Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk - Virgilia Sapieha - ebook

Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk ebook

Virgilia Sapieha

4,1

Opis

W 1933 roku młoda Amerykanka przyjeżdża do Polski jako żona księcia Pawła Sapiehy. Trafia do egzotycznego świata polskiej arystokracji, w którym nowojorskie wychowanie musi skonfrontować z zastaną tu rzeczywistością.

 

W 1933 roku młoda Amerykanka przyjeżdża do Polski jako żona księcia Pawła Sapiehy. Trafia do egzotycznego świata polskiej arystokracji, w którym nowojorskie wychowanie musi skonfrontować z zastaną tu rzeczywistością. Z tej perspektywy spogląda na stosunki społeczne panujące w II Rzeczpospolitej, poznaje ówczesną elitę, obserwuje nadchodzącą wojnę oraz upadek państwa. Z wrodzonym talentem pisarskim, niepozbawionym ostrza krytyki, odmalowuje fascynujący obraz epoki. Po wybuchu wojny wraca do Stanów Zjednoczonych, gdzie zostaje cenioną postacią życia literackiego.

 

„Świeże i niezwykłe ujęcie przedwojennej Polski. Wiele z tego, co – jak nam się wydaje – pamiętamy o latach 20. i 30. ubiegłego wieku, jest truizmem i stereotypem. Ta książka zadziwi współczesnych czytelników pełnym zrozumienia, choć dalekim od romantyzmu opisem świata, który przeminął.” - Anne Applebaum

 

„Wyruszyliśmy przez główną bramę zamku, osiem paradnych koni, a wszyscy cali w radosnych rumieńcach. Był to uroczysty widok. Przejechaliśmy podjazd w szybkim tempie, minęliśmy bramę i znaleźliśmy się w miasteczku. Dzieci, chłopi i mieszczanie tłoczyli się na uliczkach, żeby na nas popatrzeć. Trąbki zagrały ponownie, aby ludzie usunęli się z drogi. Alfred uchylił kapelusza przed obserwatorami.
– Ludzie bardzo lubią nas oglądać – powiadomił mnie, wprawnie powożąc czwórką koni i skręcając przy rogach ulic.

Tutaj zakładano, że człowiek zostanie tam, gdzie się urodził. Jego droga była wytyczona i musiał po prostu nią podążać. Nawet sami chłopi tak uważali. „Co było dobre dla naszych rodziców, jest dobre i dla nas” – powiedziała wcześniej jedna z kobiet. Nikt tu nie zadawał dzieciom pytania, które w Ameryce jest na porządku dziennym: „Kim chcesz zostać, kiedy dorośniesz?”. Polska była republiką, ale nie istniała w niej równość szans.”

Virgilia Sapieha, z domu Peterson (1904–1966) – amerykańska pisarka, krytyczka literacka, dziennikarka radiowa i telewizyjna. Na początku lat 50. współprowadziła program telewizyjny Author Meets the Critic. W 1961 roku opublikowała autobiografię A Matter of Life and Death.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (98 ocen)
41
32
20
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgosiarudnicka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa!!!
00

Popularność




Virgilia Sapieha, Amerykańska księżna. Z Nowego Jorku do Siedlisk

Tytuł oryginalny: Virgilia Sapieha, Polish Profile

© by Ośrodek KARTA, 2019

© by Garden City Publishing Co., New York 1942

© for the Polish translation by Ewa Horodyska, 2019

REDAKTOR SERII Agnieszka Knyt

WPROWADZENIE I REDAKCJA Adam Safaryjski

KOREKTA Anna Richter

OPRACOWANIE GRAFICZNE SERII

SKŁADTANDEM STUDIO

ZDJĘCIE NA OKŁADCEVirgilia Sapieha, ok. 1942. Fot. ze zbiorów Christiny Sapiehy Fremantle

DOFINANSOWANO ZE ŚRODKÓW

Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Ośrodek KARTA

ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawa

tel. (48) 22 848-07-12, faks (48) 22 646-65-11

e-mail: [email protected]

ksiegarnia.karta.org.pl, www.karta.org.pl

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN 978-83-65979-51-3

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

WPROWADZENIE

Wspomnienia Virgili Sapiehy imponują śmiałością spojrzenia na ostatnie lata II Rzeczpospolitej. Perspektywa młodej Amerykanki, wychowanej w duchu liberalnych wartości, która przebywała w egzotycznym dla siebie świecie polskiej arystokracji, pozwala wydobyć z niego aspekty często niedostrzegane przez krajowych pamiętnikarzy. W rzeczywistości ukonstytuowanej przez „odwieczny” rytm – którego porządek wyznaczała feudalna struktura społeczna, konserwatyzm światopoglądowy, tradycyjna obyczajowość, kult przeszłości oraz poczucie obowiązku wobec rodu i ojczyzny – Autorka pozwala czytelnikowi spojrzeć na Polskę oczami „obcej”, która nie rozumie, dziwi się i potrafi nie zgadzać się z tym, co zastała. Jest uważną obserwatorką, dostrzegającą kontrasty otaczającego ją świata, w którym luksus jednych nie może istnieć bez biedy drugich. Amerykanka, pełna wiary w indywidualizm i siłę jednostki, opisuje miejsce, gdzie pozycje społeczne, raz narzucone, zdają się niezmienne.

Książka, wydana w 1940 roku w Stanach Zjednoczonych, przyniosła Autorce popularność oraz krytykę ze strony Polonii amerykańskiej. Negatywne opinie dotyczyły przede wszystkim tego, że ukazała nierówności społeczne II RP oraz że ogłosiła to w momencie, kiedy Polska doświadczała traum wojennych. Gdy pisarka Maria Kuncewiczowa spotkała Virgilię w 1956 roku, opowiedziała jej o swym synu, który po przeczytaniu wspomnień w złości wyrzucił książkę do oceanu. Virgilia odrzekła, że – będąc polskim chłopcem w czasie wojny – zrobiłaby to samo. Dodała również, że książka powstała z „głupiej, prywatnej rozpaczy”. Jednak po latach stwierdziła w swej autobiografii, iż nie pisała wtedy nieprawdy ani nie wyjawiała sekretów – opisała tylko to, co sama widziała.

*

Virgilia Sapieha urodziła się w 1904 roku w Nowym Jorku jako córka Fredericka Petersona, cenionego amerykańskiego neurologa i psychiatry oraz Antoinette Peterson, autorki popularnej książki dla dzieci. Uczyła się w Vassar College w stanie Nowy Jork i na Uniwersytecie w Grenoble. W latach 20. zajmowała się pisaniem, między innymi publikowała w prasie recenzje książek, lecz jak sama twierdziła, nie było to „nic istotnego, kilka opowiadań i artykułów”. Gdy w 1923 roku przebywała na studiach we Francji, poznała Pawła Sapiehę, pochodzącego ze starego polskiego rodu magnackiego. Zakochali się i postanowili pobrać, jednak na przeszkodzie stanął sprzeciw rodziców z obu stron. Virgilia wróciła do Stanów Zjednoczonych i wyszła za mąż za początkującego pisarza, Malcolma Rossa. Wkrótce jednak nawiązała ponownie kontakt z polskim księciem, wzięła rozwód i 30 czerwca 1933 została żoną Sapiehy, po czym przeprowadziła się do Polski.

O kraju swojego męża wiedziała niewiele, był jej obcy kulturowo i światopoglądowo, dlatego też nie zaaklimatyzowała się w całości w nowym środowisku. Tę odrębność zauważała Matylda Sapieżyna, teściowa Virgilii, tak charakteryzując ją w swych wspomnieniach:

„Brak chrześcijańskiego fundamentu w edukacji i w życiu dawał się mocno odczuwać u Gilly, brak ustalonych pojęć o celu człowieka, o życiu i śmierci. Pewna mieszanina idealizmu i materializmu, szlachetności z rdzennym egoizmem, zamiłowań artystycznych i literackich z brakiem wrażliwości na piękno natury i uroków pomników przeszłości. Umysł Gilly, jak u większości Amerykanów, był wyłącznie skierowany ku przyszłości i teraźniejszości, z największym podziwem dla nowoczesnych osiągnięć w każdej dziedzinie. […] Nasz konserwatyzm, nasze obyczaje prostoty, oszczędności, pobożności, nasze wspomnienia – wydawały jej się ciasnotą umysłu, skąpstwem, przesądami, dziecinadą. […] Jedyną rzeczą, która mogłaby jej ułatwić wejście w nowe otoczenie, mogłaby być religia… ale na to jeszcze godzina łaski nie wybiła”1.

Po wybuchu wojny, 10 września 1939, Virgilia i Paweł Sapiehowie wraz z dwójką dzieci wyjechali z Siedlisk (rodzinnej posiadłości Pawła, w województwie lwowskim) i przedostali się na Węgry, a następnie do Paryża. Virgilia publikowała wówczas artykuły w amerykańskiej prasie, w których opisywała grozę rozpoczętej wojny i losu okupowanej polskiej ludności. W maju 1940, dzięki pieniądzom, które otrzymała od wydawnictwa jako zaliczkę na przyszłą książkę Polish Profile, Sapiehowie wypłynęli statkiem z Genui do Nowego Jorku. W Stanach zamieszkali u matki Virgilii.

Po publikacji wspomnień Viriglia Sapieha, gdy stała się postacią rozpoznawalną, jeździła po całych Stanach na spotkania autorskie, na których opowiadała o Polsce. W 1942 roku wydała natomiast powieść Beyond this Shore, opartą na wątkach autobiograficznych. Książka okazała się literacką porażką, lecz paradoksalnie przyniosła jej jeszcze większą popularność – w programie radiowym „Author Meets the Critics” Virgilia w odpowiedzi na miażdżące opinie przyznała rację krytykom. Ta zaskakująca reakcja sprawiła, że była coraz częściej zapraszana do programu jako krytyczka literacka. W trakcie wojny zaangażowała się również w pracę w rządowym Biurze Informacji Wojennej, wspierającym wysiłek zbrojny Stanów Zjednoczonych.

Podczas gdy Virgilia rozwijała karierę, Paweł Sapieha nie mógł znaleźć zajęcia. Pochodzący z dalekiego kraju książę był chętniej widziany jako gość na wystawnych przyjęciach niż w roli pracownika. W końcu wstąpił do armii amerykańskiej i jako jej oficer brał udział między innymi w wyzwalaniu Paryża. W trakcie późniejszej wojny w Korei (w latach 1950–53) dosłużył się stopnia pułkownika.

W 1950 roku Sapiehowie rozwiedli się. Paweł zamieszkał w Europie, między innymi w Grecji, Niemczech i we Włoszech. Zmarł w 1987 roku w Monachium. Virgilia razem z dziećmi pozostała w USA. Pisała recenzje książek, zajmowała się tłumaczeniami, a od początku lat 50. współprowadziła telewizyjną wersję programu „Author Meets the Critics”. Prowadziła również autorską audycję radiową „Books in Profile”, za którą w 1956 roku otrzymała prestiżową nagrodę Peabody Award. W 1961 roku wydała autobiografię A Matter of Life and Death. Książka była nominowana do National Book Award, jednej z najważniejszych amerykańskich nagród literackich. Po raz trzeci wyszła za mąż w 1950 roku, za Gouverneura Pauldinga, redaktora magazynu „The Reporter”. Zmarła w 1966 roku.

Wspomnienia Virgilii Sapiehy, które poza amerykańskim wydaniem ukazały się również w Wielkiej Brytanii (1940) i Szwecji (1941), w Polsce pozostawały nieznane. Dziś, po raz pierwszy polski czytelnik może poznać tę relację, napisaną z interesującej perspektywy cudzoziemki, która bez sentymentu kreśli niestandardowy obraz przedwojennej Rzeczpospolitej.

Adam Safaryjski

Krysi i Nickowi,

moim Kijankom

Ta opowieść jest dla nich, ponieważ nie zapamiętają świata, w jakim się urodzili. Choć niespokojny i pełen anachronizmów, wrósł głęboko w pradawną glebę. Teraz wyrwano go z korzeniami. Pragnęłam uchwycić i zachować na tych stronach wszystko, co widziałam, dopóki wspomnienia są jeszcze świeże – dla młodych mających odziedziczyć nową Polskę, w której muszą zbudować nowe życie na swój sposób.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Wiał silny wiatr i ciemne chmury przesłaniały niebo nad naszymi głowami, gdy wysiadaliśmy z pociągu w ów sierpniowy wieczór w drodze do rodzinnej posiadłości mojego męża, którą miałam odwiedzić po raz pierwszy. Pozostawało nam jeszcze do przebycia około pięćdziesięciu mil. Pospieszyliśmy do czekającego na nas samochodu i wyruszyliśmy dalej.

Przejechaliśmy przez miasteczko i znaleźliśmy się na ciemnym gościńcu, mijając pola, później lasy i znowu pola, podczas gdy mój mąż prowadził z szoferem po polsku rozmowę, której nie rozumiałam. Droga była szeroka i prosta, lecz pełna dziur. Kiedy podskakiwaliśmy na wybojach, zaczął padać deszcz.

– Nadchodzi burza – powiedział mąż. – Spóźnimy się.

– To niedobrze.

Burza nie miała znaczenia, ja jednak byłam zmęczona, chciało mi się spać i nie napawała mnie entuzjazmem perspektywa spotkania w środku nocy z ojcem i siostrami męża, których nigdy nie widziałam. Teściową poznałam w Londynie miesiąc wcześniej, gdy przyjechała na nasz ślub. Reszta rodziny jednak się nie pojawiła, gdyż podróż z Rawy Ruskiej do Anglii była długa i kosztowna, a z naszego małżeństwa tak naprawdę nie cieszył się nikt prócz nas dwojga.

Błyskawica przecięła niebo i tuż za nami zadudnił grom. Mój mąż przeżegnał się pospiesznie. Nie lubił burz z piorunami.

Przypomniałam sobie tę pierwszą, którą widzieliśmy dziesięć lat wcześniej we Francji, na drodze do Grenoble. Pojechaliśmy małym fordem na kolację do Lac du Bourget. Piliśmy szwedzki poncz, aby uczcić naszą decyzję o zaręczynach. Był to wieczór pełen wrażeń, z opowieściami o naszym przyszłym życiu w Polsce i o tym, jak zadowolona będzie rodzina, że się ustatkował, jak bardzo mnie polubią, jakie mam małe uszy i jak już zawsze będziemy szczęśliwi. Przyglądaliśmy się ludziom, siedzącym sztywno wokół nas w restauracji, milczącym kobietom i mężczyznom, najwyraźniej parom małżeńskim.

– My nigdy nie staniemy się tacy – powiedział. – Nie pogrążymy się w nudzie.

– To będzie przygoda – zapewniłam go. – Bez wątpienia.

A później, w drodze powrotnej do Grenoble, gdzie on mieszkał w zimnym, ciasnym pokoju i studiował ekonomię na uniwersytecie, ja zaś – w pensjonacie z przyjaciółką i chodziłam na wykłady o Corneille’u i d’Annunziu, nadciągnęła gwałtowna burza, wdzierając się w nasze marzenia. Gdy zahuczał grom, mój przyszły mąż uczynił znak krzyża.

– To oznacza nieszczęście – powiedział bardzo cicho.

W nasz nastrój wkradł się cień i pozostał z nami przez resztę drogi.

A teraz, po tych wszystkich latach, po gniewnych listach, niedotrzymanych obietnicach i zmaganiach nareszcie zostaliśmy małżeństwem. Byliśmy w drodze do miejsca, o którym słyszałam od tak dawna, a którego nigdy nie widziałam.

Auto wykonało nagły skręt, zwolniło, przebrnęło przez kilka kolejnych wybojów i znieruchomiało z przebitą oponą. Mój mąż z szoferem zabrali się do pracy w ulewnym deszczu. Jaskrawe zygzaki błyskawic oświetlały co pewien czas ciemne, puste pola, a gdy w pewnej chwili jedna z nich uderzyła nagle dość blisko nas, dostrzegłam posępny zarys krzyża na poboczu drogi.

Otworzyłam drzwiczki i wyjrzałam.

– Musimy jechać dalej? – zawołałam do męża.

Zajęty zmienianiem opony nie usłyszał mnie. Tak czy inaczej, było to niemądre pytanie.

O drugiej nad ranem, już po burzy, skręciliśmy z gościńca w wąską drogę, gęsto obsadzoną drzewami z obu stron2.

– Jesteśmy na miejscu – powiedział mój mąż. – To nasze lasy.

W tej samej chwili rozbrzmiała salwa wystrzałów. Wzdrygnęłam się.

– To na twoją cześć. Na powitanie – wyjaśnił.

Nie potrafiłam niczego wypatrzeć. Dojechaliśmy do rozległej polany, na której płonęło niewielkie ognisko. Stała przy nim w szeregu grupa mężczyzn.

– Tutaj wysiądziemy – zawiadomił. – Długo na nas czekali w tym deszczu.

Ruszyłam za nim. Mężczyzna ze strzelbą przewieszoną przez ramię postąpił naprzód, skłonił się i zaczął mówić. Przemawiał dość długo, a kiedy skończył, choć nie zrozumiałam ani słowa, powiedziałam: „Dziękuję wam” po polsku, co wydawało się jedynym poprawnym zwrotem w moim zasobie słownictwa.

Podbiegła wysoka dziewczyna o potarganych włosach i ucałowała nas3.

– Myśleliśmy, że was co najmniej zamordowano – oznajmiła w soczystej angielszczyźnie.

Następnie wykrzyknęła coś do milczących mężczyzn, dając im gestem znak, by odeszli. Z cienia wyłoniła się drobna postać mojej teściowej4.

– Tilka, Tilka, nie krzycz tak głośno. Papa położył się spać – zwróciła się do córki. – Przypominasz szaloną dziewicę – dodała po francusku.

Pocałowałam teściową w rękę, zgodnie z zasadami wyuczonymi w Londynie.

– Mój małżonek był zbyt zmęczony, by na was czekać. Spotkacie się jutro – powiadomiła mnie.

Zbliżyła się do nas inna drobna postać spowita w płaszcz przeciwdeszczowy.

– To moja córka Elżbieta5 – przedstawiła ją teściowa.

– A zatem dotarliście bezpiecznie – przemówiła Elżbieta. – Niezbyt to przypomina Nowy Jork, nieprawdaż?

Zaśmiała się. Uśmiechnęłam się uprzejmie w ciemności. Elżbieta całkiem dobrze mówiła po angielsku. Odwiedziła kiedyś Amerykę.

Teściowa zaprowadziła nas do domu. W przyćmionym świetle lampy naftowej zerknęłam przelotnie na trzy kobiety, a później na hol. Nad niewielkim stolikiem wisiał obraz z Chrystusem w cierniowej koronie. Pozostałe ściany pokrywał gąszcz jelenich rogów przybitych do drewnianych tabliczek. Służący z czarną brodą wziął mój płaszcz.

– To stary Iwan. Jest tutaj, odkąd pamiętam. – Mąż poklepał go przyjaźnie po ramieniu. Iwan uśmiechnął się przez gęstwinę brody.

Przeszliśmy do jadalni, gdzie wypiliśmy herbatę, zjedliśmy trochę szynki i porozmawialiśmy o burzy.

– Z pewnością jesteś zmęczona – zauważyła wreszcie moja teściowa. – Najlepiej połóż się spać. Jutro niedziela i o ósmej jest msza.

Udaliśmy się na górę i ponownie wszystkich ucałowałam. Łóżko było obszerne i miękkie, z radością się w nim znalazłam. Gdy mój mąż zgasił lampę, leżałam już, oczekując nadejścia snu.

Wydawało się, że dawno temu usłyszałam po raz pierwszy o tym miejscu i o tych ludziach. Od dziesięciu lat snuli się w moich myślach niczym cienie utworzone ze zdjęć i urywków opowieści o tym, co powiedzieli i czego dokonali. Wciąż pamiętałam, jak dziwacznie wyglądały na tych fotografiach dorosłe dziewczęta w słomkowych kapeluszach, teściowa w sukni z czarnym kołnierzykiem zapiętym wysoko pod szyją, mężczyźni w futrzanych kurtkach i spiczastych czapkach, jedzący coś wśród śnieżnych zasp. Pamiętałam śmiech męża, gdy opowiadał mi o polowaniu, na które zaproszono wyłącznie sąsiadów, a on i jego ojciec, kryjąc się za drzewami, chrząkali głośno niczym dziki, żeby przestraszyć gości. Zapamiętałam również opowieści o wojnie i o tym, jak po odejściu Rosjan mój mąż i jego matka wrócili do domu i zobaczyli, że został ogołocony nawet z ubrań i pościeli, zabawki zniszczone, meble połamane, a wszędzie całe stada pcheł.

Przypomniałam sobie o tych sprawach i o tym, jak odległe się wydawały, gdy rozmawialiśmy o nich tamtej zimy w Grenoble, chodząc na spacery, jeżdżąc na nartach lub siedząc w jakiejś kafejce, aby zbliżyć do siebie nasze dwa światy.

Po raz pierwszy usłyszałam o nim przy kolacji w pensjonacie, gdzie dzieliłam pokój z Bee, moją współlokatorką ze studiów.

– Mam nowinę – oznajmiła znad swego stołu gruba madame, właścicielka pensjonatu. – Na uniwersytet przyjechał polski książę.

Później, gdy pewnego dnia wychodziłam z zatłoczonej sali wykładowej, ktoś trącił mnie łokciem i wskazał szczupłego, ciemnowłosego mężczyznę.

– To właśnie on.

– Kto? – zapytałam.

– Polski książę.

Stał z trzema ładnymi dziewczętami. Wszystkie się śmiały. Miał przyjazną twarz.

Widywałam go później dość często, gdy wchodził lub wychodził z uniwersytetu, albo na ulicy, zawsze w towarzystwie tych samych trzech dziewcząt.

– Wydaje się miły – stwierdziła Bee. – Szkoda, że go nie znamy.

– Och, nie wiem. To zapewne jeden z tych lwów salonowych – odparłam zimno. – Nie można się zaprzyjaźnić z Europejczykami – dodałam.

Pewnego dnia wracając tramwajem do domu, zauważyłam, że siedzi sam po drugiej stronie, niedaleko mnie. Starałam się na niego nie patrzeć. Kiedy wysiadłam, podążył za mną.

– Szkoda, że nosi pani kapelusz tak mocno przekrzywiony na jedną stronę. – Usłyszałam nieoczekiwanie. – Wyglądałaby pani znacznie lepiej, gdyby nosiła go prosto.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

– No, ale – podjął – proszę o wybaczenie. Nie chciałem być nieuprzejmy.

Towarzyszył mi aż do drzwi pensjonatu.

– Czy mógłbym odwiedzić panią w niedzielę? – zapytał.

Po powrocie do pokoju pożałowałam, że wyraziłam zgodę. Zamierzałam napisać do niego z prośbą, by nie przychodził. Wtedy uświadomiłam sobie, że nie znam jego nazwiska. No i w końcu nie napisałam listu. Poprawiłam nakrycie głowy, a on przyszedł w niedzielę na podwieczorek.

W czerwcu, gdy wyjechałam z Grenoble, by spotkać się z matką w Paryżu, powiedziałam jej, że chcę wyjść za mąż za polskiego księcia. Uznała ten pomysł za niedorzeczny i zabrała mnie do francuskiego neurologa, który dawał mi zastrzyki z żelaza i dołączał do nich darmowe porady. Stwierdził, że w wieku dziewiętnastu lat nie można się spodziewać, iż zrozumiem, że ten Polak może okazać się oszustem, a w kwestii jego obyczajów moralnych lekarz uniósł jedynie brwi i ręce ku niebu, odrzucając wszelkie przypuszczenia.

Tymczasem ów oszust, powróciwszy do domu na letnie wakacje, oznajmił rodzinie, że pragnie poślubić Amerykankę, o której może im powiedzieć niewiele prócz tego, że mu się podoba. Uznali jego pomysł za niedorzeczny. Aby utrzymać go w ryzach, odcięli mu fundusze.

Za naszymi plecami rozpoczęła się korespondencja między Polską a Ameryką, w której napisano: „Nasz syn nie jest finansowo samodzielny i nie życzymy sobie, aby zawarł małżeństwo”, na co nadeszła odpowiedź: „Nasza córka jest zbyt młoda, a Polska zbyt odległa”. Sapiehowie napisali do znajomych w Nowym Jorku, aby uzyskać wiadomości o moim ojcu. Moi rodzice napisali do Paderewskiego, aby się dowiedzieć, czy w ogóle istnieje rodzina o nazwisku Sapieha. Upłynęły miesiące i nasze własne obszerne listy nabrzmiały od rozpaczy. Nie ma silnej woli, powiedziałam sobie, skoro nie przeciwstawił się rodzicom. Nie pragnie mnie wystarczająco mocno. Nabrałam przekonania, że to wszystko jest ułudą, więc złamałam przyrzeczenie.

Dziewięć lat później, po wielu listach i jednym spotkaniu, pożyczywszy pieniądze na samodzielną zagraniczną podróż, postanowiłam zamieszkać w Wiedniu i napisać powieść. Znalazłam mały pokój z oknem obok szybu, przez który ulatniały się kuchenne zapachy. Pewnego sobotniego ranka, gdy przebywałam tam już około tygodnia, do moich drzwi zapukała właścicielka.

– Jest tutaj Jego Ekscelencja.

– Kto?

– W holu czeka książę – wyjaśniła.

– Proszę go przyprowadzić.

Zatrzymał się w progu i rozejrzał. Aby zwalczyć unoszącą się w powietrzu woń sznycli, wypaliłam kilka papierosów. Na stole, przy którym pracowałam, leżały porozrzucane papiery. W pokoju nie było innych mebli prócz nowoczesnego łóżka wbudowanego w ścianę oraz szafy.

– O co chodzi? – zapytałam. – Chyba wszystko w porządku, prawda? Jest mi tutaj bardzo wygodnie – dodałam.

Podszedł do szafy i wyjął mój płaszcz i kapelusz.

– Proszę to włożyć. Pospieszmy się.

– Właściwie skąd pan się tu wziął? – zapytałam.

– Przyjechałem nocnym pociągiem. Pomyślałem, że sprawdzę, co u pani słychać.

– No cóż, pracuję.

Stanął przede mną. Jego usta rozchyliły się w lekkim uśmiechu.

– Włóczykij! – powiedział. To słowo rozśmieszyło nas oboje.

Później, gdy wrócił do pracy na Śląsku, zaczynał każdy list od: „Mój Włóczykiju”.

A jeszcze później, w Nowy Rok, kiedy siedziałam w tym samym pokoju z rękopisem na kolanach – napisanie go zajęło dwa miesiące – zastanawiając się, jak to możliwe, by po tak wielu godzinach wytężonej pracy powstała tak głęboka przepaść między tym, co chciałam napisać, a tym, co napisałam, właścicielka wezwała mnie do telefonu.

– To zamiejscowa – powiedziała, krocząc tuż za mną.

– Proszę chwilę zaczekać – przemówiła telefonistka. – Rozmowa łączona z Polski.

– Halo, halo! Czy to ty, Włóczykiju? – Słyszałam go wyraźnie. – Mamy Nowy Rok.

– Wiem.

– Myślę, że powinniśmy to uczcić – powiedział.

– Nie wiem, w jaki sposób.

– Mam pewien plan. – Jego głos zabrzmiał ciepło z tej odległej przestrzeni między nami. – Uważam, że w tym roku musimy wziąć ślub.

Gardło ścisnęło mi się mocno.

– Halo, Włóczykiju! Jesteś tam? Słyszałaś mnie?

– Słyszałam – odparłam.

– No i co ty na to? – Wydawał się zaniepokojony. – Może przemyślisz sprawę i napiszesz do mnie?

Przełknęłam ślinę.

– Nie muszę się zastanawiać.

Zaczęło mi szumieć w uszach.

– Co mówiłaś? – Usłyszałam niewyraźnie, z daleka. – Halo? Halo? Jesteś tam? Przeklęte telefony. – Dobiegło do mnie.

– Podoba mi się twój plan! – krzyknęłam.

– Więc to ustalone? – Jego głos znowu zaczął zanikać.

– Tak. Ustalone.

Potem odłożyłam słuchawkę i pospiesznie wróciłam do pokoju, mijając po drodze podsłuchującą właścicielkę.

Rano obudziła nas mała pokojówka, dygnęła i podciągnęła rolety. Przyniosła gorącą wodę do mycia.

– Śniadanie jemy po mszy – poinformował mnie mąż.

Popatrzyłam przez okno na słońce i trawnik, na którym tu i ówdzie rosły potężne drzewa o gęstym listowiu, a nieco dalej wznosiła się ciemna ściana lasu.

– Dokąd idziemy? Daleko? – spytałam.

– Nie, nie. Do naszej kaplicy, tu na miejscu.

Włożyłam jedwabną suknię, białe buty i kapelusz z dość szerokim rondem. W końcu było lato, niedziela, a ja dopiero co wyszłam za mąż.

Reszta rodziny siedziała już w kościele, gdy tam dotarliśmy. Ruszyłam za mężem, który torował sobie drogę przez tłum chłopów, po czym usiedliśmy w bocznej ławce. Przed nami siedziały trzy zakonnice, a po drugiej stronie dostrzegłam moje dwie szwagierki w starych płaszczach przeciwdeszczowych i filcowych kapeluszach. Tuż przy balustradzie przed ołtarzem stały wiejskie dzieci, z jednej strony chłopcy o okrągłych, starannie ostrzyżonych głowach, z drugiej dziewczynki, młodsze uczesane w warkoczyki, starsze – podobnie jak ich matki – w jaskrawych chustkach zawiązanych pod brodą. W małej ławce za balustradą, wyprostowana i nieruchoma, klęczała moja teściowa. Na stopniach ołtarza, niemal dotykając głową posadzki, tkwiła pochylona postać mężczyzny.

– Czy to twój ojciec? – szepnęłam.

Mój mąż spojrzał znad modlitewnika i kiwnął głową.

Wszyscy zaczęli śpiewać i donośne, nieharmonijne głosy wypełniły dźwiękami ciasną przestrzeń. Choć drzwi pozostawiono otwarte, było gorąco, a chłopi wydzielali silny odór. Ciemna twarz Matki Boskiej wyzierała posępnie ze złotych ram nad ołtarzem. W rogach po obu stronach ołtarza wisiały oszklone gablotki wypełnione srebrnymi wotywnymi serduszkami. Między stacjami Drogi Krzyżowej znajdowały się na ścianach podpory z figurami świętych, a przed każdą z nich wazon z kwiatami. Nad głową dostrzegłam mosiężną tablicę poświęconą pamięci mego szwagra, który poległ na wojnie.

Gdy ksiądz powiedział: „Domine, non sum dignus”6, jakiś stary chłop dźwignął się na nogi i pociągnął za sznur dzwonu. Wszyscy teraz klęczeli i modlili się o coś. Ja również spróbowałam się pomodlić.

– Spotkałem się z ojcem przed mszą – powiedział mąż, gdy wracaliśmy do domu, wyprzedzając wszystkich. – Zapytał Iwana, jaka jesteś, a Iwan odpowiedział, że nikt na świecie nie ma takich długich palców jak ty.

– Iwan jest bardzo spostrzegawczy.

– Iwan widzi wszystko. Ale wypowiada się z dużą ostrożnością. On nie jest Polakiem, rozumiesz. Jest Rusinem. Wszyscy Rusini są przebiegli7.

– Lubi twoją rodzinę? – spytałam.

– O, tak. Po tym, jak został ranny na wojnie, wrócił tu, sam mieszkał w tym domu, a gdy nadciągnęli Rosjanie, to on ukrył strzelby, opony od automobilu i konie. Nie znaleźli ich.

Teść8 wszedł do jadalni na samym końcu. Córki pocałowały go w rękę. Wyciągnął do mnie dłoń, zachowując przy tym stanowczy dystans.

– Witamy w domu – odezwał się po francusku. – Przykro mi, że nigdy nie nauczyłem się angielskiego. To okropny język – mówił dalej z uśmiechem. – Jesteś bardzo wysoka i niezbyt pulchna – dodał, zasiadając do śniadania.

– Iwan, jak się wydaje, już to dostrzegł – zauważyłam.

– Aha, więc Paweł ci powiedział! Niczego nie należy mówić mężom. Przypuszczam, że opowiadał ci o Iwanie. To ciekawy typ.

Na stole była pieczeń na zimno, ciemny chleb, dżem i herbata. Podsunąwszy mi owe przysmaki, teść nałożył sobie porcję na talerz, po czym podjął:

– Iwan w czasie wojny służył w austriackiej armii. Byliśmy poddanymi Franciszka Józefa, zanim wybuchła wojna. No cóż, Iwana postrzelono w brzuch. Wrócił do domu i przez kilka lat nie mógł prawie nic jeść. A potem pewnego dnia, jakieś pięć lat temu, podszedł do mnie z bardzo poważną miną, niosąc coś na srebrnej tacy. „Co to jest?” – zapytałem. „To kula”. „Jaka kula?” „Moja. Przyniosłem ją jako pamiątkę dla księcia”. „Ale skąd ona się wzięła?” „Z mojego brzucha – wyjaśnił Iwan. – Przez całe lata wędrowała i wędrowała. A wczoraj rozbolało mnie kolano. Popatrzyłem i znalazłem tam duży wrzód. Był od spodu bardzo twardy. No to złapałem za nóż, ciachnąłem i pokazała się ta kula. Pomyślałem, że książę zechce ją zatrzymać”.

– I co się później stało? – zapytałam.

– Ależ nic. Zupełnie nic – odparł teść. – Nasi chłopi są odporni i zawsze mieli ciężkie życie. Muszą być twardzi, żeby przetrwać.

Po południu odbyły się kolejne uroczystości. Sześciu mężczyzn, którzy dbali o lasy, gospodarstwa, młyny oraz sprawy finansowe związane z posiadłością, pojawiło się w czarnych garniturach i krawatach, by złożyć życzenia. Za nimi przyszli gajowi w mundurach i ze strzelbami, z których wypalili, tak jak poprzedniego wieczoru. Później przed domem zgromadzili się chłopi: zarośnięci mężczyźni w długich płóciennych okryciach i butach z cholewami oraz bose kobiety w sutych spódnicach i bogato haftowanych fartuchach. Na koniec nadeszły dzieci, prowadzone przez zakonnice. Kilkoro z nich, po zachętach i podpowiedziach sióstr, recytowało wiersze i wręczyło mi bukiety astrów i mieczyków obwiązane białą bibułką, o wydłużonym i spłaszczonym kształcie, odpowiednim do ułożenia na trumnach.

Stałam obok teścia w tym tłumie ludzi, którzy i jego, i mnie całowali w rękę. Elżbieta i Tilka przyniosły lepkie, różowe i zielone cukierki, które miałam rozdać dzieciom. Podjechała furmanka z czterema śpiewającymi dziewczynkami. Zeskoczyły z niej i wręczyły teściowi wieniec upleciony z kłosów pszenicy.

– To z okazji żniw. Plony już zebrane – wyjaśnił.

Jakiś staruszek złapał mnie za rękaw i odciągnął na bok.

– Byłem tu, kiedy Paweł się urodził – szepnął łamaną niemczyzną. Umilkł na chwilę, przyglądając mi się bacznie. Następnie dodał: – Obyś była dla niego dobra.

Później Tilka zabrała mnie konnym zaprzęgiem. Powoziła sama, omal nas nie wywracając, gdy skręcałyśmy w bramę.

– Jezus Maria! – wykrzyknęła. Jej czarne włosy powiewały na wietrze. – Czy kiedyś wypadłaś? – spytała. – Bo ja często.

Spojrzałam na drogę pokrytą głębokim, kleistym błotem i przytrzymałam się mocno boku powozu. Domy we wsi były pomalowane na jasny błękit. Miały dachy kryte strzechą, niskie drzwi i małe okna. Każdy był ogrodzony płotem.

– O, popatrz. – Tilka wskazała kierunek biczem. – Tam mieszka najbogatszy z miejscowych.

Dom był dłuższy niż inne, pobielony i miał błyszczący blaszany dach. Tuż za płotem stał słup z wydrążoną wnęką, mieszczącą figurę Matki Boskiej, otoczoną różowymi papierowymi kwiatami i osłoniętą szybką. Podwórze było czyste i puste.

– Ma dwie izby i trzy przybudówki. Bardzo wygodnie mu się żyje – powiedziała.

Ponieważ była to niedziela, przy drodze stały grupki bezczynnych mężczyzn. Niektórzy unosili czapki, gdy ich mijałyśmy, a niektórzy nie. Dzieci wykrzyczały jakieś pozdrowienie.

– To znaczy: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus” – wytłumaczyła Tilka – a odpowiada się: „Na wieki wieków, amen”. Starsi ludzie wciąż tak mówią, no i dzieci, bo tego uczą je zakonnice, ale inni już nie. Uważają, że to staromodne.

Minęłyśmy niedużą cerkiew, którą mój teść kazał wybudować dla Rusinów, potem ciasną szopę z kratami w jedynym oknie, która – jak objaśniła Tilka – była okręgowym więzieniem, dalej jedyny sklep, gdzie – jak powiedziała Tilka – sprzedawano sól, ryż, zapałki i wódkę, następnie mniejsze i nędzniej wyglądające domy, aż wreszcie zbliżyłyśmy się do lasu.

– Siedemdziesiąt lat temu w miejscu wioski też był tylko las – podjęła. – Dlatego gleba jest tak piaszczysta i nic nie chce na niej rosnąć.

Wkrótce znalazłyśmy się pod samymi drzewami. Droga przeszła w wąski trakt, a ponieważ między jodłami rosły buki, w świetle pojawiły się zielone cętki. Żadne podszycie nie zasłaniało wysokich, prostych pni. Można było zajrzeć między nimi daleko w głąb. Wiatr ucichł i słychać było jedynie turkot kół.

Nagle Tilka trąciła mnie łokciem.

– Spójrz tam! – szepnęła. – Tam, za tamtym drzewem!

Popatrzyłam w kierunku, który wskazywała, lecz niczego nie dostrzegłam, jedynie jakąś płową plamę na szarozielonym tle. Poruszyła się, gdy podjechałyśmy bliżej.

– Nic nie mów – szepnęła znowu Tilka. – Koni się nie boją.

Wówczas zobaczyłam dumną młodą głowę zwróconą ku nam, obserwującą, nasłuchującą i znieruchomiałą w napięciu.

– Ależ to jest jeleń – odezwałam się głośno.

Śmignął i błysnął biały ogonek, i zwierzę umknęło. Zza drzew dobiegł odgłos przypominający basowe szczekanie. Rozległ się raz jeszcze, gardłowy i donośny, potem cichszy, aż wreszcie umilkł.

Dłonie Tilki drżały. Spojrzała na mnie.

– Rozgniewał się – powiedziała. – Zaniepokoił go twój głos.

Później nie zobaczyłyśmy już ani jednego jelenia. Cały las usłyszał ostrzeżenie.

Wieczorem zasiedliśmy przy dużym stole, teściowa i Elżbieta zajęte robótkami, a teść malowaniem swoich inicjałów i daty na podkładce, do której przytwierdzono rogi ostatnio upolowanego jelenia. Od czasu do czasu, upewniwszy się, że ojciec tego nie widzi, Tilka sięgała po mojego papierosa, żeby się zaciągnąć.

– A więc nie byłaś zadowolona ze swojego życia w Ameryce? – zagadnęła teściowa. – Uważasz, że lepiej ci się będzie mieszkało tutaj?

– O, tak! – odparłam.

– Pomijając Pawła – podjęła – życie tutaj, w Polsce, nie jest łatwe. Nie będzie ci brakowało towarzystwa, teatrów, mocnych wrażeń?

– Być może – odrzekłam – ale widzi mama, to mi nie wystarczało.

Mąż uśmiechnął się do mnie zachęcająco zza lampy. Elżbieta uniosła oczy znad robótki.

– Kiedyś spędziłam dwa dni w Vassar College – powiedziała. – To było zdumiewające. Niezwykły luksus. Dziewczęta miały nawet własne samochody. W Ameryce wszystko jest takie łatwe.

– Jeśli jesteś dostatecznie zamożna. Ja jednak nie byłam. Gdy wyprowadziłam się od rodziców, poszłam do pracy.

– Ach, tak.

Zapadła cisza. Wiedziałam, co myślą, a ponieważ stanowiło to dla nich niemiły temat, wiedziałam też, że będą go taktownie unikać. Trudno im było pogodzić się z faktem, że miałam już męża i rozwiodłam się w tym roku, by wreszcie poślubić Pawła. To wydawało im się najgorsze ze wszystkiego, być może nawet gorsze niż fakt, iż nie pochodzę z katolickiej rodziny i choć zostałam ochrzczona, moja znajomość religii katolickiej była zaledwie powierzchowna i polegała raczej na zapoznaniu się z katechizmem niż, jak u nich, na czymś, co ma się we krwi. To jednak, jak sądzili, mogło się zmienić. Pomogliby mi wrosnąć w ich wiarę. Natomiast to, że byłam wcześniej mężatką zaślubioną poza Kościołem, stanowiło fakt nieodwracalny.

Dla nich jedyną rzeczą, dzięki której mogli to znieść, była myśl, że tamto małżeństwo od samego początku nie rokowało żadnych nadziei, że wyjechałam i zamieszkałam samotnie, i w jakiś sposób odpokutowałam tym rozczarowaniem za swoje przewinienie.

Spojrzałam na męża, który rozumiał i to, co ja myślę, i to, co myślą oni, i nic nie powiedziałam.

– Wiemy od Pawła, że zajmowałaś się pisaniem.

To odezwał się teść, a jego dłoń z pędzlem zawisła w powietrzu. Niegdyś zapewne miał roziskrzone oczy. Teraz, choć nadal błyszczące, wydawały się wyblakłe w jego smagłej twarzy.

– Tak. Próbowałam pisać, lecz nic istotnego. Tylko artykuły i kilka opowiadań.

– Oczywiście, bycie geniuszem to jedno – zaczęła teściowa. – Ale w sferze zwykłych ludzi kobiecie potrzebny jest mąż i dzieci – mówiła dalej. – Jeżeli pragnie być ona dobrą żoną i matką, będzie miała pełne ręce roboty. Czymże są w porównaniu z tym jakieś opowiadania?

Było to pytanie retoryczne. Ponadto, nie mając dzieci, nie byłam pewna odpowiedzi.

Spod klosza lampy wydobyła się smuga czarnego dymu. Tilka natychmiast zmniejszyła płomień. A ja słuchałam rozbrzmiewającego w mojej głowie głosu swojego ojca.

„Każdy człowiek powinien mieć zajęcie” – mówił.

Siedzieliśmy razem, on w hamaku, a ja na ziemi pod młodymi jodłami rosnącymi nad brzegiem rzeki. Było lato i ciepło z doliny Connecticut unosiło się po zboczu wokół nas, on zaś siedział z podwiniętymi rękawami, kapeluszem zsuniętym na tył głowy i okularami podniesionymi powyżej oczu, przez co na jego czole rysowały się drobne wgniecenia. Hamak pod nim, napięty do ostatka, niemal dotykał ziemi.

– Każde z nas ma coś do powiedzenia – oznajmił. – Naszym świętym obowiązkiem jest dowiedzieć się, co to takiego i popracować nad tym.

To był jeden z ostatnich dni, zanim popłynęłam do Londynu, by wyjść tam za mąż.

– Nie wiesz, kiedy będziesz mogła znowu się z nami spotkać. Jestem już stary. Być może nigdy cię nie zobaczę – powiedział mój ojciec z nieco wymuszonym uśmiechem.

– Co chcesz zrobić? Nakłonić mnie, żebym zmieniła zdanie? Czy po prostu popsuć całe popołudnie? – Mój głos brzmiał ostro i unikałam spojrzenia ojca.

Odpowiedział łagodnie:

– Nie. Chcę, żebyś poślubiła Pawła. Zawsze myślałem, że tak będzie najlepiej dla ciebie. Ale życie w obcym kraju to coś zupełnie innego. Może nie zyskasz wielu przyjaciół. A ja chciałbym, żebyś dalej pracowała. Dla mnie jesteś jak perła w kwiecie lotosu – mówił ojciec. – Ale pamiętaj, to samo dotyczy tak kobiet, jak i mężczyzn: ten, kto nie pracuje, nie jest dobrym człowiekiem.

Jakże się oddaliłam od tego popołudnia przy hamaku. Patrzyłam na teściową, jej migające druty do robótek i pomarszczoną twarz, tak pewną i spokojną.

– Powiedz mi – zagadnęła po chwili – czy w dzieciństwie nie uczono cię religii?

– Uczyłam się o Chrystusie, oczywiście, o tym, jak się narodził i czego bronił.

– Ale chodzi mi o to, czy byłaś chrześcijanką?

– Oczywiście, że byłam.