Anioł śmierci - Nora Roberts - ebook + książka

Anioł śmierci ebook

Nora Roberts

5,0
38,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jest ekspertem w dziedzinie najnowszych technologii. Szaleńcem o umyśle geniusza i sercu zabójcy.

Poluje na swoje ofiary z ukrycia, a potem prześladuje policję tajemniczymi łamigłówkami dotyczącymi zbrodni, które zamierza popełnić. Zagadkami, które udaje się rozwiązać dopiero wtedy, kiedy jest już za późno, by ocalić życie nieszczęśników.

Porucznik nowojorskiej policji, Eve Dallas, znajduje pierwsze zmasakrowane ciało w domu ofiary. Drugie w opuszczonym luksusowym apartamencie. Zamordowani nie mieli ze sobą nic wspólnego, poza tym, że obaj cierpieli przed śmiercią niewyobrażalne męki. Okazuje się jednak, że łączy ich również straszliwy sekret z przeszłości, który w zagadkowy sposób łączy się z mężem Eve, Roarkiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 449

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1

Pro­wa­dze­nie śledz­twa w spra­wie mor­der­stwa wyma­gało sku­pie­nia, cier­pli­wo­ści, umie­jęt­no­ści i odpo­wied­niej dozy scep­ty­cy­zmu. Porucz­nik Eve Dal­las miała wszyst­kie te cechy.

Wie­działa, że samo popeł­nie­nie zbrodni jest o wiele prost­sze. Zazwy­czaj ludzie zabi­jają ze zło­ści, dla zabawy albo z głu­poty. Zda­niem Eve to wła­śnie naj­zwy­klej­sza głu­pota była przy­czyną, dla któ­rej nie­jaki John Henry Bon­ning wyrzu­cił nie­jakiego Char­lesa Micha­ela Rene­kego z dwu­na­stego pię­tra wie­żowca przy Alei D.

Bon­ning sie­dział teraz przy sto­liku w sali prze­słu­chań. Eve przy­pusz­czała, że wydo­by­cie zeń odpo­wied­nich zeznań zaj­mie jej nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia minut, a w ciągu następ­nych pięt­na­stu będzie już mogła spo­rzą­dzić pełny raport. Być może nie wróci dziś do domu zbyt późno.

– Daj spo­kój, Boner – prze­ma­wiała tonem doświad­czo­nego gliny do rów­nie doświad­czo­nego opry­cha. – Bądź roz­sądny. To tylko kilka zdań, możesz zasło­nić się obroną konieczną i ogra­ni­czoną poczy­tal­no­ścią. A potem oboje będziemy mogli pójść na kola­cję. Podobno w aresz­cie szy­kują na dzi­siaj jakieś sma­ko­łyki.

– Nawet go nie tkną­łem. – Tam­ten zaci­snął grube wargi i stu­kał tłu­stymi pal­cami o blat stołu. – Dupek sam wysko­czył.

Eve wes­tchnęła gło­śno i usia­dła przy sto­liku naprze­ciwko Bon­ninga. Nie chciała, by ten zaczął się zasła­niać praw­ni­kami i zepsuł jej całą sprawę. Musiała odwieść go od takiego pomy­słu i skie­ro­wać prze­słu­cha­nie na wła­ściwe tory. Miała w tym spore doświad­cze­nie.

Pod­rzędni dile­rzy nar­ko­ty­ków pokroju Bon­ninga nie nale­żeli do bystrza­ków, wie­działa jed­nak, że wcze­śniej czy póź­niej nawet on przy­po­mni sobie o swo­ich pra­wach. Była to wciąż ta sama zabawa w cho­wa­nego, rów­nie stara jak samo zło. Choć dobie­gał już końca rok 2058, nic się w tej kwe­stii nie zmie­niło.

– Wysko­czył, tak po pro­stu hop, siup myk­nął sobie przez okno. Powiedz mi tylko, Boner, dla­czego miałby to zro­bić?

Bon­ning zmarsz­czył swe mał­pie czółko w gry­ma­sie głę­bo­kiego namy­słu.

– Bo był popie­przo­nym waria­tem.

– Nie­zła myśl, ale wąt­pię, czy pozwoli ci to przejść do dru­giej rundy naszego małego poje­dynku, Boner.

Po jakichś trzy­dzie­stu sekun­dach wytę­żo­nego myśle­nia diler wyszcze­rzył zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Zabawne, bar­dzo zabawne, Dal­las.

– Tak, chyba zacznę dora­biać po godzi­nach jako komik. Ale wróćmy do mojego pierw­szego zaję­cia: więc mówisz, że obaj łyk­nę­li­ście tro­chę ero­tiki w twoim labo­ra­to­rium przy Alei D, a potem Reneke, popie­przony wariat, uroił sobie coś w tej swo­jej cho­rej gło­wie i wysko­czył przez okno, pro­sto przez szkło. Zanur­ko­wał dwa­na­ście pię­ter w dół, odbił się od dachu tak­sówki, przy­pra­wia­jąc nie­mal o zawał serca dwójkę tury­stów z Topeka, a potem sto­czył się na ulicę, żeby tam spo­koj­nie wylać swój mózg.

– Odbił się… – powtó­rzył Bon­ning z czymś, co miało ucho­dzić za prze­lotny uśmiech. – Kto by pomy­ślał?

Nie zamie­rzała oskar­żać go o mor­der­stwo pierw­szego stop­nia i przy­pusz­czała, że jeśli poprze­sta­nie na mor­der­stwie stop­nia dru­giego, przed­sta­wi­ciel sądu obniży jesz­cze kwa­li­fi­ka­cję czynu na zabój­stwo w afek­cie. Pora­chunki mię­dzy han­dla­rzami pro­chów nie przy­pra­wiały Temidy o dresz­czyk pod­nie­ce­nia. Boner dosta­nie wię­cej za posia­da­nie i roz­pro­wa­dza­nie zaka­za­nych środ­ków niż za mor­der­stwo. Jed­nak nawet kara za oba te prze­stęp­stwa nie prze­kro­czy­łaby praw­do­po­dob­nie trzech lat wię­zie­nia.

Oparła ręce na bla­cie stołu i pochy­liła się do przodu.

– Boner, czy ja wyglą­dam na idiotkę?

Han­dlarz, który wziął to pyta­nie na serio, przez chwilę przy­glą­dał jej się z uwagą. Miała duże brą­zowe oczy, w któ­rych jed­nak trudno byłoby doszu­kać się kobie­cej łagod­no­ści. Jej ładne, sze­ro­kie usta pra­wie ni­gdy się nie uśmie­chały.

– Wyglą­dasz jak glina – oświad­czył w końcu.

– Dobra odpo­wiedź. Nie pró­buj wodzić mnie za nos. Pokłó­ci­łeś się ze swoim wspól­ni­kiem, ponio­sło cię i zakoń­czy­łeś zna­jo­mość, wypy­cha­jąc jego grube dup­sko przez okno. – Unio­sła dło­nie, nim tam­ten zdo­łał jej prze­rwać i zaprze­czyć. – Ja widzę to w ten spo­sób. Wzię­li­ście się za łby, może poszło wam o pie­nią­dze, może o kobietę. Obaj stra­ci­li­ście nad sobą pano­wa­nie i może on cię zaata­ko­wał. Musia­łeś się bro­nić, prawda?

– Każdy czło­wiek ma takie prawo – zgo­dził się Bon­ning, pota­ku­jąc ener­gicz­nie głową. – Ale o nic się nie kłó­ci­li­śmy. On po pro­stu chciał pola­tać.

– Tak? A kto roz­ciął ci wargę i pod­bił oko? I dla­czego masz obtarte kostki na pra­wej dłoni?

Bon­ning znów odsło­nił zębi­ska w sze­ro­kim uśmie­chu.

– Bójka w knaj­pie.

– Kiedy? Gdzie?

– A kto by to pamię­tał?

– Kto by to pamię­tał, powia­dasz. No to radzę ci, przy­po­mnij sobie, bo ścią­gnę­li­śmy już krew z two­ich tłu­stych łap i odda­li­śmy ją do bada­nia. Jeśli się okaże, że jest też tam krew z jego DNA, oskarżę cię o mor­der­stwo z pre­me­dy­ta­cją… Naj­wyż­sza kara, doży­wo­cie bez prawa łaski.

Bon­ning zamru­gał szybko powie­kami, jakby miał trud­no­ści z ana­lizą nowych, zaska­ku­ją­cych infor­ma­cji.

– Daj spo­kój, Dal­las, to gów­niane gada­nie. Nie prze­ko­nasz nikogo, że przy­sze­dłem tam, bo chcia­łem zabić sta­rego Chuc­ka­roo. Byli­śmy kum­plami.

Nie spusz­cza­jąc wzroku z jego twa­rzy, Eve wycią­gnęła z kie­szeni komu­ni­ka­tor.

– Daję ci ostat­nią szansę. Dzwo­nię do mojej asy­stentki. Popro­szę ją o wyniki testów i stwier­dzę mor­der­stwo pierw­szego stop­nia.

– To nie było żadne mor­der­stwo. – Chciał wie­rzyć, że Dal­las ble­fuje. Obli­zał ner­wowo wargi, żału­jąc w duchu, że nie może niczego wyczy­tać w jej oczach. Nie może doj­rzeć niczego w tych zim­nych oczach gliny. – To był wypa­dek – pod­jął, natchniony naglą myślą. Eve tylko pokrę­ciła głową. – Prze­py­cha­li­śmy się tro­chę i on… potknął się i wyle­ciał przez okno.

– No wiesz, teraz to już mnie obra­żasz. Doro­sły męż­czy­zna nie wypada przy­pad­kiem przez okno, które jest pra­wie metr nad pod­łogą. – Eve wybrała numer. – Sier­żant Peabody!

Po kilku sekun­dach na ekra­nie poja­wiła się okrą­gła, poważna twarz Peabody.

– Słu­cham, pani porucz­nik.

– Chcia­ła­bym poznać wyniki badań krwi. Cho­dzi o sprawę Bon­ninga. Pro­szę prze­słać je bez­po­śred­nio do pokoju prze­słu­chań i powia­do­mić pro­ku­ra­turę, że mamy mor­der­stwo pierw­szego stop­nia.

– Zaraz, pocze­kaj, nie rób tego. – Bon­ning prze­cią­gnął wierz­chem dłoni po ustach.

Przez chwilę toczył wewnętrzną walkę, sta­ra­jąc się prze­ko­nać samego sie­bie, że Dal­las nie może niczego mu udo­wod­nić. Wie­dział jed­nak, że wsa­dziła już za kratki znacz­nie grub­sze ryby niż zwy­kły han­dlarz nar­ko­ty­kami.

– Mia­łeś swoją szansę, Boner. Peabody…

– Zaata­ko­wał mnie, jak powie­dzia­łaś. Rzu­cił się na mnie. Osza­lał. Opo­wiem ci wszystko, całe to gówno. Chcę zło­żyć zezna­nie.

– Peabody, wstrzy­muję pole­ce­nie. Poin­for­muj pro­ku­ra­tora, że pan Bon­ning chce zło­żyć zezna­nie i opo­wie­dzieć całe to gówno. – Na ustach Peabody nie poja­wił się nawet cień uśmie­chu.

– Tak jest.

Eve wsu­nęła komu­ni­ka­tor do kie­szeni, a potem splo­tła ręce na pier­siach i uśmiech­nęła się uprzej­mie.

– No dobra, Boner, opo­wia­daj, jak to było.

*

Pięć­dzie­siąt minut póź­niej weszła do swo­jego maleń­kiego pokoju w głów­nej sie­dzi­bie nowo­jor­skiej poli­cji. Wyglą­dała jak praw­dziwa poli­cjantka – nie tylko ze względu na pas z bro­nią prze­wie­szony przez lewe ramię, zno­szone buty i wytarte dżinsy. Jej wiel­kie brą­zowe oczy dostrze­gały wszystko i pra­wie ni­gdy nie zdra­dzały uczuć, jakie kryły się w duszy. Miała ostro zary­so­waną twarz o wysta­ją­cych kościach policz­ko­wych, z którą kon­tra­sto­wały zaska­ku­jąco pełne usta i mały dołek w bro­dzie.

Poru­szała się z wdzię­kiem i swo­bodą. Nie spie­szyła się ni­gdzie. Zado­wo­lona z sie­bie, usia­dła za biur­kiem i prze­cią­gnęła dło­nią po swych krót­kich kasz­ta­no­wych wło­sach.

Napi­sze raport, prze­śle kopie wszyst­kim zain­te­re­so­wa­nym insty­tu­cjom i wróci do domu. Nie musiała się odwra­cać i wyglą­dać przez wąskie, przy­ciem­nione okno, by wie­dzieć, że na uli­cach mia­sta two­rzą się już coraz więk­sze korki. Jed­nak wście­kłe trą­bie­nie auto­bu­sów powietrz­nych i war­kot heli­kop­te­rów nie prze­szka­dzały jej ani tro­chę. Była to nie­od­łączna część życia w Nowym Jorku.

– Włącz się – pole­ciła i syk­nęła ze zło­ścią, kiedy moni­tor kom­pu­tera pozo­stał ciemny. – Do dia­bła, nie rób mi tego, dra­niu. Włącz się. No już, ruszaj.

– Musisz podać mu oso­bi­sty kod dostępu – powie­działa Peabody, wcho­dząc do pokoju.

– Myśla­łam, że iden­ty­fi­kuje mój głos.

– Tak było, ale wysiadł sys­tem. Mają napra­wić do końca tygo­dnia.

– Szlag może czło­wieka tra­fić – narze­kała Eve. – Ile nume­rów mamy zapa­mię­tać? Dwa, pięć, zero, dzie­więć. – Ode­tchnęła z ulgą, kiedy ekran roz­ja­rzył się wresz­cie bla­dym świa­tłem. – Niech­by wresz­cie przy­słali ten obie­cany nowy sprzęt. – Wsu­nęła dys­kietkę do sta­cji. – Zacho­wać w pliku Bon­ning, John Henry, sprawa numer cztery pięć sie­dem dwa zero sie­dem sie­dem-H. Sko­pio­wać i prze­słać pod adres: komen­dant Whit­ney.

– Ład­nie zała­twi­łaś tego Bon­ninga, Dal­las.

– Ten gość ma mózg wiel­ko­ści orzeszka pista­cjo­wego. Wyrzu­cił swo­jego part­nera przez okno, bo pożarli się o głu­pie dwa­dzie­ścia żeto­nów kre­dy­to­wych. Teraz pró­buje mi wmó­wić, że to była obrona konieczna, gdyż bał się o wła­sne życie. Facet, któ­rego wyrzu­cił, był od niego lżej­szy o pięć­dzie­siąt kilo­gra­mów i o pięć cen­ty­me­trów niż­szy. Dupek – wes­tchnęła z rezy­gna­cją. – Ktoś bystrzej­szy powie­działby na miej­scu Bonera, że tam­ten facet zamie­rzył się na niego nożem albo cho­ciaż kijem.

Oparła się wygod­nie i pokrę­ciła głową, zasko­czona i zado­wo­lona, że nie czuje pra­wie żad­nego napię­cia czy zmę­cze­nia po kilku godzi­nach pracy.

– Szkoda, że nie wszyst­kie sprawy są takie łatwe.

Jed­nym uchem wyła­py­wała odgłosy pły­nące zza okna, nie­ustanny jazgot i huk ulicy. Głos pły­nący z tram­waju powietrz­nego nama­wiał do korzy­sta­nia z miej­skiej komu­ni­ka­cji.

– Ofe­ru­jemy sys­tem zni­żek, abo­na­menty tygo­dniowe, mie­sięczne i roczne! Sko­rzy­staj z usług EZ TRAM, przy­ja­znego i nie­za­wod­nego sys­temu komu­ni­ka­cji powietrz­nej. Roz­po­czy­naj i kończ swój dzień z klasą.

Jeśli lubisz gnieść się jak sar­dynka w puszce, pomy­ślała Eve. W zim­nym listo­pa­do­wym desz­czu, który padał bez ustanku od samego rana, musiało docho­dzić do gigan­tycz­nych zato­rów, zarówno na uli­cach, jak i w powie­trzu. Dosko­nałe zakoń­cze­nie dnia.

– Tyle na dzi­siaj – oznaj­miła i się­gnęła po swoją skó­rzaną kurtkę. – Wycho­dzę, w sam czas, zresztą. Masz jakieś gorące plany na week­end, Peabody?

– Jak zwy­kle, będę zmie­niać męż­czyzn jak ręka­wiczki, łamać serca, dru­zgo­tać dusze.

Eve uśmiech­nęła się lekko. Mocno zbu­do­wana, wyspor­to­wana Peabody mogłaby ucho­dzić za wzo­rzec poli­cjantki – od czar­nych, krótko przy­cię­tych wło­sów do wypo­le­ro­wa­nych, prze­pi­so­wych butów.

– Jesteś okropną dzi­ku­ską, Peabody, doprawdy nie wiem, jak wytrzy­mu­jesz takie tempo.

– Tak, to ja, kró­lowa nowo­jor­skich nocy. – Peabody, z cierp­kim uśmie­chem na twa­rzy, się­gnęła do klamki, kiedy zapisz­czało łącze Eve. Spoj­rzały ze zło­ścią na apa­rat.

– Trzy­dzie­ści sekund póź­niej, a były­by­śmy już na dole.

– To pew­nie Roarke chce mi przy­po­mnieć, że wie­czo­rem mamy ważne przy­ję­cie. – Eve ode­brała połą­cze­nie. – Wydział zabójstw, Dal­las. – Na ekra­nie poja­wiły się ciemne, brzyd­kie, nie­har­mo­ni­zu­jące ze sobą kolory. Z gło­śnika popły­nęła powolna muzyka w niskiej tona­cji. Eve bez namy­słu włą­czyła auto­ma­tyczne wyszu­ki­wa­nie nadawcy i patrzyła w mil­cze­niu na napis „Źró­dło nie­znane”, prze­su­wa­jący się u dołu ekranu.

Peabody wycią­gnęła z kie­szeni komu­ni­ka­tor i ode­szła na bok, by skon­tak­to­wać się z cen­trum kon­troli. W tej wła­śnie chwili z gło­śnika roz­legł się głos męż­czy­zny:

– Podobno jest pani naj­lep­szym śled­czym w tym mie­ście, porucz­nik Dal­las. Naprawdę jest pani taka dobra?

– Nawią­zy­wa­nie łącz­no­ści z zablo­ko­wa­nego numeru i/lub prze­sy­ła­nie w ten spo­sób infor­ma­cji do funk­cjo­na­riu­sza poli­cji jest nie­le­galne. Zobo­wią­zana jestem prze­strzec pana, że to połą­cze­nie jest moni­to­ro­wane przez sys­tem Com­pu­Gu­ard i nagry­wane.

– Wiem o tym. Ponie­waż jed­nak popeł­ni­łem wła­śnie czyn, który spo­łe­czeń­stwo nazywa mor­der­stwem pierw­szego stop­nia, nie zamie­rzam przej­mo­wać się drob­nymi wykro­cze­niami. Zosta­łem wybrany przez Boga, mam jego bło­go­sła­wień­stwo.

– Ach tak? – Cho­lera, tylko tego mi bra­ko­wało, pomy­ślała.

– Wezwał mnie do swego żniwa, a ja obmy­łem ręce w krwi jego wro­gów.

– A dużo ma tych wro­gów? Ja pomy­śla­ła­bym raczej, że sam zgnie­cie wszyst­kich i że nie będzie zrzu­cał na cie­bie brud­nej roboty.

Zapa­dła cisza, długa chwila ciszy prze­ry­wa­nej tylko dźwię­kami muzyki.

– Powi­nie­nem spo­dzie­wać się, że nie potrak­tu­jesz tego poważ­nie. – W gło­sie męż­czy­zny pobrzmie­wały teraz twarde, gniewne nuty. Z tru­dem tłu­mił wście­kłość. – Jesteś jedną z bez­boż­nych, jakże więc mogła­byś pojąć Boże zamy­sły? Dobrze, zniżę się do two­jego poziomu. To będzie zagadka. Lubi pani zagadki, porucz­nik Dal­las?

– Nie. – Zer­k­nęła ukrad­kiem na Peabody. Ta pokrę­ciła głową, zaci­ska­jąc wargi w gry­ma­sie bez­sil­nej zło­ści. – Ale mogę się zało­żyć, że ty je uwiel­biasz.

– Dają umy­słowi odpo­czy­nek, a duszy spo­kój. Ta mała zagadka nazywa się zemsta. Znaj­dziesz pierw­szego syna grze­chu w gnieź­dzie luk­susu, na szczy­cie jego srebr­nej wieży, tam, gdzie dołem bie­gnie ciemna rzeka, a woda spada z wiel­kiej wyso­ko­ści. Bła­gał o życie, a potem o śmierć. Ponie­waż ni­gdy nie żało­wał swo­ich wiel­kich grze­chów, jest już na wieki potę­piony.

– Dla­czego go zabi­łeś?

– Bo naro­dzi­łem się, by wypeł­niać to zada­nie.

– Bóg powie­dział ci, że uro­dzi­łeś się, aby zabi­jać? – Eve jesz­cze raz wydała pole­ce­nie odszu­ka­nia nadawcy. Syk­nęła z fru­stra­cją, ujrzaw­szy ten sam napis na ekra­nie. – Jak dał ci o tym znać? Zadzwo­nił do cie­bie, prze­słał ci faks? Może spo­tka­li­ście się w barze?

– Dość tych kpin. – Oddech męż­czy­zny stał się gło­śniej­szy, drżący. – Myślisz, że jestem gor­szy od cie­bie, bo masz wła­dzę? To ja skon­tak­to­wa­łem się z tobą, porucz­nik Dal­las. Pamię­taj, że jestem górą. Kobieta może dora­dzać męż­czyź­nie i mu poma­gać, ale to męż­czy­zna został stwo­rzony, by chro­nić, wal­czyć i mścić się.

– To też powie­dział ci Bóg? To pew­nie osta­teczny dowód na to, że i on jest męż­czy­zną.

– Zadrżysz przed nim, zadrżysz przede mną.

– Tak, jasne. – Licząc na to, że tajem­ni­czy roz­mówca dobrze ją widzi, Eve zaczęła osten­ta­cyj­nie oglą­dać sobie paznok­cie. – Już cała się trzęsę.

– Moje dzieło jest święte. Prze­ra­ża­jące i cudowne. Jest napi­sane w Księ­dze Przy­słów, pani porucz­nik, w roz­dziale dwu­dzie­stym ósmym: „Gdy czło­wiek zma­zany krwią ludzką ucieka aż do grobu – niech go nie wstrzy­mują!”. Ten czło­wiek prze­stał już ucie­kać i nikt mu nie pomógł.

– Więc kim się sta­łeś, zabi­ja­jąc tego czło­wieka?

– Jestem gnie­wem Bożym. Masz dwa­dzie­ścia cztery godziny, żeby poka­zać, na co cię stać. Nie zawiedź mnie.

– Nie zawiodę cię, dupku – mruk­nęła Eve, kiedy połą­cze­nie dobie­gło końca. – Udało się coś zna­leźć, Peabody?

– Nie. Zatkał wszystko tak dobrze, że nie wia­domo nawet, czy nada­wał z Ziemi, czy gdzieś spoza.

– Jest na Ziemi – mruk­nęła Eve i usia­dła. – Chce przy­glą­dać się wszyst­kiemu z bli­ska.

– Zapewne to jakiś wariat.

– Nie sądzę. Fana­tyk, ow­szem, ale nie wariat. Kom­pu­ter, sprawdź budynki miesz­kalne i han­dlowe ze sło­wem „luk­sus” w nazwie, w gra­ni­cach Nowego Jorku, z wido­kiem na East River albo Hud­son. – Zaczęła stu­kać pal­cami w blat biurka. – Nie­na­wi­dzę takich łami­głó­wek.

– A ja nawet lubię.

Peabody pochy­liła się nad ramie­niem Eve i patrzyła na ekran kom­pu­tera, ścią­gnąw­szy brwi w peł­nym napię­cia gry­ma­sie.

*

Ręce Luk­susu, Bry­tyj­ski Luk­sus, Luk­susowe Miej­sce, Wieże Luk­susu…

– Widok na Wieże Luk­susu – pole­ciła krótko Eve.

Prze­twa­rza­nie…

Na ekra­nie poja­wiła się wynio­sła meta­lowa budowla. W sre­brzy­stych taflach odbi­jał się blask słońca, na dole migo­tała błę­kitna wstęga rzeki Hud­son. Po zachod­niej stro­nie widać było sty­li­zo­wany wodo­spad, z któ­rego woda spły­wała skom­pli­ko­waną sie­cią rur i kana­łów.

– Bingo.

– To nie może być takie łatwe – powąt­pie­wała Peabody.

– On chciał, żeby było łatwe. – Bo ktoś już nie żyje, pomy­ślała Eve. – Chce się z nami bawić i cheł­pić tym, czego doko­nał. Nie może tego robić, dopóki nie znaj­dziemy jego ofiary. Kom­pu­ter, podaj nazwi­ska miesz­kań­ców naj­wyż­szego pię­tra Wież Luk­susu.

Prze­twa­rza­nie… Wła­ści­cie­lem apar­ta­mentu jest spółka The Bren­nen Group. Miesz­ka­nie zaj­muje Tho­mas X. Bren­nen z Dublina, Irland­czyk, czter­dzie­ści dwa lata, żonaty, trójka dzieci, pre­zes i dyrek­tor The Bren­nen Group, agen­cji roz­ryw­ko­wej i tele­ko­mu­ni­ka­cyj­nej.

– Lepiej to sprawdźmy, Peabody. Zawia­do­mimy cen­tralę po dro­dze.

– Popro­sić o wspar­cie?

– Nie, naj­pierw same się tam rozej­rzymy. – Eve popra­wiła pas z bro­nią i wło­żyła kurtkę.

*

Sytu­acja na uli­cach wyglą­dała dokład­nie tak, jak Dal­las się tego spo­dzie­wała. Pojazdy sunęły w śli­ma­czym tem­pie, trą­biły na sie­bie, pró­bo­wały wzbić się w powie­trze i buczały jak zdez­o­rien­to­wane psz­czoły. Uliczni sprze­dawcy stali pod roz­ło­ży­stymi para­so­lami obok swo­ich wóz­ków z jedze­niem i prze­no­śnych gril­lów, z któ­rych wydo­by­wały się kłęby dymu zmniej­sza­jące widocz­ność i zanie­czysz­cza­jące powie­trze.

– Skon­tak­tuj się z ope­ra­to­rem i poproś o domowy numer Bren­nena, Peabody. Może to tylko fał­szywy alarm, a facet jest cały i zdrowy.

– Już się robi – odparła asy­stentka i wycią­gnęła komu­ni­ka­tor.

Poiry­to­wana dłu­gim wycze­ki­wa­niem w kor­kach, Eve włą­czyła syrenę. Mogła rów­nie dobrze wychy­lić się przez okno i krzy­czeć – efekt byłby ten sam. Samo­chody stały ści­śnięte jeden przy dru­gim, żaden nie prze­su­nął się nawet o kilka cen­ty­me­trów.

– Nikt nie odpo­wiada – poin­for­mo­wała ją Peabody. – Męski głos mówi, że wyje­chał dzi­siaj na dwu­ty­go­dniowy urlop.

– Miejmy nadzieję, że sie­dzi teraz w jakimś pubie w Dubli­nie. – Eve przyj­rzała się jesz­cze raz sznu­rowi samo­cho­dów, roz­wa­ża­jąc różne wyj­ścia. – Jest tylko jeden spo­sób.

– Och nie, nie tym gra­tem!

Peabody, zapra­wiona w bojach poli­cjantka, zaci­snęła mocno zęby i zamknęła oczy z prze­ra­że­nia, kiedy Eve naci­snęła kla­wisz wzno­sze­nia pio­no­wego. Samo­chód zadrżał, zatrzesz­czał i pod­niósł się nad zie­mię. Po kilku sekun­dach jed­nak opadł ponow­nie z głu­chym hukiem.

– Cho­lerna kupa gówna! – Tym razem Eve wal­nęła pię­ścią w kon­tro­lkę z taką siłą, że starła sobie naskó­rek.

Pojazd zatrząsł się, uniósł w powie­trze, zako­ły­sał i gwał­tow­nie ruszył do przodu, gdy Eve ude­rzyła w dźwi­gnię akce­le­ra­tora. Urwała skra­wek para­sola, przy­pra­wia­jąc o atak wście­kło­ści sprze­dawcę, który ści­gał ją przez następne kil­ka­set metrów.

– Ten cho­lerny han­dlarz pra­wie zła­pał mnie za zde­rzak. – Bar­dziej zdu­miona niż roz­złosz­czona Dal­las pokrę­ciła głową. – Facet w butach powietrz­nych o mały włos prze­ści­gnąłby poli­cyjny samo­chód. Ten świat scho­dzi na psy, Peabody.

Delia wciąż zaci­skała mocno powieki.

– Prze­pra­szam, pani porucz­nik, ale prze­szka­dza mi pani w modli­twie.

Eve nie wyłą­czała syreny, nawet gdy zna­la­zła się pod samym wej­ściem do Wież Luk­susu. Lądo­wa­nie było szyb­kie i gwał­towne; Dal­las zaci­snęła mocno zęby, ode­tchnęła jed­nak z ulgą, gdy prze­ko­nała się, że minie lśniący zde­rzak luk­su­so­wego XRII co naj­mniej o trzy cen­ty­me­try.

Odźwierny wypadł na chod­nik niczym srebrny pocisk. Na jego twa­rzy malo­wały się groza i obu­rze­nie, kiedy jed­nym szarp­nię­ciem otwo­rzył drzwiczki jej sfa­ty­go­wa­nego wozu.

– Przy­kro mi, ale nie może pani par­ko­wać tutaj tego… pojazdu.

Eve wyłą­czyła syrenę i wyjęła swoją legi­ty­ma­cję.

– Myli się pan.

Ujrzaw­szy poli­cyjną odznakę, tam­ten tylko zaci­snął moc­niej zęby.

– Uprzej­mie pro­szę, by zechciała pani wje­chać do garażu.

Być może potrak­to­wa­łaby go ina­czej, gdyby nie przy­po­mi­nał jej tak bar­dzo Sum­mer­seta, major­do­musa, który cie­szył się zaufa­niem i sza­cun­kiem Roarke’a, a w niej budził naj­gor­sze instynkty. Wychy­liła się ze swo­jego miej­sca i zbli­żyw­szy twarz do twa­rzy odźwier­nego, wyce­dziła przez zęby:

– Samo­chód zosta­nie tam, gdzie ja zechcę, kolego. I jeśli nie chcesz, żeby moja asy­stentka wpi­sała do reje­stru, że utrud­nia­łeś pracę poli­cjan­towi na służ­bie, wpro­wa­dzisz mnie natych­miast do apar­ta­mentu Tho­masa Bren­nena.

Męż­czy­zna wcią­gnął powie­trze przez nos.

– To nie­moż­liwe. Pan Bren­nen wyje­chał.

– Peabody, zapisz nazwi­sko i numer toż­sa­mo­ści tego… oby­wa­tela. Skon­tak­tuj się z cen­tralą i powiedz, żeby ktoś przy­je­chał tu po niego.

– Tak jest.

– Nie może­cie mnie aresz­to­wać. – Lśniące czarne buty por­tiera zatu­po­tały ner­wowo po chod­niku. – Tylko wyko­nuję swoją pracę.

– A przy oka­zji prze­szka­dzasz w mojej pracy. Jak sądzisz, czyje zaję­cie sąd uzna za waż­niej­sze?

Tam­ten poru­szał przez chwilę ustami, jakby chciał coś powie­dzieć, wresz­cie zaci­snął wargi w wyra­zie naj­więk­szej dez­apro­baty. O tak, pomy­ślała Eve, wyka­pany Sum­mer­set, choć ten tutaj był o dzie­sięć kilo­gra­mów cięż­szy i pra­wie dzie­sięć cen­ty­me­trów niż­szy od czło­wieka, który zatru­wał jej życie.

– Dobrze, ale uprze­dzam, że poin­for­muję szefa poli­cji o pani skan­da­licz­nym zacho­wa­niu. – Jesz­cze raz spoj­rzał na odznakę. – Pani porucz­nik.

– Pro­szę bar­dzo.

Eve dała znak Peabody i ruszyła śla­dem sztywno wypro­sto­wa­nego por­tiera do drzwi budynku. Przy wej­ściu męż­czy­zna zatrzy­mał się na moment i uru­cho­mił andro­ida, który miał zastą­pić go na poste­runku.

Hol Wież Luk­susu wyglą­dał jak wielki tro­pi­kalny ogród z wyso­kimi pal­mami i wiel­kimi kolo­ro­wymi kwia­tami. Sły­chać tu było śpiew pta­ków. W wiel­kiej sadzawce stała fon­tanna w kształ­cie pół­na­giej kobiety, która trzy­mała w dłoni złotą rybkę.

Odźwierny wystu­kał kod na szkla­nej win­dzie i gestem zapro­sił obie poli­cjantki do wej­ścia. Eve, która nie cier­piała tego rodzaju środ­ków trans­portu, stała jak przy­mu­ro­wana w cen­trum kabiny, a Peabody omal nie wypchnęła nosem szyby, spo­glą­da­jąc z zachwy­tem na odda­la­jący się ogród.

Sześć­dzie­siąt dwa pię­tra wyżej za drzwiami windy znaj­do­wał się mniej­szy, lecz rów­nie osza­ła­mia­jący ogród. Por­tier zatrzy­mał się przed ekra­nem sys­temu moni­to­rin­go­wego, umiesz­czo­nego obok łuko­wa­tych drzwi z pole­ro­wa­nej stali.

– Odźwierny Stro­bie w towa­rzy­stwie porucz­nik Dal­las z wydziału zabójstw i jej asy­stentki.

– Pan Bren­nen jest w tej chwili nie­obecny – odpo­wie­dział łagodny głos ze śpiew­nym, irlandz­kim akcen­tem.

Eve bez­ce­re­mo­nial­nie ode­pchnęła Stro­biego na bok.

– To bar­dzo ważna sprawa. – Pod­nio­sła odznakę na wyso­kość elek­tro­nicz­nego oka. – Musimy wejść do środka.

– Chwi­leczkę, pani porucz­nik. – Kom­pu­ter mru­czał cicho, wery­fi­ku­jąc jej toż­sa­mość i porów­nu­jąc twarz ze zdję­ciem. Potem deli­kat­nie szczęk­nęły zamki sta­lo­wych drzwi. – Może pani wejść, pro­szę jed­nak pamię­tać, że miesz­ka­nie jest moni­to­ro­wane przez sys­tem SCAN-EYE.

– Włącz nagry­wa­nie, Peabody. Cof­nij się, Stro­bie. – Eve poło­żyła jedną dłoń na kol­bie rewol­weru, drugą na klamce i pchnęła ramie­niem drzwi.

Naj­pierw ude­rzył ją zapach. Zaklęła gło­śno. Zbyt czę­sto miała do czy­nie­nia z gwał­towną śmier­cią, by pomy­lić tę woń z czym­kol­wiek innym.

Smugi zakrze­płej krwi pokry­wały jedwabne, nie­bie­skie ściany kory­ta­rza, two­rząc ponure i nie­zro­zu­miałe graf­fiti. Po chwili zoba­czyła pierw­szy frag­ment ciała Tho­masa X. Bren­nena. Na puszy­stym, mięk­kim dywa­nie leżała jego dłoń. Odwró­cone ku górze palce były lekko zakrzy­wione, jakby kiwały na nią i zachę­cały do wej­ścia. Ręka została ucięta dokład­nie w nad­garstku.

Sły­szała, jak za jej ple­cami Stro­bie krztusi się i pospiesz­nie wyco­fuje do holu. Ruszyła dalej, wycią­ga­jąc broń i trzy­ma­jąc ją przed sobą gotową do strzału. Instynkt pod­po­wia­dał jej wszakże, że strasz­liwe dzieło zostało już zakoń­czone, a ten, kto go doko­nał, pozo­staje w bez­piecz­nym ukry­ciu, prze­strze­gała jed­nak pro­ce­dury i prze­su­wała się powoli, krok po kroku, w miarę moż­li­wo­ści uni­ka­jąc kon­taktu z roz­laną krwią.

– Jeśli Stro­bie skoń­czył już rzy­gać, to spy­taj go, gdzie jest sypial­nia pana domu.

– Do końca kory­ta­rza i na lewo – poin­for­mo­wała ją po chwili Peabody. – Ale ten facet cią­gle nie może dojść do sie­bie.

– Daj mu jakieś wia­dro, a potem zabez­piecz windę i drzwi.

Eve prze­szła do końca kory­ta­rza. Zapach sta­wał się coraz bar­dziej inten­sywny, natar­czywy. Zaczęła oddy­chać przez usta. Drzwi sypialni były lekko uchy­lone. Z wnę­trza dobie­gały maje­sta­tyczne dźwięki muzyki Mozarta. Wąska smuga sztucz­nego świa­tła prze­ci­nała pół­mrok kory­ta­rza.

To, co zostało jesz­cze z Bren­nena, roz­cią­gnięte było na wiel­kim łożu ze sty­li­zo­wa­nym, lustrza­nym bal­da­chi­mem. Jedną rękę miał przy­mo­co­waną srebr­nym łań­cusz­kiem do ramy łóżka. Eve przy­pusz­czała, że stopy ofiary znaj­dzie porzu­cone gdzieś w tym roz­le­głym miesz­ka­niu.

Bez wąt­pie­nia ściany apar­ta­mentu były dźwię­kosz­czelne i sku­tecz­nie tłu­miły prze­raź­liwe krzyki tor­tu­ro­wa­nej ofiary. Oglą­da­jąc zma­sa­kro­wane ciało, zasta­na­wiała się, jak długo mogło to trwać. Ile cier­pie­nia i bólu mógł znieść czło­wiek, nim jego mózg się wyłą­czył, a płuca wydały ostat­nie tchnie­nie?

*

Tho­mas Bren­nen znał odpo­wiedź na to pyta­nie.

Mor­derca roze­brał go do naga, a potem ampu­to­wał obie stopy i jedną dłoń. Jedyne pozo­stałe oko wpa­try­wało się z prze­ra­że­niem w lustrzane odbi­cie zde­for­mo­wa­nego i wypa­tro­szo­nego ciała.

– Słodki Jezu Chry­ste – wyszep­tała Peabody od drzwi. – Święta Matko Boża.

– Przy­nieś mi sprzęt zabez­pie­cza­jący. Musimy wszystko opie­czę­to­wać i wezwać ekipę. Dowiedz się, gdzie jest jego rodzina. Zadzwoń przez zastrze­żony kanał, złap Feeneya i powiedz mu, żeby zablo­ko­wał wszyst­kie infor­ma­cje. Media nie mogą o niczym się dowie­dzieć tak długo, jak tylko to moż­liwe.

Peabody musiała prze­łknąć dwa razy, zanim nabrała pew­no­ści, że utrzyma lunch w żołądku.

– Tak jest.

– Zaj­mij się też Stro­biem i dopil­nuj, żeby niczego nie wypa­plał.

Kiedy Eve odwró­ciła się do drzwi, Peabody dostrze­gła w jej oczach litość i współ­czu­cie, jed­nak już po kilku sekun­dach zastą­pił je zna­jomy chłód i opa­no­wa­nie.

– Bierzmy się do roboty. Chcę jak naj­szyb­ciej dopaść tego skur­czy­syna.

Docho­dziła już pół­noc, gdy porucz­nik Dal­las sta­nęła wresz­cie przed drzwiami wła­snego domu. Miała pusty żołą­dek, paliły ją oczy, głowa pękała z bólu. Smród okrut­nej śmierci przy­lgnął do niej jak zbyt cia­sne ubra­nie, choć przed wyj­ściem nie­mal zdarła z sie­bie skórę pod poli­cyj­nym prysz­ni­cem.

Pra­gnęła teraz jedy­nie cał­ko­wi­tego zapo­mnie­nia i modliła się w duchu, by kiedy zamknie oczy i pogrąży się we śnie, nie ujrzeć zma­sa­kro­wa­nego ciała Tho­masa Bren­nena.

Drzwi otwo­rzyły się, nim dotknęła klamki. Wysoki, chudy Sum­mer­set stał nie­ru­chomo na tle zło­ci­stego bla­sku wiel­kiego kan­de­la­bra. Całym cia­łem oka­zy­wał jej swoją dez­apro­batę i anty­pa­tię.

– Jest pani nie­wy­ba­czal­nie spóź­niona, pani porucz­nik. Goście zbie­rają się już do wyj­ścia.

Goście? Jej prze­cią­żony umysł zma­gał się przez chwilę z tym sło­wem, nim przy­po­mniała sobie wresz­cie. Przy­ję­cie? Miała zaba­wiać gości po tym wszyst­kim, co prze­szła tej nocy?

– Poca­łuj mnie w dupę – zapro­po­no­wała mu uprzej­mie i weszła do środka.

Sum­mer­set chwy­cił ją szczu­płymi pal­cami za ramię.

– Jako żona Roarke’a nie powinna pani uchy­lać się od pew­nych obo­wiąz­ków, na przy­kład od towa­rzy­sze­nia mu w cza­sie tak waż­nej dla jego inte­re­sów uro­czy­stej kola­cji.

W mgnie­niu oka zmę­cze­nie zamie­niło się we wście­kłość. Eve zaci­snęła pię­ści i wyce­dziła przez zęby:

– Puść mnie albo…

– Eve, kocha­nie!

Głos Roarke’a, nio­sący w sobie jed­no­cze­śnie cie­płe powi­ta­nie, roz­ba­wie­nie i ostrze­że­nie, powstrzy­mał jej wznie­sioną pięść. Wykrzy­wiona Eve odwró­ciła się i popa­trzyła na sto­ją­cego w holu męża. Był to widok zapie­ra­jący dech w pier­siach, Roarke miał na sobie dosko­nale skro­jony czarny gar­ni­tur. Kryło się pod nim szczu­płe, wspa­niale umię­śnione ciało, które mogło roz­pa­lić każdą kobietę bez względu na to, czym było okryte albo czym okryte nie było, a ona dosko­nale o tym wie­działa. Ciemne jak noc, się­ga­jące ramion włosy oka­lały jego kształtną twarz, która zda­niem Eve paso­wała raczej do rene­san­so­wych obra­zów niż do rze­czy­wi­sto­ści. Wysoko zary­so­wane kości policz­kowe, oczy bar­dziej błę­kitne niż samo niebo i usta stwo­rzone do dekla­mo­wa­nia wier­szy, wyda­wa­nia roz­ka­zów i dopro­wa­dza­nia kobiet do sza­leń­stwa nie­zmien­nie ją zachwy­cały.

W ciągu nie­ca­łego roku Roarke prze­ła­mał wszyst­kie opory Eve, otwo­rzył jej serce i, co naj­bar­dziej zaska­ku­jące, zdo­był nie tylko jej miłość, ale i zaufa­nie.

I wciąż potra­fił ją roz­zło­ścić.

Uwa­żała go za pierw­szy i jedyny cud w swym życiu.

– Spóź­ni­łam się. Prze­pra­szam. – Była to raczej pro­wo­ka­cja niż praw­dziwe prze­pro­siny, Roarke przy­jął je jed­nak z łagod­nym uśmie­chem i uniósł lekko brwi.

– Jestem pewien, że to było nie­unik­nione.

Wycią­gnął do niej rękę. Kiedy prze­szła przez kory­tarz i podała mu dłoń, poczuł, jak jest zzięb­nięta i zesztyw­niała. Z jej brą­zo­wych oczu biły wście­kłość i zmę­cze­nie. Przy­wykł już do tego. Była blada, co zanie­po­ko­iło go znacz­nie bar­dziej niż jej zacho­wa­nie. Domy­ślił się, że ciemne smugi na jej dżin­sach to zakrze­pła krew; miał tylko nadzieję, że nie jest to krew Eve.

Uści­snął wycią­gniętą dłoń deli­kat­nie i czule, a potem pod­niósł ją do ust. Ani na sekundę nie spusz­czał wzroku z żony.

– Jesteś bar­dzo zmę­czona, moja pani porucz­nik – szep­tał aksa­mit­nym gło­sem z magiczną nutką irlandz­kiego akcentu. – Zaraz ich stąd wypro­wa­dzę. Jesz­cze tylko kilka minut, dobrze?

– Tak, jasne, w porządku. – Powoli zaczęła się uspo­ka­jać. – Prze­pra­szam, że nawa­li­łam. Wiem, że to było dla cie­bie bar­dzo ważne spo­tka­nie.

Wyj­rzała dys­kret­nie zza jego ramie­nia. W salo­nie było co naj­mniej kil­ka­na­ście obwie­szo­nych klej­no­tami kobiet w jedwab­nych suk­niach i męż­czyzn, ubra­nych w ele­ganc­kie gar­ni­tury. Jakiś ślad skry­wa­nej dotąd nie­chęci musiał chyba się poka­zać na jej twa­rzy, bo Roarke roze­śmiał się cicho.

– Pięć minut, Eve. Nie sądzę, żeby to było aż tak okropne jak twoja dzi­siej­sza sprawa.

Wpro­wa­dził ją do środka. Był czło­wie­kiem, który rów­nie dobrze czuje się w ocie­ka­ją­cych luk­su­sem salo­nach jak na śmier­dzą­cych, peł­nych prze­mocy uli­cach wiel­kiego mia­sta. Z natu­ralną swo­bodą przed­sta­wił swoją żonę tym, któ­rych jesz­cze nie znała, a potem dys­kret­nie przy­po­mniał jej imiona gości, któ­rych miała już kie­dyś oka­zję spo­tkać. Jed­no­cze­śnie deli­kat­nie skie­ro­wał wszyst­kich w stronę wyj­ścia.

Eve oto­czył zapach per­fum i wina, ale choć w powie­trzu uno­sił się aro­ma­tyczny dym drewna z jabłoni, które tliło się powoli w małym kominku, ona wciąż czuła smród śmierci i krwi.

Roarke zasta­na­wiał się, czy jego żona wie, jak wspa­niale się pre­zen­tuje, kiedy tak stoi pośród tego całego prze­py­chu i bogac­twa w zno­szo­nej kurtce i popla­mio­nych krwią dżin­sach. Potar­gane włosy oka­lały bladą twarz, od któ­rej odci­nały się ciemne, zmę­czone oczy. Wie­dział, że Eve trzyma się na nogach jedy­nie siłą woli.

Pomy­ślał, że jego żona to kwin­te­sen­cja odwagi.

Kiedy jed­nak zamknęli drzwi za ostat­nim gościem, ze smut­kiem pokrę­ciła głową.

– Sum­mer­set ma rację. Nie nadaję się do roli żony Roarke’a.

– Ale jesteś moją żoną.

– Co nie zna­czy, że jestem w tym dobra. Znów cię zawio­dłam. Powin­nam była… – prze­rwała rap­tow­nie, bo zamknął jej usta cie­płym sta­now­czym poca­łun­kiem, który pomógł jej się wresz­cie roz­luź­nić, usu­nąć drę­czący ból z karku i ple­ców. Nie zda­jąc sobie z tego sprawy, objęła go i mocno doń przy­warła.

– No… – mruk­nął po chwili – …tak lepiej. Nie przej­muj się. – Pod­niósł jej głowę, gła­dząc pal­cem dołek w bro­dzie. – To moje inte­resy. Moja praca. Ty masz swoją.

– Ale to była bar­dzo ważna umowa. Jakaś wielka fuzja.

– Tak, ze Scot­to­line… raczej prze­ję­cie. Cała sprawa powinna być sfi­na­li­zo­wana do końca przy­szłego tygo­dnia. Nie prze­szko­dził nam w tym nawet brak two­jej cza­ru­ją­cej osoby. Ale mogłaś zadzwo­nić. Mar­twi­łem się.

– Zapo­mnia­łam. Cią­gle mi się to zda­rza. Nie jestem przy­zwy­cza­jona. – Wbiła ręce w kie­sze­nie i zaczęła prze­cha­dzać się ner­wowo po holu. – Nie jestem do tego przy­zwy­cza­jona. Zawsze kiedy myślę, że już to sobie wbi­łam do głowy, oka­zuje się, że nie mam racji. A potem wcho­dzę tutaj pro­sto z ulicy i w dodatku wyglą­dam jak jakiś nar­ko­man.

– Wręcz prze­ciw­nie, wyglą­dasz jak praw­dziwy gli­niarz. Zdaje się, że zro­bi­łaś ogromne wra­że­nie na nie­któ­rych gościach. Ten pisto­let pod kurtką i ślady krwi na dżin­sach… Zakła­dam, że to nie twoja.

– Nie moja.

Nagle opa­dła cał­kiem z sił. Odwró­ciła się do scho­dów i usia­dła na dru­gim stop­niu. Ponie­waż widział ją tylko Roarke, pozwo­liła sobie na chwilę sła­bo­ści i zakryła twarz dłońmi.

Roarke usiadł obok i objął ją ramie­niem.

– To było okropne. Pra­wie zawsze mogę powie­dzieć, że widzia­łam już rów­nie paskudne rze­czy albo jesz­cze gor­sze. Zwy­kle to prawda. Ale tym razem nie potra­fię sobie tego wmó­wić. – Czuła, jak ści­ska jej się żołą­dek. – Ni­gdy w życiu nie widzia­łam cze­goś rów­nie prze­ra­ża­ją­cego.

Wie­dział, z czym ma do czy­nie­nia jego żona, sam był świad­kiem wielu potwor­no­ści.

– Chcesz mi o tym opo­wie­dzieć?

– Nie, na Boga, nawet nie chcę o tym myśleć przez następ­nych kilka godzin. Nie chcę myśleć o niczym.

– Mogę ci w tym pomóc.

Uśmiech­nęła się, po raz pierw­szy od kilku godzin.

– O tak, wiem, że potra­fisz.

– Zacznijmy może tak… – Wstał i wziął ją na ręce.

– Nie musisz mnie nieść. Dam sobie radę.

Uśmiech­nął się do niej sze­roko, rusza­jąc w górę scho­dów.

– Może dzięki temu czuję się męż­czy­zną.

– W takim wypadku… – Objęła go za szyję i oparła głowę na jego ramie­niu. Było jej dobrze. Bar­dzo dobrze. – To chyba naj­mniej, co mogę dla cie­bie zro­bić po tym, jak cię dzi­siaj zawio­dłam.

– Zde­cy­do­wa­nie naj­mniej – zgo­dził się z nią.

Rozdział 2

Kiedy się obu­dziła, za oknem zale­gały jesz­cze ciem­no­ści. Była cała spo­cona. Senne obrazy wyda­wały się nie­wy­raźne i zagma­twane. Zado­wo­lona, że udało jej się przed nimi umknąć, nie pró­bo­wała nawet dociec, co przed­sta­wiały.

Ponie­waż była w łóżku sama, pozwo­liła, by jej cia­łem wstrzą­snął długi dreszcz.

– Świa­tło – wydała pole­ce­nie. – Przy­tłu­mione.

Ode­tchnęła z ulgą, kiedy żółty blask roz­pro­szył mrok. Jesz­cze przez moment leżała nie­ru­chomo, a potem spraw­dziła godzinę.

Piąta pięt­na­ście. Fatal­nie, pomy­ślała, wie­dząc, że teraz już nie zaśnie. Nie chciała zasy­piać bez Roarke’a, który pomógłby jej ode­gnać senne kosz­mary. Zasta­na­wiała się, czy kie­dy­kol­wiek nie będzie jej wstyd, że tak bar­dzo uza­leż­niła się od niego w tych spra­wach. Rok temu nie miała nawet poję­cia, że ktoś taki ist­nieje. Teraz sta­no­wił treść jej życia, był z nią nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zany, jak jej wła­sne dło­nie. Jak jej wła­sne serce.

Wysko­czyła z łóżka, chwy­ta­jąc po dro­dze jedną z tych jedwab­nych koszul, które wciąż jej kupo­wał. Narzu­ciła ją na sie­bie, odwró­ciła się do ścien­nego panelu i zapy­tała:

– Gdzie jest Roarke?

Był na par­te­rze, w base­nie.

Nie­zły pomysł, uznała Eve, po chwili zde­cy­do­wała jed­nak, że naj­pierw poćwi­czy tro­chę na siłowni, by odgo­nić resztki kosz­ma­rów i złe myśli.

Chcąc za wszelką cenę unik­nąć spo­tka­nia z Sum­mer­se­tem, sko­rzy­stała z windy, a nie ze scho­dów. Ten czło­wiek był wszę­dzie, wysu­wał się z mrocz­nych zaka­mar­ków, a na jego twa­rzy zawsze gościł pogar­dliwy gry­mas. Nie chciała roz­po­cząć dnia od kłótni.

Siłow­nia Roarke’a była wypo­sa­żona we wszel­kie urzą­dze­nia, jakich tylko Eve mogła zapra­gnąć. Mogła sta­nąć do walki z andro­idem, poćwi­czyć na kla­sycz­nych przy­rzą­dach albo pozwo­lić, by to maszyny wyko­nały za nią całą pracę. Szybko zrzu­ciła z sie­bie koszulkę i wbiła się w obci­sły strój spor­towy. Potrze­bo­wała biegu, dłu­giego i wyczer­pu­ją­cego. Wło­żyła buty do bie­ga­nia i zapro­gra­mo­wała wide­otrasę.

Wybrała plażę. Było to jedyne miej­sce poza mia­stem, gdzie wciąż czuła się jak u sie­bie w domu. Wszyst­kie wiej­skie pej­zaże, leśne ścieżki czy poza­pla­ne­tarne kra­jo­brazy wywo­ły­wały w niej bli­żej nie­okre­ślony nie­po­kój.

Zaczęła od lek­kiego truchtu. Za jej ple­cami błę­kitne fale z hukiem roz­bi­jały się o brzeg, skra­wek słońca wyglą­dał wła­śnie zza hory­zontu. Mewy wrzesz­czały jak sza­lone i kre­śliły skom­pli­ko­wane wzory w powie­trzu. Eve wcią­gnęła do płuc słone powie­trze tro­pi­ków, jej mię­śnie zaczęły się roz­grze­wać, a nogi pod­krę­ciły tempo.

Zła­pała wła­ściwy rytm po kilo­me­trze, a jej umysł oczy­ścił się z wszel­kich pro­ble­mów.

Bie­gała już na tej plaży kil­ka­krot­nie, odkąd poznała Roarke’a – holo­gra­ficz­nie i w rze­czy­wi­sto­ści. Przed­tem naj­więk­szym sku­pi­skiem wody, jakie widziała w swym życiu, była rzeka Hud­son.

Życie się zmie­nia, pomy­ślała. Rze­czy­wi­stość też.

Na czwar­tym kilo­me­trze, kiedy jej mię­śnie zaczęły dopiero śpie­wać, doj­rzała kątem oka jakiś ruch. Roarke, nie cał­kiem jesz­cze wysu­szony po kąpieli, zajął miej­sce obok niej i dosto­so­wał tempo do jej kro­ków.

– Ści­gasz czy ucie­kasz? – spy­tał.

– Po pro­stu bie­gnę.

– Wcze­śnie dziś wsta­łaś, moja pani porucz­nik.

– Czeka mnie ciężki dzień.

Uniósł lekko brwi, kiedy pod­krę­ciła tempo. Pomy­ślał, że jego żona ma w sobie żyłkę spor­towca, jed­nak bez trudu dotrzy­my­wał jej kroku.

– Myśla­łem, że jesteś bar­dzo zmę­czona.

– Byłam. – Zwol­niła, zatrzy­mała się, a potem zgięła wpół, roz­po­czy­na­jąc serię skło­nów. – Ale już nie jestem. – Pod­nio­sła głowę i popa­trzyła mu w oczy. Przy­po­mniała sobie, że teraz nie jest to już tylko jej życie, jej rze­czy­wi­stość. Nale­żała do obojga. – Pew­nie mia­łeś jakieś plany.

– Nic, czego nie dałoby się odło­żyć. – Week­end na Mar­ty­nice, który miał być miłą nie­spo­dzianką, mógł zacze­kać. – Przez następne czter­dzie­ści osiem godzin jestem zupeł­nie wolny, jeśli chcia­ła­byś mnie do cze­goś wyko­rzy­stać.

Wes­tchnęła głę­boko. To była następna zmiana w jej życiu, ten podział pracy.

– Może. Na razie chcia­ła­bym popły­wać.

– Pójdę z tobą.

– Myśla­łam, że wła­śnie stam­tąd wró­ci­łeś.

– No to pójdę jesz­cze raz. – Dotknął pal­cem dołka w bro­dzie Eve. Wysi­łek fizyczny zaczer­wie­nił jej policzki i pokrył skórę lśniącą war­stwą potu. – To nie jest zabro­nione. – Wziął ją za rękę i wypro­wa­dził z siłowni, pro­sto do wypeł­nio­nej zapa­chem kwia­tów sali z base­nem.

Palmy, liany i wiel­kie kwiaty ota­czały basen sty­li­zo­wany na mor­ską zatoczkę. Brzegi oko­lone były gład­kimi kamie­niami, a kilka małych wodo­spa­dów bez prze­rwy dostar­czało świeżą wodę.

– Muszę wło­żyć kostium.

Uśmiech­nął się i zaczął ścią­gać z niej strój do bie­ga­nia.

– Po co?

Jego szczu­płe dło­nie uwol­niły ją z ubrań i zaczęły deli­kat­nie gła­dzić jej kształtne piersi. Eve unio­sła lekko brwi.

– Wła­ści­wie jakie to sporty wodne mia­łeś na myśli?

– Wszyst­kie moż­liwe. – Ujął jej twarz w dło­nie i pochy­lił się nad nią. – Kocham cię, Eve.

– Wiem. – Zamknęła oczy i oparła się czo­łem o jego czoło. – To takie dziwne.

Naga, odwró­ciła się szybko i wsko­czyła do wody. Zanur­ko­wała i przez chwilę pły­nęła tuż przy dnie. Uśmiech­nęła się lekko, kiedy woda przy­brała bla­do­błę­kitny odcień. Pomy­ślała, że Roarke zna jej potrzeby lepiej niż ona sama. Przepły­nęła dwa­dzie­ścia razy dłu­gość basenu, a potem odwró­ciła się na plecy, leni­wie poru­sza­jąc nogami. Kiedy wycią­gnęła rękę, ich palce splo­tły się ze sobą.

– Czuję się teraz naprawdę roz­luź­niona.

– Tak?

– Tak bar­dzo roz­luź­niona, że gdyby jakiś zbo­cze­niec chciał mnie wyko­rzy­stać, chyba nie potra­fi­ła­bym się oprzeć.

– W takim razie… – Przy­cią­gnął ją do sie­bie i odwró­cił tak, by widzieć jej twarz.

– W takim razie… – Objęła go mocno nogami, pozwa­la­jąc, by to on uno­sił ją nad wodą.

Kiedy ich usta spo­tkały się ze sobą, znik­nęły ostat­nie ślady napię­cia i nie­po­koju, jakie miała w sobie od poprzed­niego wie­czoru. Była roz­luź­niona, wil­gotna i pra­gnąca. Powoli prze­su­wała dło­nią po jego ciele, roz­cze­sy­wała jego włosy przy­po­mi­na­jące teraz gruby, mokry jedwab. Ciało Roarke’a było chłodne i twarde, paso­wało do niej tak dosko­nale, że prze­stała mieć jakie­kol­wiek zastrze­że­nia. Omal nie zaczęła mru­czeć z zado­wo­le­nia, kiedy jego dło­nie ogar­niały ją w deli­kat­nym geście posia­da­nia.

Nagle zna­la­zła się pod wodą, sple­ciona z nim w bla­dym, błę­kit­nym świe­cie. Kiedy jego usta zamknęły się na jej piersi, zadrżała z pod­nie­ce­nia, zdu­miona i zafa­scy­no­wana fak­tem, że nie może zaczerp­nąć powie­trza. Jego palce były już w niej. Wpra­wia­jąc ją w stan nie­po­ha­mo­wa­nego upo­je­nia, kazały jej wynu­rzyć się choć na chwilę.

Zachły­snęła się powie­trzem, zdez­o­rien­to­wana, odu­rzona, i znów stra­ciła oddech, gdy poczuła, że jego usta zastą­piły palce.

Wła­śnie tego potrze­bo­wała naj­bar­dziej, cał­ko­wi­tego zapo­mnie­nia, zanu­rze­nia w roz­ko­szy. Jej bez­rad­ność. Jego pożą­da­nie. Fakt, że Roarke o tym wie­dział, że to rozu­miał, że jej to dawał, pozo­sta­wał dla niej nie­zgłę­bioną tajem­nicą.

Odrzu­ciła głowę do tyłu i oparła ją na gład­kiej kra­wę­dzi basenu, pod­da­jąc się roz­kosz­nej piesz­czo­cie.

Powoli, deli­kat­nie, jego usta zaczęły się prze­su­wać ku górze, na jej brzuch, piersi, szyję, gdzie krew pul­so­wała mocno, szybko.

– Jak ty panu­jesz nad odde­chem – zdo­łała wykrztu­sić, a potem zadrżała, kiedy wsu­wał się w nią, powoli, stop­niowo. – O Boże…

Patrzył na jej twarz, widział, jak krew barwi jej policzki, a cia­łem wstrzą­sają dresz­cze pod­nie­ce­nia i roz­ko­szy. Jej włosy opa­dły do tyłu, odsła­nia­jąc deli­katną twarz. I te uparte, czę­sto zbyt poważne usta, które teraz drżały z roz­ko­szy. Poło­żył dło­nie na bio­drach Eve, uniósł je i wszedł głę­biej, jesz­cze głę­biej, wsłu­chu­jąc się w jej ciche jęki.

Prze­su­nął war­gami po jej ustach, zwil­żył je czub­kiem języka i zaczął poru­szać się z wystu­dio­waną regu­lar­no­ścią, która dopro­wa­dzała ich oboje do sza­leń­stwa.

– Dalej, Eve.

Widział, jak jej surowe, zimne oczy łagod­nieją, zacho­dzą mgłą, sły­szał, jak wstrzy­muje oddech, by potem wyrzu­cić z sie­bie gło­śne wes­tchnie­nie, jakby cichy szloch. Choć pło­nął z pożą­da­nia, na­dal poru­szał się powoli, mia­rowo. Prze­dłu­żał tę chwilę, prze­cią­gał ją w nie­skoń­czo­ność, aż szloch zamie­nił się w jego imię.

On sam docho­dził długo, głę­boko, cudow­nie.

Eve zdo­łała jakoś wycią­gnąć ręce z wody i poło­żyła je na jego ramio­nach.

– Nie wypusz­czaj mnie jesz­cze. Pójdę na dno jak kamień.

Zachi­cho­tał słabo, a potem przy­ło­żył wargi do jej szyi, gdzie krew wciąż tęt­niła jak sza­lona.

– Powin­naś czę­ściej wsta­wać tak rano.

– Zabi­li­by­śmy się oboje. To cud, że nie uto­nę­li­śmy.

Roarke wcią­gnął w noz­drza zapach jej skóry i wody.

– Jesz­cze możemy to zro­bić.

– Myślisz, że uda nam się dojść do scho­dów?

– Jeśli nie będziesz się spie­szyć…

Prze­su­wali się krok po kroku wzdłuż kra­wę­dzi basenu aż do kamien­nych scho­dów, wresz­cie chwiej­nym kro­kiem wyszli na brzeg.

– Kawy – jęk­nęła słabo Eve i poszła po ręcz­niki.

Kiedy powró­ciła, owi­nięta w gruby ręcz­nik frotté i nio­sąc drugi dla męża, Roarke zapro­gra­mo­wał już w auto­ku­cha­rzu dwie fili­żanki czar­nej kawy. Słońce roz­pa­liło zło­tym bla­skiem pół­okrą­głe okna po dru­giej stro­nie sali.

– Głodna?

Eve upiła łyk kawy i mruk­nęła z zado­wo­le­nia, kiedy zastrzyk kofe­iny tra­fił do jej krwio­biegu.

– Jak wilk. Ale naj­pierw wezmę prysz­nic.

– No to idziemy na górę.

Weszli na pierw­sze pię­tro, a Eve zabrała swoją kawę pod prysz­nic. Gdy Roarke sta­nął obok niej pod paru­ją­cymi stru­gami, zmru­żyła oczy.

– Nie waż się obni­żyć tem­pe­ra­tury, jeśli chcesz jesz­cze pożyć – ostrze­gła go.

– Zimna woda otwiera pory, pobu­dza krą­że­nie.

– Ty już się o to zatrosz­czy­łeś. – Odsta­wiła kawę na półkę i namy­dliła się szybko.

Kiedy po chwili weszła do kabiny suszą­cej, pokrę­ciła z nie­do­wie­rza­niem głową, widząc, że Roarke obni­żył tem­pe­ra­turę wody o dzie­sięć stopni. Na samą myśl o takiej kąpieli prze­cho­dziły ją zimne dresz­cze.

Wie­działa, że on chce, by opo­wie­działa mu o spra­wie, która zatrzy­mała ją poprzed­niego wie­czoru, a teraz zmusi do pracy w wolny week­end. Doce­niała to, że cze­kał cier­pli­wie, aż ona roz­sią­dzie się wygod­nie w salo­nie na pię­trze, mając przed sobą następną fili­żankę kawy i talerz tostów z serem i szynką.

– Naprawdę, bar­dzo mi przy­kro, że nie przy­szłam wczo­raj na to spo­tka­nie.

Roarke ugryzł swo­jego tosta.

– Czy ja też będę musiał prze­pra­szać za każ­dym razem, kiedy inte­resy pokrzy­żują nam wspólne plany?

Eve otwo­rzyła usta, zamknęła je i potrzą­snęła głową.

– Nie zapo­mnia­łam o kola­cji, ale kiedy już byłam przy drzwiach, dosta­łam sygnał na tele­łą­cze. Nie mogły­śmy odszu­kać nadawcy.

– Nowo­jor­ska poli­cja ma fatalny sprzęt.

– Nie taki fatalny – mruk­nęła. – Ten facet to pro­fe­sjo­na­li­sta. Ty też nie pora­dził­byś sobie tak łatwo.

– No nie, chyba nie chcesz mnie obra­zić!

Eve uśmiech­nęła się drwiąco.

– Być może będziesz miał szansę to udo­wod­nić. Facet zwró­cił się do mnie oso­bi­ście, więc nie będę zasko­czona, jeśli następ­nym razem zadzwoni tutaj.

Roarke odło­żył wide­lec i ujął fili­żankę z kawą w obie dło­nie. Zro­bił to bar­dzo swo­bod­nie, choć całe jego ciało zasty­gło w peł­nym napię­cia wycze­ki­wa­niu.

– Oso­bi­ście?

– Tak, chciał roz­ma­wiać ze mną. Naj­pierw gadał jakieś bzdury o swo­jej misji z woli Boga. Krótko mówiąc, cho­dzi o to, że wyko­nuje Boże dzieło i że Pan chce bawić się w zagadki.

Odtwo­rzyła całą roz­mowę, obser­wu­jąc twarz Roarke’a, który zmru­żył oczy i zaci­snął moc­niej zęby. Kiedy napię­cie ustą­piło miej­sca ponu­remu gry­ma­sowi, pomy­ślała, że jej mąż ma bar­dzo bystre spoj­rze­nie.

– Spraw­dzi­łaś Wieże Luk­susu.

– Zga­dza się, naj­wyż­sze pię­tro. Zosta­wił rękę ofiary na kory­ta­rzu. Reszta leżała w sypialni.

Odsu­nęła talerz, wstała i zaczęła prze­cha­dzać się po pokoju, odru­chowo prze­gar­nia­jąc włosy.

– Nie widzia­łam jesz­cze cze­goś rów­nie okrop­nego, Roarke, to było odra­ża­jące. Przy­pusz­czam, że o to wła­śnie cho­dziło mor­dercy, wcale nie stra­cił pano­wa­nia nad sobą. Pra­wie wszystko zostało wyko­nane pre­cy­zyj­nie jak ope­ra­cja. Pierw­sze bada­nia wyka­zały, że ofiara żyła i była przy­tomna nie­mal do samej śmierci. Ten sukin­syn nafa­sze­ro­wał bie­daka nar­ko­ty­kami, ale tak obli­czył dawki, żeby tam­ten nie stra­cił świa­do­mo­ści, a jed­no­cze­śnie odczu­wał ból. A uwierz mi, musiał to być ból nie­wy­obra­żalny. Ten czło­wiek został wypa­tro­szony.

– Jezu Chry­ste… – Roarke wypu­ścił powie­trze z płuc. – Sta­ro­żytna kara za prze­stęp­stwa kry­mi­nalne i poli­tyczne. Powolna, strasz­liwa śmierć.

– Cho­ler­nie brudna – dodała Eve. – Mor­derca uciął mu obie stopy i jedną dłoń. Kiedy ofiara jesz­cze żyła, wydłu­bał jej oko. To jedyna część ciała, któ­rej nie odna­leź­li­śmy w miesz­ka­niu.

– No tak. – Choć zawsze uwa­żał, że ma mocny żołą­dek, nagle stra­cił cały ape­tyt. Pod­niósł się z fotela i pod­szedł do szafy. – Oko za oko.

– To motyw zemsty, prawda? Z jakiejś sztuki.

– Z Biblii, kocha­nie, matki wszyst­kich sztuk.

Ścią­gnął z obro­to­wej półki ciemne spodnie.

– Więc znowu włą­czamy w to Boga. Cho­dzi o zemstę, może to sprawa reli­gijna, może oso­bi­sta. Mam nadzieję, że znaj­dziemy motyw, kiedy już dowiemy się cze­goś wię­cej o ofie­rze. Zablo­ko­wa­łam wszyst­kie infor­ma­cje, przy­naj­mniej do czasu, gdy skon­tak­tu­jemy się z rodziną.

Roarke wło­żył spodnie i się­gnął po białą koszulę.

– Miał dzieci?

– Tak, trójkę.

– Masz paskudną pracę, moja pani porucz­nik.

– Dla­tego tak bar­dzo ją lubię. – Prze­cią­gnęła dło­nią po twa­rzy. – Jego żona i dzieci są teraz w Irlan­dii. Musimy ich dzi­siaj odszu­kać.

– W Irlan­dii?

– Tak, zdaje się, że ten facet to twój rodak. Nie sądzę, żebyś znał oso­bi­ście nie­ja­kiego Tho­masa Bren­nena, co? – Uśmiech znik­nął z jej twa­rzy, gdy zoba­czyła, jak oczy Roarke’a nagle pociem­niały. – A jed­nak go zna­łeś. Nie przy­szło mi to do głowy.

– Około czter­dziestki? – spy­tał głu­chym tonem. – Blon­dyn, jakieś metr osiem­dzie­siąt wzro­stu?

– Mniej wię­cej. Zaj­mo­wał się komu­ni­ka­cją i roz­rywką.

– Tommy Bren­nen. – Wciąż trzy­ma­jąc w dłoni koszulę, Roarke usiadł na opar­ciu fotela. – Sukin­syn.

– Przy­kro mi. Nie mia­łam poję­cia, że to twój przy­ja­ciel.

– Nie był nim. – Roarke potrzą­snął głową, jakby chciał ode­gnać od sie­bie wspo­mnie­nia. – Przy­naj­mniej od jakichś dzie­się­ciu lat. Zna­łem go, kiedy miesz­ka­łem jesz­cze w Dubli­nie. Pro­wa­dził jakiś lewy inte­res z kom­pu­te­rami, zresztą ja też robi­łem wtedy różne szwin­delki. Spo­tka­li­śmy się kilka razy przy róż­nych oka­zjach, ubi­li­śmy kilka inte­resów, wypi­li­śmy parę piw. Jakieś dwa­na­ście lat temu Tommy poznał młodą dziew­czynę z dobrej rodziny. Zako­chał się po same uszy i posta­no­wił ustat­ko­wać. Pro­wa­dzić życie cał­ko­wi­cie uczciwe – dodał Roarke z krzy­wym uśmie­chem. – Odciął się też od grze­chów mło­do­ści. Wie­dzia­łem, że ma bazę w Nowym Jorku, ale trzy­ma­li­śmy się z dala od sie­bie. Jego żona chyba nie wie nic o tej mniej chlub­nej czę­ści jego prze­szło­ści.

Eve usia­dła w fotelu naprze­ciwko.

– Być może to wła­śnie ta mniej chlubna część jego prze­szło­ści, te dawne grze­chy mają zwią­zek z jego śmier­cią. Chcę w tym poszpe­rać, a kiedy już się do tego zabiorę, ilu nowych rze­czy dowiem się o tobie?

Roarke pomy­ślał, że to może być kło­po­tliwe. On sam nie przej­mo­wał się za bar­dzo, wie­dział jed­nak, że Eve potrak­to­wa­łaby sprawę zupeł­nie ina­czej.

– Zacie­ram za sobą ślady, pani porucz­nik. I jak już mówi­łem, nie byli­śmy przy­ja­ciółmi. Przez te wszyst­kie lata nie utrzy­my­wa­łem z nim żad­nego kon­taktu. Ale pamię­tam go. Miał dobry głos, tenor, cie­pły, miły śmiech i smy­kałkę do inte­re­sów. Chciał zało­żyć rodzinę, bar­dzo mu na tym zale­żało. Potra­fił dobrze się bić, ale sam ni­gdy nie szu­kał zaczepki i sta­rał się uni­kać kło­po­tów.

– Więc kło­poty same go zna­la­zły. Wiesz, gdzie teraz jest jego rodzina?

Roarke pokrę­cił prze­cząco głową i wstał z fotela.

– Nie, ale mogę szybko zdo­być dla cie­bie tę infor­ma­cję.

– Była­bym wdzięczna. – Eve także pod­nio­sła się z miej­sca. – Roarke, bar­dzo mi przy­kro, choć nawet nie wiem, co cię z nim wiąże.

– Parę wspo­mnień. Pio­senka w zady­mio­nym pubie w desz­czowy wie­czór. Mnie też jest przy­kro. Będę w gabi­ne­cie. Daj mi dzie­sięć minut.

– Jasne.

*

Eve ubie­rała się powoli, nie­spiesz­nie. Czuła, że Roarke będzie potrze­bo­wał wię­cej niż dzie­sięć minut. Nie cho­dziło tu o zdo­by­cie danych, o które pro­siła. Przy jego sprzę­cie i umie­jęt­no­ściach zaję­łoby mu to pięć minut. Potrze­bo­wał jed­nak kilku chwil samot­no­ści, by pora­dzić sobie z utratą tej pio­senki w zady­mio­nym pubie.

Ona ni­gdy nie stra­ciła nikogo, kto byłby jej bli­ski. Działo się tak pew­nie dla­tego, że pozwo­liła, by zbli­żyło się do niej tylko kilka wybra­nych osób. Potem poja­wił się Roarke, a Eve nie miała wyboru. Po pro­stu zdo­był ją, sub­tel­nie, ele­gancko, nie­za­prze­czal­nie. A teraz… dotknęła kciu­kiem rzeź­bio­nej, zło­tej obrączki, teraz nie mogła się bez niego obejść.

Tym razem poszła scho­dami, prze­mie­rza­jąc powol­nym kro­kiem sze­ro­kie kory­ta­rze wiel­kiego, pięk­nego domu. Nie musiała pukać do drzwi jego gabi­netu, ale zro­biła to i pocze­kała, aż roz­suną się bez­sze­lest­nie.

Przez odsło­nięte okna wpa­dał do pokoju blask słońca. Niebo na zacho­dzie było ciemne i zachmu­rzone, co ozna­czało, że deszcz, który padał przez cały poprzedni dzień, jesz­cze cał­kiem się nie skoń­czył. Roarke wolał pra­co­wać przy sta­ro­mod­nym, drew­nia­nym biurku niż przy nowo­cze­snej kon­soli. Pod­łogę pokry­wały wspa­niałe stare dywany, które przy­wiózł ze swych licz­nych podróży.

Eve wło­żyła ręce do kie­szeni. Już pra­wie zdą­żyła się przy­zwy­czaić do ota­cza­ją­cego ją luk­susu, nie miała jed­nak poję­cia, jak pora­dzić sobie ze smut­kiem Roarke’a, z żalem, który zasnu­wał mgłą jego oczy.

– Posłu­chaj, Roarke…

– Sko­pio­wa­łem to dla cie­bie. – Prze­su­nął w jej stronę kartkę zadru­ko­wa­nego papieru. – Pomy­śla­łem, że tak będzie pro­ściej. Jego żona i dzieci są w tej chwili w Dubli­nie. To jesz­cze malu­chy, mają dzie­więć, sie­dem i sześć lat.

Zbyt zde­ner­wo­wany, by usie­dzieć w jed­nym miej­scu, Roarke wstał od biurka i sta­nął przy oknie, patrząc na pano­ramę Nowego Jorku. Mia­sto było jesz­cze ciche, jakby zasty­głe w bla­dym świe­tle poranka. Odszu­kał zdję­cia rodziny Bren­nena; ładna, jasno­oka kobieta obej­mo­wała zaru­mie­nione dzie­ciaki. Poru­szyło go to moc­niej, niż przy­pusz­czał.

– Pie­nię­dzy na pewno im nie zabrak­nie – powie­dział bar­dziej do sie­bie niż do Eve. – Tommy zatrosz­czył się o to. Naj­wy­raź­niej był naprawdę dobrym mężem i ojcem.

Prze­szła przez gabi­net, pod­nio­sła rękę, by dotknąć ramie­nia męża, potem jed­nak opu­ściła ją z rezy­gna­cją. Do dia­bła, nie umiała tego robić. Nie miała poję­cia, czy gest pocie­sze­nia zosta­nie przy­jęty z wdzięcz­no­ścią czy też odrzu­cony.

– Nie wiem, co mogła­bym dla cie­bie zro­bić – powie­działa wresz­cie.

Roarke się odwró­cił; w jego błę­kit­nych oczach smu­tek mie­szał się z wście­kło­ścią.

– Dowiedz się, kto to zro­bił. Wiem, że w tej kwe­stii mogę na tobie pole­gać.

– Tak, możesz.

Na jego twa­rzy poja­wił się lekki uśmiech.

– Porucz­nik Dal­las jak zawsze na straży prawa. – Prze­su­nął dło­nią po jej wło­sach i uniósł brwi, kiedy Eve chwy­ciła go za nad­gar­stek.

– Zostaw to mnie, Roarke.

– Czy powie­dzia­łem coś innego?

– Kiedy nic nie mówisz, to zna­czy, że już coś kom­bi­nu­jesz. – Znała go dobrze, na tyle dobrze, by wie­dzieć, że ma swoje wła­sne spo­soby, swoje środki i wła­sne plany. – Jeśli zamie­rza­łeś sam się do tego zabrać, to natych­miast porzuć ten pomysł. To moja sprawa i tylko ja się nią zaj­muję.

Prze­su­nął dłońmi po ramio­nach Eve, spra­wia­jąc że spoj­rzała na niego podejrz­liwe.

– Oczy­wi­ście. Mam nadzieję, że będziesz infor­mo­wać mnie o postę­pach. Wiesz, że zawsze możesz liczyć na moją pomoc.

– Pora­dzę sobie sama. I uwa­żam, że będzie lepiej, jeśli na razie posta­rasz się o tym nie myśleć. Po pro­stu na jakiś czas zapo­mnij o tej spra­wie.

Poca­ło­wał ją w czu­bek nosa.

– Nie zapo­mnę – odparł z uśmie­chem.

– Roarke…

– Wolisz, żebym cię okła­my­wał, Eve? – Podał jej kopię. – Idź do pracy. Ja zadzwo­nię w kilka miejsc. Do wie­czora powi­nie­nem mieć już pełną listę zna­jo­mych Tommy’ego, jego przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków, wro­gów i kocha­nek, ocenę jego sytu­acji finan­so­wej i tak dalej. – Pro­wa­dząc ją do drzwi, mówił: – Myślę, że bez trudu zgro­ma­dzę wszyst­kie dane, a ty będziesz miała pełen obraz.

Zdo­łała jesz­cze zebrać myśli, nim wypchnął ją za drzwi.

– Nie mogę zabro­nić ci gro­ma­dze­nia danych, ale nie wychodź za tę linię, kolego. Ani o krok.

– Wiesz, jak mnie pod­nie­casz, kiedy jesteś taka surowa.

Eve z tru­dem stłu­miła śmiech i przy­wo­łała na twarz groźny gry­mas.

– Zamknij się lepiej – mruk­nęła, wbiła dło­nie w kie­sze­nie i ode­szła szyb­kim kro­kiem.

Patrzył za nią, cze­ka­jąc, aż znik­nie za zakrę­tem kory­ta­rza. Potem wró­cił do gabi­netu i włą­czył moni­tory kon­tro­lne. Uśmiech znikł już z jego twa­rzy, kiedy przy­glą­dał się, jak Eve zbiega po scho­dach i chwyta w locie kurtkę, którą Sum­mer­set prze­wie­sił dla niej przez poręcz.

– Zapo­mnia­łaś o para­solce – mruk­nął i wes­tchnął cicho, gdy jego żona wyszła pro­sto w zimną, dokucz­liwą mżawkę.

Nie powie­dział jej wszyst­kiego. Jak mógłby to zro­bić? Nie miał też wcale pew­no­ści, czy ma to jakiś zwią­zek ze sprawą. Musiał dowie­dzieć się cze­goś wię­cej, nim uwi­kła uko­chaną kobietę w ciemne grze­chy swo­jej prze­szło­ści.

Wyszedł z gabi­netu, kie­ru­jąc się do pomiesz­cze­nia, w któ­rym prze­cho­wy­wał bar­dzo drogi i nie­le­galny sprzęt. Poło­żył dłoń na ekra­nie kon­tro­l­nym, pocze­kał, aż sys­tem ziden­ty­fi­kuje jego linie papi­larne, i wszedł do środka. Wszyst­kie urzą­dze­nia były nie­za­re­je­stro­wane i nie­wy­kry­walne przez wszech­obecny sys­tem Com­pu­Gu­ard. Potrze­bo­wał kilku rze­czy, by zapla­no­wać następny krok. Sie­dząc w środku usta­wio­nych w wiel­kie „U” czar­nych, lśnią­cych paneli, zaczął wyszu­ki­wać nie­zbędne infor­ma­cje.

Wej­ście do sys­temu kom­pu­te­ro­wego nowo­jor­skiej poli­cji było dlań dzie­cin­nie łatwą zabawą. Prze­pra­sza­jąc w myślach żonę, wszedł do jej pli­ków i odszu­kał raport lekar­ski doty­czący ostat­niego mor­der­stwa.

– Widok z miej­sca zbrodni na moni­to­rze pierw­szym – pole­cił, odsu­wa­jąc się lekko do tyłu. – Raport z sek­cji zwłok na moni­to­rze dru­gim, raport ofi­cera pro­wa­dzą­cego śledz­two na trze­cim.

Film wideo uka­zał całą grozę tego, co zro­biono Bren­ne­nowi. Roarke patrzył na moni­tor ze spo­ko­jem, choć w jego oczach poja­wiły się chłód i deter­mi­na­cja. Nie­wiele zostało z mło­dego męż­czy­zny, któ­rego poznał kie­dyś, w poprzed­nim życiu, w Dubli­nie. Prze­czy­tał suchy, tre­ściwy raport Eve, a potem naszpi­ko­wany facho­wymi ter­mi­nami opis spo­rzą­dzony na miej­scu zbrodni przez leka­rza.

– Sko­piuj pliki pod nazwą Bren­nen, zako­duj Roarke’a, dostęp tylko na mój głos. Koniec pracy.

Odwró­cił się i się­gnął do domo­wego tele­łą­cza.

– Sum­mer­set, wejdź, pro­szę, na górę.

– Już idę.

Roarke wstał i pod­szedł do okna. Wie­dział, że prze­szłość może powró­cić, by go drę­czyć. Dotąd cza­iła się gdzieś w mrocz­nych zaka­mar­kach, cze­ka­jąc na dogodną chwilę, by zaata­ko­wać. Czyżby wymknęła się stam­tąd teraz, by ude­rzyć w Tommy’ego Bren­nena? Czy może był to po pro­stu pech, nie­szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści?

Drzwi roz­su­nęły się bez­sze­lest­nie, a na progu sta­nął odziany w czerń Sum­mer­set.

– Jakieś pro­blemy?

– Tho­mas Bren­nen.

Sum­mer­set zmarsz­czył lekko brwi, a potem jego usta roz­chy­liły się w gry­ma­sie, który od biedy można by nazwać uśmie­chem.

– Ach tak, ten napa­lony haker, wiel­bi­ciel patrio­tycz­nych pie­śni i guin­nessa.

– Został zamor­do­wany.

– Przy­kro mi to sły­szeć.

– Tutaj, w Nowym Jorku – kon­ty­nu­ował Roarke. – Eve pro­wa­dzi śledz­two. – Usta Sum­mer­seta powró­ciły do poprzed­niego, suro­wego i wynio­słego kształtu. – Był tor­tu­ro­wany, przez kilka godzin utrzy­my­wano go w przy­tom­no­ści nar­ko­ty­kami. Został wypa­tro­szony.

Blada twarz Sum­mer­seta pobla­dła jesz­cze moc­niej.

– Zbieg oko­licz­no­ści.

– Może. Miejmy nadzieję. – Roarke przez chwilę wyj­mo­wał i zapa­lał papie­rosa. – Ten, kto to zro­bił, zadzwo­nił do mojej żony, bo chciał, żeby to wła­śnie ona zaj­mo­wała się tą sprawą.

– Jest prze­cież poli­cjantką – wtrą­cił Sum­mer­set z nie­ukry­waną pogardą.

– Jest moją żoną – odpa­ro­wał Roarke, a w jego gło­sie pobrzmie­wały sta­lowe nutki. – Jeśli okaże się, że to jed­nak nie jest zbieg oko­licz­no­ści, powiem jej wszystko.

– Nie należy tak ryzy­ko­wać. Mor­der­stwo pozo­staje mor­der­stwem, nawet jeśli więk­szość ludzi uzna­łaby je za konieczne i uspra­wie­dli­wione.

– Ona o tym zade­cy­duje. – Roarke zacią­gnął się głę­boko dymem i usiadł na skraju kon­soli. – Nie chcę, żeby błą­dziła w ciem­no­ściach, Sum­mer­set. Nie posta­wię jej w takiej sytu­acji. Ani ze względu na mnie, ani ze względu na cie­bie. – Kiedy spoj­rzał na roz­ża­rzony koniec papie­rosa, smu­tek znów zasnu­wał jego oczy. – Ani ze względu na wspo­mnie­nia. Musisz być przy­go­to­wany.

– To nie ja zapłacę naj­wię­cej, jeśli się okaże, że prawo jest dla niej waż­niej­sze od cie­bie. Zro­bi­łeś to, co powi­nie­neś był, co musia­łeś zro­bić.

– Tak też postąpi Eve – odparł łagod­nie Roarke. – Zanim jed­nak powiemy jej o tym, musimy wszystko zre­kon­stru­ować. Ile pamię­tasz z tam­tych cza­sów, kogo i co?

– Nie zapo­mnia­łem niczego.

Roarke przy­glą­dał się przez chwilę kan­cia­stej twa­rzy Sum­mer­seta i jego zim­nym oczom. Wresz­cie ski­nął głową.

– No to bierzmy się do pracy.

*

Świa­tełka na kon­soli migo­tały jak gwiazdy. Uwiel­biał na nie patrzeć. Nie prze­szka­dzało mu, że pokój był mały i pozba­wiony okien, nie wtedy, kiedy sły­szał cichy pomruk pra­cu­ją­cych urzą­dzeń, kiedy widział świa­tło tych gwiazd, które wska­zy­wały mu drogę.

Gotów był do następ­nego ruchu, do roz­po­czę­cia kolej­nej rundy. Chło­piec, który wciąż miesz­kał w jego duszy, uwiel­biał rywa­li­za­cję. Męż­czy­zna, który wyrósł z tego chłopca, przy­go­to­wy­wał się do świę­tego dzieła.

Sta­ran­nie uło­żył przed sobą wszyst­kie narzę­dzia. Otwo­rzył fiolkę z wodą poświę­coną przez biskupa i pokro­pił nią obfi­cie laser, noże, mło­tek i gwoź­dzie. Instru­menty świę­tej zemsty, narzę­dzia krwa­wej roz­prawy. Za nimi stała figurka Naj­święt­szej Panny, zro­biona z bia­łego mar­muru, który sym­bo­li­zo­wał czy­stość Marii. Ramiona Matki Boskiej roz­po­starte były w geście bło­go­sła­wień­stwa, jej piękną twarz wypeł­niały spo­kój i akcep­ta­cja.

Pochy­lił się, by uca­ło­wać białe, mar­mu­rowe stopy.

Przez moment wyda­wało mu się, że widzi krew na swo­jej dłoni i że ta dłoń drży.

Nie, jego ręce były czy­ste i białe. Zmył z nich krew wroga.

Zna­mię Kaina nosili inni, nie on. On prze­cież był Baran­kiem Bożym. Wkrótce miał się zmie­rzyć z kolej­nym wro­giem, już za kilka chwil. Musiał być silny, by zwa­bić tam­tego w pułapkę, by nosić na twa­rzy maskę przy­jaźni.

Odbył post, zło­żył ofiarę, oczy­ścił serce i umysł z ziem­skich bru­dów. Teraz zanu­rzył palce w małej miseczce ze świę­coną wodą, dotknął nimi czoła, serca, lewego ramie­nia, a potem pra­wego. Ukląkł i poło­żył dłoń na szka­ple­rzu, który wło­żył spe­cjal­nie na tę oka­zję. Szka­plerz został pobło­go­sła­wiony przez samego papieża. Świa­do­mość, że pod tą ochroną nie spo­tka go żadne zło, doda­wała mu siły.

Wsu­nął go pod jedwabną koszulę tak, by doty­kał bez­po­śred­nio ciała.

Bez­pieczny, umoc­niony, pod­niósł wzrok na kru­cy­fiks, zawie­szony nad drew­nia­nym sto­łem, na któ­rym leżały narzę­dzia jego świę­tej misji. Srebrna postać Chry­stusa błysz­czała jasno na tle zło­tego krzyża. Nie dostrze­gał żad­nej iro­nii w tym, że postać czło­wieka, który gło­sił pokorę i ubó­stwo, została wyko­nana z dro­go­cen­nego kruszcu.

Zapa­lił świece, zło­żył dło­nie i pochy­liw­szy głowę, modlił się z pasją głę­boko wie­rzą­cego, z pasją sza­leńca.

Pro­sił o łaskę i przy­go­to­wy­wał się do mor­der­stwa.

Rozdział 3

W głów­nej sali wydziału zabójstw w cen­trali nowo­jor­skiej poli­cji śmier­działo starą kawą i moczem. Eve prze­ci­skała się pomię­dzy usta­wio­nymi cia­sno obok sie­bie biur­kami. Nie­usta­jący gwar roz­mów, pro­wa­dzo­nych przez stło­czo­nych tu detek­ty­wów, w ogóle nie docie­rał do jej świa­do­mo­ści. Sprzą­ta­jący android zawzię­cie puco­wał stare lino­leum.

Sta­no­wi­sko Peabody wci­śnięte było w sam róg sali, gdzie pra­wie nie docie­rało świa­tło. Pomimo nie­wiel­kiej powierzchni i nie­zbyt korzyst­nego poło­że­nia wyda­wało się rów­nie dosko­nale utrzy­mane i zor­ga­ni­zo­wane jak sama Delia.

– Ktoś zapo­mniał, gdzie są toa­lety? – spy­tała Eve z wes­tchnie­niem.

Jej asy­stentka odwró­ciła się od powy­gi­na­nego meta­lo­wego biurka.

– Bailey przy­pro­wa­dził jakie­goś klo­szarda na prze­słu­cha­nie w spra­wie bójki na noże. Klo­szar­dowi nie podo­bała się rola świadka i wyra­ził swoje nie­za­do­wo­le­nie, opróż­nia­jąc pęcherz pro­sto na buty Baileya. Podobno rze­czony pęcherz był naprawdę prze­peł­niony.

– Taaak, kolejny dzień w raju. Dosta­li­śmy już raport z apar­ta­mentu Bren­nena?

– Mają go prze­słać lada moment.

– W takim razie zacznijmy od dys­kie­tek ochrony z Wież Luk­susu i miesz­ka­nia.

– Jest mały pro­blem, pani porucz­nik.

Eve prze­chy­liła głowę na bok.

– Nie zabra­łaś ich stam­tąd?

– Wzię­łam, co było do wzię­cia. – Peabody pod­nio­sła zapie­czę­to­waną torebkę z dys­kiet­kami. – Sys­temy ochronne na naj­wyż­szym pię­trze Wież Luk­susu i SCAN-EYE w miesz­ka­niu Bren­nena zostały wyłą­czone na okres dwu­na­stu godzin przed naszym przy­by­ciem.

Eve poki­wała głową i wzięła torebkę.

– Powin­nam była się domy­ślić, że nie będzie taki głupi. Sko­pio­wa­łaś wszyst­kie dane o roz­mo­wach, jakie Bren­nen pro­wa­dził ostat­nio ze swo­jego łącza?

– Pro­szę. – Peabody wrę­czyła jej kolejną, sta­ran­nie opa­ko­waną i opi­saną dys­kietkę.

– Chodźmy do mojego biura. Zoba­czymy, czy jest na nich coś cie­ka­wego. Muszę zadzwo­nić do Feeneya – powie­działa Eve, wycho­dząc z sali. – Będziemy potrze­bo­wali kogoś z wydziału prze­stępstw elek­tro­nicz­nych.

– Kapi­tan Feeney jest w Mek­syku, pani porucz­nik. Na waka­cjach.

Eve zatrzy­mała się i zmarsz­czyła brwi.

– Cho­lera, zapo­mnia­łam. Będzie tam jesz­cze przez tydzień, tak?

– Zga­dza się. W waszej pięk­nej willi nad brze­giem oce­anu. Do któ­rej twoja oddana asy­stentka nie została jesz­cze zapro­szona.

Eve unio­sła lekko brwi.

– Masz ochotę zoba­czyć Mek­syk?

– Widzia­łam już Mek­syk, Dal­las. Mam ochotę poznać jakie­goś ogni­stego cabal­lero.

Eve par­sk­nęła z roz­ba­wie­niem i otwo­rzyła drzwi swo­jej klitki.

– Jeśli upo­ramy się szybko z tą sprawą, Peabody, spró­buję coś zor­ga­ni­zo­wać. – Rzu­ciła dys­kietki na zagra­cone biurko i zdjęła kurtkę. – Tak czy ina­czej, musimy ścią­gnąć kogoś z elek­tro­nicz­nego. Sprawdź, czy mogą przy­słać nam kogoś, kto zna się dobrze na tych spra­wach. Nie chcę tu jakie­goś dru­go­rzęd­nego par­ta­cza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki