Ku ciemności wznieśmy pochodnie - Sabaa Tahir - ebook

Ku ciemności wznieśmy pochodnie ebook

Sabaa Tahir

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Elias i Laia uciekają z miasta Serra, by ratować życie. Po wydarzeniach z Czwartej Próby marsyjscy żołnierze ścigają ich przez całe Imperium. Niemniej Laia jest zdeterminowana włamać się do Kauf, najniebezpieczniejszego więzienia w Imperium, aby uratować swojego brata, który jest kluczową osobą dla przetrwania Uczonych. Elias pragnie pomóc Lai, nawet jeśli to oznacza rezygnację z ostatniej szansy na wolność. Jednak ciemne siły, ludzkie i nieziemskie, działają przeciwko nim. Para musi walczyć z wieloma wrogami: z krwiożerczym Cesarzem Marcusem, bezlitosnym naczelnikiem więzienia w Kauf i Helene – byłą przyjaciółką Eliasa, teraz znaną jako Krwawy Krogulec Imperium Marsyjskiego.
Helene, związana wolą Marcusa, staje przed własną misją, która może ją zniszczyć. Musi odnaleźć parę uciekinierów i korzystając ze swych nadzwyczajnych mocy, zabić ich.
Kontynuacja pierwszej części bestsellerowej trylogii „ A z popiołów zrodzi się ogień”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 575

Oceny
4,6 (43 oceny)
28
11
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ametyst_

Dobrze spędzony czas

1 część bardziej mi się podobała, niektóre rozdziały męczące
00
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Ten tom jest jeszcze lepszy od poprzedniego. Choć bardziej brutalny to jeszcze bardziej, jeszcze głębiej wciąga do świata. Uwielbiam I bardzo, bardzo chcę trzeci tom!!!
00
yvonne_01

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
AniaDulanka

Dobrze spędzony czas

Mniej podobała mi się niż pierwsza część ,z początku wydawało się jakby nic się w niej nie działo, później było lepiej. Tak czy siak, całkiem fajnie się czytało.
00
Pola93

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna ksiązka, juz od pierwszych stron nie można się oderwać :)
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: A Torch Against the Night

 

Copyright © 2016 by Sabaa Tahir

 

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2024

Copyright © for the Polish translation by Maciej Studencki, 2024

 

Redaktor prowadzący: Bogumił Twardowski

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska

Redakcja: Natalia Szczepkowska

Korekta: Anna Gądek, Damian Pawłowski

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt oryginalnej okładki: Micaela Alcaino

Adaptacja okładki: Magda Bloch

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

eISBN 978-83-68158-02-1

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Mojej matce, ojcu, Mer i Boon.

To, kim jestem, zawdzięczam właśnie wam

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

 

UCIECZKA

 

 

 

 

 

 

I: Laia

 

 

 

 

Jak to możliwe, że znaleźli nas tak szybko?

Katakumby za mną grzmią echem wściekłych okrzyków oraz zgrzytu metalu. Zerkam ku uśmiechniętym czaszkom i wydaje mi się, że słyszę głosy zmarłych.

„Umykaj szybko, umykaj rączo – wydają się do mnie syczeć. – Chyba że chcesz do nas dołączyć!”

– Prędzej, Laiu – odzywa się mój przewodnik. Jego zbroja błyszczy przede mną, kiedy szybkim krokiem podąża przez korytarze. – Jeśli się pospieszymy, zdołamy ich zgubić. Znam tunel, którym da się uciec z miasta. Jak z niego wyjdziemy, będziemy bezpieczni.

Słyszymy za plecami skrzypnięcie i oto przewodnik ogląda się ponad moim ramieniem. Jego dłoń rozmazuje się w złotobrązową smugę, sięgając błyskawicznie ku rękojeści skimy przewieszonej przez plecy.

Prosty ruch, złowrogi i zwinny, przypomina mi, kim jest. To Elias Veturius, spadkobierca jednego z najznakomitszych rodów w kraju, były Zamaskowany, żołnierz elitarnej formacji Imperium Marsyjskiego. Do tego mój sprzymierzeniec, jedyna osoba, która jest w stanie mi pomóc ocalić Darina, mojego brata, z osławionego marsyjskiego więzienia.

W mgnieniu oka mija mnie, a w następnej chwili osłania od źródła dźwięku, poruszając się z nienaturalną gracją jak na kogoś tak wielkiego. Puls łomocze mi w uszach. Uratowałam Eliasa, przy okazji niemal obracając w ruinę Akademię Czarnego Stoku, teraz jednak cała euforia powoli znika. Siepacze Imperium ruszyli za nami w pogoń; jeśli nas schwytają, umrzemy.

Koszulę mam mokrą od potu, lecz mimo smrodliwego gorąca panującego w tunelach przeszywa mnie dreszcz, a włosy na karku stają mi dęba. Wydaje mi się, że słyszę warczenie przebiegłej, głodnej bestii.

„Szybciej! – wrzeszczy mój instynkt. – Uciekaj stąd!”

– Eliasie… – szepczę, ale on tylko muska palcem moje usta, nakazując mi milczenie, i wyciąga nóż spośród kilku tkwiących za skórzanym pasem na piersi.

Dobywam sztyletu i próbuję usłyszeć coś poza syczeniem tarantul i własnym oddechem. Mrowienie towarzyszące uczuciu, że jestem obserwowana, powoli znika, zastępuje je jednak coś gorszego: woń smoły płonących pochodni oraz coraz bliższe głosy.

Żołnierze Imperium.

Elias dotyka mojego ramienia i wskazuje swoje stopy, a potem moje, wyraźnie dając do zrozumienia: „Stawiaj kroki tam, gdzie ja”. Idę w jego ślady, tak ostrożnie, że obawiam się głośniej oddychać; odwraca się i zwinnie rusza przed siebie, byle dalej od gwaru głosów.

Docieramy do rozwidlenia i skręcamy w prawo. Elias wskazuje ruchem głowy głęboki, niski otwór w ścianie. Za nim znajduje się pusta przestrzeń, jeśli nie liczyć leżącego na boku kamiennego sarkofagu.

– Do środka – szepcze. – A potem do końca.

Wślizguję się do krypty, powstrzymując drżenie, kiedy siedząca na ścianie tarantula głośno syczy. Na plecach zwisa mi skima wykuta przez Darina, a jej rękojeść brzęczy głośno o kamień. „Przestań się wiercić, Laiu – przykazuję sobie. – Bez względu na to, co się czai w ciemności”.

Elias przemyka za mną do krypty, pochylając się przy tym mocno. Nasze ramiona ocierają się o siebie w ciasnej przestrzeni. Chłopak wciąga gwałtownie powietrze, a kiedy podnoszę wzrok, widzę, że patrzy w kierunku tunelu.

Mimo przyćmionego światła jego szare oczy i ostra linia szczęki robią odpowiednie wrażenie. Czuję, jak coś mnie kłuje w brzuchu; nie przywykłam do widoku jego twarzy. Zaledwie godzinę temu, kiedy uciekliśmy przed niszczącymi eksplozjami w Czarnym Stoku, jego rysy skrywała srebrna maska.

Przechyla głowę, nasłuchując zbliżających się żołnierzy. Nadchodzą szybko, a ich głosy odbijają się echem od ścian jak urywane krzyki drapieżnych ptaków.

– …jeżeli chłopak ma choćby resztkę rozumu, poszli na południe.

– Gdyby miał dobrze poukładane w głowie – odzywa się inny – to zaliczyłby Czwartą Próbę i nie zostalibyśmy z tym plebejskim ścierwem na cesarskim tronie.

Wchodzą do naszego korytarza i jeden z nich wsuwa latarnię do krypty naprzeciwko.

– Płonące piekła! – Wzdryga się i odsuwa na widok tego, co się w niej czai.

Teraz nasza krypta. Mój żołądek kurczy się boleśnie, a dłoń na sztylecie dygocze.

Elias tuż obok wysuwa kolejne ostrze z pochwy. Ramiona ma luźne, a ręce obejmują swobodnie rękojeści noży, ale kiedy dostrzegam jego twarz z nastroszonymi brwiami i zaciśniętymi ustami, serce mi staje. Łapie moje spojrzenie i przez chwilę dostrzegam na jego twarzy ból. Nie chce zabijać tych ludzi.

Jeśli jednak nas dostrzegą, zaalarmują pozostałych strażników i za chwilę będziemy mieli tu pełno żołnierzy Imperium. Ściskam przedramię Eliasa, a on naciąga kaptur na głowę i ukrywa twarz pod czarną chustą.

Żołnierz zbliża się, tupiąc ciężko. Czuję już jego zapach: pot, żelazo i brud. Mój towarzysz zaciska dłonie na nożach. Cały się spręża, jak żbik tuż przed atakiem. Zaciskam dłoń na bransolecie, podarunku od matki. Znajomy wzór pod palcami mnie uspokaja.

Pomocniczy jest tuż przed wejściem do krypty. Unosi latarnię…

Nagle z głębi korytarza dociera głośny łomot. Obaj prześladowcy się odwracają, dobywają broni i spieszą w stronę źródła dźwięku. W ciągu kilku sekund światło ich latarni niknie, a tupot słabnie.

Elias wypuszcza wstrzymywany oddech.

– Chodź – mówi. – Jeżeli ten patrol przeczesuje okolicę, za chwilę pojawią się kolejne. Musimy się dostać do tunelu, o którym mówiłem.

Opuszczamy kryptę, a przez korytarze przetacza się niski grzmot, od którego wszystko się trzęsie. Ze sklepienia prószy pył, kości i czaszki lądują z grzechotem na posadzce. Potykam się, lecz Elias chwyta mnie za ramię, przyciska do ściany, a potem sam przywiera do niej obok. Krypta pozostaje nietknięta, ale sufit w korytarzu trzeszczy złowróżbnie.

– Cóż to było, na niebiosa?

– Coś jakby trzęsienie ziemi. – Elias odsuwa się od muru i zerka w górę. – Tyle że w Serze takie się nie zdarzają.

Teraz mkniemy przez katakumby jeszcze szybciej. Z każdym krokiem spodziewam się usłyszeć kolejny patrol lub dostrzec płonące gdzieś daleko pochodnie.

Kiedy Elias się zatrzymuje, robi to tak nagle, że wpadam na niego, odbijając się od szerokich pleców chłopaka. Stoimy na progu okrągłej komory pogrzebowej o niskim sklepieniu. Przed nami odchodzą z niej dwa korytarze: w jednym migoczą na skraju widoczności pochodnie. Ściany komory usiane są wylotami krypt, przy każdej zaś stoi kamienny posąg zbrojnego. Spod hełmów gapią się na nas nagie czaszki. Trzęsę się na ten widok i przysuwam do towarzysza.

On jednak nie patrzy na krypty, czy korytarze, ani odległe pochodnie.

Spogląda na dziecko stojące pośrodku komory.

Dziewczynka ma obszarpany strój i przyciska dłoń do krwawiącej rany w boku. Jej delikatne rysy świadczą o pochodzeniu spośród Uczonych, lecz kiedy próbuję zerknąć jej w oczy, opuszcza głowę, a ciemne włosy opadają na twarz. Biedactwo. Łzy żłobią sobie ścieżki po brudnych policzkach.

– Do dziesięciu piekieł, robi się tu tłoczno – mruczy Elias. Stawia krok ku dziewczynce, tak jakby miał do czynienia z przestraszonym zwierzątkiem. – Nie powinno cię tu być, kochanie – mówi łagodnie. – Jesteś sama?

Spod burzy włosów wydobywa się cichutkie łkanie.

– Pomóż mi – szepcze mała.

– Pokaż mi tę ranę. Mogę ją zabandażować. – Elias przyklęka, by nawiązać lepszy kontakt z dzieckiem. Tak samo robił mój dziadek z najmłodszymi pacjentami. Dziewczynka odsuwa się od mojego towarzysza i patrzy na mnie.

Podchodzę, chociaż instynkt każe mi zachować ostrożność. Mała nas obserwuje.

– Hej, słonko, powiedz mi, jak się nazywasz.

– Pomóż mi – powtarza. Wciąż unika mojego wzroku, a ja znów czuję mrowienie na skórze. Potem jednak przychodzi mi do głowy, że została paskudnie potraktowana, zapewne przez ludzi Imperium, a teraz stoi naprzeciwko uzbrojonego po zęby Marsyjczyka. Musi być przerażona.

Dziecko cofa się nieznacznie, a ja spoglądam w głąb korytarza, na końcu którego widać pochodnie. Ich światło oznacza, że wciąż jesteśmy na terytorium Imperium. To tylko kwestia czasu, kiedy zawędrują tu żołnierze.

– Eliasie… – Kiwam głową w kierunku świateł. – Nie mamy czasu. Żołnierze…

– Nie możemy jej tu tak zostawić. – Widać, że ma wyrzuty sumienia. Ciąży mu utrata przyjaciół podczas Trzeciej Próby i nie chciałby być odpowiedzialny za śmierć kolejnej osoby. A tak by się stało, gdybyśmy zostawili tu dziewczynkę samą, by zmarła od ran. – Masz w mieście rodzinę? – pyta ją Elias. – Czy potrzebujesz…

– Srebra. – Mała przechyla głowę. – Potrzebuję srebra.

Mój towarzysz unosi wysoko brwi. Nie mam mu tego za złe, ja też się nie spodziewałam takiej odpowiedzi.

– Srebra? – odzywam się. – Nie mamy…

– Srebro. – Dziewczynka przesuwa się w bok niczym krab. Wydaje mi się, że widzę zbyt szybki błysk oka pomiędzy opadającymi włosami. To dziwne… – Monety. Broń. Ozdoby.

Zerka na moją szyję, oczy, nadgarstki… i to spojrzenie ją zdradza.

Gapię się na dwie smolistoczarne kule zastępujące jej oczy i moja dłoń wędruje w kierunku sztyletu. Elias jest już jednak przede mną, a skimy migoczą mu w dłoniach.

– Odsuń się! – warczy na dziewczynkę. Znów jest Zamaskowanym.

– Pomóż mi. – Mała pozwala, by włosy z powrotem przysłoniły jej twarz i zakłada dłonie za plecami. Wygląda teraz jak wynaturzona karykatura jęczącego dziecka. – Pomóż…

Na widok mojego niesmaku jej usta rozciągają się w sardonicznym uśmiechu, który wygląda ohydnie na jej słodkiej buzi. Warczy niskim głosem, a ja rozpoznaję gardłowy dźwięk, który słyszałam poprzednio. Wyczułam to coś, kiedy nas obserwowało wcześniej w korytarzach.

– Wiem, że masz srebro – z dziecięcego głosu stworzenia przebija wściekły głód. – Daj mi je. Potrzebuję go.

– Odejdź od nas – ostrzega Elias. – Zanim zdejmę ci głowę z ramion.

Dziewczynka, czymkolwiek jest, ignoruje chłopaka i wpatruje się we mnie.

– Nie potrzebujesz go, człowieczku, a ja mogę ci dać coś w zamian. Coś przepięknego.

– Czym jesteś? – szepczę.

Rozkłada gwałtownie ramiona, a jej dłonie lśnią dziwną, zielonkawą poświatą. Elias mknie ku niej, lecz ona unika go i zaciska palce na moim nadgarstku. Wrzeszczę, a moje ramię błyszczy przez niecałą sekundę, po czym dziewczynka zostaje odrzucona w tył. Wyje i trzyma się za dłoń tak, jakby się sparzyła. Elias pomaga mi wstać z ziemi, na którą padłam, jednocześnie ciskając w małą sztyletem, lecz ona unika ostrza, wciąż wyjąc.

– Oszustka! – Spogląda tylko na mnie i ucieka, kiedy mój towarzysz znów się na nią rzuca. – Chytruska! Pytasz, czym jestem, a czymże jesteś ty sama?

Elias uderza po raz kolejny, celując skimą w jej szyję, ale nie jest wystarczająco szybki.

– Morderca! – Stworzenie obraca się ku niemu. – Zabójca! Śmierć wcielona! Ponury żniwiarz! Dziecko, gdyby twoje grzechy były krwią, utonąłbyś w jej rzece!

Elias zatacza się w tył, widać, że jest wstrząśnięty, a tymczasem w korytarzu miga światło: ku nam zmierzają szybko trzy pochodnie.

– Żołnierze idą. – Stworzenie znów odwraca się do mnie. – Zabiję ich dla ciebie, miodooka. Zostawię z rozszarpanymi gardłami. Odciągnęłam już innych, co za wami szli, tam w korytarzu. Zrobię to znowu… jeśli dasz mi swoje srebro. On go chce. Nagrodzi nas, jeżeli mu je przyniesiemy.

„Kim, na niebiosa, jest ten »on«?” Nie pytam, w odpowiedzi podnoszę tylko sztylet.

– Głupi człowiek! – Dziewczynka zaciska pięści. – On i tak je dostanie. Znajdzie sposób. – Odwraca się ku wylotowi korytarza. – Elias Veturius! – Wzdrygam się. Wrzeszczy tak głośno, że zapewne słyszą ją nawet w Ancjum. – Elias Vetu…

Milknie, kiedy skima młodzieńca przeszywa jej serce.

– Ifryt, ifryt w grocie stoi – deklamuje Elias. Jej ciało ześlizguje się z ostrza i pada na posadzkę z łomotem, jak spory głaz. – Lubi mrok, lecz skim się boi. Stary wierszyk – wyjaśnia i chowa broń. – Jeszcze do niedawna nie wiedziałem, jaki może być przydatny.

Chwyta mnie za rękę i czmychamy w nieoświetlony korytarz. Może żołnierze jakimś cudem nie słyszeli dziewczynki? Może nas nie dostrzegli? Może, może…

Nie mamy szczęścia. Słyszę za nami krzyk i tupot obutych nóg.

 

 

 

 

 

 

II: Elias

 

 

 

 

Trzech żołnierzy z oddziałów pomocniczych i czterech legionistów, piętnaście jardów za nami. Biegnę, co jakiś czas oglądając się za siebie, żeby ocenić, czy się zbliżają. No cóż, teraz jest już sześciu pomocniczych i pięciu legionistów, dwanaście jardów za nami.

Z każdą upływającą sekundą do katakumb wpadają kolejni żołnierze Imperium. Gońcy zanieśli już wiadomość do sąsiednich patroli i bębny alarmują całą Serrę: „Elias Veturius dostrzeżony w tunelach. Wszystkie oddziały na miejsce”. Żołnierze nie muszą się upewniać co do mojej tożsamości; najpierw nas dogonią, a potem będą sprawdzać.

Skręcam ostro w lewo, w boczny tunel, wciągając za sobą Laię, a myśli galopują mi przez głowę. „Musisz ich szybko zgubić, dopóki się da, bo inaczej…”

„Nie – syczy moja maska z któregoś zakątka umysłu. – Zatrzymaj się i zabij tropicieli. Jest ich tylko jedenastu. Łatwizna. Potrafiłbyś to zrobić z zamkniętymi oczami”.

Powinienem był zabić ifrytkę w komorze pogrzebowej od razu, jak tylko ją rozpoznaliśmy. Helene prychnęłaby szyderczo, gdyby się dowiedziała, że próbowałem pomóc tej istocie.

Helene… Postawiłbym moje skimy, że siedzi właśnie w celi przesłuchań. Marcus, czy też Cesarz Marcus, nakazał jej mnie stracić, a ona zawiodła. Co gorsza, przez czternaście lat była moją najbliższą powiernicą. Oba te grzechy będzie musiała odpokutować, zwłaszcza teraz, kiedy Marcus dzierży władzę absolutną.

Ucierpi z jego ręki, i to przeze mnie. Znów słyszę ifryta: „Ponury żniwiarz!”.

Przez głowę przemykają mi wspomnienia z Trzeciej Próby: Tristas umierający od miecza Dexa, padający Demetrius i Leander.

Krzyki przed nami przywołują mnie z powrotem do rzeczywistości. „Pole bitwy jest moją świątynią”. Stara mantra dziadka przypomina mi się zawsze wtedy, gdy najbardziej jej potrzebuję. „Czubek miecza jest mym kapłanem. Taniec śmierci to moja modlitwa. Cios zabójczy wolność mi daje”.

Laia dyszy, słaniając się na nogach. Spowalnia mnie. „Mógłbyś ją zostawić – szepcze podstępny głosik w mojej głowie. – Bez niej byłbyś szybszy”. Uciszam go bezlitośnie. Poza tym, że obiecałem jej pomóc w zamian za uwolnienie mnie, wiem, że zrobiłaby wszystko, by dostać się do więzienia Kauf, do brata. „Wszystko” oznacza również próbę przeniknięcia tam samodzielnie.

Próbę, która musiałaby zakończyć się jej śmiercią.

– Szybciej, Laiu – szepczę. – Są za blisko. – Dziewczyna prze naprzód. Po obu stronach przesuwają się i znikają za nami ściany czaszek, kości, krypty i pajęczyny. Jesteśmy o wiele dalej na południe, niż powinniśmy. Dawno już minęliśmy tunel, w którym ukryłem zapasy na dobre kilka tygodni.

Katakumby trzęsą się i słychać przytłumiony grzmot. Oboje padamy na ziemię. Smród ognia i śmierci wpada przez kratę ściekową nad naszymi głowami, a chwilę później nagła eksplozja rozdziera powietrze. Nie marnuję czasu na zastanawianie się, co to może być, liczy się tylko, że żołnierze za nami zwolnili, podobnie jak my obawiając się niestabilnych korytarzy. Wykorzystuję tę okazję, by zwiększyć dystans o kolejne kilkadziesiąt jardów, a potem skręcam ostro w prawo i wycofuję się w głęboki cień na wpół zrujnowanej niszy.

– Jak myślisz, znajdą nas? – szepcze Laia.

– Mam nadzieję, że nie…

Tymczasem z kierunku, w którym zmierzaliśmy, błyska światło, a potem słyszę rytmiczny tupot ciężkich buciorów. Dwóch żołnierzy skręca w tunel, a ich pochodnie nas oświetlają. Zatrzymują się na sekundę, zapewne zdumieni obecnością Lai i brakiem maski na mojej twarzy. Potem jednak dostrzegają moją zbroję i skimy; jeden z nich gwiżdże ogłuszająco, zapewne alarmując wszystkich ludzi Imperium w pobliżu.

Moje ciało działa instynktownie. Zanim którykolwiek dobędzie broni, ciskam nożami i przebijam ich miękkie gardła. Padają bez słowa, a ich pochodnie gasną na wilgotnej posadzce katakumb.

Laia wynurza się z niszy, przyciskając dłoń do ust.

– E-Eliasie…

Skaczę z powrotem do wgłębienia, wciągając ją za sobą, i poluzowuję skimy w pochwach. Mam jeszcze cztery noże do rzucania. To nie wystarczy.

– Zdejmę tylu, ilu się da – obiecuję. – Tylko trzymaj się z daleka. Bez względu na to, jak źle to będzie wyglądało, nie wtrącaj się ani nie próbuj pomagać.

Ledwie wypowiem ostatnie słowa, żołnierze, którzy nas wcześniej ścigali, pojawiają się w korytarzu po lewej. Jeszcze pięć jardów. Cztery. W moim umyśle noże już fruną do celu, już go odnajdują. Wyskakuję z niszy i rzucam: pierwszych czterech legionistów pada w ciszy, jeden po drugim, tak jakbym kosił zboże, a pod piątym uginają się nogi, kiedy tnę go skimą. Tryska ciepła krew, a ja czuję, jak żółć podchodzi mi do gardła. „Nie myśl. Nie zastanawiaj się. Oczyść drogę”.

Sześciu pomocniczych wychodzi zza węgła. Jeden z nich wskakuje mi na plecy, a ja pozbywam się go ciosem łokcia w twarz. Chwilę później naciera na mnie następny, dostaje kolanem w zęby, wyje i łapie się za złamany nos oraz zakrwawione usta. Obrót, kopnięcie, unik, uderzenie.

Laia za mną wrzeszczy, kiedy jeden z pomocniczych wywleka ją z niszy za kark i przykłada nóż do gardła, lecz jego rechot zmienia się w ryk bólu, kiedy dziewczyna wbija mu sztylet w bok. Wyszarpuje go, a żołnierz się odtacza.

Zwracam się ku ostatnim trzem, lecz umykają.

W ciągu kilku sekund zbieram noże. Laia obejmuje wzrokiem scenę rzezi i zaczyna drżeć. Siedem trupów. Trzech rannych, jęczących z bólu, próbuje wstać.

Dziewczyna patrzy na mnie i otwiera szeroko oczy na widok zakrwawionych skim i zbroi. Ogarnia mnie wstyd, tak wielki, że mam ochotę zapaść się pod ziemię. Teraz widzi mnie takiego, jakim jestem naprawdę, do szpiku kości. „Morderca! Śmierć wcielona!”

– Laiu… – zaczynam, ale w korytarzu rozlega się niski jęk, a ziemia zaczyna się trząść. Przez kratę w suficie słyszę krzyki i ogłuszające echo olbrzymiej eksplozji. – Co, do dziesięciu piekieł…

– To ruch oporu Uczonych – Laia próbuje przekrzyczeć zgiełk. – Wszczęli powstanie!

Zanim zdążę zapytać, skąd o tym wie, w korytarzu po naszej lewej błyska ostrzegawczo srebro.

– Niebiosa, Eliasie! – wykrzykuje zdławionym głosem dziewczyna, spoglądając w tę stronę wielkimi, okrągłymi oczami. Jeden z nadchodzących Zamaskowanych jest olbrzymi, starszy ode mnie dobre kilkanaście lat i zupełnie mi nieznany. Druga postać jest drobna, niemal dziecięca. Spokój jej twarzy ukrytej pod maską zaprzecza zimnej wściekłości promieniującej z całej sylwetki.

Moja matka. Komendantka.

Z prawej słychać tupot butów i gwizdy przywołujące jeszcze więcej żołnierzy. Jesteśmy w pułapce.

W korytarzu znów rozbrzmiewa niski jęk.

– Ukryj się za mną! – rzucam ostro do Lai, ale chyba mnie nie słyszy. – Laiu, do cholery, wskakuj… Uff.

Dziewczyna rzuca się na mnie, uderzając prosto w żołądek. Ten rozpaczliwy, niezgrabny skok tak mnie zaskakuje, że wpadam do jednej z krypt w ścianie. Przebijam się przez gęste pajęczyny, zasłaniające wejście, i ląduję na wznak na sarkofagu. Laia leży na wpół na mnie, na wpół zaklinowana pomiędzy trumną i ścianą krypty.

Połączenie pajęczyn, krypty i ciepłego ciała dziewczyny kompletnie mnie zaskakuje, ledwo jestem w stanie wyjąkać:

– Czyś ty oszala…

Potężny łoskot. Sufit korytarza, w którym przed momentem staliśmy, wali się z ogłuszającym hukiem, wzmocnionym przez ryk wybuchów docierający z miasta. Błyskawicznie wciągam Laię pod siebie, osłaniając jej głowę przedramionami, ale tak naprawdę ratuje nas sama konstrukcja krypty. Wokół unosi się chmura pyłu, więc kaszlemy przez dłuższą chwilę. Jestem boleśnie świadom, że gdyby nie refleks mojej towarzyszki, oboje byśmy już nie żyli.

Dudnienie ustaje i przez pył docierają do nas promienie słońca. Z miasta dobiega również echo wrzasków. Ostrożnie podnoszę się z Lai i odwracam ku wejściu do krypty, na wpół zablokowanemu przez odłamki skał. Wyglądam na zewnątrz: z korytarza nie pozostało wiele. Zapadł się całkiem – nie widać ani jednego Zamaskowanego.

Gramolę się z krypty, ciągnąc, a potem niosąc wciąż kaszlącą Laię przez gruz. Jej twarz pokrywają kamienny pył i krew, na szczęście nienależąca do dziewczyny. Sięga po manierkę, a ja przystawiam jej naczynie do ust. Po kilku łykach Uczona wstaje.

– Mogę… mogę iść.

Skały tarasują korytarz po lewej, ale widzę, że zaczyna je powoli odsuwać dłoń w pancernej rękawicy. Szare oczy i blond włosy komendantki błyskają za tumanami pyłu.

– Chodź już. – Stawiam kołnierz, żeby ukryć diamentowy tatuaż Czarnego Stoku na karku. Wdrapujemy się na stos gruzu i wychodzimy z katakumb na hałaśliwe ulice Serry.

Na dziesięć płonących piekieł!

Zdaje się, że nikt nie zauważył zapadnięcia się części ulicy. Wszyscy wpatrują się w kolumnę ognia i dymu bijącego w gorące, błękitne niebo. To posiadłość gubernatora płonie niczym stos pogrzebowy Barbarzyńców. Przed jej poczerniałymi bramami oraz na sąsiednim ogromnym placu dziesiątki marsyjskich żołnierzy walczą z setkami powstańców ubranymi w czerń, bojownikami ruchu oporu.

– Tędy! – Ruszam w kierunku przeciwnym do rezydencji gubernatora, obalając po drodze dwóch bojowników. Chcę skręcić w następną przecznicę, lecz szaleje tam ogień, a ulicę zaściełają trupy. Chwytam dłoń Lai i biegnę ku wylotowi kolejnej alejki, gdzie jednak spotyka nas podobna sytuacja.

Ponad brzękiem broni, wrzaskami i rykiem płomieni słychać gorączkowe bicie bębnów z wież Serry, które wzywają posiłki do Dzielnicy Prześwietnych, Dzielnicy Cudzoziemców i Dzielnicy Zbrojowni. Jedna z wież raportuje moją lokalizację w pobliżu posiadłości gubernatora, rozkazując, by wszystkie dostępne oddziały dołączyły do pogoni.

Niedaleko rezydencji z zawalonego tunelu wyłania się głowa z blond włosami i w masce. Cholera! Stoimy na samym środku placu, obok pokrytej popiołem fontanny z posągiem konia stającego dęba. Wpycham Laię za niego, a sam kucam, rozpaczliwie szukając wzrokiem drogi ucieczki, zanim dojrzy nas komendantka lub którykolwiek z marsyjskich żołnierzy. Wygląda jednak na to, że wszystkie budynki przy placu i odchodzących od niego ulicach stoją w ogniu.

„Rozejrzyj się!” Komendantka w każdej chwili może wkroczyć między ścierającą się na placu ciżbę i wykorzystać swoje przerażające umiejętności, by wyrąbać sobie ścieżkę wśród walczących, by nas dopaść.

Zerkam na nią z ukrycia: strzepuje pył ze zbroi, nieporuszona panującym wokół chaosem. Ten spokój sprawia, że jeżą mi się włosy na karku. Jej szkołę zniszczono, jej syn i największy wróg uciekł, a miasto się rozpada. A mimo to moja matka jest nadzwyczaj spokojna.

– Tam! – Laia chwyta mnie za ramię i wskazuje alejkę, której wylot zasłania przewrócony wózek przekupnia. Schylamy się i biegniemy ku niej; w myślach dziękuję niebiosom za rozgardiasz, który kryje nas przed wzrokiem zarówno Uczonych, jak i Marsyjczyków.

W ciągu kilku minut docieramy do alejki, a kiedy już w nią nurkujemy, ryzykuję spojrzenie za siebie, tylko jedno, by upewnić się, że moja matka nas nie dostrzegła.

Przeszukuję wzrokiem pole walki i widzę grupkę bojowników ruchu oporu atakujących parę legionistów, Zamaskowanego walczącego z dziesięcioma buntownikami naraz, a w końcu zapadlisko i wyjście z zawalonego korytarza, gdzie stoi moja matka. Stary Uczony-niewolnik próbuje uciec przed rzezią, ale popełnia błąd, zapuszczając się zbyt blisko: komendantka ze swobodnym okrucieństwem zatapia ostrze skimy w jego sercu, a kiedy je wyszarpuje, nie patrzy nawet na umierającego. Spogląda na mnie. Tak jakbyśmy byli połączeni, jakby znała każdą moją myśl… Jej wzrok przecina plac.

Uśmiecha się drapieżnie.

 

 

 

 

 

 

III: Laia

 

 

 

 

Uśmiech komendantki wygląda jak nabrzmiały, blady robak. Chociaż widzę ją tylko przez chwilę, zanim Elias pociągnie mnie z dala od krwawej łaźni na placu, zapominam języka w gębie.

Ślizgam się, bo moje buty wciąż są mokre od krwi po rzezi w korytarzach. Cała drżę, przypominając sobie twarz Eliasa po walce i widoczną w jego oczach odrazę wobec samego siebie. Chciałam mu powiedzieć, że zrobił to, co musiał, by nas uratować, ale nie mog­łam wydobyć z siebie głosu. Z całych sił powstrzymywałam się przed wymiotami.

W powietrzu unoszą się pełne cierpienia krzyki, wrzeszczą Marsyjczycy i Uczeni, dorośli i dzieci, a ich głosy mieszają się w jedną potworną wrzawę. Prawie jej nie słyszę, skupiona na omijaniu potłuczonego szkła i unikaniu szczątków płonących budynków, sypiących się na ulicę. Oglądam się przez ramię jeszcze kilkanaście razy, spodziewając się depczącej nam po piętach komendantki. Nagle czuję się jak dziewczyna, którą byłam miesiąc temu: ta, która porzuciła brata uwięzionego przez Imperium, która jęczała i łkała po wybatożeniu. Dziewczyna, której brakło odwagi.

„Kiedy strach przejmie nad tobą władzę, spróbuj go zwalczyć. Sięg­nij po jedyną rzecz potężniejszą od strachu i niezniszczalną: twoją duszę. Twoje serce”. Słyszę słowa, które wypowiedział do mnie wczoraj kowal Spiro Teluman, przyjaciel i nauczyciel mojego brata.

Próbuję przekształcić ten strach w paliwo. Komendantka nie jest nieomylna. Być może w ogóle mnie nie widziała, skoro skupiła się na swoim synu. Raz już jej uciekłam, co oznacza, że mogę tego dokonać po raz drugi.

Przepływa przeze mnie fala adrenaliny, ale kiedy chcemy skręcić w następną przecznicę, potykam się o piramidkę gruzu i wykładam jak długa na brudnym od sadzy bruku.

Elias stawia mnie na nogi tak łatwo, jakbym była piórkiem. Spogląda naprzód, w tył, bada wzrokiem pobliskie okna i dachy, tak jakby również spodziewał się, że w każdej chwili pojawi się jego matka.

– Musimy iść dalej. – Szarpię jego rękaw. – Musimy się wydostać z miasta.

– Wiem. – Elias skręca i prowadzi nas do zakurzonego, martwego sadu za murem. – Ale nie uda nam się to, jeżeli wyczerpiemy wszystkie siły. Chwila odpoczynku nam nie zaszkodzi.

Siada, a ja niechętnie przy nim klękam. Powietrze Serry wydaje mi się dziwne, skażone. Woń spalonego drewna miesza się z czymś o wiele mroczniejszym: krwią, przypieczonymi ciałami i nagą stalą.

– Jak się dostaniemy do Kauf, Eliasie? – To pytanie prześladuje mnie od chwili, kiedy wyślizgnęliśmy się z koszar w Czarnym Stoku. Brat pozwolił się aresztować marsyjskim żołnierzom, żebym miała szansę ucieczki. Nie pozwolę, żeby okupił życiem to poświęcenie. W całym cholernym Imperium pozostał mi z rodziny tylko on. Jeśli go nie ocalę, nikt inny tego za mnie nie zrobi. – Czy ukryjemy się na wsi? Jaki masz plan?

Elias patrzy na mnie uparcie, a jego szare oczy wydają się nieprzeniknione.

– Tunel, którym chciałem uciec, wyprowadziłby nas na zachodnią stronę miasta – mówi. – Przeszlibyśmy przełęczami góry na północy, obrabowali plemienną karawanę i pojechali dalej, udając kupców. Marsyjczycy nie szukaliby nas dwojga razem, a już na pewno nie na północy. Ale teraz… – Wzrusza ramionami.

– Co to ma znaczyć? Masz w ogóle jakiś plan?

– Owszem. Wydostajemy się z miasta. Uciekamy komendantce. To jedyne, co się teraz liczy.

– A co potem?

– Jedna rzecz naraz, Laiu. Teraz musimy sobie poradzić z moją matką.

– Nie boję się jej – mówię, żeby nie pomyślał, że jestem tą samą szarą myszką, którą poznał w Czarnym Stoku kilka tygodni temu. – Już nie.

– A powinnaś – komentuje sucho.

Bębny grzmią szybką serią, którą czuje się w kościach. Ich echo rozbrzmiewa w mojej głowie.

Elias przechyla głowę.

– Przekazują nasze rysopisy – stwierdza. – „Elias Veturius: szare oczy, wzrost: sześć stóp, cztery cale, waga: piętnaście kamieni, czarne włosy. Ostatnio widziany w katakumbach na południe od Czarnego Stoku. Uzbrojony i niebezpieczny. Przemieszcza się wraz z Uczoną, kobietą o złotych oczach, wzrost: pięć stóp, sześć cali, czarne włosy…” – Milknie. – Masz rację, Laiu. Ona na nas poluje. Nie uciekniemy z miasta. Strach jest teraz najlepszym doradcą. Pomoże nam pozostać przy życiu.

– Mury miasta…

– Mocno strzeżone w związku z powstaniem Uczonych – przerywa mi. – Teraz niewątpliwie jeszcze bardziej. Komendantka roześle po mieście wici, że jeszcze nie opuściliśmy murów, więc bramy będą podwójnie obsadzone.

– A moglibyśmy… to znaczy, czy ty mógłbyś… przebić się na zewnątrz siłą? Może przez jedną z mniejszych bram?

– Moglibyśmy – mówi powoli. – Ale to by wymagało sporo zabijania.

Rozumiem, dlaczego odwraca wzrok, chociaż jakaś twarda, zimna część mojego umysłu, która narodziła się w Czarnym Stoku, zastanawia się, czy kilku nieżywych Marsyjczyków faktycznie stanowiłoby jakąś różnicę. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, ilu już zabił, i zwłaszcza gdy pomyślę, co zrobią Uczonym, kiedy powstanie zostanie stłumione – bo nie mam wątpliwości, że tak się właśnie stanie.

Lepsza część mnie wzdryga się jednak na myśl o tak bezdusznym podejściu.

– W takim razie korytarze? – pytam. – Żołnierze nie będą się tego spodziewać.

– Nie wiemy, które się zapadły, a nie ma sensu schodzić do katakumb, jeśli mielibyśmy trafić w ślepą uliczkę. Może port? Moglibyśmy przepłynąć rzekę…

– Nie umiem pływać.

– Przypomnij mi, żebym temu zaradził, kiedy będziemy mieli parę wolnych dni. – Kręci głową, bo najwyraźniej kończą nam się możliwości. – Moglibyśmy się gdzieś przyczaić i zaczekać, aż powstanie się skończy, a potem przedostać z powrotem do korytarzy, kiedy ustaną eksplozje. Znam bezpieczną kryjówkę.

– Nie – protestuję szybko. – Imperium posłało Darina do Kauf trzy tygodnie temu. A barki więzienne pływają szybko, prawda?

Elias kiwa głową.

– Docierają do Ancjum poniżej dwóch tygodni, a stamtąd do Kauf więźniów czeka jeszcze dziesięciodniowa podróż lądem, jeśli nie trafią na złą pogodę. Mogli już dotrzeć do więzienia.

– A nam ile zajmie taka podróż?

– Musimy podróżować lądem, a do tego uniknąć wykrycia – wyjaśnia Elias. – Trzy miesiące, jeśli się pospieszymy… ale pod warunkiem, że dotrzemy do gór Nevennes przed pierwszymi śniegami. Jeśli nam się to nie uda, przedostaniemy się dalej dopiero wiosną.

– W takim razie nie możemy zwlekać – decyduję. – Ani dnia dłużej, niż to konieczne. – Oglądam się przez ramię, usiłując powściągnąć coraz większe przerażenie. – Nie ścigała nas dalej.

– Niekoniecznie – oznajmia Elias. – Jest cholernie sprytna. – Rozmyśla chwilę, wpatrując się w martwe drzewa wokół nas i obracając w dłoni ostrze. – Blisko rzeki jest taki opuszczony magazyn, który stoi zaraz przy murach miasta – mówi w końcu. – Właścicielem jest Quin Veturius, mój dziad. Pokazał mi go wiele lat temu. Drzwi z tylnego dziedzińca prowadzą poza miasto… Ale ostatni raz byłem tam dość dawno. Może już ich tam nie być.

– Czy komendantka o nich wie?

– Dziad nigdy by jej o tym nie powiedział.

Przypominam sobie niewolnicę Izzi, moja przyjaciółkę z Czarnego Stoku. Ostrzegła mnie przed Keris Veturią pierwszego dnia, kiedy tylko przybyłam do szkoły. „Komendantka wszystko widzi. Wie o rzeczach, o których nie powinna”.

Teraz jednak musimy się wydostać z miasta, a ja nie mam lepszego planu.

Ruszamy, przemykając zwinnie przez okolice wolne od walk i przekradając się ostrożnie przez te obszary, gdzie szaleje ogień i trwają zamieszki. Mijają godziny, a popołudnie ustępuje miejsca wieczorowi. Elias prowadzi mnie spokojnie, najwidoczniej nieporuszony widokiem zniszczenia i śmierci.

To dziwne, że miesiąc temu dziadkowie jeszcze żyli, brat był wolny, a ja nie znałam nazwiska Veturius.

Wszystko, co zdarzyło się od tamtej pory, jawi mi się jako koszmar: babcia i dziadek zamordowani, Darin wywleczony przez żołnierzy, wrzeszczący, żebym uciekała.

I ruch oporu Uczonych, który miał mi pomóc ocalić brata, a ostatecznie nas zdradził.

Pamięć podsuwa mi kolejną twarz, ciemnooką, przystojną i ponurą, zawsze ponurą. Tym cenniejszy jest każdy uśmiech, który się na niej pojawia. Keenan, ognistowłosy bojownik, który postąpił wbrew rozkazom ruchu oporu, by potajemnie znaleźć dla mnie drogę ucieczki, na którą ja z kolei skierowałam Izzi.

Mam nadzieję, że się na mnie za to nie będzie gniewał. I że zrozumie, dlaczego nie mogłam przyjąć jego pomocy.

– Już blisko – odzywa się Elias, kiedy docieramy do wschodnich krańców miasta.

Wyłaniamy się z plątaniny serryjskich uliczek w pobliżu składnicy Merkatorów. Samotny komin pieca ceglarskiego rzuca głęboki cień na pobliskie magazyny i place przeładunkowe. W dzień to miejsce musi tętnić życiem; uwijają się tu kupcy z wozami i dokerzy. O tej porze jednak nie ma żywej duszy. Wieczorny chłód podpowiada, że nadchodzi jesień, a z północy wieje stały, mocny wiatr. W zasięgu wzroku nic się nie porusza.

– Tam. – Elias wskazuje budynek stojący tuż przy murach miejskich Serry, podobny do tych po drugiej stronie ulicy, ale z zarośniętym chwastami podwórzem od tyłu. – To miejsce, o którym ci mówiłem. – Obserwuje magazyn przez długie minuty. – Komendantka nie mogłaby tam schować tuzina Zamaskowanych – wyrokuje w końcu. – A wątpię, żeby zjawiła się bez nich. Wolałaby nie ryzykować, że ucieknę.

– Jesteś pewien, że nie przyszłaby sama? – Wiatr dmucha mocniej, więc zakładam ramiona na piersi i trzęsę się z zimna. Komendantka nawet w pojedynkę jest już dość straszna; nie sądzę, by potrzebowała jakichkolwiek żołnierzy do pomocy.

– Nie jestem – przyznaje. – Zaczekaj tu. Upewnię się, że droga wolna.

– Chyba jednak powinnam iść z tobą. – Natychmiast robię się nerwowa. – Jeśli cokolwiek się stanie…

– To przeżyjesz, nawet jeżeli mnie się to nie uda.

– Co? Nie!

– Jeżeli będzie bezpiecznie, zagwiżdżę raz. Jeśli zastanę tam żołnierzy, dwa razy. A jak na miejscu będzie czekała komendantka, trzy szybkie gwizdnięcia, a zaraz potem następne trzy.

– A jeśli rzeczywiście tam będzie? Co wtedy?

– Wtedy siedź cicho. Jeżeli przeżyję, wrócę po ciebie – wyjaśnia Elias. – A jak nie, będziesz się musiała sama stąd wydostać.

– Eliasie, ty idioto, potrzebuję cię, żeby wyciągnąć Darina…

Kładzie mi palec na ustach i patrzy prosto w oczy.

Przed nami stoi cichy, nieruchomy magazyn, a za nami płonie miasto. Przypominam sobie, kiedy ostatnio tak patrzyłam na Eliasa: tuż zanim się pocałowaliśmy. Wymyka mu się nerwowe westchnięcie, sugerujące, że on też to pamięta.

– Póki życia, póty nadziei – stwierdza. – Tak mi kiedyś powiedziała jedna dzielna dziewczyna. Jeżeli coś mi się stanie, nie obawiaj się. Poradzisz sobie.

Zanim znów ogarną mnie wątpliwości, opuszcza dłoń i śmiga w stronę magazynu tak lekko, jak chmura pyłu unosząca się znad pieca ceglarskiego.

Śledzę wzrokiem jego ruchy, boleśnie świadoma słabości tego planu. Wszystko, co się wydarzyło do tej pory, jest wynikiem działania silnej woli albo beznadziejnie głupiego szczęścia. Nie mam pojęcia, jak dotrzeć bezpiecznie na północ, ufam jednak Eliasowi, że mnie tam zaprowadzi. Nie wiem, czego trzeba, by przedostać się do Kauf, mam tylko nadzieję, że mój przewodnik będzie wiedział, co robić. Słyszę w głowie głos mówiący, że muszę ocalić brata, i Eliasa, przysięgającego, że mi w tym pomoże. Reszta to pobożne życzenia i nadzieja, czyli najbardziej kruche rzeczy na świecie.

„Nie wystarczy. To nie wystarczy”. Wiatr szarpie moje włosy, chłodniejszy, niż powinien być o tej porze roku. Elias znika na dziedzińcu magazynu. Nerwy mam napięte do granic i chociaż oddycham głęboko, czuję, jakbym nie wciągała do płuc dość powietrza. „No już! No!” Oczekiwanie na jego sygnał mnie wykańcza.

Potem go słyszę: gwiżdże tak szybko, że przez sekundę wydaje mi się, że się pomyliłam. Więcej, mam taką nadzieję. Ale po chwili odzywa się znów.

Trzy szybkie gwizdy, ostre, gwałtowne i ostrzegawcze.

Komendantka nas znalazła.

 

 

 

 

 

 

IV: Elias

 

 

 

 

Matka ukrywa gniew z wypraktykowaną zręcznością: owija go w spokój i zakopuje głęboko w umyśle, po czym udeptuje glebę na wierzchu, stawia nagrobek i udaje, że go już nie ma.

Widzę go jednak w jej oczach. Tli się na krawędziach, jak papier czerniejący przy płomieniu, tuż zanim stanie w ogniu.

Nienawidzę jej krwi, płynącej w moich żyłach. Chciałbym móc wydrzeć ją sobie z ciała.

Stoi pod ciemnym, wysokim murem miejskim, niczym kolejny cień w mroku, widoczny tylko dzięki srebrnemu połyskowi maski. Za nią znajduje się nasza droga ucieczki: drewniane wrota, tak zarośnięte uschłymi pnączami dzikiego wina, że niewidoczne. Chociaż nie trzyma broni, przekaz jest czytelny: „Jeżeli chcesz opuścić Serrę, musisz przejść obok mnie”.

Do dziesięciu piekieł! Mam nadzieję, że Laia usłyszała mój ostrzegawczy gwizd i będzie się trzymała z daleka.

– Długo to trwało – zagaja komendantka. – Czekałam tu wiele godzin.

Po czym rzuca się na mnie. Długi nóż pojawia się w jej dłoni tak błyskawicznie, jakby wyrósł z jej skóry. Z ledwością unikam ciosu i kontratakuję skimami. Wykręca się piruetem, nie zadając sobie nawet trudu, by skrzyżować ze mną ostrza, i rzuca we mnie gwiazdką z ostrymi ramionami, która mija mnie o włos. Zanim zdąży sięgnąć po następną, nacieram na nią i wymierzam kopniaka w pierś, który posyła ją na ziemię.

Kiedy dochodzi do siebie, rozglądam się po okolicy za żołnierzami. Mury miejskie są puste, na dachach wokół nas nikogo nie ma. Z magazynu Quina nie dochodzi nawet najmniejszy szmer. Mimo to nie chce mi się wierzyć, że nie rozstawiła w pobliżu oddziału zabójców.

Z prawej słyszę jakieś szuranie; unoszę skimy, spodziewając się nadlatującej strzały lub włóczni, ale to tylko koń komendantki, przywiązany do drzewa. Rozpoznaję siodło Gens Veturia i jednego z rumaków Quina.

– Aleś ty nerwowy. – Komendantka unosi srebrną brew i wstaje. – Uspokój się. Przyjechałam sama.

– Dlaczego miałbym ci wierzyć?

Wtedy rzuca we mnie kolejnymi gwiazdkami. Uchylam się, a ona przebiega za drzewem, które zasłania ją przed ciskanymi przeze mnie nożami.

– Chłopcze, jeśli sądzisz, że potrzebuję całej armii, żeby cię zniszczyć, jesteś w błędzie – oznajmia.

Rozpina mundur pod szyją, a ja krzywię się na widok koszuli z żywego metalu, której nie przebije nawet najostrzejsza broń.

Koszula Hel.

– Zabrałam ją Helene Aquilli. – Komendantka dobywa skim i odpiera mój kolejny atak ze swobodną gracją. – A potem oddałam dziewczynę Czarnej Straży. Już oni ją przesłuchają.

– Helene nic nie wie. – Unikam ciosów tańczącej wokół mnie matki. „Zepchnij ją do obrony, a potem zadaj szybki cios w głowę, by pozbawić przytomności. Ukradnij konia i uciekaj”.

Kiedy ostrza naszych skim się spotykają, dźwięcząc na podwórzu magazynu niczym osobliwa muzyka, od strony komendantki rozlega się dziwny dźwięk. Dopiero po chwili zdaję sobie sprawę, że to śmiech.

Nigdy nie słyszałem, żeby matka się śmiała. Nigdy.

– Wiedziałam, że tu przyjdziesz – mówi, po czym skacze na mnie ze skimami, a ja pochylam się naprawdę nisko, czując powiew od ruchu ostrzy tuż przed twarzą. – Rozważałeś ucieczkę przez bramę miejską, potem katakumby, rzekę i port. W końcu uznałeś, że wszystkie te rozwiązania są zbyt kłopotliwe, zwłaszcza że wleczesz za sobą swoją małą przyjaciółkę. Wtedy przypomniałeś sobie o tym miejscu i założyłeś, że o nim nie wiem. Co było głupie. Ona tu jest, wiesz przecież. – Syczy z irytacją, kiedy blokuję jej cios i tnę ją powierzchownie w ramię. – Ta niewolnica. Uczona. Kryje się niedaleko. Obserwuje nas. – Prycha i podnosi głos, zwracając się teraz do Lai: – Upierasz się, by pozostać przy życiu, jak karaluch. A więc to Augurowie cię ocalili? Powinnam była osobiście cię zmiażdżyć.

„Kryj się, Laiu!”, krzyczę w myślach, ale nie na głos, bo inaczej moja towarzyszka skończy z jedną z gwiazdek matki w piersi.

Komendantka ma teraz magazyn za plecami. Dyszy lekko, a jej oczy błyszczą żądzą mordu. Chce skończyć tę walkę.

Markuje cios, lecz kiedy go paruję, podcina mi nogi i oto jej ostrze błyska, opadając ku mnie. Odtaczam się, ledwie unikając śmierci, ale w tym momencie fruną ku mnie dwie kolejne gwiazdki; odbijam jedną, lecz druga wbija mi się w biceps.

W mroku za matką błyska skrawek złotej skóry. „Nie, Laiu! Trzymaj się z daleka!”

Matka rzuca skimy i dobywa dwóch sztyletów, zdecydowana zabić. Skacze ku mnie z pełną mocą, błyskawicznie tnąc przed sobą, by zranić mnie i oszołomić tak, żebym nie zauważył, kiedy wydam ostatnie tchnienie.

Bronię się zbyt wolno. Ostrze wbija się w moje ramię, a ja odskakuję, ale nie dość szybko, więc dostaję paskudnego kopniaka w twarz, po którym padam na kolana. Nagle widzę dwie komendantki i cztery sztylety. „Już nie żyjesz, Eliasie”, sapie jakiś głos w mojej głowie. To moje oddechy, płytkie i bolesne. Słyszę jej chłodny chichot, jak kamienie tłukące szkło. Zbliża się do mnie, by zadać decydujący cios. Tylko wyszkolenie z Czarnego Stoku, jej wyszkolenie pozwala mi instynktownie unieść skimę i sparować uderzenie, ale brakuje mi już sił. Wytrąca mi skimy z rąk, jedną po drugiej.

Kątem oka widzę nadbiegającą Laię ze sztyletem w dłoni. „Cholera, zatrzymaj się! Zabije cię błyskawicznie!”

Potem jednak mrugam i dziewczyna znika. Wydaje mi się, że tylko ją sobie wyobrażałem, że wstrząs przeszkadza mi jasno myśleć… ale wtedy Laia pojawia się znowu. Piasek z jej dłoni trafia prosto w oczy mojej matki. Komendantka gwałtownie szarpie głową, a ja łapię skimy z ziemi i podnoszę jedną z nich, kiedy przeciwniczka patrzy mi prosto w twarz.

Spodziewam się, że osłoni się dłonią w pancernej rękawicy, a ja zaraz umrę, patrząc, jak się chełpi.

Tymczasem w jej wzroku błyska coś, czego nie jestem w stanie rozpoznać.

A potem skima uderza płazem w jej skroń, w sam raz, by pozbawić ją przytomności przynajmniej na godzinę… i oto komendantka pada bezwładnie na ziemię jak worek mąki.

Stoimy z Laią i patrzymy na nieprzytomną postać, aż ogarnia mnie wściekłość i zmieszanie. Jakiej zbrodni nie popełniła moja matka? Batożyła, zabijała, torturowała i brała do niewoli. Teraz leży przed nami, bezradna. Tak łatwo byłoby ją zlikwidować! Zamaskowany w moim umyśle wręcz się tego domaga. „Nie wahaj się, głupcze. Będziesz tego żałował!”

Na tę myśl czuję odrazę. Nie zabiję własnej matki, nie w ten sposób – bez względu na to, jakim jest potworem.

Kątem oka widzę błysk. Ktoś się poruszył: ciemna postać czai się w mroku magazynu. Żołnierz? Być może, ale w takim razie zbyt tchórzliwy, by wyjść i walczyć. Może nas widział, może nie; nie mam zamiaru czekać, żeby się tego dowiedzieć.

– Laiu… – Chwytam matkę za nogi i ciągnę do budynku. Jest wyjątkowo lekka. – Łap konia.

– Czy… czy ona… – Patrzy na bezwładne ciało komendantki, a ja kręcę głową.

– Koń – przypominam. – Odwiąż go i przyprowadź do wrót. – Rusza wypełnić moje polecenia, a ja odcinam kawałek liny ze zwoju w moich zapasach i krępuję matkę, nadgarstki i kostki. Po tym, jak się obudzi, szybko się uwolni z więzów, lecz w połączeniu z uderzeniem w głowę powinno nam to zapewnić dość czasu, by oddalić się od Serry, zanim komendantka pośle za nami żołnierzy.

– Musimy ją zabić, Eliasie – mówi Laia drżącym głosem. – Jak tylko się ocknie, ruszy za nami. Nigdy się nie dostaniemy do Kauf.

– Nie zabiję jej, a jeśli chcesz to zrobić, pospiesz się. Czas nam się kończy.

Odwracam się od niej, by ponownie zerknąć w mrok za nami. Ktokolwiek nas obserwował, już zniknął. Musimy zakładać najgorsze: że był to żołnierz, który za chwilę podniesie alarm.

Tymczasem na murach Serry nie widać żywej duszy. No, w końcu mamy trochę szczęścia. Po kilku silnych szarpnięciach pokryte suchymi pędami zawiasy głośno zgrzytają i wrota stają otworem. Jeszcze parę sekund i jesteśmy za murami miasta. Przez chwilę znowu widzę podwójnie. „Cholerny kopniak w głowę”.

Skradamy się z Laią przez rozległy gaj morelowy, a koń człapie za nami. Dziewczyna prowadzi rumaka, ja zaś idę przodem z obnażoną skimą.

Komendantka zdecydowała się stawić mi czoła sama. Być może postąpiła tak powodowana dumą, pragnieniem dowiedzenia sobie i mnie, że może mnie zniszczyć samodzielnie? Bez względu na powód jestem przekonany, że pozostawiłaby na zewnątrz przynajmniej kilka oddziałów żołnierzy, by nas złapać, gdybyśmy przeszli przez zapomniane wrota. Jeśli chodzi o moją matkę, jednego jestem pewien: zawsze ma jakiś plan w odwodzie.

Cieszę się, kiedy zapada atramentowoczarny mrok. Gdyby na niebie był księżyc, zdolny łucznik swobodnie mógłby nas dosięgnąć z murów. Tymczasem w ciemności zlewamy się z drzewami… choć i tak jej nie ufam. Czekam, kiedy świerszcze i inne nocne stworzenia ucichną, po skórze przebiegnie mi zimny dreszcz, a potem dobiegnie nas szuranie butów lub skrzypienie skóry.

Oddalamy się jednak od miasta przez sad nie niepokojeni przez Imperium.

Docieramy do jego krańca i zwalniam kroku. W pobliżu szumi strumień, dopływ Rei. Jedyne oświetlone punkty na pustyni to dwa garnizony, oddalone od nas – i od siebie nawzajem – o kilka mil. Między nimi dudnią echem wiadomości przekazywane przez bębny, mówiące o ruchach oddziałów wewnątrz Serry. Gdzieś w oddali słyszę stukot kopyt, cały się napinam… ale po chwili odgłos zaczyna się od nas oddalać.

– Coś jest nie tak – mówię. – Matka powinna rozstawić tu patrole.

– Może myślała, że nie będzie ich potrzebowała? – odszeptuje niepewnie Laia. – Że sama sobie z nami poradzi?

– Nie – odpowiadam. – Komendantka zawsze ma zapasowy plan. – Nagle czuję ogromny żal, że nie ma tu Helene. Widzę oczami wyobraźni, jak marszczy srebrne brwi, a jej umysł starannie, cierpliwie rozważa fakty.

Laia nachyla się ku mnie.

– Komendantka również popełnia pomyłki, Eliasie – mówi. – Nie doceniła nas obojga.

To prawda, a mimo to nadal czuję w brzuchu niepokojące łaskotanie. Do dziesięciu piekieł, ależ mnie boli głowa. Czuję się, jakbym miał za chwilę zwymiotować. A może zasnąć. „Myśl, Eliasie! Co takiego dostrzegłeś w oczach matki, zanim pozbawiłeś ją przytomności?” Emocję. Coś, czego normalnie by nie ujawniła.

Dopiero po chwili wpadam na właściwy trop: to była satysfakcja. Komendantka patrzyła z zadowoleniem.

Ale dlaczego miałaby się cieszyć, że ją ogłuszyłem, po tym, jak próbowała mnie zabić?

– Nie popełniła błędu, Laiu. – Wychodzimy na otwartą przestrzeń za sadem, a ja mierzę wzrokiem burzę, nadciągającą powoli znad Gór Serry. Jest jeszcze daleko, ze sto mil od nas. – Pozwoliła nam odejść.

Nie rozumiem tylko, dlaczego to zrobiła.

 

 

 

 

 

 

V: Helene

 

 

 

 

„Lojalni do końca”.

To motto Gens Aquilla. Ojciec wyszeptał mi je do ucha kilka chwil po moich narodzinach. Wypowiadałam te słowa tysiące razy. Nigdy ich nie kwestionowałam, nigdy nie zwątpiłam.

Myślę o nich teraz, kiedy zwisam pomiędzy dwoma legionistami w lochach Akademii Czarnego Stoku. „Lojalni do samego końca”.

Lojalni wobec kogo? Rodziny? Imperium? Własnego serca?

Niech moje serce spłonie w piekle! To przede wszystkim z jego winy tu wylądowałam.

– Jak uciekł Elias Veturius?

Śledczy wyrywa mnie z zamyślenia. Jego głos brzmi równie bezdusznie jak wiele godzin temu, kiedy komendantka wtrąciła mnie do tej nory. Osaczyła mnie przed koszarami Czarnego Stoku, wspierana przez oddział Zamaskowanych. Poddałam się bez walki, a ona jednym ciosem pozbawiła mnie przytomności. Jakimś cudem w międzyczasie zdjęła ze mnie również srebrną koszulę podarowaną mi przez świętych mężów Imperium, Augurów. Koszulę, która po wtopieniu się w moją skórę sprawiała, że byłam niezwyciężona.

Być może powinnam czuć zaskoczenie na myśl, że zdołała ją ze mnie ściągnąć, ale tak nie jest. Inaczej niż reszta cholernego Imperium nigdy nie popełniłam pomyłki i nie zlekceważyłam komendantki.

– Jak uciekł? – upiera się przy tym pytaniu śledczy. Powstrzymuję westchnięcie. Odpowiadałam już na to ze sto razy.

– Nie wiem. W jednej chwili miałam mu odrąbać głowę, a w następnej słyszałam tylko dzwonienie w uszach. Kiedy spojrzałam na szafot, już go nie było.

Śledczy kiwa głową dwóm trzymającym mnie legionistom, a ja przygotowuję się wewnętrznie na cios.

„Nic im nie mów, żeby nie wiem co!” Kiedy Elias uciekł, obiecałam go kryć, ten jeden, ostatni raz. Jeżeli Imperium się dowie, że wyszedł przez katakumby, przemieszcza się z tą Uczoną, lub że dał mi swoją maskę, żołnierze szybko go namierzą. Nie opuści miasta żywy.

Legioniści zanurzają mi głowę w wiadrze śmierdzącej wody. Zacis­kam usta, zamykam oczy i rozluźniam całe ciało, chociaż każda jego cząstka krzyczy, żebym walczyła z prześladowcami. Tak jak uczyła nas komendantka podczas szkoleń z przesłuchań, wyobrażam sobie tylko jedną rzecz.

Eliasa, któremu udała się ucieczka. Uśmiechającego się w jakimś odległym, słonecznym kraju. Wolnego, tak jak od dawna marzył.

Moje płuca płoną. „Elias uciekł. Elias jest wolny”. Tonę. Umieram. „Elias uciekł. Elias jest wolny”.

Legioniści wyciągają moją głowę z wiadra, a ja, dławiąc się, biorę głęboki haust powietrza.

Śledczy pewnym ruchem unosi moją twarz ku sobie, zmuszając mnie, żebym spojrzała w jego zielone oczy, błyszczące blado i beznamiętnie w srebrnej masce. Spodziewam się, że zobaczę w nich gniew, a przynajmniej frustrację, po wielu godzinach powtarzania tych samych pytań i wysłuchiwania tych samych odpowiedzi. On jednak zachowuje spokój. Wydaje się niemal dobrotliwy.

W myślach nazywam go Człowiekiem z Północy ze względu na brązową skórę, zapadnięte policzki i skośne oczy. Na oko ukończył Akademię kilka lat temu, więc jest dość młody, jak na żołnierza Czarnej Straży, a co dopiero na śledczego.

– Jak uciekł?

– Przecież właśnie ci powiedziałam…

– Dlaczego znalazłaś się po wybuchu w koszarach Czaszek?

– Myślałam, że go widzę. Ale potem straciłam go z oczu. – To pewna wersja prawdy. Na końcu rzeczywiście straciłam go z oczu.

– Jak podłożył ładunki wybuchowe? – Człowiek z Północy puszcza moją twarz i powoli zaczyna chodzić naokoło mnie, wtapiając się w cień tak, że widać tylko czerwone naszywki na jego mundurze, przedstawiające ptaka z otwartym dziobem. To symbol Czarnej Straży, wewnętrznej służby bezpieczeństwa Imperium. – Kiedy mu pomogłaś?

– W ogóle mu nie pomagałam.

– Był twoim sojusznikiem i przyjacielem. – Śledczy wyciąga z kieszeni coś, co brzęczy, lecz nie dostrzegam wyraźnego kształtu. – Dokładnie w chwili, kiedy miał zostać stracony, seria wybuchów niemal zrównała Akademię z ziemią. Spodziewasz się, że ktokolwiek uwierzy w taki zbieg okoliczności?

Milczę, więc gestem nakazuje legionistom, żeby mnie znów podtopili. Oddycham głęboko, wypierając z umysłu wszystko inne poza obrazem Eliasa na wolności.

Potem jednak, dokładnie w chwili, gdy się zanurzam, myślę o niej.

Dziewczynie Uczonych. O jej ciemnych włosach i krągłościach jej ciała, i przeklętych złotych oczach. O tym, jak trzymał ją za rękę, kiedy uciekali przez dziedziniec. O tym, jakim tonem wypowiadała jego imię, o jej śpiewnym głosie.

Nabieram łyk wody, śmierdzącej szczynami i śmiercią. Kopię legionistów i walczę z ich uściskiem. „Uspokój się!” Tak właśnie śledczy dociera do umysłu przesłuchiwanego więźnia: jedno pęknięcie, a wbije w nie klin i będzie uderzał w to samo miejsce, aż otworzę się przed nim.

„Elias uciekł. Elias jest wolny”. Usiłuję przywołać z powrotem ten obraz, ale zastępuje go wizja ich obojga, trzymających się za ręce.

Może utonięcie nie byłoby takie straszne?

Ciemnieje mi przed oczami i wtedy legioniści wyciągają mnie z wody. Wypluwam to, co przed chwilą dostało mi się do ust. „Trzymaj się, Aquillo. Właśnie tak chce cię złamać”.

– Kim jest ta dziewczyna?

Pytanie pada tak niespodziewanie, że przez jeden cholerny moment nie potrafię pozbyć się z twarzy wyrazu zaskoczenia. To tak, jakbym przyznała się do winy.

Połowa mojego umysłu przeklina Eliasa: dlaczego był taki głupi i pozwolił, by widziano go z dziewczyną? Druga połowa usiłuje stłumić przerażenie rodzące mi się w trzewiach. Śledczy obserwuje emocje błyskające w moich oczach.

– Bardzo dobrze, Aquillo – odzywa się ze śmiertelnym spokojem. Natychmiast przypominam sobie komendantkę. Elias powiedział kiedyś, że im ciszej mówi, tym bardziej jest niebezpieczna. W końcu widzę, co śledczy wyciągnął z kieszeni munduru: dwa zestawy połączonych metalowych pierścieni, które teraz zakłada na palce. Mosiężne kastety. Brutalna broń, która zmienia zwykłe bicie w powolną, krwawą agonię. – Może zaczniemy od tego?

– Zaczniemy? – Siedzę w tej piekielnej norze od wielu godzin. – Jak to: zaczniemy?

– To wszystko… – Wskazuje wiadro z wodą i moją posiniaczoną twarz. – …była pierwsza prezentacja. Dopiero się poznaliśmy.

Do dziesięciu piekieł! Powstrzymywał się. Stopniował ból, osłabiając mnie, czekając, aż znajdzie słaby punkt, aż coś mu zdradzę. „Elias uciekł. Elias jest wolny. Elias uciekł. Elias jest wolny”.

– Teraz jednak, Krwawy Krogulcze… – cedzi Człowiek z Północy, a jego słowa, mimo że wypowiadane cicho, przebijają się przez inkantacje w mojej głowie. – Teraz zobaczymy, z jakiej stali zostałaś stworzona.

 

» » »

 

Tracę poczucie czasu. Mijają godziny, a może dni? Tygodnie? Nie potrafię rozróżnić. Słońce tu nie dociera. Nie słyszę bębnów ani dzwonów z wieży.

„Jeszcze trochę”, mówię sobie po szczególnie paskudnym pobiciu. „Jeszcze godzina. Wytrzymaj jeszcze godzinę. Pół godziny. Pięć minut. Jedną. Tylko jedną”.

Każda sekunda promieniuje jednak bólem. Przegrywam tę bitwę, wyczuwam to w znikających fragmentach czasu, w moich słowach, które plączą się i potykają o siebie.

Drzwi lochu otwierają się i zamykają. Przybywają posłańcy i przekazują wieści. Pytania śledczego zmieniają się, ale nie kończą.

– Wiemy, że uciekł z dziewczyną przez katakumby. – Jedno z oczu mam tak podpuchnięte, że nie jestem w stanie go otworzyć, ale kiedy Człowiek z Północy mówi, łypię na niego drugim. – Wymordował tam pół plutonu.

„Och, Eliasie!” Będzie się zadręczał tymi zabitymi, nie dotrze do niego, że to konieczność, a nie wybór, jego zły wybór. Uzna, że ma krew na rękach, i będzie trwał w tym przeświadczeniu dłużej niż ja na jego miejscu.

Część mojego umysłu czuje jednak ulgę na myśl, że śledczy już wie, jak uciekł Elias. Przynajmniej nie będę musiała dłużej kłamać. Kiedy pyta mnie o to, co łączy Laię i Eliasa, uczciwie odpowiadam, że nie mam pojęcia.

Muszę tylko przetrwać wystarczająco długo, żeby Człowiek z Północy mi uwierzył.

– Opowiedz mi o nich. To nietrudne, prawda? Wiemy, że dziewczyna współpracowała z ruchem oporu. Czy przeciągnęła Eliasa na ich stronę? Czy zostali kochankami?

Chce mi się śmiać. „Zgadnij! Na to samo wyjdzie”.

Próbuję mu odpowiedzieć, ale boli mnie tak, że jestem w stanie tylko jęczeć. Leżę, zwinięta w kłębek w żałosnej próbie osłonięcia połamanych żeber. Oddycham, świszcząc, z wysiłkiem. Zastanawiam się, czy śmierć jest już blisko.

Myślę o Augurach. Czy wiedzą, gdzie jestem? Czy ich to w ogóle obchodzi?

Muszą wiedzieć. I nie zrobili nic, żeby mi pomóc.

Mimo to jeszcze żyję… I nie dałam śledczemu tego, co chciał. Jeżeli wciąż zadaje pytania, to znaczy, że Elias jest wolny, a dziewczyna przebywa razem z nim.

– Aquillo – głos Człowieka z Północy brzmi teraz inaczej, tak jakby był zmęczony. – Twój czas dobiega końca. Opowiedz mi o dziewczynie.

– Nic nie…

– Inaczej mam rozkaz pobić cię tak, żebyś wyzionęła ducha.

– Rozkaz Cesarza? – rzężę. Jestem zaskoczona. Myślałam, że Marcus sam będzie mnie torturował na mnóstwo przerażających sposobów, zanim mnie zabije.

– Nie ma znaczenia, kto go wydał – odpowiada śledczy. Kuca i patrzy mi prosto w twarz. Chociaż raz jego zielone oczy zdradzają niepokój. – On nie jest tego wart, Aquillo. Powiedz mi to, co muszę wiedzieć.

– J-ja nic nie wiem…

Czeka chwilę, obserwując mnie, a kiedy nadal milczę, wstaje i zakłada mosiężne kastety.

Myślę o Eliasie, który nie tak dawno temu siedział w tym samym lochu. O czym myślał w obliczu śmierci? Wchodząc na szafot wydawał się taki spokojny, jakby pogodził się z losem.

Żałuję, że nie mogę pożyczyć od niego odrobiny tego spokoju. „Żegnaj, Eliasie. Mam nadzieję, że odnajdziesz wolność. I radość. Niebiosa wiedzą, że reszcie z nas się to nie uda”.

Drzwi za śledczym otwierają się z trzaskiem. Słyszę znajome, znienawidzone kroki.

Cesarz Marcus Farrar. Przybywa, by zabić mnie własnoręcznie.

– Mój panie, Cesarzu! – Człowiek z Północy salutuje. Legioniści podnoszą mnie, zmuszają do klęknięcia i pochylenia głowy w geście szacunku.

W przyćmionym świetle lochu, z podpuchniętym, podbitym okiem, nie jestem w stanie dostrzec miny Marcusa, ale rozpoznaję wysoką, jasnowłosą postać tuż za nim.

– Ojcze? – Co on tu robi, na płonące piekła? Czy Marcus ma zamiar wykorzystać go, żeby mnie zaszantażować? Chce go torturować, aż udzielę wszystkich informacji?

– Wasza Wysokość… – głos mojego ojca zwracającego się do Marcusa jest gładki jak szkło, tak pozbawiony emocji, jakby nic go to wszystko nie obchodziło. Kiedy jednak zerka na mnie, widzę w jego oczach autentyczne przerażenie. Resztką sił odwracam głowę i patrzę na niego. „Nie pozwól mu tego zobaczyć, ojcze. Nie pozwól, żeby się dowiedział, co czujesz”.

– Chwileczkę, Seniorze Aquillusie. – Marcus lekceważącym gestem ucisza mojego ojca i patrzy na Człowieka z Północy. – Poruczniku Harper. I jak, odkryliście cokolwiek?

– Nie wie nic o dziewczynie, Wasza Wysokość. Ani nie pomagała w zniszczeniu Czarnego Stoku.

A więc mi uwierzył.

Wąż pokazuje legionistom, żeby mnie puścili. Najwyższym wysiłkiem staram się nie upaść. Marcus chwyta mnie za włosy i jednym szarpnięciem stawia na nogi, a Człowiek z Północy patrzy na to z kamienną twarzą. Zaciskam zęby i prostuję się, aż wszystko mnie boli, oczekując… Nie, mając nadzieję, że w oczach nowego władcy dojrzę wyłącznie nienawiść.

Patrzy na mnie jednak z osobliwym spokojem, tak jak czasem mu się zdarza. Tak jakby znał moje lęki równie dobrze jak swoje.

– Naprawdę, Aquillo? – odzywa się, a ja odwracam wzrok. – Elias Veturius, twoja jedyna prawdziwa miłość… – Kiedy wypowiada te słowa, brzmią odrażająco. – …ucieka ci sprzed nosa z dziwką Uczonych, a ty nic o niej nie wiesz? Na przykład o tym, jak przeżyła Czwartą Próbę? Jaką rolę odegrała w ruchu oporu? Czy groźby porucznika Harpera są nieskuteczne? Może potrafię wymyślić coś lepszego…

Na te słowa twarz mojego ojca stojącego nieco z tyłu blednie.

– Wasza Wysokość, proszę…

Marcus ignoruje go, popycha mnie pod wilgotny mur lochów i przyciska się do mnie całym ciałem. Przysuwa usta do mojego ucha, a ja zamykam oczy, pragnąc nade wszystko, żeby ojciec nie musiał tego oglądać.

– Czy mam znaleźć kogoś innego do torturowania? – mruczy do mnie Wąż. – Kogoś, w kogo krwi się skąpiemy? A może powinienem zmusić cię do czegoś innego? Mam nadzieję, że uważnie śledziłaś metody Harpera, bo jako Krwawy Krogulec będziesz ich często używała.

Moje koszmary, o których Marcus jakimś cudem się dowiedział, stają mi przed oczami z potworną jasnością: skatowane dzieci, wypatroszone matki, domy obracające się w popiół. Ja u boku Cesarza jako jego lojalna dowódczyni, zwolenniczka i kochanka. Napawająca się zniszczeniem. Pragnąca go. Pragnąca Marcusa.

To tylko koszmarne sny.

– Nic nie wiem – skrzeczę. – Jestem lojalna wobec Imperium. Zawsze byłam. – Chcę dodać: „Nie torturuj mojego ojca”, ale zmuszam się, by nie błagać władcy.

– Wasza Wysokość! – tym razem ojciec odzywa się z naciskiem. – Co z naszą umową?

„Umową”?

– Chwileczkę, Seniorze Aquillusie – mruczy Marcus. – Jeszcze się bawię. – Przyciska mnie mocniej, a potem na jego twarzy pojawia się dziwna mina, jakby zaskoczenia, a może irytacji. Otrząsa się, tak jak koń, który chce się pozbyć muchy, a potem cofa o krok. – Rozkuć ją! – rozkazuje legionistom.

– Co się dzieje? – Próbuję ustać na nogach, ale mnie zawodzą. Ojciec chwyta mnie, zanim upadnę, i zarzuca sobie moje ramię na barki.

– Możesz odejść wolno. – Marcus nie spuszcza ze mnie wzroku. – Seniorze Aquillusie, zgłoś się do mnie jutro o dziesiątym dzwonie. Wiesz, gdzie mnie znaleźć. Krwawy Krogulcze, przyjdziesz razem z nim. – Milknie i powoli przesuwa palcem po mojej zakrwawionej twarzy, po czym go oblizuje. – Mam dla ciebie misję.

Odchodzi, a razem z nim Człowiek z Północy i legioniści. Dopiero kiedy echo ich kroków niknie na schodach prowadzących do wyjścia, opuszczam głowę. Wyczerpanie, ból i niedowierzanie pozbawiają mnie w końcu sił.

Nie zdradziłam Eliasa. Wytrzymałam przesłuchanie.

– Chodź, córko. – Ojciec podtrzymuje mnie tak łagodnie, jakbym była noworodkiem. – Zabiorę cię do domu.

– Co za to przehandlowałeś? – pytam. – Co za mnie oddałeś?

– Nic ważnego. – Próbuje wziąć na siebie ciężar mojego ciała, lecz mu nie pozwalam. Przygryzam wargę dość mocno, by utoczyć krwi. Kiedy powoli kuśtykamy z celi, skupiam się wyłącznie na tym cierpieniu, nie na osłabionych mięśniach i palącym bólu w kościach. Jestem Krwawym Krogulcem Imperium Marsyjskiego. Wyjdę z tych lochów o własnych siłach.

– Co mu dałeś, ojcze? Pieniądze? Ziemię? Czy zrujnowałeś nasz ród?

– Nie pieniądze. Wpływy. Jest Plebejuszem. Nie ma swojego rodu ani dalszych krewnych, którzy mogliby go poprzeć.

– Czy inne rody zwracają się przeciw niemu?

Ojciec kiwa głową.

– Żądają jego rezygnacji… albo chcą go zamordować. Ma zbyt wielu wrogów. Nie może ich wszystkich uwięzić ani zabić. Są zbyt potężni, więc potrzebuje wpływów. Dałem mu je. W zamian za twoje życie.

– Ale w jakiej formie? Będziesz mu doradzał? Wyślesz mu ludzi? Nie rozumiem…

– W tej chwili to nie ma znaczenia. – Błękitne oczy ojca rzucają błyskawice, a ja nie mogę w nie spojrzeć, bo w gardle zaczyna mi rosnąć wielka gula. – Jesteś moją córką i dla ciebie dałbym sobie zedrzeć żywcem skórę z pleców, gdyby tak rozkazał. A teraz oprzyj się o mnie, dziewczyno. Oszczędzaj siły.

Niemożliwe, żeby Marcus wycisnął z niego tylko obietnicę poparcia. Mam ochotę nacisnąć ojca, by wyjaśnił mi wszystko tu i teraz, ale kiedy zmierzamy schodami w górę, czuję coraz mocniejsze zawroty głowy. Jestem zbyt wyczerpana, by czegokolwiek żądać. Pozwalam, by pomógł mi wyjść z lochów, nie mogąc pozbyć się niepokojącego wrażenia, że jakąkolwiek cenę za mnie zapłacił, była zbyt wysoka.

 

 

 

 

 

 

VI: Laia

 

 

 

 

Powinniśmy byli zabić komendantkę.

Na pustyni poza sadami Serry panuje spokój. Pomarańczowa łuna od pożarów na czystym nocnym niebie jest jedyną oznaką, że trwa powstanie Uczonych. Chłodna bryza przynosi ze wschodu zapach deszczu; burza błyska nad górami.

„Wróć tam i ją zabij!” Czuję się rozerwana. Jeśli Keris Veturia pozwoliła nam odejść, z pewnością miała szatański powód. Poza tym przecież zamordowała moich rodziców i siostrę. Wyłupiła oko Izzi. Torturowała kucharkę, a potem mnie. Poprowadziła do boju całe pokolenie śmiertelnie groźnych, nikczemnych potworów, które pokonały mój lud i zepchnęły go do roli służalczych cieni. Zasługuje na śmierć.

Teraz jednak znajdujemy się już daleko za murami Serry i jest za późno, by zawrócić. Darin liczy się bardziej niż zemsta na tej szalonej kobiecie. A żeby dostać się do mojego brata, należy oddalić się od Serry jeszcze bardziej, najszybciej, jak się da.

Kiedy tylko opuszczamy sady, Elias wskakuje na konia. Nieufnie się rozgląda. Wyczuwam, że zadaje sobie to samo pytanie co ja: „Dlaczego komendantka puściła nas wolno?”.

Chwytam jego dłoń i wciągam się za nim na grzbiet wierzchowca. Twarz mi płonie, kiedy nasze ciała się stykają. Siodło jest wielkie, ale Elias to mężczyzna słusznych rozmiarów. Na niebiosa, gdzie mam położyć ręce? Na jego ramionach? Objąć go w pasie? Nie mogę się zdecydować, tymczasem on uderza piętami w boki konia, który rusza gwałtownie. Łapię za paski przy zbroi Eliasa, a mój towarzysz przytrzymuje mnie ręką. Obejmuję go ramionami i przyciskam się do szerokich pleców. Kręci mi się w głowie, kiedy pustynia przesuwa się obok nas.

– Skul się – rzuca przez ramię mój towarzysz. – Jesteśmy blisko garnizonów. – Kręci głową, tak jakby próbował pozbyć się czegoś z oczu, a jego ciało przebiega nagłe drżenie. Lata obserwacji dziadka podczas badania pacjentów każą mi dotknąć karku Eliasa. Jest ciepły, ale może to jeszcze podniecenie po walce z komendantką.

Dreszcz mija, a jeździec popędza rumaka. Oglądam się na Serrę, czekając, aż z bram wysypią się oddziały pościgowe albo Elias cały zesztywnieje i powie, że usłyszał właśnie bębny podające naszą lokalizację. Mijamy jednak garnizony bez żadnych problemów; wkrótce zapuszczamy się w głąb pustyni. Powoli, powolutku mija panika, która ogarnęła mnie, kiedy natknęliśmy się na komendantkę.

Elias kieruje się światłem gwiazd. Po kwadransie zwalnia tempo.