Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
„Ta historia wydarzyła się naprawdę. To opowieść o matce, która nie poddała się do samego końca. I o dziewczynce, której lekarze dawali dwanaście procent szans na przeżycie. O lekarzach, siostrach i pielęgniarkach. O psie, chociaż ten prawdziwy miał nieco inaczej na imię i chyba był suczką. O płytkach krwi i niedobrych komórkach. O Karolinie, którą wymyśliłam, choć, jak się okazuje, nie do końca. O marzeniach zamkniętych w czerwonych balonikach. I o Drużynie Szpiku, która rozdziela kroplówki życia”.
Natasza Socha
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 19 min
Lektor: Anna Matusiak
Ta historia wydarzyła się naprawdę.
To opowieść o matce, która nie poddała się do samego końca.
I o dziewczynce, której lekarze dawali dwanaście procent szans na przeżycie.
O lekarzach, siostrach i pielęgniarkach. O psie, chociaż ten prawdziwy miał nieco inaczej na imię i chyba był suczką.
O płytkach krwi i niedobrych komórkach.
O Karolinie, którą wymyśliłam, choć, jak się okazuje, nie do końca.
O marzeniach zamkniętych w czerwonych balonikach. I o Drużynie Szpiku, która rozdziela kroplówki życia.
MAGDALENA
Szósty zmysł, którego zabrakło
Są miesiące, które kocha się miłością szczególną. Taki maj na przykład. Zieleń aż razi w oczy, słońce flirtuje ze skórą i pachnie zapowiedzią jeszcze cieplejszych dni. Krzewy bzu bezwstydnie wydzielają intensywny zapach, od którego aż kręci się w głowie i który tylko konwalie potrafią przebić.
Kiedy kupowałam ostatnio bukiecik u starszej pani, przyznałam się, że zawsze je stawiam koło łóżka w sypialni, choć wiem, że są trujące.
– Co jest trujące? – spytała groźnie babcia.
– No, konwalie – odpowiedziałam niepewnie.
– To proszę ich nie jeść.
Przystaję na moment w parku i zamykam oczy. Łapanie chwil ma w sobie jakąś magię. Coś, co trwa wiecznie, z czasem zaczyna nudzić, dlatego tak piękne w życiu są pojedyncze momenty. Gdyby się jeszcze dało zamknąć je w słoiku i oglądać zawsze wtedy, gdy akurat brakuje wsparcia… Gdy zamiast słońca chlupie w butach. Albo gdy ptaszek wypadł z gniazda.
– Boli – mówi Ola i ciągnie mnie za rękę.
Moja mała, niespełna dwuletnia córka stoi pochylona i wskazuje na ptaszka palcem. Raczej nic go już nie boli, ale przecież nie możemy go tak tu zostawić. Zawijam więc ptasie truchełko w chusteczkę, starając się na nie nie patrzeć (dzieci jakoś nie mają z tym problemu), a potem razem kopiemy dołek i zasypujemy ptaszka ziemią. Pamiętam, jak kiedyś w dzieciństwie w podobny sposób chciałam pochować zwłoki dżdżownicy, ale moja mama nie pokonała własnego obrzydzenia i oznajmiła, że dżdżownica nie będzie mieć pogrzebu.
Chyba byłam zawiedziona.
– Boli – mówi znowu Ola.
– On teraz śpi i pewnie niewiele czuje.
– Ale mnie boli.
– Brzuszek?
Mała wzrusza ramionami.
– Nóżki?
– Też.
Patrzę na nią w milczeniu. Ola od jakiegoś czasu szybko się męczy. Spacery nie sprawiają jej już takiej przyjemności, nawet jeśli towarzyszy im smak i zapach lodów truskawkowych. A wszystkie pomysły na wspólne zabawy kończą się tak samo…
stemplowanie na papierze
odrysowywanie wzorów
malowanie na gazecie
rysowanie kredą na ciemnym papierze
układanie kompozycji ze sznurka i kolorowych włóczek
kolorowa wydzieranka
zabawy z plasteliną
– Nie chcę – powtarza Ola, a jej usta wyginają się w podkówkę.
Klękam wtedy przed nią, pocieram nosek i patrzę prosto w oczy. I Ola też patrzy, ale nie chce już ani kolorowej wydzieranki, ani plasteliny, ani nawet malowania bez pędzelka, całą sobą, rękami, nogami i brzuchem. Stoi tylko, taka milcząca i nieobecna.
Nie lubię poczucia bezradności. Zwłaszcza wobec dziecka, które najwyraźniej czeka, aż rozwiążę jego małe dylematy i znajdę sposób, by znowu chciało mu się śmiać.
– Przynieś kamyczki, trochę listków, patyki, to pobawimy się w sklep – próbuję dalej. Dziecko nie będzie smutne i apatyczne w nieskończoność, po prostu czasem wyładowują mu się baterie. Trzeba poczekać, posiedzieć na ławce, pomasować plecki i kupować kamyki, zupełnie jakby to były owoce.
– Trzy jabłka, dwie gruszki i dwie śliwki poproszę – mówię stanowczym tonem i Ola w końcu się śmieje, podając mi wszystkie kamyki, listeczki, a nawet dwa ślimaki, które akurat spacerowały po ławce.
– Bardzo panią przepraszam, ale ta śliwka się rusza.
Ola chichocze.
– To nie śliwka.
Marszczę brwi.
– Ma pani rację, to ślimak! Śliwka-ślimak, nic dziwnego, że odrobinę się pomyliłam. Czy on jest jadalny?
– Nie!
– A ma jakieś imię?
– Mati.
– Tak jak twój brat?
Ola kiwa głową.
– To weźmy Matiego do domu i przedstawmy mu jego imiennika. A po drodze zjemy jeszcze lody. Matiemu też damy, żeby nie czuł się gorszy – puszczam oko do córeczki i jednocześnie myślę, że to bardzo smutne być na przykład takim listopadem. Czy ktoś w ogóle kocha taki miesiąc? Bez lodów, ślimaków i słońca? Kiedy chlupie, wieje i pachnie smutkiem? Z drugiej strony to chyba głupie obrażać się na miesiące. To nie ich wina, że przyroda wybrała im taką, a nie inną oprawę.
Pod wielkim drzewem stoi grupa starszych kobiet i śpiewa piosenki. Ot tak, po prostu. Zamiast siedzieć na ławkach i karmić gołębie, zamiast machać drutami lub czytać jakieś kolorowe pisemka, stoją i śpiewają. Sipińską i chyba Czerwone Gitary. I Skaldów, za którymi jakoś nie przepadam. Trzęsący się pan z wielką grzywą, śpiewający o tym, jak gonić króliczka, zawsze mnie przerażał. Ale w wykonaniu tych starszych kobiet brzmi to nawet zadziornie. Uśmiecham się pod nosem i proponuję Oli, żebyśmy też razem coś zanuciły. Kręci przecząco głową, więc postanawiam zaśpiewać sama. Czy ja znam jakąś piosenkę o ślimaku?
Siedział w trawie w wysokim ogrodzie, poziomkowy na obiad jadł krem, oranżadę z konwalii pił co dzień, a na deser, jak Francuz, jadł ser.
(Fasolki, Kolega ślimak)
Był początek maja. Jedna z legend mówi, że podobno to właśnie w tym miesiącu nastąpiło stworzenie świata. Ciekawe, czy wtedy też pachniało bzem?
Następnego dnia ciągle jeszcze był początek maja. A dokładnie piątego. Rok dwa tysiące czwarty. Data, który wypaliła znamię niemal na każdej części mojego ciała. Jeszcze wczoraj świeciło słońce. Jeszcze wczoraj owoce miały smak, a kawę piłam z prawdziwą przyjemnością, choć tak naprawdę to wcale za nią nie przepadam.
Kto ukradł zwyczajne życie?
Kto zdecydował, że nie wolno mi już beztrosko pić kawy i cieszyć się smakiem truskawek?
Chyba każdy zna to uczucie, kiedy najchętniej schowałby się pod kołdrą i udawał, że go nie ma? Ola jest dzisiaj znowu taka męcząca. Apatyczna, marudna, bez chęci na cokolwiek. Od kilku dni chce koniecznie ze mną spać i ciągle każe sobie masować plecki. Oczywiście, że to robię, masuję, głaszczę i przytulam, ale czasem jestem trochę zła. Czy matkom wolno się złościć na swoje dzieci?
– Oluś, zmykaj do siebie – szepczę jej do ucha, ale ona nie chce. Wtula się we mnie jeszcze bardziej i popiskuje.
Był kiedyś taki film Szósty zmysł. Kiedy oglądasz go po raz drugi, to już wiesz, o co chodzi, a kolejne sceny rozumiesz wyjątkowo dobrze. Wiesz, że główny bohater nie żyje i dlatego to, co było wcześniej, układa się w logiczną całość. Ale kiedy widzisz film po raz pierwszy, jesteś ślepa. Nie słyszysz żadnych niedomówień, nie dopatrujesz się podstępu, nie zastanawiasz się nawet, że może chodzić o coś zupełnie innego. Po co zwracać uwagę na szczegóły, skoro cały przekaz jest stosunkowo prosty?
Kiedy Ola powiedziała mi, że nie chce jej się chodzić i że mam ją cały czas nosić na rękach, pojechaliśmy dla świętego spokoju do lekarza. Ponaciskał jej brzuszek, osłuchał, obejrzał z każdej strony i stwierdził, że to wątroba. Chyba.
– Jest trochę powiększona, może po tej stronie leży przyczyna. Zróbcie małej USG i będziecie mieć pewność. Czasem, kiedy dziecko rośnie, bolą je różne rzeczy. Kości, mięśnie, stawy. To normalne, ale sprawdźcie to.
Ilu z nas sprawdza?
Kto biegnie z każdym bólem do lekarza?
Piątego maja. Termin prywatnej wizyty. Słońce wstało o czwartej pięćdziesiąt cztery. Imieniny Gotarda, Waldemara, ale też Anioła… Ironia losu. Swoją drogą nie miałam pojęcia, że Anioł to imię. Raczej… zawód? A czy anioł pisany małą literą też ma swoje imię, czy po prostu dopisuje mu się wielką i w ten sposób zostaje nazwany?
W radiu powiedzieli, że dzisiaj obchodzimy bardzo nietypowe święta. Międzynarodowy Dzień Położnika oraz Dzień Walki z Dyskryminacją Osób Niepełnosprawnych. I jeszcze, że będzie bardzo gorąco. To z jednej strony dobrze, ale z drugiej tak sobie, bo podobno „jeśli w maju deszcze na dworze, to jesienią chleb w komorze”. Nie wiem, czemu to zapamiętałam, ale wydaje mi się, że z tego dnia pamiętam każdy szczegół. Dźwięki ulicy, dotyk słońca, Olę, która prawie w ogóle się nie odzywa, mojego męża, który nuci coś pod nosem i Mateusza, który upiera się, że nie będzie jechał z nami na wizytę.
– Odstawcie mnie od razu do babci, to zjem więcej ciasta. – Oblizuje łakomie usta. – I lodów – dodaje, puszczając do nas oko. Mój syn ma w swoim życiu trzy pasje – samochody, flagi i jedzenie lodów. Albo w ogóle słodyczy.
Patrzę na dwa gołębie, które zawzięcie skubią skórkę chleba, na kobietę w białych kozakach, która z każdym krokiem wygląda coraz żałośniej, a ludzie pod nosem śmieją się z tych kozaków w taki upał. Ja też się trochę podśmiechuję i to jest chyba ostatni raz, kiedy świat wydaje mi się normalny. Godzinę później białe kozaki stają się tak nieistotne, tak głupie, błahe i niewarte wspomnień, że paradoksalnie znowu chcę je zobaczyć. Bo są dowodem na to, że można się śmiać. I że życie to również straszliwe bzdury, które ułatwiają nam poruszanie się po tym wszystkim co poważne, trudne i skomplikowane.
– To nie wątroba – mówi pani doktor, a ja myślę sobie, że wolę lekarzy, którzy się uśmiechają.
„Uśmiechnij się” – proszę ją w duchu, ale jej twarz jest tak spięta, że żaden grymas nie ma prawa przeciąć tego skupienia i rozładować gęstniejącej z każdą minutą atmosfery.
W oddali zegar wybija dwunastą. Dwanaście mocnych, stanowczych uderzeń, z których każde jest coraz bardziej złowrogie. Być może komuś innemu zegar wybija je zwyczajnie, ale ja już wiem, że dla mnie tym razem brzmią inaczej.
Powiem to szybko i bez zbędnych epitetów. Bo taka była diagnoza.
Neuroblastoma, guz, przerzuty, krwotok, ból, onkologia, pęknięcie, przeszczep, chemia, szpital, nowotwór, czas.
Policzyliście? Dokładnie dwanaście wyrazów, jak dwanaście uderzeń zegara. Niczego nie można już zmienić. A wskazówki zaczynają nagle biec coraz szybciej i szybciej, zupełnie jakby czas właśnie zaczął się z nami ścigać. Nie mamy na nogach sportowych butów, nie mamy kondycji i nie znamy trasy. Czas ma nad nami przewagę.
I wyrywa mi Olę z rąk.
KAROLINA
Lustro odbija dość szczupłą twarz czternastolatki. Dwa pryszcze, z czego jeden na samym środku czoła. Przypomina trochę hinduską kropkę i bardzo ciężko go czymś zamalować. Im więcej fluidu, tym większe skojarzenie z bindi, a przecież do Hinduski jest jej daleko. Co prawda, ma ciemne włosy, ale raczej kręcone i zdecydowanie zbyt jasną cerę. Kropka w tym miejscu czoła podobno chroni przed ucieczką wewnętrznej energii, więc Karolina ma nadzieję, że pryszcz też odgrywa jakąś rolę.
Zresztą nie to jest teraz najważniejsze. Bo właśnie przyszedł list. E-mail w zasadzie. I chociaż wiadomości od nieznanych osób zazwyczaj lądowały w spamie, tej akurat udało się jakoś przedrzeć do normalnej poczty i postawić świat na głowie. Karolina nigdy nie lubiła brazylijskich tasiemców, w których nikt nie pyta o nic wprost i potem przez dwieście odcinków szlocha, że coś nie wyszło. Ona zawsze pytała od razu. I tak też zrobiła tym razem. Zaraz po odczytaniu wiadomości, po której odrobinę skręciło jej wnętrzności.
– Mamo, czy ja mam brata?
Wzrok mamy zastygł i naprawdę nie trzeba było być geniuszem, żeby to jednoznacznie zinterpretować.
– Nie mogłaś mi powiedzieć?
– Jak się dowiedziałaś?
Karolina westchnęła. Niegrzeczne odbicie piłeczki, bardzo w stylu rodziców. Najpierw wypadałoby odpowiedzieć, ale nie, mama musi zyskać na czasie. No dobrze. Powie jej pierwsza.
– Od tegoż brata właśnie. Napisał do mnie e-mail, wiesz? Ciekawe, skąd miał adres. Ma dziewięć lat, a za chwilę dziesięć, jak mnie poinformował, i gacie do kolan, przynajmniej na zdjęciu, którego nie omieszkał mi wysłać. Ma na imię Wiktor i mieszka we Wrocławiu, i tu mnie zaskoczył, bo mówiłaś, zdaje się, że tata uciekł do Australii i słuch po nim zaginął. Wszelki słuch.
Mama milczała głośniej, niż gdyby wrzasnęła.
– Ale może to jakaś pomyłka? Może ten pajac nie jest moim bratem, a tata spod Wrocławia nie jest moim tatą? – Karolina próbowała jakoś uratować to milczenie.
Chwilowe zawirowanie rzeczywistości, zaraz wszystko wróci do normy.
Niewielka kropelka nadziei wyparowała natychmiast, gdy zobaczyła, jak mama zagryza dolną wargę.
Mowa ciała. Już przedszkolaki o niej wiedzą.
– Wiesz co, chyba nie chcę o tym na razie rozmawiać – powiedziała, patrząc na matkę.
– Ale może właśnie teraz jest dobry moment…
– Obawiam się, że żaden nie będzie dobry, a już na pewno nie ten. Muszę to przetrawić, zanim chlusnę wulgaryzmami.
– Ty nie klniesz przecież – zdziwiła się mama.
– Teraz mam powód. Ale spróbuję się opanować – powiedziała Karolina i wróciła do swojego pokoju.
Sprawdzić skrzynkę?
Odruchowo zerknęła w komputer.
Hej, odezwij się. Ja wiem, że ty to ty, ustaliłem wszystko, mama potwierdziła. Tata jeszcze nie wie, bo go nie ma. Wyślesz mi swoje zdjęcie? Na pewno jesteś trochę do mnie podobna. I może nawet lubimy te same rzeczy? Mama mówi, że to dobrze, że chcę cię poznać. A Ty nie udawaj, że mnie zlewasz.
– Zlewam cię, bucu. Zlewam cię totalnie. Sikam na ciebie z każdej strony kwasem siarkowym, solnym i Bóg wie jakim jeszcze, tak żebyś się rozpłynął w zupie niechcianych znajomości – powiedziała głośno Karolina, patrząc w ekran komputera i wystawiając język. A potem znowu poszła porozmawiać z mamą.
Tak, to jednak był ten moment.
Jak można coś takiego ukrywać? W końcu to pół brata i nawet jeśli nigdy w życiu go nie spotka, bo nie ma absolutnie takiego zamiaru, to jednak ten fakt jest dość istotny. I mama powinna ją o tym poinformować.
Dlaczego dorośli mają taki problem z komunikacją? Mówieniem prawdy? Chodzą i do znudzenia powtarzają, że kłamstwo ma krótkie nogi, a potem sami się na tym wykładają. Gdzie tu logika?
Twarz mamy zdobiły maleńkie punkciki wyrzutów sumienia. To pokrzepiające, że jednak gryzło ją od środka i nie dawało spokojnie spać. W końcu oszukała córkę, nawet jeśli zrobiła to w tak zwanej dobrej wierze. Nie powiedziała, bo… bo ojciec niestety okazał się szują. Uznał, że dwuletnie dziecko potwornie go męczy, więc wsiadł w samolot i zrobił fru. Ale potem zrobił fru w drugą stronę i wrócił z tej Australii. I musiał się z mamą kontaktować.
– Z pewnością dumnie poinformowałaś go, że ma spadać. Ile wtedy miałam lat? Czy byłam już na tyle duża, że mogłam się pod to „spadaj” podłączyć? W jaki sposób rodzic ocenia, czy ma wtajemniczyć dziecko w pewne sprawy? Rzuca monetą? Idzie do wróżki? A może do Rozmów w toku?
Mama wyglądała tak, jakby zapomniała, do czego służy alfabet. Karolina mówiła więc dalej.
– Nie, pewnie próbuje monologu z własną intuicją. Tak będzie lepiej… To było jedyne wyjście… Tylko wiesz, mamo, wyjścia zawsze są dwa. I rodzic zawsze wybiera to gorsze.
– Nie bardzo wiem, jak mogłabym się usprawiedliwić. Mówisz strasznie dużo i nawet z jakimś tam swoim nastoletnim sensem. Ale ja też mam swoją rację. Ojciec rzeczywiście się ze mną skontaktował, ale w zasadzie sama nie wiem po co. Poinformował mnie, że wraca do Polski i jakby co, to przynajmniej wiem, gdzie go szukać.
– Jakby co?
Wzruszyła ramionami.
Jasne.
Karolina machnęła tylko ręką i znowu wróciła do swojego pokoju. Ściągnęła zdjęcie Wiktora na pulpit i karykaturalnie je powiększyła. Ziarno wielkości piłeczki pingpongowej, w ogóle nie wiadomo, co przedstawiała fotka. Bohomaz. Abstrakcja. Mazy. Ale kiedy cofnęła ustawienia, znowu wyskoczyła jej zadziorna mina brata (pół).
– Czy on ma coś ze mnie? – spytała głośno.
Uszy, nos, brodę? Wbiła wzrok w ekran. Absolutnie nic. Równie dobrze ktoś inny mógłby do niej napisać i przedstawić się jako brat.
Nieprawda. Uszy, broda i nos były podobne.
Cholera.
– Hej, kotku. – Mama nie dawała za wygraną.
Karolina zatkała sobie uszy, ale jak ma się czternaście lat, to to już nie działa. Trzeba w końcu się odezwać. Wyszła z pokoju i stanęła w drzwiach kuchni.
– Pewnie będziesz się tłumaczyć. – Zaśmiała się bynajmniej niewesoło.
Mama cicho westchnęła.
– Problem polega na tym, że sama się jeszcze nie oswoiłam z jego powrotem. Wiem od jakiegoś czasu, ale…
– Ale wiedziałaś, że ma syna.
– Kitek, on zadzwonił kilka lat po swoim wyjeździe, spytał, co słychać, czy nie potrzebuję pomocy, ale na wszelki wypadek od razu zaznaczył, że ma sporo wydatków, bo założył nową rodzinę i ona się powiększa. I że może będzie lepiej, żeby zostało tak, jak jest dotychczas. A jak tylko się odkuje finansowo, to na pewno da mi znać.
– Ale dupek – zawyła Karolina, poruszona nadgniłym charakterem własnego ojca.
Mama była na tyle w porządku, że jej nie uciszyła i nie powiedziała czegoś w rodzaju: „Ależ kochanie, to w końcu twój ojciec”. Pewnie w myślach obrzuciła go znacznie dosadniejszym słowem niż „dupek”.
– Kiedy wrócił?
– Rok temu.
Karolina podskoczyła.
– Mogłaś powiedzieć wcześniej!
Mama spuściła głowę.
– Ale ja naprawdę nie wiedziałam jak. I co. I w jakim kontekście. W takich sytuacjach człowiek głupieje. Odsunęłam ten problem na bok, bo myślałam, że może jakoś sam się rozwiąże.
– No i się rozwiązał.
– Nie wzięłam pod uwagę Internetu.
Karolina machnęła ręką.
– Mamo, ja mam czternaście lat! Owszem, jestem bachorem w wieku dojrzewania, ale chyba na tyle mnie znasz, że wiesz, że nie ucieknę z domu, nie przegryzę sobie żył, ani nie łyknę ecstasy, żeby lepiej zrozumieć świat. Nie wysadzę też mieszkania na złość tobie.
Mama podniosła głowę i krzyknęła. Nawet dość głośno.
– PRZEPRASZAM! Ty masz czternaście lat, a ja trzydzieści dziewięć i prawo do pomyłek. Mam nawet prawo do bycia głupią, bo wiek nie ma tu nic do tego. Powinnam ci powiedzieć, ale się wystraszyłam, okej?
Karolina popatrzyła na nią zdumiona. Po co ten krzyk?
– Dobra. Idę się przejść i przewietrzyć myśli – powiedziała spokojnie i sięgnęła po kurtkę.
A potem poszła.
Po powrocie znowu usiadła przed ekranem. Uzależniła się czy co?
Matko, co za nachalny dzieciak.
Lubię Twoje imię. Można je zmienić na Rolka. Wiesz, Karolina – Rolina – Karolka – Rolka. Podoba się?
Idiota.
MAGDALENA
Mucha spacerująca po suficie
Chyba po raz pierwszy w życiu wpadłam w histerię.
Patrzę przed siebie, a moje ciało zaczyna wypełniać strach. Czuję go dosłownie wszędzie, jakby był rtęcią, która przepływa przez kostium ze skóry i dociera do najmniejszych zakamarków, do miejsc niewidocznych dla oka.
Na stoliku stoi filiżanka z niedopitą kawą, leżą rozrzucone długopisy, jakieś kartki i puszka z miętowymi cukierkami. Mózg zaczyna odnotowywać coraz mniej znaczące szczegóły. Muchę spacerującą po suficie, gwizd wiatru, przypominający jakąś melodię, odgłos odpalanego samochodu, który najwyraźniej ma problemy z akumulatorem, tupot dziecięcych nóg na korytarzu. Na moment zawieszam się w czasoprzestrzeni, zupełnie jakbym nie wiedziała, co mam dalej robić. Krzyczeć? Płakać? Odciągnąć lekarkę od mojego dziecka? Schować się w ramiona męża i kazać mu stanowczo zaprotestować? Ale Aleksander też patrzy na mnie nieprzytomnym wzrokiem, jakby uwierzył w to, co usłyszał, i jakby się z tym pogodził. Podchodzi do mnie i mocno przytula. Gdyby nie on, pewnie osunęłabym się na podłogę i została tam jak rozlane mleko. Jak garść piasku, którego nie można zebrać.
Mózg ludzki ma dziwną skłonność do odsuwania od siebie przerażającej prawdy. Szuka innych wyjść, innych wytłumaczeń, jakiejś pomyłki, błędu, wreszcie makabrycznego żartu. Przecież istnieje coś takiego jak błędna diagnoza lekarska. I każdy wie, że to się zdarza. Nie, nie będziemy występować o odszkodowanie, wystarczy, że lekarka wszystko odwoła i przyzna, że jej wiedza medyczna po prostu spłatała figla. Kazała wyolbrzymić problem i wystraszyć nas, rodziców.
– To nie jest powiększona wątroba. To guz.
– Nie! – krzyczę i chwytam filiżankę z niedopitą kawą. Robię zamach, zupełnie jakbym chciała rozbić ją o ścianę, ale zimny płyn tylko ochlapuje mi sukienkę.
– Muszą państwo jechać do szpitala. Teraz, od razu, nie jutro, nie za tydzień. Na onkologię. Nie ma już czasu.
Ściskam rękę męża tak mocno, że prawie syczy z bólu. A potem bierze głęboki oddech, kiwa głową i mówi:
– Jedziemy.
I bierze mnie za rękę, a ja czuję wdzięczność, że jest ktoś silniejszy ode mnie. Ktoś, kto zamówił taksówkę, wziął Olę na kolana, jednocześnie cały czas głaszcząc mnie po głowie.
Onkologia. Dziedzina medycyny zajmująca się schorzeniami nowotworowymi. Rakiem. Jeśli listopad jest najmniej lubianym miesiącem, to rak wygrywa w kategorii najbardziej znienawidzonych słów. Każdy chciałby żyć tak, żeby nigdy nie zahaczyć o to słowo, nie otrzeć się o nie, a już na pewno nie wymawiać go w kontekście kogoś najbliższego.
– Mała ma wewnętrzne krwotoki, stąd ten ból, bo guz… On się po prostu rozlał. – Wiem, że lekarka musiała to powiedzieć, a jednak nie mogłam zrozumieć, jak można tak bezceremonialnie… Tak wprost, bez żadnego „będzie dobrze”.
I wtedy zaczynam krzyczeć.
Wrzeszczę tak bardzo, że przerażam samą siebie. Nie wiem, ile razy używam słów „pomyłka”, „bzdura”, „absurd”. Świat zlewa się do jednego krzyku, którym próbuję zagłuszyć strach. Podobno o histerii mówi się w kontekście gwałtownego zdenerwowania, wzburzenia albo irracjonalnego lęku. U mnie skumulowało się wszystko naraz. Panika, szał, wściekłość.
Bo który normalny człowiek jest w stanie spokojnie odebrać słowa, które wyrzuca z siebie lekarka? Chociaż stara się to robić taktownie i z dużym współczuciem, to jednak wydaje wyrok na moje dziecko! Nie mogła powiedzieć, że Ola przejadła się słodyczami?
Że ma wzdęcia?
– Guz ma dwanaście na osiem centymetrów.
Ile, ile? Przecież jej brzuszek jest za mały na takiego bydlaka!
– Czy córka ostatnio upadła?
Nie wiem! Każde dziecko upada, przewraca się, potyka. Nie wiem!
– Możliwe, że podczas upadku guz pękł i się rozlał. Doszło do wewnętrznych krwotoków.
A gdybym rzuciła jej się do gardła i zatkała usta? Czy gdyby te słowa nigdy nie zostały wypowiedziane, guza by nie było?
Szósty zmysł.
Apatyczność Oli. Bóle pleców. Bóle brzucha. Płacz bez powodu. „Mamo, chcę z tobą spać”…
Jak można być tak ślepą? Jestem matką! Matki widzą wszystko, wyczuwają najdrobniejsze wahania nastrojów swoich dzieci, wiedzą, co im jest, jeszcze zanim ktokolwiek inny to wie. To dlaczego ja byłam ślepa?
Nie mam ani szóstego zmysłu, ani żadnego innego.
Chcę krzyczeć.
Otwieram usta i… nie wydobywam z siebie żadnego dźwięku. Po ataku histerii tracę mowę. Przez całą drogę do szpitala nie odzywam się słowem. Patrzę na Olę, a słowa więzną mi w gardle. Kotłują się w nim, próbują wydostać na wolność. Zamykam oczy.
To jest moje dziecko. Moje. Nikt, absolutnie nikt mi go nie odbierze.
KAROLINA
To chyba było w październiku ubiegłego roku.
Jakiś wtorek, bo miała tego dnia basen. Nie lubiła tych zajęć, bo nigdy nie udawało jej się wytrzeć do sucha i zawsze naciągała na mokre nogi skarpetki i spodnie.
Fuj.
Chyba każdy zna to uczucie. Klejąca się do ciała odzież, nieprzyjemna wilgoć i unoszący się wszędzie zapach chloru. A najgorsze, kiedy kilka kropelek z włosów dostaje się pod bluzkę i ścieka wzdłuż pleców aż do pupy.
Basen o tej porze roku powinien być zabroniony. Człowiek nie jest rybą, foką, nie jest też pingwinem ani krokodylem. I lubi być suchy, kiedy na dworze wieje jesienią.
Po powrocie do domu zamknęła się w swoim pokoju, co ostatnio zdarzało jej się wyjątkowo często. Mama postanowiła to ignorować, zresztą dyskusje z nastolatkami są równie skuteczne jak przekonanie szerszenia, że jest niepotrzebny.
Karolina usiadła na łóżku i zaczęła skubać rękaw swetra. Wyskubała już całkiem fajną dziurę. „Mogą przez nią wejść złodzieje albo w uszy nam nawieje” – to z jakiejś bajki, ale pasowało. W końcu zerwała się, podeszła do biurka i sięgnęła po zeszyt. Nigdy wcześniej nie pisała pamiętników, dzienników ani żadnych innych „złotych myśli”, ale tym razem czuła potrzebę naskrobania kilku słów. Żeby zapamiętać te emocje, które nią teraz targały. I żeby w przyszłości nie powtórzyć błędów mamy. Bo nigdy przecież nie wiadomo, co się wydarzy. A jak jej mąż też gdzieś zwieje?
„Spróbujmy schować emocje do słoika, zakręcić go i odstawić na półkę. Zostaje czyste powietrze i niezmącony niczym spokój. Świeżo wyprasowane prześcieradło. Naciągnięta siatka w cyrku. No to co, że mam brata? Zresztą co to za brat, przyrodni? Półbrat. Od pasa w górę czy w dół?
Ojciec też mnie niewiele obchodzi. To nawet nie jest półojciec, bo zwiał, jak miałam dwa latka. Co mnie tak męczy? W dupie mam więzy rodzinne i układanie zdjęć w albumach. I podrzucanie liści w parku, trzymając tatusia i mamusię za rękę.
W dupie to mam.
Mama znowu próbowała ze mną rozmawiać, ale poinformowałam ją, że nie mam ochoty. Koniec tematu, brat wyparował, tata też. Wróćmy do stanu sprzed kilku tygodni. Nie było może idealnie, ale za to spokojnie…”
Odłożyła zeszyt i zaczęła obierać pomarańczę tak dokładnie, że nie było na niej nawet grama białej błonki. Nic. Tylko sok zamknięty w kuli. Wbiła zęby w miąższ i pozwoliła, by ciekło jej po brodzie, szyi, aż do brzucha.
Będzie klejąco-chlorkowa.
Dlaczego życia nie można przeżyć na własnych warunkach? Wybrać sobie kilka opcji i, lawirując między nimi, mieć radość z tego, że przez kilkadziesiąt lat człowiek bierze udział w jakiejś fajnej imprezie. Rzucanie sobie kłód pod nogi, podejmowanie wyzwań, mnożenie bezsenso-wnych problemów to kompletne zaprzeczenie filozofii epikureizmu, o której ostatnio uczyli się w szkole. Wierzyć świadectwu zmysłów, cieszyć się życiem i korzystać z jego radości. Dobro to przyjemność, czyli brak bólu, jak głosili epikurejczycy.
A ją właśnie boli świadomość, że mama ją oszukała, tata olał, a młodszy półbrat zaczepia, chociaż ona nie ma na to najmniejszej ochoty. Zdjęła z półki album z dzieciństwa i dokładnie przyjrzała się swojemu ojcu, który zwiał do Australii, gdyż zapewne poczuł zapach przygody, oczywiście z kangurem w roli głównej. Na zdjęciach wyglądał całkiem miło i nawet sprawiał wrażenie, że rodzina mu się podoba. Najwyraźniej do czasu.
Krzysztof.
Tam zapewne był Chrisem. Ciekawe, jak mówią do niego we Wrocławiu? I czemu nie odzywał się przez tyle lat? Niewiarygodne, jak łatwo jest wykreślić z własnego życia córkę i zastąpić ją synem.
– Zjesz coś? – Mama zajrzała do pokoju, ale widząc minę Karoliny, zaczęła się wycofywać.
– Mielone z koali – odburknęła jej córka i rzuciła albumem w kąt.
Mama westchnęła.
– Wiem, że to dla ciebie przykre, ale czasem już tak jest, że jedni mogą chodzić we wszystkich butach, a drugich wszystkie buty obcierają.
Karolina wydęła usta.
– Ale masz porównania! Poza tym nie wiem, co mnie bardziej wkurza – fakt, że tatuś mnie wymienił na inne dziecko, czy to, że mnie okłamałaś. Nawet jeśli niczego by to nie zmieniło, powinnam wiedzieć, że mam brata. Znaczy pół.
– Wiem. – Mama skinęła głową. – Tylko chyba urosłaś za szybko i ja nie zorientowałam się, że nie jesteś już dzieckiem. Za długo to odkładałam. – Spuściła głowę.
No, dobrze.
Zobaczymy jeszcze, co wyniknie z tej znajomości, bo brat (pół) najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. Pisał do niej przynajmniej trzy, cztery razy w tygodniu i koniecznie chciał wszystko wiedzieć. Natręt jakiś. Musiał się potwornie nudzić w tym Wrocławiu. I na dodatek zaczął zaprzątać jej myśli. Zamiast skupić się na czymś innym, automatycznie poświęcała mu coraz więcej uwagi. Główną rolę w jej zeszyto-pamiętniku odgrywał właśnie on – młodszy, dopiero co odnaleziony brat. Półbrat.
Co się ze mną dzieje? – myślała. Chciała o nim zapomnieć, ale się nie dało. Tak jak wtedy, gdy się ma słabą gumkę do ścierania, która nigdy nie usuwa błędów do końca. Choćby się tarło i tarło, i tak widać, co się wcześniej zapisało.
„Uszy chyba jednak moje. Ten sam kształt, lekko spiczasty na końcach. Jakby nas ktoś zaraz po porodzie za te uszy na klamerkach powiesił”.
A potem dalej.
„Wiktor.
Wiktorek-traktorek. Ma rozpięty rozporek.
No i po co ja się w niego wpatruję? Raczej nie uda mi się przez ekran komputera wycisnąć rodzinnych więzi i pokochać półbrata. W zasadzie szkoda, że nie mam żadnego chłopaka. Mogłabym mu się wyżalić w rękaw, a on by obiecał, że w razie czego kopnie mojego ojca w tyłek. Niestety, chyba jestem samotna. Znaczy, pewnie mam czas na chłopaka, choć, patrząc na moje koleżanki, to raczej jestem opóźniona w tym temacie. Co gorsza, mam spore szanse wpaść w dekadencki dół, tak przynajmniej napisano w jakimś babskim piśmie.
Już w latach 80. ubiegłego wieku po raz pierwszy wykazano, iż izolacja społeczna jest jednym z czynników ryzyka przedwczesnej śmierci.
Bardzo zachęcająca notka. Zdaje się, że mój półbrat pozna mnie dopiero na pogrzebie, ale wtedy raczej nie pogadamy. Mam nadzieję, że chociaż ojcu zrobi się głupio i zeżrą go wyrzuty sumienia”.
Listopad, środa, godzina 18:09. Koniec wpisu.
– Kupiłam wędzony ser, ten, który lubisz, żurawinę i świeże bułki. – Mama zajrzała do pokoju i próbowała się uśmiechnąć.
Bez vice versa.
Kiedy wyszła, Karolina podrapała się po brodzie i włączyła komputer.
Ciekawe, czy tatuś też się gdzieś zalogował?
Wpisała imię i nazwisko.
A, nie. Nie ma gada. Pewnie ze strachu się ukrywa. Kto wie, ile jeszcze zostawił dzieciatych panienek, zanim wybrał romans z kangurem? Może po Polsce biega pół tuzina półrodzeństwa spokrewnionego z jego pierworodną córką? Gorzej, jeśli nawet nie jest pierworodna.
Zrobiła kanapkę z wędzonym serem i posypała ją obficie słodką papryką w proszku. Zjadła też kilka łyżek konfitury z żurawiny, aż ją w końcu zemdliło. A potem, kierowana jakimś dziwnym impulsem, odpisała Wiktorkowi.
Spadaj.
Może niegrzecznie, ale za to zwięźle.
Po jakimś czasie zaczęła rozmawiać z mamą jak dawniej. Starała się unikać tematu tatusia, ale udało jej się wytrzymać niecałe dwa dni.
Potem w końcu zaryzykowała.
– Mamo, czemu on wtedy zwiał? Z tego co wiem, małe dzieci są słodkie, zwłaszcza małe dziewczynki z kokardkami we włosach. Gdybym była starsza, pyskowała, podważała jego zdanie – no to co innego. Ale tak?
Mama zamyśliła się przez chwilę.
– Nie miał pracy. Był tak sfrustrowany, że nawet nie otwierał drzwi sąsiadom. Twierdził, że jest beznadziejny, że nie nadaje się na ojca, męża, a już tym bardziej na głowę rodziny. Snuł się całymi dniami po domu i nawet ty nie potrafiłaś go rozbawić. A potem pojawił się niejaki Tomasz, jego kolega ze studiów. Zaczął namawiać ojca na wspólny wyjazd do Australii. Mieli tam pracować w jakiejś małej firmie komputerowej, która pilnie potrzebowała specjalistów. A ponieważ obaj skończyli informatykę i znali dobrze angielski, uznali, że idealnie się nadają. Tyle że Tomasz nie miał wtedy jeszcze rodziny, a twój ojciec – owszem. Ale i tak się spakował, obiecał, że zarobi grube miliony, a potem wróci z kontenerem lalek Barbie dla ciebie.
– To trochę mu się ten powrót przeciągnął, nie sądzisz? Poza tym nie wspominał o bracie.
Mama uśmiechnęła się cierpko.
– O drugiej żonie też nie. To znaczy przysłał papiery rozwodowe, a ja je chętnie podpisałam, bo w końcu po co ci mąż, który ma cię w dupie.
Karolina uniosła brwi. O, mama się „wyraża”. Czyli ciągle ją to wkurza.
– A co myślisz teraz?
Wzruszyła ramionami.
– Chyba nic. Nie czuję ani żalu, ani złości, ani nawet nie jestem ciekawa tego twojego brata. No, może trochę. Szkoda mi tylko, że tobie namieszali w głowie.
Karolina napełniła szklankę wodą i wypiła ją jednym haustem.
– Spotkałabyś się z nim na moim miejscu?
– Z kim? – Mama spojrzała na nią z niepokojem. – Z ojcem?
Córka parsknęła śmiechem.
– Ojca mam w dupie. Z Wiktorkiem.
Mama zastanowiła się przez chwilę.
– Wiktorek najmniej tu zawinił.
Dobra. Czego konkretnie chcesz ode mnie? Pobawić się w Jasia i Małgosię? Bo nie bardzo rozumiem…
Wiktorek, jak przystało na prawdziwego dziesięciolatka, nie robił zapewne nic innego, jak tylko siedział w sieci. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że odpisał Karolinie w ciągu minuty?
No, nareszcie jakiś ludzki odruch. Jeszcze nie wiem, czego chcę, ale myślę, że fajnie mieć starszą siostrę. Bo ja jestem jedynak, znaczy byłem do niedawna. Ale potem podsłuchałem jakieś strzępki rozmów, trochę sobie pogłówkowałem, a na koniec spytałem mamę prosto z mostu. Dorosłych w ogóle należy pytać prosto z mostu, bo inaczej daje im się niepotrzebnie czas do namysłu. A tak – trafieni w sam środek – z wrażenia gadają prawdę.
No i powiedziała.
Że tata kiedyś miał rodzinę w Polsce, ale nic z tego nie wyszło, znaczy oprócz córki. Czyli ciebie.
– Nic z tego nie wyszło! Pewnie moja matka za mało przypominała kangurzycę – wrzasnęła Karolina i ze złością wyłączyła komputer. Dobra, może Wiktorek sam w sobie nie zawinił, ale jeśli odziedziczył przynajmniej jeden procent genów tatusia, to i tak należało go skreślić. Prędzej czy później zrobi komuś podobne świństwo.
– Nie potrzebuję takiego brata – zamruczała.
Półbrata, znaczy.
Ej, co jest znowu? Grypę masz czy ci komputer siadł?
Znowu on. Oczywiście.
Zgadłeś. Mam grypę. Kangurzą.
Wyślij.
To jakaś aluzja?
O, nieźle kombinuje. Niegłupi nawet, choć ma spieprzone DNA.
Dygresja, były jedynaku.
A potem postanowiła nie odzywać się do niego nigdy więcej i zapomnieć, że w ogóle istnieje. Nie otwierała poczty, nie reagowała na wirtualne zaczepki. Trudno. Tyle lat radziła sobie bez brata, to teraz też może. Na dodatek on za bardzo przypomina jej ojca, któremu się znudziła. A nawet najbardziej twardy i wyrachowany nastolatek, zwłaszcza płci żeńskiej, nie czuje się komfortowo z poczuciem odrzucenia. Wiktorek niech żyje swoim wrocławskim życiem, z mamą i tatusiem podłym tchórzem, a ona skupi się na sobie. Są ważniejsze rzeczy, niż sklejanie potłuczonych skorup.
MAGDALENA
W dupie mam wszystkie statystyki
Oczywiście, że nie rozumiałam ani słowa z tego, co do mnie mówili. A mówili dużo, mądrze, naukowo i bardzo poważnie.
Neuroblastoma.
Stadium czwarte, przeżywalność kilkanaście procent. Możliwe przerzuty do węzłów chłonnych, wątroby, kości, skóry, szpiku, płuc i mózgu. Leczenie: chemioterapia, radioterapia, połączone z zabiegami chirurgicznymi oraz przeszczepem szpiku.
Powtórzyć?
Neuroblastoma.
Lity nowotwór, guz lub masa, który wywodzi się z cewy nerwowej będącej częścią współczulnego układu nerwowego. Każdy z tych wyrazów jest okropny, a w połączeniu brzmią jeszcze gorzej. Podobno część tego układu odpowiada za reakcje organizmu w sytuacjach stresowych, gdy trzeba walczyć lub uciekać. Jego nerwy biegną wzdłuż kręgosłupa i łączą się z różnymi organami. Najczęściej neuroblastoma atakuje nadnercza, choć czasem wybiera sobie tkanki nerwowe znajdujące się w szyi, jamie brzusznej lub w obrębie miednicy.
Patrzę na lekarza, który mówi do mnie tak, jakby tłumaczył mi, skąd się biorą plamy na ubraniach.
Jak też tak umiem, tylko nie znam tylu medycznych określeń. Zresztą przy plamach to nie do końca istotne. Chcę coś wtrącić, ale czuję się jakaś głupia.
– „Neuro” wskazuje na komórki nerwowe, a „blast” na niedojrzałe. „Normalne” neuroblasty, czyli niedojrzałe komórki nerwowe, powstają w tkance embrionalnej i tam wzrastają. Neuroblastoma oznacza więc niedojrzałe komórki, które uformowały masę przekształcającą się w prawidłowe komórki nerwowe. „-Oma” to końcówka, którą dodaje się, tworząc nazwę nowotworu.
Prawidłowe komórki?
Chyba coś mu się pomyliło!
Prawidłowe komórki nie zabijają człowieka, a ten guz nie daje nam dużych szans. Ola jest taka mała. Drobna. Nie ma nawet dwóch lat!
– Bo na neuroblastomę przeważnie chorują małe dzieci.
Czy ten człowiek ma na wszystko gotową odpowiedź?
– Połowa nowotworów u maluchów to właśnie ten guz. Średnia wieku pacjenta w momencie diagnozy wynosi dwa lata. U wielu dzieci choroba jest wykrywana po drugim roku życia, ale liczba diagnoz z wiekiem jest coraz mniejsza.
W dupie mam te wszystkie statystyki. I wiadomość, że nie do końca wiadomo, co jest przyczyną. Że to przypadkowy rozrost komórek. Nie prosiłam o przypadkowość w życiu. O niespodzianki i gwałtowne zwroty akcji też nie. Chciałam mieć rodzinę.
Już jako nastolatka wiedziałam, że moja córka będzie miała na imię Ola. Tak jak moja przyjaciółka z dzieciństwa. Uwielbiałam to imię, bo można było je dowolnie zmieniać. Ola, Olena, Aleksandra, Olunia, Olcia.
Marzyłam o mądrym, bystrym, mądralińskim synku w okularach i córeczce, która będzie taka tylko moja. Nie przypominam sobie, żeby w moich marzeniach pojawiały się hasła związane z funkcjonalnymi komórkami nerwowymi, z guzem wieku dziecięcego, z przypadkowością wreszcie. Nigdy nie chciałam skoczyć na bungee.
Lekarz podchodzi do mnie i kładzie mi ręce na ramionach.
– Będziemy walczyć.
Myślami jestem gdzie indziej. Czy rodzice czekają na nas z obiadem? Czy będzie mizeria? Uwielbiam mizerię. Świeże ogórki, śmietana zmieszana z jogurtem, trochę soli, koperek.
– Czy będzie mizeria? – Patrzę na Aleksandra, a on tylko przytakuje. Od razu mnie rozumie. Nie ucisza, nie macha zniecierpliwiony ręką, nie lekceważy.
– Będzie na pewno. Wiesz, że mama zawsze robi dla ciebie mizerię.
– Musimy zacząć od silnego uderzenia. – Lekarza nie obchodzi nasz obiad. Może nie lubi ogórków?
– Zoperujecie ją? – pytam.
Kręci przecząco głową.
– Guz jest wszędzie. Nie można go wyciąć, bo nie stanowi jednolitej masy. Musimy zaatakować chemią.
Chemią?
Moje maleństwo, mój skarb największy chemią?
– Najpierw zrobimy biopsję, ale nie będziemy czekali na wyniki histopato. Ja wiem, że to neuroblastoma, a czas w tym przypadku nie działa na naszą korzyść. Liczą się godziny. – Spogląda na nas i pociera ręką podbródek.
Nie pamiętam zapachu ogórków.
– Niech go pan wytnie – szepczę, a Olek patrzy na lekarza z tą samą prośbą w oczach.
– Mała wykrwawi się na stole.
Chciałabym umieć zemdleć na zawołanie. Zanurzyć się w nicość, odpłynąć gdzieś tam, gdzie nie trzeba podejmować żadnych decyzji, a potem obudzić się i kiwnąć głową w podziękowaniu, że wszystko się udało.
– Chemia – zgadzam się. – Proszę pana… dlaczego ja niczego nie zauważyłam?
Próba uśmiechu, ale też jakaś taka nieudana. Czy w tym szpitalu ktoś czasem się uśmiecha? A może nawet całkiem głośno śmieje? Wiem! To się nazywa geloterapia. Terapia śmiechem, która pozwala zwalczać choroby, a nawet uśmierzać ból! Dlaczego więc nikt się tutaj nie śmieje? Czytałam kiedyś o pisarzu, który cierpiał na jakąś dziwną chorobę autoimmunologiczną. Nie mógł się ruszać, bo ból dosłownie ścinał go z nóg. Leżał godzinami w łóżku i oglądał „ukrytą kamerę”. I pomogło! Naprawdę pomogło! Wszystko się cofnęło, znowu zaczął chodzić.
Łzy stają mi w oczach. A przecież miałam się śmiać…
– Często nawet dobrzy pediatrzy nie potrafią postawić prawidłowej diagnozy – mówi tymczasem lekarz. – Objawy mogą być różne: nadpobudliwość, złe samopoczucie, gorączka, bóle stawów. Początki choroby przypominają przeziębienie czy grypę. Objawy pojawiają się najpierw tam, gdzie nowotwór się rozwija. Guz w jamie brzusznej powoduje na przykład u dziecka obrzmiały brzuch, zaparcia, wymioty lub biegunkę. Guz przy kręgosłupie może być przyczyną problemów z raczkowaniem lub chodzeniem. A przez guz w klatce piersiowej mogą pojawić się problemy z oddychaniem. Ale to wszystko zdarza się czasem nawet i bez guza, dlatego tak ciężko jest cokolwiek zauważyć.
– Ale ja jestem matką…
– To nie twoja wina! – protestuje gwałtownie mój mąż. – I nigdy nie wolno ci tak pomyśleć.
– Ola jest już u nas. Zawalczymy o nią, a ja bardzo lubię mieć dodatkowe życia na plusie. Nawet w grach komputerowych zawsze staram się mieć kilka zapasowych egzystencji, żeby nie dać się zaskoczyć. – Uśmiecha się lekarz i trwa to dłużej niż dwie sekundy.
Ten uśmiech odbija się od szpitalnych ścian i siada mi na dłoni. Zaciskam mocno pięści, żeby go nie wypuścić. Jest jak wróżba, że nie wszystko jeszcze stracone.
Tylko jak w to wierzyć, kiedy twoje dziecko patrzy na ciebie z przerażeniem, nie rozumiejąc tego całego zamieszania wokół jego osoby, tych wkłuć, zastrzyków, tego bólu, który trzeba zadać, żeby zrobić kolejne badania. Patrzy na mnie i płacze. A ja płaczę razem z nią.
KAROLINA
Karolina tak naprawdę bardzo chciała być Karolem, choć to imię akurat niespecjalnie jej się podobało. Karolina brzmiało zdecydowanie lepiej, a Karol głupio. W wieku piętnastu lat sytuacja nieco się zmieniła i Karolina po raz pierwszy poczuła, że przynależność do płci żeńskiej wcale nie jest tak okropna, jak jej się wydawało. W wieku piętnastu lat w ogóle wiele się zmieniło. A nawet trochę wcześniej. To wtedy uświadomiła sobie, że jednak będzie dziewczyną, a potem kobietą, a w zasadzie to kobietą właśnie się stała, bo w końcu dostała pierwszą miesiączkę.
Późno.
Ostatnia w klasie. Najgorsze zaś było to, że dziewczyny opowiadały o tym tak swobodnie, jak o zakupach w markecie.
Mam okres. Leci ze mnie.
Karolina nie potrafiła tego zrozumieć. To jednak było coś intymnego, coś, co należało do niej, i zupełnie nie widziała potrzeby dzielenia się z całym światem wiadomością, że właśnie krwawi. Poza tym czuła się nieco opóźniona w tym całym akcie budzenia się kobiecości. Na szczęście coś drgnęło.
Co prawda, nadal nie potrafiła się przekonać do noszenia sukienek lub odsłaniających brzuch kusych koszulek, ale ponieważ biust zaczął powoli dawać o sobie znać, wybrała się do sklepu po biustonosz.
– Miseczka AA? – spytała ją sprzedawczyni, patrząc intensywnie na to, co zakwitało właśnie pod bluzką Karoliny.
Zaczerwieniła się. Trzeba było przyjść z mamą, ta zachłanność na bycie dorosłą tym razem się nie sprawdziła. Kontakt ze sprzedawczynią staników wytrącił Karolinę z równowagi i zachwiał jej poczuciem własnej wartości. Czy AA to normalny rozmiar w tym wieku, czy jednak rodzaj obelgi? Niektóre jej koleżanki miały większe piersi niż ich matki. Czy jest też miseczka AAA? Oraz AAAA?
– Poproszę. – Skinęła głową, udając, że zakup AA zbliżony jest do zakupu kilograma marchewki. Prosty i zwyczajny. A potem poszła do przymierzalni i z dziką satysfakcją odkryła, że potrzebuje rozmiar większy. A może nawet dwa? Z AA biust wyskakiwał frywolnie, ciut oburzony faktem, że ktoś chciał go ścisnąć białym, miękkim materiałem w cenie dwunastu złotych.
– Za mały – oznajmiła Karolina i dumnie uniosła podbródek. Wróciła jej pewność siebie i poczucie własnej wartości.
Rozmiar A pasował idealnie. Piersi schowały się w nim, uroczo zanurzone w mięciutkich miseczkach, a dziewczyna doszła do wniosku, że jednak chce być kobietą. W zasadzie to można być jednym i drugim. Kobiecość trzymać na szczególne okazje, a na co dzień zachowywać się po męsku. Być twardym, nie mazać się bez powodu, nadal chodzić po drzewach i omijać Barbie szerokim łukiem. Ostatni rok dał jej nieźle w kość. Co prawda, wszystko zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu, ale to nie zmienia faktu, że trochę emocjonalnie oberwała.
Po wymazaniu Wiktorka z pamięci (przynajmniej częściowym), Karolina odczuła chwilową ulgę. Ulga przeobrażała się jednak niczym kokon w motyla i z czasem przestała być tak zwyczajnie obojętna. Nie była już spokojem, raczej wyrzutem sumienia, czymś, co drapało Karolinę coraz częściej i mocniej.
– Do diabła – powiedziała głośno, budząc się w dniu swoich piętnastych urodzin i czując, że ten dzień jest do dupy, choć jeszcze dobrze się nie zaczął.
Nie odczarowały go ani prezenty, ani życzenia kolegów z klasy, zwłaszcza osobiste od Pawła, ale o Pawle na razie postanowiła w ogóle nie myśleć, ani zaproszenie od mamy na jakiś tam koncert.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła skrzynkę, a potem spam, do którego przekierowywała wszystkie wiadomości od Wiktora.
Siedemdziesiąt dwa e-maile.
Siedemdziesiąt dwa elektroniczne listy, w których on ciągle pyta o to samo. Dlaczego? I argumentuje też podobnie – przecież jesteś moją siostrą! Piętnastoletni człowiek nie jest jeszcze może tak prawdziwie dorosły, ale przestaje już być idiotą. Nie wyje jak dziecko, któremu odmówiono cukierka, tylko zastanawia się nad powodem odmowy. Zaczyna rozważać za i przeciw, zaczyna myśleć przyczynowo-skutkowo i nie obraża się na śnieg, który spadł w maju. Człowiek staje się dojrzały nie wtedy, kiedy potrafi sam zasznurować buty czy też ugotować obiad, ale kiedy powoli uwalnia się od własnego egoizmu. Kiedy oprócz „ja” pojawiają się również inni ludzie.
Trudno powiedzieć, czy urodziny do czegoś zobowiązują, ale Karolina poczuła, że właśnie dzisiaj musi zrobić coś, czym udowodni sobie, że staje się mądrzejsza.
Przepraszam. Może spróbujmy raz jeszcze?
I wysłała dodatkowo swoje zdjęcie.
I tak zaczęli do siebie pisać, opowiadając o wszystkim i o niczym, dzieląc się nawet prognozą pogody oraz stopniem uwielbienia czekoladowych ciast. Podejściem do zwierząt oraz wstrętem do pająków. Kolorem kangurzego futra i problemem z trądzikiem.
Wiktor był wprawdzie młodszy, ale i tak świetnie się z nim rozumiała. Ostrożnie zaprosiła go w wakacje do siebie, a mama nawet się zgodziła. Choć oczywiście nie obyło się bez dyskusji, że może to jeszcze trochę za wcześnie. Mama Wiktora też podobno uznała spotkanie za dobry pomysł, choć ciągle nie była przekonana, czy dobrze robią, nie informując jej męża, a ojca Wiktora i Karoliny, że jego dzieci nawiązały ze sobą kontakt.
Nie, proszę, jeszcze nie… – pisała Karolina.
Niech będzie. Krzysztof i tak ciągle wyjeżdżał do Australii, żeby pozamykać ostatecznie wszystkie interesy i to zamykanie stale się przedłużało. Poza tym to przecież nic takiego… Brat odnalazł siostrę, piszą do siebie, może się spotkają… Mama Wiktora postanowiła, że na razie o niczym mężowi nie wspomni, a życie może samo podsunie jakieś rozwiązanie.
I tak mijały kolejne tygodnie.
Karolina uśmiechnęła się, poprawiła stanik, spojrzała w lustro i pomyślała, że to bardzo dziwne. Zamiast swojego odbicia widzi wielką czarną plamę. I ta plama płynie w jej stronę tylko po to, by za chwilę otulić ją całkowitą ciemnością.
I ciszą.
Dwie godziny później, siedząc w poczekalni szpitala, zobaczyła małą dziewczynkę, która z wielkim smutkiem w jeszcze większych, ciemnych oczach szła korytarzem. Mama co chwila ją przytulała. Zanim weszły na badanie, Karolina doliczyła się siedmiu dłuższych przytuleń i czterech krótszych. Puściła nawet do tej dziewczynki oko i zrobiła zeza. Mała zatkała sobie dłonią usta, jakby wstydziła się parsknąć na cały szpital. Na pewno jednak nawiązały jakąś nić porozumienia, możliwą wyłącznie między osobami niepełnoletnimi. Dorośli nie mają już wstępu do tego świata, a to dlatego, że do wszystkiego podchodzą zbyt racjonalnie. Nie wierzą we wróżki. W elfy. Boją się pająków. No dobrze, pająków to ona akurat też nie lubiła. Ale u dorosłych wszystko jest na serio i na poważnie. I zawsze, ale to zawsze przypominają, żeby umyć ręce po przyjściu do domu. Ciekawe, czy ktoś kiedyś umarł od nieumycia rąk?
– Lepiej ci? – spytała Karolinę mama i nerwowo poprawiła apaszkę na szyi.
– Mamo, nie jest ci za ciepło w tych chusteczkach?
– Nie wiem.
– Jak to nie wiesz?
– No nie wiem po prostu, teraz martwię się tym, że zemdlałaś. – Mama pogłaskała ją po twarzy i zastukała obcasami. Czasem nerwowość objawia się naprawdę w śmieszny sposób. Ludzie wykonują serię dziwnych ruchów, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Co chwila pocierają nos albo drapią się za uchem, nadmiernie się pocą i powtarzają w kółko te same słowa.
– Lepiej ci?
Karolina się roześmiała. To tylko omdlenie. Trochę głupio wyszło, że tak gruchnęła w przymierzalni, dobrze chociaż, że miała na sobie stanik. Pierwszy samodzielnie kupiony biustonosz, biały w zielone kokardki. Ciut infantylny, ciut za duży jednak, ale przecież nikt nie miał go oglądać. Niestety, jako pierwszy ujrzał go lekarz karetki. Karolina zaczerwieniła się na samo wspomnienie ostatniej godziny. Na szczęście lekarz gdzieś zniknął, krew pobrał ktoś inny, a teraz czekają na kolejne badania. Chociaż jeśli o nią chodzi, to wszystko jest już dobrze.
– Lepiej ci? – Mama najwyraźniej zacięła się niczym płyta w gramofonie dziadka. Swoją drogą pierwszy raz widzi ją aż tak zdenerwowaną. Nawet wtedy, kiedy na jaw wyszła prawda o Wiktorku, mama zniosła to jakoś lepiej. A teraz siedzi, stuka tymi obcasami, ciągle drapie się za uchem i przełyka nerwowo ślinę. To tylko szpital. Fakt, nie pachnie tu zbyt ładnie i ogólnie panuje dość ponura atmosfera, ale trudno, żeby ludzie tańczyli ze szczęścia, dowiadując się o różnych chorobach. Hurra, mam grypę! Niech żyje mięśniak macicy! Cieszy mnie świadomość polipów!
– Karolina Majewska. – Usłyszały głos lekarki i obie wstały niemal jednocześnie.
Białe drzwi numer siedemnaście. Karolina stanęła przed nimi w białym staniku w zielone kokardki, ukrytym pod niebieską bluzą, i otrzepując się z pyłków zdenerwowania (wystarczy, że mamę dopadło), weszła do gabinetu.
Seria pytań wystrzeliwanych niczym race z pistoletu hukowego. Punkt kulminacyjny – raca w górze, czas na odpowiedź i powolne opadanie, aż lekarka wszystko zanotuje i zada kolejne pytanie.
– Uczucie zmęczenia?
No, owszem.
Zbyt mało czerwonych krwinek.
– Obniżona odporność?
Możliwe.
Zbyt mało białych krwinek.
– Siniaki lub krwawienia?
Zdarzyło się.
Zbyt mało płytek krwi.
Ciekawe, ile osób w tym szpitalu lubi wiosnę, a ile zimę? To pewnie zależy od tego, kiedy tu trafiły. Kiedy zapadł wyrok. Ciekawe, ile z nich już nie doczeka ani wiosny, ani zimy. Karolina pomyślała, że te pytania jakoś dziwnie ją atakują. Jak małe nożyki, którymi cyrkowiec rzuca w kobietę stojącą nieruchomo przy drewnianej ścianie. I nie wiedziała, czy powinna raczej zrobić unik, żeby nie zostać trafioną, czy stać bez ruchu i udawać, że wszystko jest w porządku.
Próbowała się uśmiechnąć i wtedy jeden z nożyków trafił ją boleśnie w szyję. Godzinę później nożyków było już znacznie więcej.
MAGDALENA
Naleśniki z dżemem
Tajemnicą dobrych naleśników jest ciasto o konsystencji kremowej, które nie jest ani zbyt gęste, ani zbyt rzadkie. Niektórzy na początku wlewają do miski mleko, tymczasem lepiej jest najpierw wbić jajka, potem dodać mleko, a na końcu mąkę i dokładnie wszystko wymieszać. Nie powstaną wtedy grudki. I warto dodać do ciasta dwie łyżki oleju, dzięki czemu nie trzeba wylewać go za każdym razem na patelnię. Naleśniki idealnie smakują z prawdziwymi powidłami śliwkowymi.
Stoję w kuchni i smażę osiemnastego naleśnika, nie czując jego zapachu, nie patrząc na konsystencję ciasta i nie podjadając co chwila, jak mam to w zwyczaju. Zwyczaje bowiem zostały zaburzone, rzeczywistość zamknęła się w szpitalnych ścianach, a wszelkiego rodzaju odczuwanie było na ten moment wyjałowione z emocji.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki