jej spod kołnierza.

Spodziewam się, że podejdzie i zapyta obcesowo, dlaczego tu jeszcze stoję, dlaczego patrzę na nią tak wyzywająco, ale wcale tego nie robi. Spogląda na mnie tylko jeszcze przez chwilę, a potem odwraca się i niknie pod łukami.

Dzwon na wieży bije sześć razy, a bębny łomoczą znany rytm: „Wszyscy uczniowie mają stawić się w kantynie”. U stóp dzwonnicy legioniści uprzątają doczesne szczątki Barriusa i wynoszą je.

Dziedziniec stoi pusty i cichy. Zostałem tu tylko ja, wpatrzony w kałużę krwi rozlaną tam, gdzie jeszcze niedawno stał chłopak. Czuję zimny dreszcz na myśl, że jeśli nie będę uważał, skończę tak jak on.

 

 

 

 

 

 

V: Laia

 

 

 

 

W katakumbach panuje cisza tak absolutna jak mrok w bezksiężycową noc i równie osobliwa. Nie oznacza to, że tunele są puste: kiedy tylko wskakuję za kratę, po moich bosych nogach przebiega szczur, a kilka cali od mojej twarzy opuszcza się na nici pająk wielkości mojej pięści. Gryzę się w dłoń, żeby nie krzyknąć.

„Ocal Darina. Znajdź kogoś z ruchu oporu. Ocal Darina. Znajdź kogoś z ruchu oporu”.

Czasami szepczę do siebie te słowa, chociaż przeważnie jednostajnie śpiewam je w myślach. Dają mi siłę, bym mogła się poruszać, są talizmanem odpychającym strach, który próbuje się wedrzeć do mojej głowy.

Nie jestem pewna, czego powinnam szukać. Obozu? Kryjówki? Jakiegokolwiek znaku życia poza gryzoniami?

Ponieważ większość garnizonów Imperium znajduje się na wschodzie, w Dzielnicy Uczonych, kieruję się na zachód. Nawet w tym zapomnianym przez niebiosa miejscu potrafię bezbłędnie wskazać kierunek, z którego wstaje słońce, i ten, w którym zachodzi. Wiem także, gdzie znajduje się Ancjum, stolica Imperium, daleko na północy, i Navium, jego główny port na południu. Wyczuwam strony świata, od kiedy pamiętam. Nawet gdy byłam dzieckiem i Serra wydawała mi się tak rozległa, zawsze potrafiłam odnaleźć drogę do celu.

Dodaje mi to otuchy. Przynajmniej nie będę się kręciła w kółko.

Co jakiś czas zabłąkany promień słońca wpada do tunelu przez kratę w suficie, słabo oświetlając podłoże. Macam po ścianach podziurawionych kryptami, przełykając obrzydzenie, jakie ogarnia mnie, gdy czuję smród gnijących kości. Krypta to dobra kryjówka, w razie gdyby patrol Imperium Marsyjskiego zanadto się zbliżył. „Kości to tylko kości” – powtarzam sobie. „A patrol cię zabije”.

W świetle dziennym łatwiej odepchnąć od siebie wątpliwości i przekonać się, że znajdę kogoś z ruchu oporu. Wędruję jednak przez wiele godzin, więc w końcu promienie słońca nikną i zapada noc, niczym kurtyna zasłaniająca moje oczy. Wraz z nią wraca strach, napierający na mój umysł niczym rzeka przerywająca tamę. Każde stuknięcie wydaje się teraz oznaczać morderczego żołnierza sił pomocniczych, każdy szmer – stado szczurów. Katakumby połknęły mnie tak, jak pyton pochłania mysz. Dygocę, zdając sobie sprawę, że mam tu takie same szanse jak ta mysz.

„Ocal Darina. Znajdź kogoś z ruchu oporu”.

Głód wiąże mi żołądek na supeł, a pragnienie pali gardło. Dostrzegam w pewnej odległości migoczący płomień pochodni i niczym ćma czuję pokusę, by ku niemu podążyć. Pochodnie oznaczają jednak terytorium Imperium, a żołnierze oddziałów pomocniczych, którzy pełnią służbę w tunelach, to zapewne Plebejusze, najniższa kasta wśród marsyjskich obywateli. Wolę nie myśleć, co by się stało, gdyby grupa takich Marsyjczyków złapała mnie tu na dole.

Czuję się jak tropione, tchórzliwe zwierzę. Obywatele Imperium Marsyjskiego uważają za takie istoty mnie i wszystkich Uczonych. Cesarz twierdzi, że jesteśmy wolnymi ludźmi, żyjącymi pod jego dobrotliwym panowaniem, ale to okrutny żart. Nie możemy posiadać nieruchomości ani chodzić do szkoły, a nawet najmniejsze naruszenie prawa kończy się trafieniem do niewoli.

Nikt inny nie cierpi takiej niedoli. Członkowie Plemion są chronieni traktatem: podczas inwazji zgodzili się uznać panowanie Imperium w zamian za wolność podróżowania dla ich ludu. Marinian chronią geografia i ekonomia: handlują olbrzymimi ilościami przypraw, mięsa i żelaza.

W Imperium tylko Uczeni są traktowani jak śmiecie.

„W takim razie staw czoła Marsyjczykom, Laiu” – słyszę w głowie głos Darina. „Ocal mnie. Znajdź kogoś z ruchu oporu”.

Ciemność sprawia, że zwalniam kroku, posuwam się naprzód w niemal żółwim tempie. Tunel wokół mnie się zwęża, ściany przysuwają się bliżej. Pot cieknie mi po plecach i cała dygocę. Nienawidzę małych, zamkniętych przestrzeni. Mój nierówny oddech odbija się echem w korytarzu. Gdzieś z przodu słychać kapanie wody. Ile duchów nawiedza to miejsce? Ile mściwych widm przemierza tunele?

„Przestań, Laiu. Duchów nie ma”. Jako dziecko spędzałam długie godziny, słuchając plemiennych bajarzy snujących legendy o mitycznych nadprzyrodzonych istotach: o Panu Zmroku i jego towarzyszach, dżinnach, duchach, ifrytach, upiorach i widmach.

Czasami te opowieści stawały się kanwą dla moich koszmarów, a kiedy tak się działo, to Darin mnie uspokajał. Uczeni, inaczej niż ludzie Plemion, nie są przesądni, mój brat zaś zawsze prezentował zdrowy sceptycyzm, charakterystyczny dla naszego ludu. „Nie ma tu żadnych duchów, Laiu”. Pamięć podsuwa mi jego głos, a ja zamykam oczy i udaję, że znajduje się obok mnie, dodając sobie otuchy jego wyimaginowaną obecnością. „Upiorów również nie ma. One nie istnieją”.

Moja dłoń wędruje do bransolety, jak zawsze, kiedy potrzebuję odzyskać siły. Obręcz zmatowiała tak bardzo, że jest niemal czarna, ale wolę, żeby tak zostało. Dzięki temu nie przyciąga uwagi. Wodzę palcami po wzorach w srebrze, po łączących się w całość liniach, które znam na pamięć, do tego stopnia, że czasem o nich śnię.

Matka dała mi ją, kiedy widziałyśmy się po raz ostatni. Miałam wtedy pięć lat i jest to jedno z niewielu wyraźnych wspomnień: pamiętam aromat cynamonu unoszący się z jej włosów i iskrę w jej oczach o barwie burzliwego morza.

„Świerszczyku, przechowaj ją dla mnie przez tydzień, dopóki nie wrócę”.

Jak zareagowałaby teraz matka, gdyby się dowiedziała, że owszem, jej bransoleta jest bezpieczna, ale przeze mnie straciła jedynego syna? Że ocaliłam własną głowę, lecz poświęciłam brata?

„W takim razie napraw to. Ocal Darina. Znajdź kogoś z ruchu oporu”. Puszczam bransoletę i wlokę się dalej.

Niedługo potem słyszę za plecami pierwsze odgłosy.

Szept. Szurnięcie buta po kamiennej posadzce. Gdyby w katakumbach nie panowała tak głęboka cisza, pewnie bym nie zauważyła, tak stłumione są te dźwięki. Zbyt dyskretne jak na żołnierza sił pomocniczych. Zbyt ukradkowe jak na ruch oporu. Czyżby Zamaskowany?

Serce mi wali. Odwracam się na pięcie i przeszukuję wzrokiem smolistą czerń. Zamaskowani potrafią się swobodnie przekradać w takiej ciemności, tak jakby byli po części upiorami. Czekam nieruchomo, lecz w katakumbach znów zapada cisza. Nie ruszam się i nie oddycham. Niczego nie słyszę.

Szczur. To musiał być szczur. „Naprawdę wielka bestia. Być może…”.

Ośmielam się zrobić jeszcze jeden krok i wówczas czuję zapach skóry i dymu. Zapach związany z ludźmi. Przyklękam i macam po posadzce w poszukiwaniu broni, kamienia, kija, kości, czegokolwiek, co pomogłoby mi w walce z tym, kto mnie prześladuje. W tej chwili jednak iskry z krzemienia padają na podpałkę, słychać syk, chwilę później szum i pochodnia zajmuje się ogniem.

Stoję, osłaniając twarz dłońmi, a powidok rosnącego płomienia pulsuje mi pod powiekami. Kiedy otwieram oczy, dostrzegam kilka zakapturzonych postaci stojących w kręgu wokół mnie. Trzymają łuki ze strzałami wycelowanymi w moje serce.

– Kim jesteś? – pyta jedna z nich, występując naprzód.

To mężczyzna. Mimo że jego głos jest równie chłodny i beznamiętny jak u legionistów, nie ma sylwetki żołnierza Imperium, równie szerokich barków ani też jego wzrostu. Jego nagie ramiona są świetnie umięśnione, a on sam porusza się z płynną gracją. W dłoni trzyma nóż, który wygląda jak przedłużenie jego ciała, a w drugiej dzierży pochodnię. Próbuję dostrzec jego oczy, lecz są ukryte pod kapturem.

– Mów!

– Ja… – Po tak wielu godzinach milczenia mój głos przypomina bardziej skrzeczenie. – Szukam…

Dlaczego tego nie przemyślałam? Nie mogę im powiedzieć, że szukam kogoś z ruchu oporu. Chyba tylko półgłówek przyznałby, że chce się spotkać z buntownikami.

– Zrewidować ją – rozkazuje mężczyzna, kiedy milknę.

Inna z postaci, szczupła i kobieca, zarzuca łuk na plecy. Pochodnia za nią dławi się i przygasa, rzucając głębokie cienie na jej twarz. Wydaje się zbyt niska jak na żołnierkę Imperium, a skóra na jej dłoniach nie ma ciemnego odcienia jak u Marinian. Jest Uczoną lub też pochodzi z Plemion. Może będę mogła się z nią dogadać?

– Proszę – odzywam się. – Pozwól mi…

– Zamknij się – przerywa mi ten sam mężczyzna co poprzednio. – Sano, masz coś?

Sana. Imię Uczonych, krótkie i proste. Gdyby pochodziła z Imperium, nazywałaby się Agrypina Kasja, Chrysilla Aromana albo jakoś podobnie, w każdym razie jej nazwisko byłoby równie długie i pompatyczne.

To, że jest Uczoną, nie oznacza, że nic mi nie grozi. Słyszałam plotki o złodziejach z naszego ludu, czających się w katakumbach i czasem wyskakujących zza krat, by napadać, chwytać i zwykle zabijać niewinnych przechodniów, a potem wracających do kryjówek pod ziemią.

Sana przesuwa dłońmi po moich nogach i ramionach.

– Bransoleta – melduje. – Być może srebrna, nie jestem w stanie rozróżnić.

– Tego mi nie odbierzesz! – Wyszarpuję się jej, a łuki złodziei, które ociupinę opadły, znów podrywają się w górę. – Proszę, puśćcie mnie. Jestem Uczoną, jedną z was.

– Załatw to – decyduje mężczyzna. Daje znak reszcie bandy. Postacie znikają z powrotem w tunelach.

– Bardzo mi przykro – wzdycha Sana, która teraz trzyma w dłoni sztylet. Cofam się o krok.

– Proszę, nie! – Splatam dłonie, by ukryć ich drżenie. – Należała do mojej matki. To jedyne, co mi po niej pozostało.

Sana opuszcza nóż, lecz wówczas przywódca złodziei powtarza rozkaz i widząc jej wahanie, skrada się ku nam. W tej samej chwili jeden z jego ludzi daje mu znak i raportuje:

– Keenan, uwaga. Patrol pomocniczych.

– Dobrać się w pary i rozproszyć. – Keenan opuszcza pochodnię. – Jeśli za nami pójdą, odciągnijcie ich od bazy, albo pożałujecie. Sana, bierz to srebro i chodź już.

– Nie możemy jej tu zostawić – oponuje kobieta. – Znajdą ją. Wiesz, co jej zrobią.

– To nie nasz problem.

Sana ani drgnie, więc Keenan wpycha jej pochodnię w ręce. Łapie mnie za ramię, lecz wówczas ona staje pomiędzy nami.

– Tak, potrzebujemy srebra – mówi. – Ale nie od naszego ludu. Zostaw ją.

Szorstka mowa Imperium, której nie da się pomylić z żadną inną, niesie się ku nam tunelem. Jeszcze nie dostrzegli płomienia pochodni, ale za kilka sekund się to stanie.

– Cholera, Sano. – Keenan próbuje ją okrążyć, lecz ona odpycha go z zaskakującą siłą, a przy tym opada jej kaptur. Kiedy pochodnia oświetla jej głowę, sapię ze zdumienia. Nie dlatego, że jest starsza, niż sądziłam, czy też z powodu agresywnego wyrazu twarzy, ale dlatego, że na jej szyi dostrzegam tatuaż zaciśniętej pięści, uniesionej wysoko, a ponad nią płomień. Pod nim zaś widnieje słowo „Izzat”.

– Jesteś… Jesteście… – Nie potrafię złożyć zdania. Wzrok Keenana pada na tatuaż i mężczyzna przeklina pod nosem.

– No i co narobiłaś? – mówi do Sany. – Nie możemy jej teraz zostawić. Jeżeli powie im, że nas widziała, sprowadzą posiłki do tuneli i nas znajdą.

Gasi zwinnie pochodnię, chwyta mnie za ramię i ciągnie za sobą. Kiedy wpadam na jego plecy, odwraca błyskawicznie głowę, a wówczas przez sekundę dostrzegam gniewny błysk w jego oku. Ogarnia mnie jego zapach, ostry i dymny.

– Przepra…

– Cicho bądź i uważaj, gdzie idziesz. – Jest bliżej, niż sądziłam. Kiedy mówi, jego oddech ogrzewa moje ucho. – Albo tak cię walnę, że odlecisz, i zostawię cię w którejś krypcie. A teraz ruszaj. – Przygryzam wargę i podążam za nim, próbując ignorować groźbę, a zamiast tego koncentruję się na tatuażu Sany.

Izzat. To słowo ze starorejskiego. W tym języku porozumiewali się Uczeni przed najazdem Imperium Marsyjskiego, które zmusiło wszystkich, by mówili po serryjsku. Izzat oznacza wiele rzeczy: siłę, honor, dumę, lecz przez ostatnie stulecie przede wszystkim wolność.

To nie banda złodziei. To ruch oporu.

 

 

 

 

 

 

VI: Elias

 

 

 

 

Krzyki Barriusa ranią mój umysł przez następne godziny. Widzę, jak jego ciało pada, słyszę jego ostatni chrapliwy oddech i czuję smród krwi na bruku.

Śmierć innych uczniów zwykle nie rusza mnie aż do tego stopnia. Nie powinna, w końcu wszyscy często ocieramy się o Żniwiarza. Każdy z nas, z Czarnego Stoku, był w jakimś momencie blisko niego, ale oglądanie, jak umiera Barrius, to coś innego. Przez resztę dnia jestem roztargniony i poirytowany.

Mój dziwny nastrój nie pozostaje bez echa. Gdy ociągając się, idę na ćwiczenia bojowe z grupą innych Starszych Czaszek, w pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że Faris zadaje mi to samo pytanie po raz trzeci.

– Wyglądasz, jakby twoja ulubiona dziwka złapała ospę – mówi, a ja mamroczę przeprosiny. – Co, do cholery, jest z tobą nie tak?

– Nic. – Za późno zdaję sobie sprawę z tego, jak gniewnie brzmi mój głos. To nie przystoi Czaszce tuż przed promocją na pełnoprawnego Zamaskowanego. Powinienem być podekscytowany, powinienem nie móc się doczekać następnego dnia.

Faris i Dex wymieniają sceptyczne spojrzenia, a ja powstrzymuję się, żeby nie zakląć.

– Na pewno? – pyta Dex, który postępuje zgodnie z przepisami.

Zawsze tak robił. Za każdym razem, kiedy na mnie patrzy, wiem, że zastanawia się, dlaczego moja maska jeszcze się ze mną nie połączyła. Mam ochotę odpowiedzieć mu: „spierdalaj”, lecz w samą porę przypominam sobie, że to nie naciskający mnie służbista. To mój przyjaciel, naprawdę zmartwiony moim stanem.

– Dzisiaj rano – zaczyna – podczas chłosty, wyglądałeś, jakbyś…

– Hej, dajcie spokój biedakowi – odzywa się Helene zza naszych pleców, posyłając uśmiech moim towarzyszom i niedbale obejmując mnie ramieniem. Wchodzimy do zbrojowni, Hel wskazuje ruchem głowy stojak ze skimami. – No już, Eliasie, wybierz broń. Wyzywam cię, do dwóch trafień.

Odwraca się do pozostałych i wyjaśnia im coś półgłosem, kiedy idę do stojaka. Wyjmuję z niego stępioną ćwiczebną skimę, po czym sprawdzam jej wyważenie. Chwilę później wyczuwam obok siebie chłodną obecność Helene.

– Co im powiedziałaś?

– Że dziadek cię ostatnio prześladuje.

Kiwam głową. Najlepsze kłamstwa zawsze zawierają ziarno prawdy. Mój dziad również jest Zamaskowanym i podobnie jak większości wojowników tej formacji nie satysfakcjonuje go żaden wynik poza idealnym.

– Dzięki, Hel.

– Nie ma za co. Możesz mi się zrewanżować, wracając do formy.

Marszczę brwi, a ona krzyżuje ramiona i dodaje:

– Dex to zastępca dowódcy twojego plutonu, a ty nie udzieliłeś mu pochwały po schwytaniu dezertera. Zauważył to. Cały pluton zauważył. A podczas chłosty byłeś… gdzie indziej.

– Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że nie domagałem się krwi dziesięciolatka, to masz rację.

Mruży oczy i to mi wystarczy, by się zorientować, że częściowo popiera mój pogląd, nawet jeśli nigdy mi się do tego nie przyzna.

– Marcus zobaczył, że po chłoście zostałeś na dziedzińcu chwilę dłużej, i teraz razem z Zakiem opowiadają wszystkim, że uznałeś karę za zbyt surową.

Wzruszam ramionami. Nie obchodzi mnie, co wygadują o mnie Wąż i Ropuch.

– Nie bądź głupi. Marcus z miłą chęcią zaszkodziłby spadkobiercy Gens Veturia w przeddzień ukończenia akademii! – Gens Veturia to formalna nazwa mojego rodu, jednego z najstarszych i najbardziej szanowanych w Imperium. – Niewiele mu brakuje, żeby oskarżyć cię o podżeganie do buntu.

– Marcus rzuca takie oskarżenia co tydzień.

– Tym razem jednak zrobiłeś coś, co daje podstawy do takiego twierdzenia.

Zerkam na nią i przez jedną chwilę, pełną napięcia, wydaje mi się, że wszystkiego się domyśliła. W jej spojrzeniu nie ma jednak gniewu ani osądzania, tylko troska.

Odlicza moje grzechy na palcach:

– Jesteś dowódcą plutonu na służbie, a mimo to nie sprowadziłeś sam Barriusa. Zrobił to za ciebie twój porucznik, a ty go nie pochwaliłeś. Ledwie ukrywałeś dezaprobatę podczas wykonywania wyroku na dezerterze, nie wspominając już o tym, że jutro kończysz akademię, a twoja maska dopiero zaczęła stapiać się z twarzą. – Czeka na odpowiedź, a kiedy milczę, wzdycha. – Nawet ty widzisz, jak to wygląda, Eliasie, chyba że jesteś głupszy, niż się wydaje. Jeśli Marcus zgłosi cię do Czarnej Straży, mogą uznać to za wystarczające, by złożyć ci wizytę.

Po plecach przebiega mi dreszcz niepokoju. Czarna Straż ma za zadanie zapewnić lojalność wojskowych. Noszą symbol ptaka, a ich przywódca po mianowaniu na to stanowisko wyrzeka się dotychczasowego nazwiska i od tej pory jest znany tylko jako Krwawy Krogulec. Jest prawą ręką Cesarza i drugim najpotężniejszym człowiekiem w Imperium. Obecny Krogulec zwykle najpierw posyła ofiary na tortury, a dopiero później zadaje pytania. Jeżeli ci skurwiele w czarnych pancerzach odwiedzą mnie w środku nocy, wyląduję w infirmerii na wiele tygodni. Cały mój plan pójdzie na marne.