38,90 zł
Jest ekspertem w dziedzinie najnowszych technologii. Szaleńcem o umyśle geniusza i sercu zabójcy.
Poluje na swoje ofiary z ukrycia, a potem prześladuje policję tajemniczymi łamigłówkami dotyczącymi zbrodni, które zamierza popełnić. Zagadkami, które udaje się rozwiązać dopiero wtedy, kiedy jest już za późno, by ocalić życie nieszczęśników.
Porucznik nowojorskiej policji, Eve Dallas, znajduje pierwsze zmasakrowane ciało w domu ofiary. Drugie w opuszczonym luksusowym apartamencie. Zamordowani nie mieli ze sobą nic wspólnego, poza tym, że obaj cierpieli przed śmiercią niewyobrażalne męki. Okazuje się jednak, że łączy ich również straszliwy sekret z przeszłości, który w zagadkowy sposób łączy się z mężem Eve, Roarkiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 449
Prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa wymagało skupienia, cierpliwości, umiejętności i odpowiedniej dozy sceptycyzmu. Porucznik Eve Dallas miała wszystkie te cechy.
Wiedziała, że samo popełnienie zbrodni jest o wiele prostsze. Zazwyczaj ludzie zabijają ze złości, dla zabawy albo z głupoty. Zdaniem Eve to właśnie najzwyklejsza głupota była przyczyną, dla której niejaki John Henry Bonning wyrzucił niejakiego Charlesa Michaela Renekego z dwunastego piętra wieżowca przy Alei D.
Bonning siedział teraz przy stoliku w sali przesłuchań. Eve przypuszczała, że wydobycie zeń odpowiednich zeznań zajmie jej nie więcej niż dwadzieścia minut, a w ciągu następnych piętnastu będzie już mogła sporządzić pełny raport. Być może nie wróci dziś do domu zbyt późno.
– Daj spokój, Boner – przemawiała tonem doświadczonego gliny do równie doświadczonego oprycha. – Bądź rozsądny. To tylko kilka zdań, możesz zasłonić się obroną konieczną i ograniczoną poczytalnością. A potem oboje będziemy mogli pójść na kolację. Podobno w areszcie szykują na dzisiaj jakieś smakołyki.
– Nawet go nie tknąłem. – Tamten zacisnął grube wargi i stukał tłustymi palcami o blat stołu. – Dupek sam wyskoczył.
Eve westchnęła głośno i usiadła przy stoliku naprzeciwko Bonninga. Nie chciała, by ten zaczął się zasłaniać prawnikami i zepsuł jej całą sprawę. Musiała odwieść go od takiego pomysłu i skierować przesłuchanie na właściwe tory. Miała w tym spore doświadczenie.
Podrzędni dilerzy narkotyków pokroju Bonninga nie należeli do bystrzaków, wiedziała jednak, że wcześniej czy później nawet on przypomni sobie o swoich prawach. Była to wciąż ta sama zabawa w chowanego, równie stara jak samo zło. Choć dobiegał już końca rok 2058, nic się w tej kwestii nie zmieniło.
– Wyskoczył, tak po prostu hop, siup myknął sobie przez okno. Powiedz mi tylko, Boner, dlaczego miałby to zrobić?
Bonning zmarszczył swe małpie czółko w grymasie głębokiego namysłu.
– Bo był popieprzonym wariatem.
– Niezła myśl, ale wątpię, czy pozwoli ci to przejść do drugiej rundy naszego małego pojedynku, Boner.
Po jakichś trzydziestu sekundach wytężonego myślenia diler wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.
– Zabawne, bardzo zabawne, Dallas.
– Tak, chyba zacznę dorabiać po godzinach jako komik. Ale wróćmy do mojego pierwszego zajęcia: więc mówisz, że obaj łyknęliście trochę erotiki w twoim laboratorium przy Alei D, a potem Reneke, popieprzony wariat, uroił sobie coś w tej swojej chorej głowie i wyskoczył przez okno, prosto przez szkło. Zanurkował dwanaście pięter w dół, odbił się od dachu taksówki, przyprawiając niemal o zawał serca dwójkę turystów z Topeka, a potem stoczył się na ulicę, żeby tam spokojnie wylać swój mózg.
– Odbił się… – powtórzył Bonning z czymś, co miało uchodzić za przelotny uśmiech. – Kto by pomyślał?
Nie zamierzała oskarżać go o morderstwo pierwszego stopnia i przypuszczała, że jeśli poprzestanie na morderstwie stopnia drugiego, przedstawiciel sądu obniży jeszcze kwalifikację czynu na zabójstwo w afekcie. Porachunki między handlarzami prochów nie przyprawiały Temidy o dreszczyk podniecenia. Boner dostanie więcej za posiadanie i rozprowadzanie zakazanych środków niż za morderstwo. Jednak nawet kara za oba te przestępstwa nie przekroczyłaby prawdopodobnie trzech lat więzienia.
Oparła ręce na blacie stołu i pochyliła się do przodu.
– Boner, czy ja wyglądam na idiotkę?
Handlarz, który wziął to pytanie na serio, przez chwilę przyglądał jej się z uwagą. Miała duże brązowe oczy, w których jednak trudno byłoby doszukać się kobiecej łagodności. Jej ładne, szerokie usta prawie nigdy się nie uśmiechały.
– Wyglądasz jak glina – oświadczył w końcu.
– Dobra odpowiedź. Nie próbuj wodzić mnie za nos. Pokłóciłeś się ze swoim wspólnikiem, poniosło cię i zakończyłeś znajomość, wypychając jego grube dupsko przez okno. – Uniosła dłonie, nim tamten zdołał jej przerwać i zaprzeczyć. – Ja widzę to w ten sposób. Wzięliście się za łby, może poszło wam o pieniądze, może o kobietę. Obaj straciliście nad sobą panowanie i może on cię zaatakował. Musiałeś się bronić, prawda?
– Każdy człowiek ma takie prawo – zgodził się Bonning, potakując energicznie głową. – Ale o nic się nie kłóciliśmy. On po prostu chciał polatać.
– Tak? A kto rozciął ci wargę i podbił oko? I dlaczego masz obtarte kostki na prawej dłoni?
Bonning znów odsłonił zębiska w szerokim uśmiechu.
– Bójka w knajpie.
– Kiedy? Gdzie?
– A kto by to pamiętał?
– Kto by to pamiętał, powiadasz. No to radzę ci, przypomnij sobie, bo ściągnęliśmy już krew z twoich tłustych łap i oddaliśmy ją do badania. Jeśli się okaże, że jest też tam krew z jego DNA, oskarżę cię o morderstwo z premedytacją… Najwyższa kara, dożywocie bez prawa łaski.
Bonning zamrugał szybko powiekami, jakby miał trudności z analizą nowych, zaskakujących informacji.
– Daj spokój, Dallas, to gówniane gadanie. Nie przekonasz nikogo, że przyszedłem tam, bo chciałem zabić starego Chuckaroo. Byliśmy kumplami.
Nie spuszczając wzroku z jego twarzy, Eve wyciągnęła z kieszeni komunikator.
– Daję ci ostatnią szansę. Dzwonię do mojej asystentki. Poproszę ją o wyniki testów i stwierdzę morderstwo pierwszego stopnia.
– To nie było żadne morderstwo. – Chciał wierzyć, że Dallas blefuje. Oblizał nerwowo wargi, żałując w duchu, że nie może niczego wyczytać w jej oczach. Nie może dojrzeć niczego w tych zimnych oczach gliny. – To był wypadek – podjął, natchniony naglą myślą. Eve tylko pokręciła głową. – Przepychaliśmy się trochę i on… potknął się i wyleciał przez okno.
– No wiesz, teraz to już mnie obrażasz. Dorosły mężczyzna nie wypada przypadkiem przez okno, które jest prawie metr nad podłogą. – Eve wybrała numer. – Sierżant Peabody!
Po kilku sekundach na ekranie pojawiła się okrągła, poważna twarz Peabody.
– Słucham, pani porucznik.
– Chciałabym poznać wyniki badań krwi. Chodzi o sprawę Bonninga. Proszę przesłać je bezpośrednio do pokoju przesłuchań i powiadomić prokuraturę, że mamy morderstwo pierwszego stopnia.
– Zaraz, poczekaj, nie rób tego. – Bonning przeciągnął wierzchem dłoni po ustach.
Przez chwilę toczył wewnętrzną walkę, starając się przekonać samego siebie, że Dallas nie może niczego mu udowodnić. Wiedział jednak, że wsadziła już za kratki znacznie grubsze ryby niż zwykły handlarz narkotykami.
– Miałeś swoją szansę, Boner. Peabody…
– Zaatakował mnie, jak powiedziałaś. Rzucił się na mnie. Oszalał. Opowiem ci wszystko, całe to gówno. Chcę złożyć zeznanie.
– Peabody, wstrzymuję polecenie. Poinformuj prokuratora, że pan Bonning chce złożyć zeznanie i opowiedzieć całe to gówno. – Na ustach Peabody nie pojawił się nawet cień uśmiechu.
– Tak jest.
Eve wsunęła komunikator do kieszeni, a potem splotła ręce na piersiach i uśmiechnęła się uprzejmie.
– No dobra, Boner, opowiadaj, jak to było.
*
Pięćdziesiąt minut później weszła do swojego maleńkiego pokoju w głównej siedzibie nowojorskiej policji. Wyglądała jak prawdziwa policjantka – nie tylko ze względu na pas z bronią przewieszony przez lewe ramię, znoszone buty i wytarte dżinsy. Jej wielkie brązowe oczy dostrzegały wszystko i prawie nigdy nie zdradzały uczuć, jakie kryły się w duszy. Miała ostro zarysowaną twarz o wystających kościach policzkowych, z którą kontrastowały zaskakująco pełne usta i mały dołek w brodzie.
Poruszała się z wdziękiem i swobodą. Nie spieszyła się nigdzie. Zadowolona z siebie, usiadła za biurkiem i przeciągnęła dłonią po swych krótkich kasztanowych włosach.
Napisze raport, prześle kopie wszystkim zainteresowanym instytucjom i wróci do domu. Nie musiała się odwracać i wyglądać przez wąskie, przyciemnione okno, by wiedzieć, że na ulicach miasta tworzą się już coraz większe korki. Jednak wściekłe trąbienie autobusów powietrznych i warkot helikopterów nie przeszkadzały jej ani trochę. Była to nieodłączna część życia w Nowym Jorku.
– Włącz się – poleciła i syknęła ze złością, kiedy monitor komputera pozostał ciemny. – Do diabła, nie rób mi tego, draniu. Włącz się. No już, ruszaj.
– Musisz podać mu osobisty kod dostępu – powiedziała Peabody, wchodząc do pokoju.
– Myślałam, że identyfikuje mój głos.
– Tak było, ale wysiadł system. Mają naprawić do końca tygodnia.
– Szlag może człowieka trafić – narzekała Eve. – Ile numerów mamy zapamiętać? Dwa, pięć, zero, dziewięć. – Odetchnęła z ulgą, kiedy ekran rozjarzył się wreszcie bladym światłem. – Niechby wreszcie przysłali ten obiecany nowy sprzęt. – Wsunęła dyskietkę do stacji. – Zachować w pliku Bonning, John Henry, sprawa numer cztery pięć siedem dwa zero siedem siedem-H. Skopiować i przesłać pod adres: komendant Whitney.
– Ładnie załatwiłaś tego Bonninga, Dallas.
– Ten gość ma mózg wielkości orzeszka pistacjowego. Wyrzucił swojego partnera przez okno, bo pożarli się o głupie dwadzieścia żetonów kredytowych. Teraz próbuje mi wmówić, że to była obrona konieczna, gdyż bał się o własne życie. Facet, którego wyrzucił, był od niego lżejszy o pięćdziesiąt kilogramów i o pięć centymetrów niższy. Dupek – westchnęła z rezygnacją. – Ktoś bystrzejszy powiedziałby na miejscu Bonera, że tamten facet zamierzył się na niego nożem albo chociaż kijem.
Oparła się wygodnie i pokręciła głową, zaskoczona i zadowolona, że nie czuje prawie żadnego napięcia czy zmęczenia po kilku godzinach pracy.
– Szkoda, że nie wszystkie sprawy są takie łatwe.
Jednym uchem wyłapywała odgłosy płynące zza okna, nieustanny jazgot i huk ulicy. Głos płynący z tramwaju powietrznego namawiał do korzystania z miejskiej komunikacji.
– Oferujemy system zniżek, abonamenty tygodniowe, miesięczne i roczne! Skorzystaj z usług EZ TRAM, przyjaznego i niezawodnego systemu komunikacji powietrznej. Rozpoczynaj i kończ swój dzień z klasą.
Jeśli lubisz gnieść się jak sardynka w puszce, pomyślała Eve. W zimnym listopadowym deszczu, który padał bez ustanku od samego rana, musiało dochodzić do gigantycznych zatorów, zarówno na ulicach, jak i w powietrzu. Doskonałe zakończenie dnia.
– Tyle na dzisiaj – oznajmiła i sięgnęła po swoją skórzaną kurtkę. – Wychodzę, w sam czas, zresztą. Masz jakieś gorące plany na weekend, Peabody?
– Jak zwykle, będę zmieniać mężczyzn jak rękawiczki, łamać serca, druzgotać dusze.
Eve uśmiechnęła się lekko. Mocno zbudowana, wysportowana Peabody mogłaby uchodzić za wzorzec policjantki – od czarnych, krótko przyciętych włosów do wypolerowanych, przepisowych butów.
– Jesteś okropną dzikuską, Peabody, doprawdy nie wiem, jak wytrzymujesz takie tempo.
– Tak, to ja, królowa nowojorskich nocy. – Peabody, z cierpkim uśmiechem na twarzy, sięgnęła do klamki, kiedy zapiszczało łącze Eve. Spojrzały ze złością na aparat.
– Trzydzieści sekund później, a byłybyśmy już na dole.
– To pewnie Roarke chce mi przypomnieć, że wieczorem mamy ważne przyjęcie. – Eve odebrała połączenie. – Wydział zabójstw, Dallas. – Na ekranie pojawiły się ciemne, brzydkie, nieharmonizujące ze sobą kolory. Z głośnika popłynęła powolna muzyka w niskiej tonacji. Eve bez namysłu włączyła automatyczne wyszukiwanie nadawcy i patrzyła w milczeniu na napis „Źródło nieznane”, przesuwający się u dołu ekranu.
Peabody wyciągnęła z kieszeni komunikator i odeszła na bok, by skontaktować się z centrum kontroli. W tej właśnie chwili z głośnika rozległ się głos mężczyzny:
– Podobno jest pani najlepszym śledczym w tym mieście, porucznik Dallas. Naprawdę jest pani taka dobra?
– Nawiązywanie łączności z zablokowanego numeru i/lub przesyłanie w ten sposób informacji do funkcjonariusza policji jest nielegalne. Zobowiązana jestem przestrzec pana, że to połączenie jest monitorowane przez system CompuGuard i nagrywane.
– Wiem o tym. Ponieważ jednak popełniłem właśnie czyn, który społeczeństwo nazywa morderstwem pierwszego stopnia, nie zamierzam przejmować się drobnymi wykroczeniami. Zostałem wybrany przez Boga, mam jego błogosławieństwo.
– Ach tak? – Cholera, tylko tego mi brakowało, pomyślała.
– Wezwał mnie do swego żniwa, a ja obmyłem ręce w krwi jego wrogów.
– A dużo ma tych wrogów? Ja pomyślałabym raczej, że sam zgniecie wszystkich i że nie będzie zrzucał na ciebie brudnej roboty.
Zapadła cisza, długa chwila ciszy przerywanej tylko dźwiękami muzyki.
– Powinienem spodziewać się, że nie potraktujesz tego poważnie. – W głosie mężczyzny pobrzmiewały teraz twarde, gniewne nuty. Z trudem tłumił wściekłość. – Jesteś jedną z bezbożnych, jakże więc mogłabyś pojąć Boże zamysły? Dobrze, zniżę się do twojego poziomu. To będzie zagadka. Lubi pani zagadki, porucznik Dallas?
– Nie. – Zerknęła ukradkiem na Peabody. Ta pokręciła głową, zaciskając wargi w grymasie bezsilnej złości. – Ale mogę się założyć, że ty je uwielbiasz.
– Dają umysłowi odpoczynek, a duszy spokój. Ta mała zagadka nazywa się zemsta. Znajdziesz pierwszego syna grzechu w gnieździe luksusu, na szczycie jego srebrnej wieży, tam, gdzie dołem biegnie ciemna rzeka, a woda spada z wielkiej wysokości. Błagał o życie, a potem o śmierć. Ponieważ nigdy nie żałował swoich wielkich grzechów, jest już na wieki potępiony.
– Dlaczego go zabiłeś?
– Bo narodziłem się, by wypełniać to zadanie.
– Bóg powiedział ci, że urodziłeś się, aby zabijać? – Eve jeszcze raz wydała polecenie odszukania nadawcy. Syknęła z frustracją, ujrzawszy ten sam napis na ekranie. – Jak dał ci o tym znać? Zadzwonił do ciebie, przesłał ci faks? Może spotkaliście się w barze?
– Dość tych kpin. – Oddech mężczyzny stał się głośniejszy, drżący. – Myślisz, że jestem gorszy od ciebie, bo masz władzę? To ja skontaktowałem się z tobą, porucznik Dallas. Pamiętaj, że jestem górą. Kobieta może doradzać mężczyźnie i mu pomagać, ale to mężczyzna został stworzony, by chronić, walczyć i mścić się.
– To też powiedział ci Bóg? To pewnie ostateczny dowód na to, że i on jest mężczyzną.
– Zadrżysz przed nim, zadrżysz przede mną.
– Tak, jasne. – Licząc na to, że tajemniczy rozmówca dobrze ją widzi, Eve zaczęła ostentacyjnie oglądać sobie paznokcie. – Już cała się trzęsę.
– Moje dzieło jest święte. Przerażające i cudowne. Jest napisane w Księdze Przysłów, pani porucznik, w rozdziale dwudziestym ósmym: „Gdy człowiek zmazany krwią ludzką ucieka aż do grobu – niech go nie wstrzymują!”. Ten człowiek przestał już uciekać i nikt mu nie pomógł.
– Więc kim się stałeś, zabijając tego człowieka?
– Jestem gniewem Bożym. Masz dwadzieścia cztery godziny, żeby pokazać, na co cię stać. Nie zawiedź mnie.
– Nie zawiodę cię, dupku – mruknęła Eve, kiedy połączenie dobiegło końca. – Udało się coś znaleźć, Peabody?
– Nie. Zatkał wszystko tak dobrze, że nie wiadomo nawet, czy nadawał z Ziemi, czy gdzieś spoza.
– Jest na Ziemi – mruknęła Eve i usiadła. – Chce przyglądać się wszystkiemu z bliska.
– Zapewne to jakiś wariat.
– Nie sądzę. Fanatyk, owszem, ale nie wariat. Komputer, sprawdź budynki mieszkalne i handlowe ze słowem „luksus” w nazwie, w granicach Nowego Jorku, z widokiem na East River albo Hudson. – Zaczęła stukać palcami w blat biurka. – Nienawidzę takich łamigłówek.
– A ja nawet lubię.
Peabody pochyliła się nad ramieniem Eve i patrzyła na ekran komputera, ściągnąwszy brwi w pełnym napięcia grymasie.
*
Ręce Luksusu, Brytyjski Luksus, Luksusowe Miejsce, Wieże Luksusu…
– Widok na Wieże Luksusu – poleciła krótko Eve.
Przetwarzanie…
Na ekranie pojawiła się wyniosła metalowa budowla. W srebrzystych taflach odbijał się blask słońca, na dole migotała błękitna wstęga rzeki Hudson. Po zachodniej stronie widać było stylizowany wodospad, z którego woda spływała skomplikowaną siecią rur i kanałów.
– Bingo.
– To nie może być takie łatwe – powątpiewała Peabody.
– On chciał, żeby było łatwe. – Bo ktoś już nie żyje, pomyślała Eve. – Chce się z nami bawić i chełpić tym, czego dokonał. Nie może tego robić, dopóki nie znajdziemy jego ofiary. Komputer, podaj nazwiska mieszkańców najwyższego piętra Wież Luksusu.
Przetwarzanie… Właścicielem apartamentu jest spółka The Brennen Group. Mieszkanie zajmuje Thomas X. Brennen z Dublina, Irlandczyk, czterdzieści dwa lata, żonaty, trójka dzieci, prezes i dyrektor The Brennen Group, agencji rozrywkowej i telekomunikacyjnej.
– Lepiej to sprawdźmy, Peabody. Zawiadomimy centralę po drodze.
– Poprosić o wsparcie?
– Nie, najpierw same się tam rozejrzymy. – Eve poprawiła pas z bronią i włożyła kurtkę.
*
Sytuacja na ulicach wyglądała dokładnie tak, jak Dallas się tego spodziewała. Pojazdy sunęły w ślimaczym tempie, trąbiły na siebie, próbowały wzbić się w powietrze i buczały jak zdezorientowane pszczoły. Uliczni sprzedawcy stali pod rozłożystymi parasolami obok swoich wózków z jedzeniem i przenośnych grillów, z których wydobywały się kłęby dymu zmniejszające widoczność i zanieczyszczające powietrze.
– Skontaktuj się z operatorem i poproś o domowy numer Brennena, Peabody. Może to tylko fałszywy alarm, a facet jest cały i zdrowy.
– Już się robi – odparła asystentka i wyciągnęła komunikator.
Poirytowana długim wyczekiwaniem w korkach, Eve włączyła syrenę. Mogła równie dobrze wychylić się przez okno i krzyczeć – efekt byłby ten sam. Samochody stały ściśnięte jeden przy drugim, żaden nie przesunął się nawet o kilka centymetrów.
– Nikt nie odpowiada – poinformowała ją Peabody. – Męski głos mówi, że wyjechał dzisiaj na dwutygodniowy urlop.
– Miejmy nadzieję, że siedzi teraz w jakimś pubie w Dublinie. – Eve przyjrzała się jeszcze raz sznurowi samochodów, rozważając różne wyjścia. – Jest tylko jeden sposób.
– Och nie, nie tym gratem!
Peabody, zaprawiona w bojach policjantka, zacisnęła mocno zęby i zamknęła oczy z przerażenia, kiedy Eve nacisnęła klawisz wznoszenia pionowego. Samochód zadrżał, zatrzeszczał i podniósł się nad ziemię. Po kilku sekundach jednak opadł ponownie z głuchym hukiem.
– Cholerna kupa gówna! – Tym razem Eve walnęła pięścią w kontrolkę z taką siłą, że starła sobie naskórek.
Pojazd zatrząsł się, uniósł w powietrze, zakołysał i gwałtownie ruszył do przodu, gdy Eve uderzyła w dźwignię akceleratora. Urwała skrawek parasola, przyprawiając o atak wściekłości sprzedawcę, który ścigał ją przez następne kilkaset metrów.
– Ten cholerny handlarz prawie złapał mnie za zderzak. – Bardziej zdumiona niż rozzłoszczona Dallas pokręciła głową. – Facet w butach powietrznych o mały włos prześcignąłby policyjny samochód. Ten świat schodzi na psy, Peabody.
Delia wciąż zaciskała mocno powieki.
– Przepraszam, pani porucznik, ale przeszkadza mi pani w modlitwie.
Eve nie wyłączała syreny, nawet gdy znalazła się pod samym wejściem do Wież Luksusu. Lądowanie było szybkie i gwałtowne; Dallas zacisnęła mocno zęby, odetchnęła jednak z ulgą, gdy przekonała się, że minie lśniący zderzak luksusowego XRII co najmniej o trzy centymetry.
Odźwierny wypadł na chodnik niczym srebrny pocisk. Na jego twarzy malowały się groza i oburzenie, kiedy jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki jej sfatygowanego wozu.
– Przykro mi, ale nie może pani parkować tutaj tego… pojazdu.
Eve wyłączyła syrenę i wyjęła swoją legitymację.
– Myli się pan.
Ujrzawszy policyjną odznakę, tamten tylko zacisnął mocniej zęby.
– Uprzejmie proszę, by zechciała pani wjechać do garażu.
Być może potraktowałaby go inaczej, gdyby nie przypominał jej tak bardzo Summerseta, majordomusa, który cieszył się zaufaniem i szacunkiem Roarke’a, a w niej budził najgorsze instynkty. Wychyliła się ze swojego miejsca i zbliżywszy twarz do twarzy odźwiernego, wycedziła przez zęby:
– Samochód zostanie tam, gdzie ja zechcę, kolego. I jeśli nie chcesz, żeby moja asystentka wpisała do rejestru, że utrudniałeś pracę policjantowi na służbie, wprowadzisz mnie natychmiast do apartamentu Thomasa Brennena.
Mężczyzna wciągnął powietrze przez nos.
– To niemożliwe. Pan Brennen wyjechał.
– Peabody, zapisz nazwisko i numer tożsamości tego… obywatela. Skontaktuj się z centralą i powiedz, żeby ktoś przyjechał tu po niego.
– Tak jest.
– Nie możecie mnie aresztować. – Lśniące czarne buty portiera zatupotały nerwowo po chodniku. – Tylko wykonuję swoją pracę.
– A przy okazji przeszkadzasz w mojej pracy. Jak sądzisz, czyje zajęcie sąd uzna za ważniejsze?
Tamten poruszał przez chwilę ustami, jakby chciał coś powiedzieć, wreszcie zacisnął wargi w wyrazie największej dezaprobaty. O tak, pomyślała Eve, wykapany Summerset, choć ten tutaj był o dziesięć kilogramów cięższy i prawie dziesięć centymetrów niższy od człowieka, który zatruwał jej życie.
– Dobrze, ale uprzedzam, że poinformuję szefa policji o pani skandalicznym zachowaniu. – Jeszcze raz spojrzał na odznakę. – Pani porucznik.
– Proszę bardzo.
Eve dała znak Peabody i ruszyła śladem sztywno wyprostowanego portiera do drzwi budynku. Przy wejściu mężczyzna zatrzymał się na moment i uruchomił androida, który miał zastąpić go na posterunku.
Hol Wież Luksusu wyglądał jak wielki tropikalny ogród z wysokimi palmami i wielkimi kolorowymi kwiatami. Słychać tu było śpiew ptaków. W wielkiej sadzawce stała fontanna w kształcie półnagiej kobiety, która trzymała w dłoni złotą rybkę.
Odźwierny wystukał kod na szklanej windzie i gestem zaprosił obie policjantki do wejścia. Eve, która nie cierpiała tego rodzaju środków transportu, stała jak przymurowana w centrum kabiny, a Peabody omal nie wypchnęła nosem szyby, spoglądając z zachwytem na oddalający się ogród.
Sześćdziesiąt dwa piętra wyżej za drzwiami windy znajdował się mniejszy, lecz równie oszałamiający ogród. Portier zatrzymał się przed ekranem systemu monitoringowego, umieszczonego obok łukowatych drzwi z polerowanej stali.
– Odźwierny Strobie w towarzystwie porucznik Dallas z wydziału zabójstw i jej asystentki.
– Pan Brennen jest w tej chwili nieobecny – odpowiedział łagodny głos ze śpiewnym, irlandzkim akcentem.
Eve bezceremonialnie odepchnęła Strobiego na bok.
– To bardzo ważna sprawa. – Podniosła odznakę na wysokość elektronicznego oka. – Musimy wejść do środka.
– Chwileczkę, pani porucznik. – Komputer mruczał cicho, weryfikując jej tożsamość i porównując twarz ze zdjęciem. Potem delikatnie szczęknęły zamki stalowych drzwi. – Może pani wejść, proszę jednak pamiętać, że mieszkanie jest monitorowane przez system SCAN-EYE.
– Włącz nagrywanie, Peabody. Cofnij się, Strobie. – Eve położyła jedną dłoń na kolbie rewolweru, drugą na klamce i pchnęła ramieniem drzwi.
Najpierw uderzył ją zapach. Zaklęła głośno. Zbyt często miała do czynienia z gwałtowną śmiercią, by pomylić tę woń z czymkolwiek innym.
Smugi zakrzepłej krwi pokrywały jedwabne, niebieskie ściany korytarza, tworząc ponure i niezrozumiałe graffiti. Po chwili zobaczyła pierwszy fragment ciała Thomasa X. Brennena. Na puszystym, miękkim dywanie leżała jego dłoń. Odwrócone ku górze palce były lekko zakrzywione, jakby kiwały na nią i zachęcały do wejścia. Ręka została ucięta dokładnie w nadgarstku.
Słyszała, jak za jej plecami Strobie krztusi się i pospiesznie wycofuje do holu. Ruszyła dalej, wyciągając broń i trzymając ją przed sobą gotową do strzału. Instynkt podpowiadał jej wszakże, że straszliwe dzieło zostało już zakończone, a ten, kto go dokonał, pozostaje w bezpiecznym ukryciu, przestrzegała jednak procedury i przesuwała się powoli, krok po kroku, w miarę możliwości unikając kontaktu z rozlaną krwią.
– Jeśli Strobie skończył już rzygać, to spytaj go, gdzie jest sypialnia pana domu.
– Do końca korytarza i na lewo – poinformowała ją po chwili Peabody. – Ale ten facet ciągle nie może dojść do siebie.
– Daj mu jakieś wiadro, a potem zabezpiecz windę i drzwi.
Eve przeszła do końca korytarza. Zapach stawał się coraz bardziej intensywny, natarczywy. Zaczęła oddychać przez usta. Drzwi sypialni były lekko uchylone. Z wnętrza dobiegały majestatyczne dźwięki muzyki Mozarta. Wąska smuga sztucznego światła przecinała półmrok korytarza.
To, co zostało jeszcze z Brennena, rozciągnięte było na wielkim łożu ze stylizowanym, lustrzanym baldachimem. Jedną rękę miał przymocowaną srebrnym łańcuszkiem do ramy łóżka. Eve przypuszczała, że stopy ofiary znajdzie porzucone gdzieś w tym rozległym mieszkaniu.
Bez wątpienia ściany apartamentu były dźwiękoszczelne i skutecznie tłumiły przeraźliwe krzyki torturowanej ofiary. Oglądając zmasakrowane ciało, zastanawiała się, jak długo mogło to trwać. Ile cierpienia i bólu mógł znieść człowiek, nim jego mózg się wyłączył, a płuca wydały ostatnie tchnienie?
*
Thomas Brennen znał odpowiedź na to pytanie.
Morderca rozebrał go do naga, a potem amputował obie stopy i jedną dłoń. Jedyne pozostałe oko wpatrywało się z przerażeniem w lustrzane odbicie zdeformowanego i wypatroszonego ciała.
– Słodki Jezu Chryste – wyszeptała Peabody od drzwi. – Święta Matko Boża.
– Przynieś mi sprzęt zabezpieczający. Musimy wszystko opieczętować i wezwać ekipę. Dowiedz się, gdzie jest jego rodzina. Zadzwoń przez zastrzeżony kanał, złap Feeneya i powiedz mu, żeby zablokował wszystkie informacje. Media nie mogą o niczym się dowiedzieć tak długo, jak tylko to możliwe.
Peabody musiała przełknąć dwa razy, zanim nabrała pewności, że utrzyma lunch w żołądku.
– Tak jest.
– Zajmij się też Strobiem i dopilnuj, żeby niczego nie wypaplał.
Kiedy Eve odwróciła się do drzwi, Peabody dostrzegła w jej oczach litość i współczucie, jednak już po kilku sekundach zastąpił je znajomy chłód i opanowanie.
– Bierzmy się do roboty. Chcę jak najszybciej dopaść tego skurczysyna.
Dochodziła już północ, gdy porucznik Dallas stanęła wreszcie przed drzwiami własnego domu. Miała pusty żołądek, paliły ją oczy, głowa pękała z bólu. Smród okrutnej śmierci przylgnął do niej jak zbyt ciasne ubranie, choć przed wyjściem niemal zdarła z siebie skórę pod policyjnym prysznicem.
Pragnęła teraz jedynie całkowitego zapomnienia i modliła się w duchu, by kiedy zamknie oczy i pogrąży się we śnie, nie ujrzeć zmasakrowanego ciała Thomasa Brennena.
Drzwi otworzyły się, nim dotknęła klamki. Wysoki, chudy Summerset stał nieruchomo na tle złocistego blasku wielkiego kandelabra. Całym ciałem okazywał jej swoją dezaprobatę i antypatię.
– Jest pani niewybaczalnie spóźniona, pani porucznik. Goście zbierają się już do wyjścia.
Goście? Jej przeciążony umysł zmagał się przez chwilę z tym słowem, nim przypomniała sobie wreszcie. Przyjęcie? Miała zabawiać gości po tym wszystkim, co przeszła tej nocy?
– Pocałuj mnie w dupę – zaproponowała mu uprzejmie i weszła do środka.
Summerset chwycił ją szczupłymi palcami za ramię.
– Jako żona Roarke’a nie powinna pani uchylać się od pewnych obowiązków, na przykład od towarzyszenia mu w czasie tak ważnej dla jego interesów uroczystej kolacji.
W mgnieniu oka zmęczenie zamieniło się we wściekłość. Eve zacisnęła pięści i wycedziła przez zęby:
– Puść mnie albo…
– Eve, kochanie!
Głos Roarke’a, niosący w sobie jednocześnie ciepłe powitanie, rozbawienie i ostrzeżenie, powstrzymał jej wzniesioną pięść. Wykrzywiona Eve odwróciła się i popatrzyła na stojącego w holu męża. Był to widok zapierający dech w piersiach, Roarke miał na sobie doskonale skrojony czarny garnitur. Kryło się pod nim szczupłe, wspaniale umięśnione ciało, które mogło rozpalić każdą kobietę bez względu na to, czym było okryte albo czym okryte nie było, a ona doskonale o tym wiedziała. Ciemne jak noc, sięgające ramion włosy okalały jego kształtną twarz, która zdaniem Eve pasowała raczej do renesansowych obrazów niż do rzeczywistości. Wysoko zarysowane kości policzkowe, oczy bardziej błękitne niż samo niebo i usta stworzone do deklamowania wierszy, wydawania rozkazów i doprowadzania kobiet do szaleństwa niezmiennie ją zachwycały.
W ciągu niecałego roku Roarke przełamał wszystkie opory Eve, otworzył jej serce i, co najbardziej zaskakujące, zdobył nie tylko jej miłość, ale i zaufanie.
I wciąż potrafił ją rozzłościć.
Uważała go za pierwszy i jedyny cud w swym życiu.
– Spóźniłam się. Przepraszam. – Była to raczej prowokacja niż prawdziwe przeprosiny, Roarke przyjął je jednak z łagodnym uśmiechem i uniósł lekko brwi.
– Jestem pewien, że to było nieuniknione.
Wyciągnął do niej rękę. Kiedy przeszła przez korytarz i podała mu dłoń, poczuł, jak jest zziębnięta i zesztywniała. Z jej brązowych oczu biły wściekłość i zmęczenie. Przywykł już do tego. Była blada, co zaniepokoiło go znacznie bardziej niż jej zachowanie. Domyślił się, że ciemne smugi na jej dżinsach to zakrzepła krew; miał tylko nadzieję, że nie jest to krew Eve.
Uścisnął wyciągniętą dłoń delikatnie i czule, a potem podniósł ją do ust. Ani na sekundę nie spuszczał wzroku z żony.
– Jesteś bardzo zmęczona, moja pani porucznik – szeptał aksamitnym głosem z magiczną nutką irlandzkiego akcentu. – Zaraz ich stąd wyprowadzę. Jeszcze tylko kilka minut, dobrze?
– Tak, jasne, w porządku. – Powoli zaczęła się uspokajać. – Przepraszam, że nawaliłam. Wiem, że to było dla ciebie bardzo ważne spotkanie.
Wyjrzała dyskretnie zza jego ramienia. W salonie było co najmniej kilkanaście obwieszonych klejnotami kobiet w jedwabnych sukniach i mężczyzn, ubranych w eleganckie garnitury. Jakiś ślad skrywanej dotąd niechęci musiał chyba się pokazać na jej twarzy, bo Roarke roześmiał się cicho.
– Pięć minut, Eve. Nie sądzę, żeby to było aż tak okropne jak twoja dzisiejsza sprawa.
Wprowadził ją do środka. Był człowiekiem, który równie dobrze czuje się w ociekających luksusem salonach jak na śmierdzących, pełnych przemocy ulicach wielkiego miasta. Z naturalną swobodą przedstawił swoją żonę tym, których jeszcze nie znała, a potem dyskretnie przypomniał jej imiona gości, których miała już kiedyś okazję spotkać. Jednocześnie delikatnie skierował wszystkich w stronę wyjścia.
Eve otoczył zapach perfum i wina, ale choć w powietrzu unosił się aromatyczny dym drewna z jabłoni, które tliło się powoli w małym kominku, ona wciąż czuła smród śmierci i krwi.
Roarke zastanawiał się, czy jego żona wie, jak wspaniale się prezentuje, kiedy tak stoi pośród tego całego przepychu i bogactwa w znoszonej kurtce i poplamionych krwią dżinsach. Potargane włosy okalały bladą twarz, od której odcinały się ciemne, zmęczone oczy. Wiedział, że Eve trzyma się na nogach jedynie siłą woli.
Pomyślał, że jego żona to kwintesencja odwagi.
Kiedy jednak zamknęli drzwi za ostatnim gościem, ze smutkiem pokręciła głową.
– Summerset ma rację. Nie nadaję się do roli żony Roarke’a.
– Ale jesteś moją żoną.
– Co nie znaczy, że jestem w tym dobra. Znów cię zawiodłam. Powinnam była… – przerwała raptownie, bo zamknął jej usta ciepłym stanowczym pocałunkiem, który pomógł jej się wreszcie rozluźnić, usunąć dręczący ból z karku i pleców. Nie zdając sobie z tego sprawy, objęła go i mocno doń przywarła.
– No… – mruknął po chwili – …tak lepiej. Nie przejmuj się. – Podniósł jej głowę, gładząc palcem dołek w brodzie. – To moje interesy. Moja praca. Ty masz swoją.
– Ale to była bardzo ważna umowa. Jakaś wielka fuzja.
– Tak, ze Scottoline… raczej przejęcie. Cała sprawa powinna być sfinalizowana do końca przyszłego tygodnia. Nie przeszkodził nam w tym nawet brak twojej czarującej osoby. Ale mogłaś zadzwonić. Martwiłem się.
– Zapomniałam. Ciągle mi się to zdarza. Nie jestem przyzwyczajona. – Wbiła ręce w kieszenie i zaczęła przechadzać się nerwowo po holu. – Nie jestem do tego przyzwyczajona. Zawsze kiedy myślę, że już to sobie wbiłam do głowy, okazuje się, że nie mam racji. A potem wchodzę tutaj prosto z ulicy i w dodatku wyglądam jak jakiś narkoman.
– Wręcz przeciwnie, wyglądasz jak prawdziwy gliniarz. Zdaje się, że zrobiłaś ogromne wrażenie na niektórych gościach. Ten pistolet pod kurtką i ślady krwi na dżinsach… Zakładam, że to nie twoja.
– Nie moja.
Nagle opadła całkiem z sił. Odwróciła się do schodów i usiadła na drugim stopniu. Ponieważ widział ją tylko Roarke, pozwoliła sobie na chwilę słabości i zakryła twarz dłońmi.
Roarke usiadł obok i objął ją ramieniem.
– To było okropne. Prawie zawsze mogę powiedzieć, że widziałam już równie paskudne rzeczy albo jeszcze gorsze. Zwykle to prawda. Ale tym razem nie potrafię sobie tego wmówić. – Czuła, jak ściska jej się żołądek. – Nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie przerażającego.
Wiedział, z czym ma do czynienia jego żona, sam był świadkiem wielu potworności.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Nie, na Boga, nawet nie chcę o tym myśleć przez następnych kilka godzin. Nie chcę myśleć o niczym.
– Mogę ci w tym pomóc.
Uśmiechnęła się, po raz pierwszy od kilku godzin.
– O tak, wiem, że potrafisz.
– Zacznijmy może tak… – Wstał i wziął ją na ręce.
– Nie musisz mnie nieść. Dam sobie radę.
Uśmiechnął się do niej szeroko, ruszając w górę schodów.
– Może dzięki temu czuję się mężczyzną.
– W takim wypadku… – Objęła go za szyję i oparła głowę na jego ramieniu. Było jej dobrze. Bardzo dobrze. – To chyba najmniej, co mogę dla ciebie zrobić po tym, jak cię dzisiaj zawiodłam.
– Zdecydowanie najmniej – zgodził się z nią.
Kiedy się obudziła, za oknem zalegały jeszcze ciemności. Była cała spocona. Senne obrazy wydawały się niewyraźne i zagmatwane. Zadowolona, że udało jej się przed nimi umknąć, nie próbowała nawet dociec, co przedstawiały.
Ponieważ była w łóżku sama, pozwoliła, by jej ciałem wstrząsnął długi dreszcz.
– Światło – wydała polecenie. – Przytłumione.
Odetchnęła z ulgą, kiedy żółty blask rozproszył mrok. Jeszcze przez moment leżała nieruchomo, a potem sprawdziła godzinę.
Piąta piętnaście. Fatalnie, pomyślała, wiedząc, że teraz już nie zaśnie. Nie chciała zasypiać bez Roarke’a, który pomógłby jej odegnać senne koszmary. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek nie będzie jej wstyd, że tak bardzo uzależniła się od niego w tych sprawach. Rok temu nie miała nawet pojęcia, że ktoś taki istnieje. Teraz stanowił treść jej życia, był z nią nierozerwalnie związany, jak jej własne dłonie. Jak jej własne serce.
Wyskoczyła z łóżka, chwytając po drodze jedną z tych jedwabnych koszul, które wciąż jej kupował. Narzuciła ją na siebie, odwróciła się do ściennego panelu i zapytała:
– Gdzie jest Roarke?
Był na parterze, w basenie.
Niezły pomysł, uznała Eve, po chwili zdecydowała jednak, że najpierw poćwiczy trochę na siłowni, by odgonić resztki koszmarów i złe myśli.
Chcąc za wszelką cenę uniknąć spotkania z Summersetem, skorzystała z windy, a nie ze schodów. Ten człowiek był wszędzie, wysuwał się z mrocznych zakamarków, a na jego twarzy zawsze gościł pogardliwy grymas. Nie chciała rozpocząć dnia od kłótni.
Siłownia Roarke’a była wyposażona we wszelkie urządzenia, jakich tylko Eve mogła zapragnąć. Mogła stanąć do walki z androidem, poćwiczyć na klasycznych przyrządach albo pozwolić, by to maszyny wykonały za nią całą pracę. Szybko zrzuciła z siebie koszulkę i wbiła się w obcisły strój sportowy. Potrzebowała biegu, długiego i wyczerpującego. Włożyła buty do biegania i zaprogramowała wideotrasę.
Wybrała plażę. Było to jedyne miejsce poza miastem, gdzie wciąż czuła się jak u siebie w domu. Wszystkie wiejskie pejzaże, leśne ścieżki czy pozaplanetarne krajobrazy wywoływały w niej bliżej nieokreślony niepokój.
Zaczęła od lekkiego truchtu. Za jej plecami błękitne fale z hukiem rozbijały się o brzeg, skrawek słońca wyglądał właśnie zza horyzontu. Mewy wrzeszczały jak szalone i kreśliły skomplikowane wzory w powietrzu. Eve wciągnęła do płuc słone powietrze tropików, jej mięśnie zaczęły się rozgrzewać, a nogi podkręciły tempo.
Złapała właściwy rytm po kilometrze, a jej umysł oczyścił się z wszelkich problemów.
Biegała już na tej plaży kilkakrotnie, odkąd poznała Roarke’a – holograficznie i w rzeczywistości. Przedtem największym skupiskiem wody, jakie widziała w swym życiu, była rzeka Hudson.
Życie się zmienia, pomyślała. Rzeczywistość też.
Na czwartym kilometrze, kiedy jej mięśnie zaczęły dopiero śpiewać, dojrzała kątem oka jakiś ruch. Roarke, nie całkiem jeszcze wysuszony po kąpieli, zajął miejsce obok niej i dostosował tempo do jej kroków.
– Ścigasz czy uciekasz? – spytał.
– Po prostu biegnę.
– Wcześnie dziś wstałaś, moja pani porucznik.
– Czeka mnie ciężki dzień.
Uniósł lekko brwi, kiedy podkręciła tempo. Pomyślał, że jego żona ma w sobie żyłkę sportowca, jednak bez trudu dotrzymywał jej kroku.
– Myślałem, że jesteś bardzo zmęczona.
– Byłam. – Zwolniła, zatrzymała się, a potem zgięła wpół, rozpoczynając serię skłonów. – Ale już nie jestem. – Podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy. Przypomniała sobie, że teraz nie jest to już tylko jej życie, jej rzeczywistość. Należała do obojga. – Pewnie miałeś jakieś plany.
– Nic, czego nie dałoby się odłożyć. – Weekend na Martynice, który miał być miłą niespodzianką, mógł zaczekać. – Przez następne czterdzieści osiem godzin jestem zupełnie wolny, jeśli chciałabyś mnie do czegoś wykorzystać.
Westchnęła głęboko. To była następna zmiana w jej życiu, ten podział pracy.
– Może. Na razie chciałabym popływać.
– Pójdę z tobą.
– Myślałam, że właśnie stamtąd wróciłeś.
– No to pójdę jeszcze raz. – Dotknął palcem dołka w brodzie Eve. Wysiłek fizyczny zaczerwienił jej policzki i pokrył skórę lśniącą warstwą potu. – To nie jest zabronione. – Wziął ją za rękę i wyprowadził z siłowni, prosto do wypełnionej zapachem kwiatów sali z basenem.
Palmy, liany i wielkie kwiaty otaczały basen stylizowany na morską zatoczkę. Brzegi okolone były gładkimi kamieniami, a kilka małych wodospadów bez przerwy dostarczało świeżą wodę.
– Muszę włożyć kostium.
Uśmiechnął się i zaczął ściągać z niej strój do biegania.
– Po co?
Jego szczupłe dłonie uwolniły ją z ubrań i zaczęły delikatnie gładzić jej kształtne piersi. Eve uniosła lekko brwi.
– Właściwie jakie to sporty wodne miałeś na myśli?
– Wszystkie możliwe. – Ujął jej twarz w dłonie i pochylił się nad nią. – Kocham cię, Eve.
– Wiem. – Zamknęła oczy i oparła się czołem o jego czoło. – To takie dziwne.
Naga, odwróciła się szybko i wskoczyła do wody. Zanurkowała i przez chwilę płynęła tuż przy dnie. Uśmiechnęła się lekko, kiedy woda przybrała bladobłękitny odcień. Pomyślała, że Roarke zna jej potrzeby lepiej niż ona sama. Przepłynęła dwadzieścia razy długość basenu, a potem odwróciła się na plecy, leniwie poruszając nogami. Kiedy wyciągnęła rękę, ich palce splotły się ze sobą.
– Czuję się teraz naprawdę rozluźniona.
– Tak?
– Tak bardzo rozluźniona, że gdyby jakiś zboczeniec chciał mnie wykorzystać, chyba nie potrafiłabym się oprzeć.
– W takim razie… – Przyciągnął ją do siebie i odwrócił tak, by widzieć jej twarz.
– W takim razie… – Objęła go mocno nogami, pozwalając, by to on unosił ją nad wodą.
Kiedy ich usta spotkały się ze sobą, zniknęły ostatnie ślady napięcia i niepokoju, jakie miała w sobie od poprzedniego wieczoru. Była rozluźniona, wilgotna i pragnąca. Powoli przesuwała dłonią po jego ciele, rozczesywała jego włosy przypominające teraz gruby, mokry jedwab. Ciało Roarke’a było chłodne i twarde, pasowało do niej tak doskonale, że przestała mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Omal nie zaczęła mruczeć z zadowolenia, kiedy jego dłonie ogarniały ją w delikatnym geście posiadania.
Nagle znalazła się pod wodą, spleciona z nim w bladym, błękitnym świecie. Kiedy jego usta zamknęły się na jej piersi, zadrżała z podniecenia, zdumiona i zafascynowana faktem, że nie może zaczerpnąć powietrza. Jego palce były już w niej. Wprawiając ją w stan niepohamowanego upojenia, kazały jej wynurzyć się choć na chwilę.
Zachłysnęła się powietrzem, zdezorientowana, odurzona, i znów straciła oddech, gdy poczuła, że jego usta zastąpiły palce.
Właśnie tego potrzebowała najbardziej, całkowitego zapomnienia, zanurzenia w rozkoszy. Jej bezradność. Jego pożądanie. Fakt, że Roarke o tym wiedział, że to rozumiał, że jej to dawał, pozostawał dla niej niezgłębioną tajemnicą.
Odrzuciła głowę do tyłu i oparła ją na gładkiej krawędzi basenu, poddając się rozkosznej pieszczocie.
Powoli, delikatnie, jego usta zaczęły się przesuwać ku górze, na jej brzuch, piersi, szyję, gdzie krew pulsowała mocno, szybko.
– Jak ty panujesz nad oddechem – zdołała wykrztusić, a potem zadrżała, kiedy wsuwał się w nią, powoli, stopniowo. – O Boże…
Patrzył na jej twarz, widział, jak krew barwi jej policzki, a ciałem wstrząsają dreszcze podniecenia i rozkoszy. Jej włosy opadły do tyłu, odsłaniając delikatną twarz. I te uparte, często zbyt poważne usta, które teraz drżały z rozkoszy. Położył dłonie na biodrach Eve, uniósł je i wszedł głębiej, jeszcze głębiej, wsłuchując się w jej ciche jęki.
Przesunął wargami po jej ustach, zwilżył je czubkiem języka i zaczął poruszać się z wystudiowaną regularnością, która doprowadzała ich oboje do szaleństwa.
– Dalej, Eve.
Widział, jak jej surowe, zimne oczy łagodnieją, zachodzą mgłą, słyszał, jak wstrzymuje oddech, by potem wyrzucić z siebie głośne westchnienie, jakby cichy szloch. Choć płonął z pożądania, nadal poruszał się powoli, miarowo. Przedłużał tę chwilę, przeciągał ją w nieskończoność, aż szloch zamienił się w jego imię.
On sam dochodził długo, głęboko, cudownie.
Eve zdołała jakoś wyciągnąć ręce z wody i położyła je na jego ramionach.
– Nie wypuszczaj mnie jeszcze. Pójdę na dno jak kamień.
Zachichotał słabo, a potem przyłożył wargi do jej szyi, gdzie krew wciąż tętniła jak szalona.
– Powinnaś częściej wstawać tak rano.
– Zabilibyśmy się oboje. To cud, że nie utonęliśmy.
Roarke wciągnął w nozdrza zapach jej skóry i wody.
– Jeszcze możemy to zrobić.
– Myślisz, że uda nam się dojść do schodów?
– Jeśli nie będziesz się spieszyć…
Przesuwali się krok po kroku wzdłuż krawędzi basenu aż do kamiennych schodów, wreszcie chwiejnym krokiem wyszli na brzeg.
– Kawy – jęknęła słabo Eve i poszła po ręczniki.
Kiedy powróciła, owinięta w gruby ręcznik frotté i niosąc drugi dla męża, Roarke zaprogramował już w autokucharzu dwie filiżanki czarnej kawy. Słońce rozpaliło złotym blaskiem półokrągłe okna po drugiej stronie sali.
– Głodna?
Eve upiła łyk kawy i mruknęła z zadowolenia, kiedy zastrzyk kofeiny trafił do jej krwiobiegu.
– Jak wilk. Ale najpierw wezmę prysznic.
– No to idziemy na górę.
Weszli na pierwsze piętro, a Eve zabrała swoją kawę pod prysznic. Gdy Roarke stanął obok niej pod parującymi strugami, zmrużyła oczy.
– Nie waż się obniżyć temperatury, jeśli chcesz jeszcze pożyć – ostrzegła go.
– Zimna woda otwiera pory, pobudza krążenie.
– Ty już się o to zatroszczyłeś. – Odstawiła kawę na półkę i namydliła się szybko.
Kiedy po chwili weszła do kabiny suszącej, pokręciła z niedowierzaniem głową, widząc, że Roarke obniżył temperaturę wody o dziesięć stopni. Na samą myśl o takiej kąpieli przechodziły ją zimne dreszcze.
Wiedziała, że on chce, by opowiedziała mu o sprawie, która zatrzymała ją poprzedniego wieczoru, a teraz zmusi do pracy w wolny weekend. Doceniała to, że czekał cierpliwie, aż ona rozsiądzie się wygodnie w salonie na piętrze, mając przed sobą następną filiżankę kawy i talerz tostów z serem i szynką.
– Naprawdę, bardzo mi przykro, że nie przyszłam wczoraj na to spotkanie.
Roarke ugryzł swojego tosta.
– Czy ja też będę musiał przepraszać za każdym razem, kiedy interesy pokrzyżują nam wspólne plany?
Eve otworzyła usta, zamknęła je i potrząsnęła głową.
– Nie zapomniałam o kolacji, ale kiedy już byłam przy drzwiach, dostałam sygnał na telełącze. Nie mogłyśmy odszukać nadawcy.
– Nowojorska policja ma fatalny sprzęt.
– Nie taki fatalny – mruknęła. – Ten facet to profesjonalista. Ty też nie poradziłbyś sobie tak łatwo.
– No nie, chyba nie chcesz mnie obrazić!
Eve uśmiechnęła się drwiąco.
– Być może będziesz miał szansę to udowodnić. Facet zwrócił się do mnie osobiście, więc nie będę zaskoczona, jeśli następnym razem zadzwoni tutaj.
Roarke odłożył widelec i ujął filiżankę z kawą w obie dłonie. Zrobił to bardzo swobodnie, choć całe jego ciało zastygło w pełnym napięcia wyczekiwaniu.
– Osobiście?
– Tak, chciał rozmawiać ze mną. Najpierw gadał jakieś bzdury o swojej misji z woli Boga. Krótko mówiąc, chodzi o to, że wykonuje Boże dzieło i że Pan chce bawić się w zagadki.
Odtworzyła całą rozmowę, obserwując twarz Roarke’a, który zmrużył oczy i zacisnął mocniej zęby. Kiedy napięcie ustąpiło miejsca ponuremu grymasowi, pomyślała, że jej mąż ma bardzo bystre spojrzenie.
– Sprawdziłaś Wieże Luksusu.
– Zgadza się, najwyższe piętro. Zostawił rękę ofiary na korytarzu. Reszta leżała w sypialni.
Odsunęła talerz, wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju, odruchowo przegarniając włosy.
– Nie widziałam jeszcze czegoś równie okropnego, Roarke, to było odrażające. Przypuszczam, że o to właśnie chodziło mordercy, wcale nie stracił panowania nad sobą. Prawie wszystko zostało wykonane precyzyjnie jak operacja. Pierwsze badania wykazały, że ofiara żyła i była przytomna niemal do samej śmierci. Ten sukinsyn nafaszerował biedaka narkotykami, ale tak obliczył dawki, żeby tamten nie stracił świadomości, a jednocześnie odczuwał ból. A uwierz mi, musiał to być ból niewyobrażalny. Ten człowiek został wypatroszony.
– Jezu Chryste… – Roarke wypuścił powietrze z płuc. – Starożytna kara za przestępstwa kryminalne i polityczne. Powolna, straszliwa śmierć.
– Cholernie brudna – dodała Eve. – Morderca uciął mu obie stopy i jedną dłoń. Kiedy ofiara jeszcze żyła, wydłubał jej oko. To jedyna część ciała, której nie odnaleźliśmy w mieszkaniu.
– No tak. – Choć zawsze uważał, że ma mocny żołądek, nagle stracił cały apetyt. Podniósł się z fotela i podszedł do szafy. – Oko za oko.
– To motyw zemsty, prawda? Z jakiejś sztuki.
– Z Biblii, kochanie, matki wszystkich sztuk.
Ściągnął z obrotowej półki ciemne spodnie.
– Więc znowu włączamy w to Boga. Chodzi o zemstę, może to sprawa religijna, może osobista. Mam nadzieję, że znajdziemy motyw, kiedy już dowiemy się czegoś więcej o ofierze. Zablokowałam wszystkie informacje, przynajmniej do czasu, gdy skontaktujemy się z rodziną.
Roarke włożył spodnie i sięgnął po białą koszulę.
– Miał dzieci?
– Tak, trójkę.
– Masz paskudną pracę, moja pani porucznik.
– Dlatego tak bardzo ją lubię. – Przeciągnęła dłonią po twarzy. – Jego żona i dzieci są teraz w Irlandii. Musimy ich dzisiaj odszukać.
– W Irlandii?
– Tak, zdaje się, że ten facet to twój rodak. Nie sądzę, żebyś znał osobiście niejakiego Thomasa Brennena, co? – Uśmiech zniknął z jej twarzy, gdy zobaczyła, jak oczy Roarke’a nagle pociemniały. – A jednak go znałeś. Nie przyszło mi to do głowy.
– Około czterdziestki? – spytał głuchym tonem. – Blondyn, jakieś metr osiemdziesiąt wzrostu?
– Mniej więcej. Zajmował się komunikacją i rozrywką.
– Tommy Brennen. – Wciąż trzymając w dłoni koszulę, Roarke usiadł na oparciu fotela. – Sukinsyn.
– Przykro mi. Nie miałam pojęcia, że to twój przyjaciel.
– Nie był nim. – Roarke potrząsnął głową, jakby chciał odegnać od siebie wspomnienia. – Przynajmniej od jakichś dziesięciu lat. Znałem go, kiedy mieszkałem jeszcze w Dublinie. Prowadził jakiś lewy interes z komputerami, zresztą ja też robiłem wtedy różne szwindelki. Spotkaliśmy się kilka razy przy różnych okazjach, ubiliśmy kilka interesów, wypiliśmy parę piw. Jakieś dwanaście lat temu Tommy poznał młodą dziewczynę z dobrej rodziny. Zakochał się po same uszy i postanowił ustatkować. Prowadzić życie całkowicie uczciwe – dodał Roarke z krzywym uśmiechem. – Odciął się też od grzechów młodości. Wiedziałem, że ma bazę w Nowym Jorku, ale trzymaliśmy się z dala od siebie. Jego żona chyba nie wie nic o tej mniej chlubnej części jego przeszłości.
Eve usiadła w fotelu naprzeciwko.
– Być może to właśnie ta mniej chlubna część jego przeszłości, te dawne grzechy mają związek z jego śmiercią. Chcę w tym poszperać, a kiedy już się do tego zabiorę, ilu nowych rzeczy dowiem się o tobie?
Roarke pomyślał, że to może być kłopotliwe. On sam nie przejmował się za bardzo, wiedział jednak, że Eve potraktowałaby sprawę zupełnie inaczej.
– Zacieram za sobą ślady, pani porucznik. I jak już mówiłem, nie byliśmy przyjaciółmi. Przez te wszystkie lata nie utrzymywałem z nim żadnego kontaktu. Ale pamiętam go. Miał dobry głos, tenor, ciepły, miły śmiech i smykałkę do interesów. Chciał założyć rodzinę, bardzo mu na tym zależało. Potrafił dobrze się bić, ale sam nigdy nie szukał zaczepki i starał się unikać kłopotów.
– Więc kłopoty same go znalazły. Wiesz, gdzie teraz jest jego rodzina?
Roarke pokręcił przecząco głową i wstał z fotela.
– Nie, ale mogę szybko zdobyć dla ciebie tę informację.
– Byłabym wdzięczna. – Eve także podniosła się z miejsca. – Roarke, bardzo mi przykro, choć nawet nie wiem, co cię z nim wiąże.
– Parę wspomnień. Piosenka w zadymionym pubie w deszczowy wieczór. Mnie też jest przykro. Będę w gabinecie. Daj mi dziesięć minut.
– Jasne.
*
Eve ubierała się powoli, niespiesznie. Czuła, że Roarke będzie potrzebował więcej niż dziesięć minut. Nie chodziło tu o zdobycie danych, o które prosiła. Przy jego sprzęcie i umiejętnościach zajęłoby mu to pięć minut. Potrzebował jednak kilku chwil samotności, by poradzić sobie z utratą tej piosenki w zadymionym pubie.
Ona nigdy nie straciła nikogo, kto byłby jej bliski. Działo się tak pewnie dlatego, że pozwoliła, by zbliżyło się do niej tylko kilka wybranych osób. Potem pojawił się Roarke, a Eve nie miała wyboru. Po prostu zdobył ją, subtelnie, elegancko, niezaprzeczalnie. A teraz… dotknęła kciukiem rzeźbionej, złotej obrączki, teraz nie mogła się bez niego obejść.
Tym razem poszła schodami, przemierzając powolnym krokiem szerokie korytarze wielkiego, pięknego domu. Nie musiała pukać do drzwi jego gabinetu, ale zrobiła to i poczekała, aż rozsuną się bezszelestnie.
Przez odsłonięte okna wpadał do pokoju blask słońca. Niebo na zachodzie było ciemne i zachmurzone, co oznaczało, że deszcz, który padał przez cały poprzedni dzień, jeszcze całkiem się nie skończył. Roarke wolał pracować przy staromodnym, drewnianym biurku niż przy nowoczesnej konsoli. Podłogę pokrywały wspaniałe stare dywany, które przywiózł ze swych licznych podróży.
Eve włożyła ręce do kieszeni. Już prawie zdążyła się przyzwyczaić do otaczającego ją luksusu, nie miała jednak pojęcia, jak poradzić sobie ze smutkiem Roarke’a, z żalem, który zasnuwał mgłą jego oczy.
– Posłuchaj, Roarke…
– Skopiowałem to dla ciebie. – Przesunął w jej stronę kartkę zadrukowanego papieru. – Pomyślałem, że tak będzie prościej. Jego żona i dzieci są w tej chwili w Dublinie. To jeszcze maluchy, mają dziewięć, siedem i sześć lat.
Zbyt zdenerwowany, by usiedzieć w jednym miejscu, Roarke wstał od biurka i stanął przy oknie, patrząc na panoramę Nowego Jorku. Miasto było jeszcze ciche, jakby zastygłe w bladym świetle poranka. Odszukał zdjęcia rodziny Brennena; ładna, jasnooka kobieta obejmowała zarumienione dzieciaki. Poruszyło go to mocniej, niż przypuszczał.
– Pieniędzy na pewno im nie zabraknie – powiedział bardziej do siebie niż do Eve. – Tommy zatroszczył się o to. Najwyraźniej był naprawdę dobrym mężem i ojcem.
Przeszła przez gabinet, podniosła rękę, by dotknąć ramienia męża, potem jednak opuściła ją z rezygnacją. Do diabła, nie umiała tego robić. Nie miała pojęcia, czy gest pocieszenia zostanie przyjęty z wdzięcznością czy też odrzucony.
– Nie wiem, co mogłabym dla ciebie zrobić – powiedziała wreszcie.
Roarke się odwrócił; w jego błękitnych oczach smutek mieszał się z wściekłością.
– Dowiedz się, kto to zrobił. Wiem, że w tej kwestii mogę na tobie polegać.
– Tak, możesz.
Na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech.
– Porucznik Dallas jak zawsze na straży prawa. – Przesunął dłonią po jej włosach i uniósł brwi, kiedy Eve chwyciła go za nadgarstek.
– Zostaw to mnie, Roarke.
– Czy powiedziałem coś innego?
– Kiedy nic nie mówisz, to znaczy, że już coś kombinujesz. – Znała go dobrze, na tyle dobrze, by wiedzieć, że ma swoje własne sposoby, swoje środki i własne plany. – Jeśli zamierzałeś sam się do tego zabrać, to natychmiast porzuć ten pomysł. To moja sprawa i tylko ja się nią zajmuję.
Przesunął dłońmi po ramionach Eve, sprawiając że spojrzała na niego podejrzliwe.
– Oczywiście. Mam nadzieję, że będziesz informować mnie o postępach. Wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc.
– Poradzę sobie sama. I uważam, że będzie lepiej, jeśli na razie postarasz się o tym nie myśleć. Po prostu na jakiś czas zapomnij o tej sprawie.
Pocałował ją w czubek nosa.
– Nie zapomnę – odparł z uśmiechem.
– Roarke…
– Wolisz, żebym cię okłamywał, Eve? – Podał jej kopię. – Idź do pracy. Ja zadzwonię w kilka miejsc. Do wieczora powinienem mieć już pełną listę znajomych Tommy’ego, jego przyjaciół i współpracowników, wrogów i kochanek, ocenę jego sytuacji finansowej i tak dalej. – Prowadząc ją do drzwi, mówił: – Myślę, że bez trudu zgromadzę wszystkie dane, a ty będziesz miała pełen obraz.
Zdołała jeszcze zebrać myśli, nim wypchnął ją za drzwi.
– Nie mogę zabronić ci gromadzenia danych, ale nie wychodź za tę linię, kolego. Ani o krok.
– Wiesz, jak mnie podniecasz, kiedy jesteś taka surowa.
Eve z trudem stłumiła śmiech i przywołała na twarz groźny grymas.
– Zamknij się lepiej – mruknęła, wbiła dłonie w kieszenie i odeszła szybkim krokiem.
Patrzył za nią, czekając, aż zniknie za zakrętem korytarza. Potem wrócił do gabinetu i włączył monitory kontrolne. Uśmiech znikł już z jego twarzy, kiedy przyglądał się, jak Eve zbiega po schodach i chwyta w locie kurtkę, którą Summerset przewiesił dla niej przez poręcz.
– Zapomniałaś o parasolce – mruknął i westchnął cicho, gdy jego żona wyszła prosto w zimną, dokuczliwą mżawkę.
Nie powiedział jej wszystkiego. Jak mógłby to zrobić? Nie miał też wcale pewności, czy ma to jakiś związek ze sprawą. Musiał dowiedzieć się czegoś więcej, nim uwikła ukochaną kobietę w ciemne grzechy swojej przeszłości.
Wyszedł z gabinetu, kierując się do pomieszczenia, w którym przechowywał bardzo drogi i nielegalny sprzęt. Położył dłoń na ekranie kontrolnym, poczekał, aż system zidentyfikuje jego linie papilarne, i wszedł do środka. Wszystkie urządzenia były niezarejestrowane i niewykrywalne przez wszechobecny system CompuGuard. Potrzebował kilku rzeczy, by zaplanować następny krok. Siedząc w środku ustawionych w wielkie „U” czarnych, lśniących paneli, zaczął wyszukiwać niezbędne informacje.
Wejście do systemu komputerowego nowojorskiej policji było dlań dziecinnie łatwą zabawą. Przepraszając w myślach żonę, wszedł do jej plików i odszukał raport lekarski dotyczący ostatniego morderstwa.
– Widok z miejsca zbrodni na monitorze pierwszym – polecił, odsuwając się lekko do tyłu. – Raport z sekcji zwłok na monitorze drugim, raport oficera prowadzącego śledztwo na trzecim.
Film wideo ukazał całą grozę tego, co zrobiono Brennenowi. Roarke patrzył na monitor ze spokojem, choć w jego oczach pojawiły się chłód i determinacja. Niewiele zostało z młodego mężczyzny, którego poznał kiedyś, w poprzednim życiu, w Dublinie. Przeczytał suchy, treściwy raport Eve, a potem naszpikowany fachowymi terminami opis sporządzony na miejscu zbrodni przez lekarza.
– Skopiuj pliki pod nazwą Brennen, zakoduj Roarke’a, dostęp tylko na mój głos. Koniec pracy.
Odwrócił się i sięgnął do domowego telełącza.
– Summerset, wejdź, proszę, na górę.
– Już idę.
Roarke wstał i podszedł do okna. Wiedział, że przeszłość może powrócić, by go dręczyć. Dotąd czaiła się gdzieś w mrocznych zakamarkach, czekając na dogodną chwilę, by zaatakować. Czyżby wymknęła się stamtąd teraz, by uderzyć w Tommy’ego Brennena? Czy może był to po prostu pech, nieszczęśliwy zbieg okoliczności?
Drzwi rozsunęły się bezszelestnie, a na progu stanął odziany w czerń Summerset.
– Jakieś problemy?
– Thomas Brennen.
Summerset zmarszczył lekko brwi, a potem jego usta rozchyliły się w grymasie, który od biedy można by nazwać uśmiechem.
– Ach tak, ten napalony haker, wielbiciel patriotycznych pieśni i guinnessa.
– Został zamordowany.
– Przykro mi to słyszeć.
– Tutaj, w Nowym Jorku – kontynuował Roarke. – Eve prowadzi śledztwo. – Usta Summerseta powróciły do poprzedniego, surowego i wyniosłego kształtu. – Był torturowany, przez kilka godzin utrzymywano go w przytomności narkotykami. Został wypatroszony.
Blada twarz Summerseta pobladła jeszcze mocniej.
– Zbieg okoliczności.
– Może. Miejmy nadzieję. – Roarke przez chwilę wyjmował i zapalał papierosa. – Ten, kto to zrobił, zadzwonił do mojej żony, bo chciał, żeby to właśnie ona zajmowała się tą sprawą.
– Jest przecież policjantką – wtrącił Summerset z nieukrywaną pogardą.
– Jest moją żoną – odparował Roarke, a w jego głosie pobrzmiewały stalowe nutki. – Jeśli okaże się, że to jednak nie jest zbieg okoliczności, powiem jej wszystko.
– Nie należy tak ryzykować. Morderstwo pozostaje morderstwem, nawet jeśli większość ludzi uznałaby je za konieczne i usprawiedliwione.
– Ona o tym zadecyduje. – Roarke zaciągnął się głęboko dymem i usiadł na skraju konsoli. – Nie chcę, żeby błądziła w ciemnościach, Summerset. Nie postawię jej w takiej sytuacji. Ani ze względu na mnie, ani ze względu na ciebie. – Kiedy spojrzał na rozżarzony koniec papierosa, smutek znów zasnuwał jego oczy. – Ani ze względu na wspomnienia. Musisz być przygotowany.
– To nie ja zapłacę najwięcej, jeśli się okaże, że prawo jest dla niej ważniejsze od ciebie. Zrobiłeś to, co powinieneś był, co musiałeś zrobić.
– Tak też postąpi Eve – odparł łagodnie Roarke. – Zanim jednak powiemy jej o tym, musimy wszystko zrekonstruować. Ile pamiętasz z tamtych czasów, kogo i co?
– Nie zapomniałem niczego.
Roarke przyglądał się przez chwilę kanciastej twarzy Summerseta i jego zimnym oczom. Wreszcie skinął głową.
– No to bierzmy się do pracy.
*
Światełka na konsoli migotały jak gwiazdy. Uwielbiał na nie patrzeć. Nie przeszkadzało mu, że pokój był mały i pozbawiony okien, nie wtedy, kiedy słyszał cichy pomruk pracujących urządzeń, kiedy widział światło tych gwiazd, które wskazywały mu drogę.
Gotów był do następnego ruchu, do rozpoczęcia kolejnej rundy. Chłopiec, który wciąż mieszkał w jego duszy, uwielbiał rywalizację. Mężczyzna, który wyrósł z tego chłopca, przygotowywał się do świętego dzieła.
Starannie ułożył przed sobą wszystkie narzędzia. Otworzył fiolkę z wodą poświęconą przez biskupa i pokropił nią obficie laser, noże, młotek i gwoździe. Instrumenty świętej zemsty, narzędzia krwawej rozprawy. Za nimi stała figurka Najświętszej Panny, zrobiona z białego marmuru, który symbolizował czystość Marii. Ramiona Matki Boskiej rozpostarte były w geście błogosławieństwa, jej piękną twarz wypełniały spokój i akceptacja.
Pochylił się, by ucałować białe, marmurowe stopy.
Przez moment wydawało mu się, że widzi krew na swojej dłoni i że ta dłoń drży.
Nie, jego ręce były czyste i białe. Zmył z nich krew wroga.
Znamię Kaina nosili inni, nie on. On przecież był Barankiem Bożym. Wkrótce miał się zmierzyć z kolejnym wrogiem, już za kilka chwil. Musiał być silny, by zwabić tamtego w pułapkę, by nosić na twarzy maskę przyjaźni.
Odbył post, złożył ofiarę, oczyścił serce i umysł z ziemskich brudów. Teraz zanurzył palce w małej miseczce ze święconą wodą, dotknął nimi czoła, serca, lewego ramienia, a potem prawego. Ukląkł i położył dłoń na szkaplerzu, który włożył specjalnie na tę okazję. Szkaplerz został pobłogosławiony przez samego papieża. Świadomość, że pod tą ochroną nie spotka go żadne zło, dodawała mu siły.
Wsunął go pod jedwabną koszulę tak, by dotykał bezpośrednio ciała.
Bezpieczny, umocniony, podniósł wzrok na krucyfiks, zawieszony nad drewnianym stołem, na którym leżały narzędzia jego świętej misji. Srebrna postać Chrystusa błyszczała jasno na tle złotego krzyża. Nie dostrzegał żadnej ironii w tym, że postać człowieka, który głosił pokorę i ubóstwo, została wykonana z drogocennego kruszcu.
Zapalił świece, złożył dłonie i pochyliwszy głowę, modlił się z pasją głęboko wierzącego, z pasją szaleńca.
Prosił o łaskę i przygotowywał się do morderstwa.
W głównej sali wydziału zabójstw w centrali nowojorskiej policji śmierdziało starą kawą i moczem. Eve przeciskała się pomiędzy ustawionymi ciasno obok siebie biurkami. Nieustający gwar rozmów, prowadzonych przez stłoczonych tu detektywów, w ogóle nie docierał do jej świadomości. Sprzątający android zawzięcie pucował stare linoleum.
Stanowisko Peabody wciśnięte było w sam róg sali, gdzie prawie nie docierało światło. Pomimo niewielkiej powierzchni i niezbyt korzystnego położenia wydawało się równie doskonale utrzymane i zorganizowane jak sama Delia.
– Ktoś zapomniał, gdzie są toalety? – spytała Eve z westchnieniem.
Jej asystentka odwróciła się od powyginanego metalowego biurka.
– Bailey przyprowadził jakiegoś kloszarda na przesłuchanie w sprawie bójki na noże. Kloszardowi nie podobała się rola świadka i wyraził swoje niezadowolenie, opróżniając pęcherz prosto na buty Baileya. Podobno rzeczony pęcherz był naprawdę przepełniony.
– Taaak, kolejny dzień w raju. Dostaliśmy już raport z apartamentu Brennena?
– Mają go przesłać lada moment.
– W takim razie zacznijmy od dyskietek ochrony z Wież Luksusu i mieszkania.
– Jest mały problem, pani porucznik.
Eve przechyliła głowę na bok.
– Nie zabrałaś ich stamtąd?
– Wzięłam, co było do wzięcia. – Peabody podniosła zapieczętowaną torebkę z dyskietkami. – Systemy ochronne na najwyższym piętrze Wież Luksusu i SCAN-EYE w mieszkaniu Brennena zostały wyłączone na okres dwunastu godzin przed naszym przybyciem.
Eve pokiwała głową i wzięła torebkę.
– Powinnam była się domyślić, że nie będzie taki głupi. Skopiowałaś wszystkie dane o rozmowach, jakie Brennen prowadził ostatnio ze swojego łącza?
– Proszę. – Peabody wręczyła jej kolejną, starannie opakowaną i opisaną dyskietkę.
– Chodźmy do mojego biura. Zobaczymy, czy jest na nich coś ciekawego. Muszę zadzwonić do Feeneya – powiedziała Eve, wychodząc z sali. – Będziemy potrzebowali kogoś z wydziału przestępstw elektronicznych.
– Kapitan Feeney jest w Meksyku, pani porucznik. Na wakacjach.
Eve zatrzymała się i zmarszczyła brwi.
– Cholera, zapomniałam. Będzie tam jeszcze przez tydzień, tak?
– Zgadza się. W waszej pięknej willi nad brzegiem oceanu. Do której twoja oddana asystentka nie została jeszcze zaproszona.
Eve uniosła lekko brwi.
– Masz ochotę zobaczyć Meksyk?
– Widziałam już Meksyk, Dallas. Mam ochotę poznać jakiegoś ognistego caballero.
Eve parsknęła z rozbawieniem i otworzyła drzwi swojej klitki.
– Jeśli uporamy się szybko z tą sprawą, Peabody, spróbuję coś zorganizować. – Rzuciła dyskietki na zagracone biurko i zdjęła kurtkę. – Tak czy inaczej, musimy ściągnąć kogoś z elektronicznego. Sprawdź, czy mogą przysłać nam kogoś, kto zna się dobrze na tych sprawach. Nie chcę tu jakiegoś drugorzędnego partacza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki