Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak architektura i urbanistyka pomagały w realizacji dążeń społeczno-politycznych w nowo powstałych państwach w Europie Środkowej po I wojnie światowej? Gdzie burzono stare, a gdzie wznoszono nowe pomniki i mauzolea, by umocnić młode narodowe tożsamości? Czy międzywojenny modernizm w architekturze to wyłącznie specyfika dużych ośrodków miejskich? Jakie dążenia podejmowały w tym czasie niepodległa Polska, Czechosłowacja, Jugosławia czy kraje bałtyckie, by stworzyć nowemu obywatelowi godne warunki życia?
Publikacja wielowymiarowo prezentuje relacje architektury i polityki po I wojnie światowej. Znalazły się w niej obszerne eseje poświęcone nowej geografii politycznej w Europie Środkowo-Wschodniej po konferencji pokojowej w Paryżu (1919-1920), środkowoeuropejskiej architekturze modernistycznej czy nowej polityce mieszkaniowej w regionie. Szczegółowe szkice poświęcono m.in. modernistycznej wsi Lisków w Wielkopolsce, międzywojennej architekturze Czechosłowacji, Jugosławii i krajów bałtyckich, a także transformacji i modernizacji Kowna – tymczasowej stolicy Litwy w latach 1919-1939.
W gronie autorów znaleźli się: Arnold Bartetzky, Bohdan Cherkes, Marija Drėmaitė, Maciej Górny, Aleksandar Kadijević, Mart Kalm, Żanna Komar (MCK), Henrieta Moravčíková, Helena Postawka-Lech (MCK), Andrzej Szczerski, Michał Wiśniewski (MCK), Natalia Żak (MCK).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Wstęp
Najważniejszym pytaniem, jakie powinniśmy sobie zadawać w stulecie odzyskania niepodległości, powinno być pytanie o dziedzictwo II Rzeczypospolitej. Jaką materialną i niematerialną spuściznę pozostawiło nam międzywojenne dwudziestolecie? Jakie artefakty, literaturę, wartości, mity? To pytanie warto stawiać również z racji samej definicji dziedzictwa. Wielu badaczy – takich jak Gregory Ashworth, Jacek Purchla, Andrzej Tomaszewski czy John Tunbridge – jednoznacznie podkreśla rolę wyboru konkretnych elementów czy wartości z przeszłości, które chcemy zachować lub / i wykorzystać współcześnie.
Co zatem wybieramy? Co teraz jest dla nas kluczowe? Kwestia dążenia do wolności, konieczność odbudowy zniszczonego wojną kraju, wielki wysiłek całego społeczeństwa zmierzający do złączenia w jeden organizm podzielonego kraju? Czy jednak nie powinniśmy pamiętać także o ciemnych stronach tamtych lat, wielkich nierównościach społecznych, braku uznania dla mniejszości etnicznych i religijnych, osuwaniu się kraju w stronę autorytaryzmu?
Sądzę, że takie pytania i wiele innych stawiają sobie obywatele wielu krajów Europy Środkowej. Jedni w tym roku świętują stulecie swojej niepodległości, dla innych wydarzenia sprzed wieku nadal są powodem do refleksji. Ta wyjątkowa rocznica odczytana w kontekście misji Międzynarodowego Centrum Kultury zaowocowała wystawą-opowieścią o architekturze międzywojennej Europy Środkowej. Zarówno wystawa, jak i towarzysząca jej publikacja wielowymiarowo przedstawiają relacje architektury i polityki tamtego czasu, pokazują, jak architektura i urbanistyka stanowiły emanację dążeń politycznych i społecznych – modernizacji, rozwoju, skupienia się na potrzebie kształtowania nowego obywatela, a w szczególności stworzenia mu nowoczesnych warunków do życia. W kontekście pytania zadanego na początku sądzę, że właśnie kultura myślenia o przestrzeni publicznej i urbanistyce jest tą wartością, z której powinniśmy dziś czerpać.
Wystawa i publikacja są efektem wspólnego wysiłku pięcioosobowego zespołu kuratorskiego z MCK, co chciałabym szczególnie podkreślić. Ponad dwuletnia praca, pomimo trudności, jest także wkładem w uczczenie tego szczególnego stulecia. Ten wysiłek i jego owoce są częścią programu Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017–2022. Chciałabym również podziękować wszystkim instytucjom i osobom prywatnym za wypożyczenie eksponatów na wystawę.
Agata Wąsowska-Pawlik
Dyrektor Międzynarodowego Centrum Kultury w Krakowie
Przez kilka lat wydawało się, że Wielka Wojna, jakkolwiek wyjątkowa pod wieloma względami, zakończy się prawdopodobnie tak samo jak niemal wszystkie poprzednie. W którejś z europejskich stolic dojdzie do zjazdu dyplomatów i przedstawicieli koronowanych głów Europy. Będą się targować, a ostatecznie zwycięży brytyjska zasada względnej równowagi sił na kontynencie. Takie przypuszczenia zostały potwierdzone przez nieoficjalne informacje (wszystko to było bowiem ściśle poufne) o tajnych traktatach z Włochami i Rumunią. Oba państwa przystąpiły do wojny po stronie Ententy pod wpływem korzystnej oferty zdobyczy terytorialnych. Nikt nie zadawał sobie pytania, czy ich postulaty terytorialne są sprawiedliwe i uzasadnione, zgodne z liniami podziałów etnicznych albo z naturalnymi granicami. Oba państwa po prostu przyjęły najkorzystniejszą ofertę.
Ten tradycyjny sposób myślenia o polityce i przestrzeni nie był wyłącznie domeną zimnokrwistych dyplomatów. Nawet naukowcy, skądinąd czasem nie wolni od idealizmu, na ogół uznawali prymat racji stanu nad obiektywnymi prawami nauki. Halford Mackinder, jeden z pionierów geopolityki, pod koniec 1914 roku zauważał, nie bez złośliwości pod adresem kolegów z profesorskimi tytułami:
Zdarzają się dziś ludzie [...], którzy sądzą, że po zakończeniu obecnej wojny uporządkujemy Europę na nowo zgodnie z ideałami nauki. Ja nie mam tej pewności. Sądzę, że i oni odkryją, iż stara idea równowagi mocarstw pozostanie w mocy podczas każdego z przyszłych europejskich kongresów pokojowych, co oznacza, że granice wyznaczymy w odwiecznym procesie negocjacji[1].
Hasło głoszące prawa do samostanowienia narodów, dobiegające od 1917 roku zarówno ze wschodu – z bolszewickiej Rosji, jak i z zachodu – ze Stanów Zjednoczonych, miało w tych warunkach charakter rewolucji. Uwagę europejskiej opinii publicznej przykuwał przede wszystkim Woodrow Wilson, amerykański prezydent o aparycji i manierach pastora, który miał ambicje, by raz na zawsze zmienić sposób uprawiania polityki. W styczniu 1918 roku Wilson przedstawił swój program przed Kongresem. Mówił, że nadszedł czas liberalnej demokracji i wieszczył koniec tajnych dyplomatycznych układów. W odniesieniu do ówczesnej sytuacji na kontynencie europejskim Wilson sformułował kilka postulatów (rozbitych na „14 punktów”), a ich wprowadzenie w życie miała gwarantować rosnąca potęga USA. Oswobodzenie ziem rosyjskich, które znalazły się pod okupacją Niemiec i Austro-Węgier, oraz wycofanie wojsk nieprzyjacielskich z Serbii, Czarnogóry i Rumunii zaliczały się do żądań poniekąd oczywistych. Podobny charakter miały postulaty dotyczące wycofania się Niemców z północnej Francji i Belgii, a także zwrotu Alzacji i Lotaryngii temu pierwszemu krajowi. Ciekawiej prezentowały się dwa inne pomysły Wilsona: zapewnienie autonomii narodom Austro-Węgier oraz utworzenie niepodległej Polski z dostępem do morza. Ostatecznie jednak kwestie szczegółowe, ujęte w powyższych punktach, bledły wobec myśli przewodniej jego wystąpienia, wspartej gospodarczą i militarną potęgą USA, jedynego mocarstwa, które wyszło z wojny potężniejsze, niż było przed nią, w 1914 roku:
Przez cały zarysowany przeze mnie program przebiega jak czerwona nić pewna zasada. Jest to zasada sprawiedliwości dla wszystkich narodów i narodowości i ich prawa do współżycia na równych warunkach wolności i bezpieczeństwa, bez względu na to, czy są to narody silne, czy słabe[2].
Przesłanie amerykańskiego prezydenta nie wszędzie dotarło równie szybko i z taką samą siłą. Włoska opinia publiczna (a także polityczne elity kraju) w dalszym ciągu się spodziewała, że wojna przyniesie obfity plon nie tylko w Tyrolu, lecz także po drugiej stronie Adriatyku, w Dalmacji. Cóż z tego, że Włosi nie mieli tam większości – sądzono w Rzymie – wszak przemawia za nimi cywilizacja, ekonomia i krew przelana w dwunastu bitwach nad Isonzo (Soczą). Dużo cieplej przyjęto orędzie Wilsona w państwach centralnych, w ostatnich miesiącach wojny chwytających się każdej szansy na honorowy pokój. Najsilniej jego mowa rezonowała jednak wśród owych „słabych” narodowości, w tym Polaków. Idea prawa do samostanowienia oferowała im wyłącznie zysk, w tym być może najwyższą nagrodę, czyli utworzenie niepodległego państwa.
I to właśnie te najczęściej bezpaństwowe narodowości okazały się najlepiej przygotowane na anonsowany przez Wilsona nowy styl uprawiania polityki. O kim mowa? Na początku Wielkiej Wojny na arenę międzynarodową wkroczyły organizacje uzurpujące sobie prawo do reprezentowania całych narodów. Nie można ich uważać za ciała wybrane demokratycznie, nie pochodziły bowiem z wyboru. Niekiedy, jak w przypadku polskim, były to ruchy polityczne o sprzecznych interesach. Naczelny Komitet Narodowy działał na rzecz polskiej państwowości w ramach monarchii habsburskiej, licząc na klęskę Rosji. Komitet Narodowy Polski swoje nadzieje lokował po stronie przeciwnej – po rewolucji lutowej porzucił prorosyjskie stanowisko i postawił na mocarstwa zachodnie. Podobnych dylematów nie miały najczęściej inne reprezentacje politycznych emigrantów: Komitet Jugosłowiański i Komitet Czechosłowacki (po stronie Ententy) oraz Związek Wyzwolenia Ukrainy (po stronie mocarstw centralnych). Obok Polaków, Czechosłowaków, Jugosłowian i Ukraińców funkcjonowała mgławica mniejszych ruchów, środowisk i organizacji reprezentujących jeszcze mniejsze i słabsze narody: Litwinów, Łotyszy, Estończyków, a także Kirgizów, Azerów czy Czerkiesów. Do długiej listy narodowych komitetów i organizacji należałoby dodać także serbski rząd na uchodźstwie, stopniowo zacieśniający współpracę z Komitetem Jugosłowiańskim reprezentującym Chorwatów, Słoweńców i Serbów z monarchii habsburskiej. Dla wszystkich tych organizacji prawo do samostanowienia było okazją, by swoją słabość przekuć w siłę i żądać sprawiedliwości.
Cechą łączącą te ruchy polityczne była właśnie słabość. Emigranci z wyrokami śmierci na karku (jak Tomáš G. Masaryk, Ante Trumbić czy Edvard Beneš) z trudem walczyli o międzynarodowe uznanie, dostęp do poczty dyplomatycznej, wreszcie o utworzenie własnych sił zbrojnych, symbolu i rękojmi międzynarodowego znaczenia. Niektórym się to udało. W ostatnim roku wojny pod bronią stały już polskie i czechosłowackie jednostki we Francji, Czechosłowackie legiony we Włoszech i w Rosji, jugosłowiańscy ochotnicy w Macedonii, nie wspominając o weteranach rozwiązanych formalnie Legionów Polskich i Ukraińskich Strzelców Siczowych oraz kolejnych ukraińskich formacji wojskowych powstających pod niemiecką okupacją. Te sukcesy przychodziły późno i nie należy ich przeceniać. Mimo posiadania własnych dywizji zagraniczne reprezentacje narodów Europy Środkowo-Wschodniej nawet nie zbliżyły się do statusu takich „mocarstw” jak Belgia. Wciąż jeszcze nie miały gruntu pod nogami.
Słabość polityczna, z której zresztą działacze komitetów zdawali sobie sprawę, motywowała ich do gorączkowych działań na wielu polach jednocześnie. Prawdopodobnie najważniejszym z nich była propaganda kierowana zarówno do rodaków przebywających na emigracji (których trzeba było zachęcić do ochotniczego zaciągu), jak i za granicę. Ta ostatnia polegała na przekonywaniu światowej opinii publicznej, że ten właśnie naród posiada pełną chwały historię oraz godną podziwu kulturę, jest państwotwórczy, a granice, których dla siebie żąda, są perfekcyjnym odzwierciedleniem naturalnych stosunków etnicznych, gospodarczych i historycznych. Innymi słowy, w chwili gdy prezydent Wilson ogłosił światu swoje przemyślenia, to właśnie przedstawiciele słabych (i często bezpaństwowych) narodów Europy Środkowo-Wschodniej potrafili je najsprawniej wykorzystać. W końcu w ostatnich latach zajmowali się głównie udowadnianiem swojego prawa do samostanowienia. Z drugiej strony państwa były mocno przyzwyczajone do realizowania swoich zamiarów za pomocą siły militarnej, nie zaś pisaniny. Pomysł, że węgierscy albo niemieccy uczeni powinni się zająć obroną kresów swojego państwa, jeszcze na początku 1918 roku wydawał się absurdalny. Kto miałby im cokolwiek odbierać? Przecież to armie mocarstw centralnych okupowały olbrzymie połacie Rosji, prawie całą Belgię, Serbię i sporą część Francji. A jeśli już, to przecież, jak mówił Mackinder, zmiany terytorialne i tak zachodzą w „odwiecznym procesie negocjacji”...
Godzina próby dla perswazyjnych umiejętności zarówno ruchów narodowych, jak i wielkich oraz średnich państw wybiła podczas paryskiej konferencji pokojowej w 1919 roku. Delegacje oficjalne i nieoficjalne (bo nie wszyscy dostąpili zaszczytu zasiadania przy stole obrad) zalały miasto, przyczyniając się do wzrostu zatrudnienia miejscowych hotelarzy, restauratorów i drukarzy. Drukowano wszystko, co mogło pomóc w przekonaniu zwycięskich mocarstw do poparcia postulatów maluczkich. Przede wszystkim broszurki i mapy etnograficzne, co stanowiło najprostszy sposób odwołania się do idei samostanowienia narodów. W Paryżu rozpowszechniano setki map i opracowań statystycznych. W masie ich autorów wyróżniały się wybitne osobowości, geografowie, którzy już od jakiegoś czasu poświęcali się definiowaniu terytorium swojego przyszłego państwa, łącząc patriotyczne zaangażowanie z profesjonalizmem najwyższej próby. Nie należy się dziwić, że takie eksperckie gwiazdy pojawiały się przede wszystkim w delegacjach z Europy Środkowo-Wschodniej. Dla nich Paryż był nie zaskoczeniem, lecz ukoronowaniem kilku lat intensywnej pracy w służbie narodu. I szansą, żeby zabłysnąć w najlepszym towarzystwie. Niektórym rzeczywiście się to udało.
Rada Czterech w Paryżu: Lloyd George, Vittorio Orlando, Georges Clemenceau i Thomas Woodrow WilsonNAC
W Paryżu najczęściej sięgano po mapy etnograficzne. W zasadzie powinny one odpowiadać na pytanie o tożsamość narodową mieszkańców terenów spornych. W naszej części świata sytuacja była jednak wyjątkowo skomplikowana. Dominujące tu przed wojną imperia nie były zainteresowane tworzeniem „narodowej” statystyki, a przecież geografowie nie dysponowali innymi danymi niż te zebrane przez imperialne urzędy. Rosję i Austro-Węgry (zwłaszcza Węgry) oskarżano o statystyczne fałszerstwa. Czechosłowacka delegacja w Paryżu przedstawiła mocarstwom zestawienia, które pokazywały czarno na białym, że według węgierskich statystyków całe miejscowości co kilka lat zmieniały tożsamość narodową ze słowackiej na węgierską i odwrotnie. Nasuwał się wniosek, być może zresztą zbyt radykalny, że odpowiedź ankietowanych zależała wyłącznie od siły przekonywania węgierskich rachmistrzów spisowych. Logiczna konkluzja, którą sugerowała czechosłowacka delegacja, mogła być tylko jedna: przyłączenie wszystkich tych terenów do nowo powstałej republiki.
Dane statystyczne dotyczące używanego języka, języka macierzystego bądź wyznania (wszystkie te informacje traktowano jako wyznaczniki tożsamości narodowej; na początku XX wieku nikomu nie przyszło jeszcze do głowy, aby po prostu spytać ludzi, za kogo się uważają) nanoszono na mapy, którymi zarzucano przedstawicieli mocarstw w nadziei na korzystne rozstrzygnięcia terytorialne. Jakość i uczciwość takiej kartografii pozostawiała często wiele do życzenia. Estończycy i Łotysze produkowali mapki, na których zasięg ich osadnictwa przesuwał się o setki kilometrów raz w jedną, raz w drugą stronę, najwyraźniej trudno im było dojść do ładu z własnym programem terytorialnym[3]. Na mapach ukazujących sytuację w Macedonii niektóre kategorie ludności pojawiały się lub znikały, w zależności od narodowości kartografa. Na mapach serbskich obok Serbów występowali „Słowianie macedońscy”, na bułgarskich ci ostatni byli po prostu Bułgarami, a Serbów w Macedonii nie było wcale[4]. Nic dziwnego, że zaufanie do kartografii etnograficznej wschodniej części Europy słabło. Isaiah Bowman, wybitny geograf i główny ekspert delegacji USA, pisał kąśliwie:
Każda z narodowości Europy Środkowej dysponowała swoim własnym zasobem statystycznych i kartograficznych sztuczek. Tam, gdzie zawodziła statystyka, używano kolorowych map. Trzeba by obszernej monografii, by pomieścić analizę wszystkich typów fałszerstw dokonywanych na mapach, wywołanych przez potrzeby wojny i pokoju. Odkryto nowe narzędzie – język mapy. Mapa była równie skuteczna jak krzykliwy plakat, ale sam fakt, że była mapą, czynił ją godną zaufania, autentyczną. Podkręcona mapa stała się nośnikiem niejednego błędnego rozumowania. Proces ten przejawiał się w sposób najbardziej jaskrawy na Bałkanach[5].
Na takim tle pozytywnie wyróżniali się profesjonaliści, renomowani geografowie, których nie było łatwo przyłapać na fałszerstwach, a wykonane przez nich mapy budziły podziw i szacunek fachowców, bez względu na ich sympatie polityczne. Niezależni obserwatorzy paryskich rokowań wskazali dwóch takich uczonych, których wpływ na rozstrzygnięcia dotyczące ich krajów był największy: Serba Jovana Cvijicia i Polaka Eugeniusza Romera[6]. Do tych dwóch należy bez wątpienia dodać trzeciego eksperta, reprezentującego Francję Emmanuela de Martonne, specjalistę od geografii Bałkanów, starego znajomego obu wyżej wymienionych i wielkiego przyjaciela Rumunii. Podejście tych trzech uczonych do statystyki etnicznej wyróżniało się przede wszystkim tym, że nie fałszowali oni danych, a mimo to uzyskiwali pożądany ideowy wydźwięk mapy. Najlepszym tego przykładem może być wykonana przez Romera mapka przynależności etnicznej uczniów pruskich szkół ludowych.
Polski geograf odwołał się do wyników oficjalnej niemieckiej statystyki, z którymi nie polemizował i których nie zmieniał. W istocie nie było takiej potrzeby. Pruska statystyka szkolna służyła zapewnieniu odpowiedniej liczby nauczycieli znających język mniejszości (czyli polski) i ten praktyczny cel sprawiał, że jej twórcy wcale nie byli zainteresowani sztucznym pomniejszaniem liczby polskojęzycznych poddanych. Ta specyfika statystyki szkolnej nie była co prawda tajemnicą, ale nie każdy odbiorca mapy Romera wiedział, czy też chciał wiedzieć, z czym ma do czynienia. Sam fakt, że polski geograf dokładnie odwzorowuje pruskie dane, umacniał wrażenie, że chodzi tu o mapę wyjątkowo obiektywną i uczciwą. Na mapie Romera widoczne są ponadto izarytmy, co znaczy, że zastosował on sposób obrazowania znany z map pogodowych, pozwalający na odwzorowanie zjawisk stopniowalnych. Romer był pionierem zastosowania tej techniki do kartografii etnograficznej, za co podziwiali go koledzy po fachu[7]. Obie wielkie zalety mapki, śmiałe wykorzystanie materiałów „przeciwnika” oraz techniczna doskonałość umiejętnie skrywały manipulacje kartografa. Romer tak dobrał kolory symbolizujące stosunek dzieci mówiących w domu po polsku do dzieci mówiących po niemiecku, że na pierwszy rzut oka kolor „polski” panował prawie wszędzie, aż po wybrzeża Bałtyku. Legenda pokazuje, że kolor ten dominował nawet w takich rejonach, w których przewaga dzieci niemieckojęzycznych wynosiła niewiele mniej niż 95 do 5.
Przygotowana przez delegację czechosłowacką tabelka miała uzmysłowić politykom, jak niegodna zaufania była węgierska statystyka narodowościowa
Skoro nawet mapy najbardziej uznanych kartografów po dokładniejszej analizie budziły wątpliwości, trzeba było poszerzyć paletę argumentów stosowanych podczas dysput terytorialnych. W ten sposób na warsztat geografów działających w czasie paryskiej konferencji pokojowej trafiały najprzeróżniejsze nowe kwestie. Obok przedstawień podziału etnicznego i map historycznych wielkim tego świata prezentowano mapy powiązań gospodarczych, komunikacyjne, a nawet roślinności, zupełnie jakby występowanie pewnych gatunków drzew mogło przesądzać o tym, do kogo powinna należeć ziemia, na której rosną. To poszerzenie instrumentarium służącego do ustalania naturalnych granic przyczyniło się do zatrudnienia kolejnych specjalistów – ekspertów oficjalnych delegacji oraz pracowników nieoficjalnych przedstawicielstw państw i narodów niezaproszonych do stołu obrad. Naturalnie pierwsze skrzypce wciąż grali wybitni geografowie, zarówno ci z obozu zwycięzców wielkiej wojny, jak i ci przegrani, których wezwano dopiero na odczytanie wyroku. Oni także tworzyli mapy i diagramy prezentujące własny punkt widzenia. I te publikacje, dziełka bułgarskiego profesora Anastasa Iszirkowa, jego węgierskiego kolegi Pála Telekiego czy też świetnego ukraińskiego geografa Stepana Rudnyćkiego znalazły drogę do Paryża, mimo że ich autorom nie pozwolono tam dotrzeć.
Mapka Romera przekonywała na pierwszy rzut oka, że ludność polska nieprzerwanym pasmem sięgała aż do Bałtyku. Na drugi rzut oka obraz nieco tracił na jednoznaczności... cyt. za: E. Romer, Geograficzno-statystyczny atlas Polski, Warszawa i Kraków 1916.
Jak można ocenić wpływ tych wszystkich uczonych ekspertów na decyzje konferencji pokojowej? Aby odpowiedzieć na to pytanie, należy wrócić do politycznego przesłania Wilsona z początku 1918 roku. Ustalenia poczynione podczas obrad paryskich interpretowano na wiele różnych sposobów. Bez wątpienia rozpoczęły one proces łagodzenia żelaznych zasad, z którymi do Europy przybył amerykański prezydent. Na początku wydawały się one nie do złamania. Przekonali się o tym Włosi, którzy zażądali przekazania im obiecanych w 1915 roku terytoriów włącznie z Dalmacją. Wilson jednak pryncypialnie odmówił realizacji postanowień tajnego układu londyńskiego. W kwietniu 1919 roku prezydent, nie będąc w stanie przekonać do swoich racji włoskiej delegacji w Paryżu, zwrócił się ponad głowami polityków bezpośrednio do włoskiego społeczeństwa. W manifeście opublikowanym najpierw w „Le Temps”, a następnie przedrukowanym przez włoskie gazety tłumaczył swoje racje. Jak pisał, Włochy znalazły się w obozie zwycięzców i ponoszą odpowiedzialność za nowy porządek w Europie. Dlatego właśnie powinny zadowolić się zdobyczami terytorialnymi w Tyrolu, gdzie osiągnęły swoją naturalną granicę. Do aneksji ziem zamieszkanych przez Słowian Południowych nie mają natomiast moralnego prawa. Egoizm powinien ustąpić przed sprawiedliwością[8]. Wilson miał się już nigdy nie wykazać podobnym zdecydowaniem. Zmęczony negocjacjami, coraz częściej godził się z sugestiami francuskich i brytyjskich partnerów. Niektóre rozstrzygnięcia, zwłaszcza te niedotyczące bezpośrednio żadnego ze zwycięskich mocarstw, zapadały właściwie jakby bez udziału wielkich przywódców. Nie dlatego, że byli oni nieobecni ciałem. To raczej ich umęczony duch opuszczał salę obrad. Problem ten celnie ujął sfrustrowany ich ignorancją rumuński premier Ion Brătianu: „Choć nasza sprawa jest niezwykle ważna, wielcy mężowie i tak przysną, a fakt, że przysnęli, i tak nie powstrzyma ich przed podjęciem decyzji w naszej sprawie”[9]. Do podobnej konstatacji mieliby pełne podstawy także inni goście ze wschodu kontynentu: Roman Dmowski, Ignacy Jan Paderewski czy Edvard Beneš, najwyraźniej jednak nie byli gotowi tak otwarcie przyznać, że nie potraktowano ich z wystarczającą powagą. Niemniej nawet decyzje podejmowane we śnie wymagały jakichkolwiek podstaw, materiałów, na których mogłyby się oprzeć. Takie materiały dostarczali politykom eksperci ich delegacji, czyli tacy ludzie, jak de Martonne czy Bowman. Ich rola z czasem stawała się kluczowa.
Polityczni przedstawiciele narodów Europy Środkowo-Wschodniej mieli w tym układzie niewiele do powiedzenia, co poniekąd tłumaczy frustrację Brătianu. Od decydentów oddzielał ich mur zmęczenia i niewiedzy tych pierwszych. Z ekspertami mocarstw praktycznie się nie znali. I na tym polu znowu najwartościowszymi członkami delegacji okazali się naukowcy, tacy jak Romer czy Cvijić. Dzięki profesjonalnym i przyjacielskim kontaktom z naukowcami z Francji, USA i Wielkiej Brytanii, obecnie ekspertami mocarstw, zyskali wpływ na przygotowywane przez nich ekspertyzy. Amerykańscy, francuscy i brytyjscy naukowcy często potrzebowali porady i pomocy w sprawach regionu, którego nie znali, i zwracali się po nie właśnie do kolegów z Europy Środkowo-Wschodniej. W taki sposób, ścieżką od eksperta do eksperta, sugestie i postulaty Polaków, Jugosłowian czy Czechosłowaków mogły dotrzeć na samą górę nawet wtedy, gdy inne drogi zostały już zablokowane[10].
Możliwość nieformalnego wpływania na decyzje konferencji nie była dana wszystkim geografom zaangażowanym w działalność ruchów narodowych. Reprezentanci krajów przegranych nie zostali do Paryża zaproszeni. Uczeni z Ukrainy i Białorusi, których państwa zatonęły w powodzi rosyjskiej rewolucji, mogli jedynie przyglądać się obradom z zewnątrz. Ich osobiste porażki były pochodną klęski, jaką poniosły ich kraje. I świadectwem słabości idei samostanowienia narodów.
Obietnica, którą niosło orędzie prezydenta Wilsona, ostatecznie została spełniona tylko częściowo. Rzeczywiście, o granicach zaczęto rozmawiać inaczej niż dotąd. Rola ekspertów, przede wszystkim geografów, wzrosła niepomiernie, a argumenty naukowe (lub chcące za takie uchodzić) wyparły tradycyjny język dyplomacji oparty na grze sił. W niektórych przypadkach mogły nawet przesądzać o ostatecznych rozstrzygnięciach. Nie zmienił się jednak charakter negocjacji. Jawność i sprawiedliwość, na których zależało Wilsonowi, poległy w starciu z partykularnymi interesami negocjujących państw. Żaden bezstronny sędzia w Paryżu się nie objawił, a sam prezydent nie potrafił tej roli unieść.
Postanowienia konferencji pokojowej nie cieszą się dobrą opinią. Upokorzenie Niemiec miało utorować drogę do władzy nazistom, rozczarowanie Włoch wypchnęło do władzy faszystów, Węgry do dziś nie mogą (lub nie chcą) otrząsnąć się z traumy Trianon, Związek Radziecki pozostał poza systemem międzynarodowej współpracy, a jakby wszystkich tych błędów było mało, pokój trwał haniebnie krótko. Mapa międzywojennej Europy skrywa jednak dużo więcej rozczarowań, państwowości potencjalnych, dysponujących swoimi politycznymi reprezentacjami i – oczywiście – swoimi geografami. Zawiedzione nadzieje Ukraińców, Białorusinów, Chorwatów i innych są smutnym rewersem pięknej historii odrodzonej (albo uzyskanej) niepodległości Polski, Czechosłowacji czy Jugosławii.
Po pierwszej wojnie światowej wzniesiono wiele pomników i mauzoleów. Zanim to jednak nastąpiło, w Europie Środkowo-Wschodniej zburzono pomniki już istniejące. Stało się tak szczególnie w tych krajach, które wówczas uzyskały lub odzyskały niepodległość – z przestrzeni publicznej usuwano symbole byłych reżimów, gdyż budziły one skojarzenia z obcą władzą i uciskiem. W Polsce i w krajach bałtyckich likwidowano liczne pomniki z okresu carskiej Rosji. W wielu wypadkach stało się tak nawet jeszcze przed końcem wojny i ogłoszeniem niepodległości. Przykładem może być tutaj rozebranie w Warszawie statuy namiestnika Królestwa Polskiego Iwana Paskiewicza w 1917 roku, dokonane za zgodą niemieckich władz okupacyjnych, które pojawiły się w mieście po wycofaniu wojsk rosyjskich. Po zakończeniu wojny nowe władze państwowe w Polsce i krajach bałtyckich[1] systematycznie usuwały pomniki wzniesione w czasach zaboru rosyjskiego, rozbierano także cerkwie[2]. Najbardziej jaskrawym przejawem takich działań w Polsce było w latach dwudziestych XX wieku zrównanie z ziemią soboru Aleksandra Newskiego, który dominował nad Warszawą jako symbol rusyfikacji oraz władzy carskiej. Jego odpowiednik w krajach bałtyckich, sobór Aleksandra Newskiego w Tallinie, ledwie uniknął zniszczenia. W tym samym czasie na zachodzie Polski, na terenach byłego zaboru pruskiego obalano pomniki niemieckich monarchów i przywódców politycznych[3]. W nowo powstałej Czechosłowacji usuwano pozostałości po monarchii austro-węgierskiej, w tym także symbole katolickiej władzy kościelnej, kojarzonej tam z Habsburgami. Znanym przykładem tych działań jest zniszczenie kolumny Maryjnej w Pradze, zaledwie kilka dni po ogłoszeniu niepodległości Czechosłowacji[4]. Rozbieranie monumentów odbywało się na szeroką skalę także w słowackiej części nowego państwa[5]. Obalano habsburskie pomniki, w tym pomnik Marii Teresy w Bratysławie, który został roztrzaskany przez tłum w 1921 roku, przede wszystkim jednak usuwano symbole reżimu węgierskiego. Spektakularnym tego wyrazem było wysadzenie kolumny Arpada w ruinach zamku Devín w 1921 roku. Pomnik węgierskiego wodza stanowił kość niezgody ze względu na swoją symboliczną lokalizację na ruinach słowiańskiego zamku, który uważano za kolebkę narodu słowackiego.
Wyburzanie Soboru Aleksandra Newskiego w Warszawie, 1926NAC
Burzenie pomników miało także aspekt konstruktywny. Obalanie znaków obcej władzy przyczyniało się bowiem do tworzenia narodowej tożsamości w nowo powstałych krajach, a symboliczny wpływ tych działań był znacznie większy niż poniesione wysiłki. Wznoszenie nowych pomników trwało jednak dłużej i wymagało ogromnego zaangażowania i sporych nakładów finansowych. Ponadto w trudnych latach zawirowań po pierwszej wojnie światowej takie inwestycje nie zawsze były politycznym priorytetem, dlatego realizacja niektórych projektów trwała bardzo długo. Niemniej jednak w okresie międzywojennym powstało w Europie Środkowej wiele pomników, których obecność zaznaczyła się wyraźnie w krajobrazie.
Obalenie kolumny Maryjnej w Pradze, 1918Wikimedia Commons
Upamiętniano przede wszystkim bitwy oraz ofiary wojny. Zarówno w Europie Zachodniej, jak i w Ameryce Północnej kultura pamięci i badania dziejów pierwszej wojny światowej skupiają się na doniesieniach i wspomnieniach dotyczących bitew we Francji i w Belgii. W tej narracji symbolem brutalności wojny pozycyjnej i bezsensownego rozlewu krwi na nieznaną wcześniej skalę stają się okopy. Sergiusz Michalski trafia w samo sedno tego problemu, pisząc:
Prowadzone w okopach, krwawe i jednocześnie nierozstrzygające niczego bitwy, takie jak pod Verdun czy nad Sommą, położyły ostateczny kres wierzeniom, że wojnom nieodłącznie towarzyszy romantyzm[6].
Jednak zachodni punkt widzenia zaniedbuje doświadczenia Europy Środkowo-Wschodniej, które w wielu aspektach są zupełnie odmienne niż te z frontu zachodniego[7]. Był on zdeterminowany przez działania wojenne prowadzone w okopach, pociągające za sobą ogromną liczbę ofiar. Na wschodzie linie frontu przesuwały się szybko, to w tył, to w przód, czemu towarzyszyły gwałtowne zmiany sytuacji bojowej walczących stron. Kolejna różnica dotyczyła składu etnicznego oddziałów wojskowych: w armiach austro-węgierskiej, rosyjskiej i niemieckiej walczyli ramię w ramię żołnierze z różnych grup narodowych – niejednokrotnie przeciwko własnym rodakom zaangażowanym po stronie wroga. Liczba walczących żołnierzy była porównywalna na wschodzie i na zachodzie Europy, ale na froncie wschodnim odnotowano znacznie więcej ofiar. Sześć z dziewięciu milionów żołnierzy poległych w pierwszej wojnie światowej zginęło na wschodzie Europy. Co istotniejsze, sześć milionów ofiar cywilnych to suma znacznie przewyższająca liczbę ofiar cywilnych na zachodzie.
Mauzoleum bohaterów Mărăşeşti, proj. George Christinel i Constantin PomponiuUniunea Arhitecților din România
Inna ważna różnica dotyczy skutków politycznych pierwszej wojny światowej. W Europie Zachodniej uwaga opinii publicznej skupiała się głównie na wstrząsie spowodowanym okrucieństwem bitew oraz ogromnymi stratami, natomiast w Europie Środkowo-Wschodniej wojna stała się nowym otwarciem.
Podczas gdy pierwsza wojna światowa na Zachodzie jest przedstawiana jako tragiczny koniec długiego okresu rozwoju, większość ludzi w Europie Wschodniej postrzega rok 1918 jako nowy początek i obietnicę na przyszłość[8]
– twierdzi Maria Bucur. Były co prawda w Europie Środkowo-Wschodniej państwa przegrane, takie jak Austria i Węgry, jednak dla większości krajów koniec wojny oznaczał nadzieję na prawo do samostanowienia. Dzięki pierwszej wojnie światowej wiele krajów uzyskało lub odzyskało niezależność, a inne powiększyły swoje terytoria czy wpływy.
Praktyka upamiętniania tych wydarzeń kształtowana była zatem przez odmienne punkty widzenia. Zarówno na zachodzie, jak i na wschodzie wojna była doświadczeniem traumatycznym. Mnóstwo miast zostało zniszczonych, zginęło wielu żołnierzy, najczęściej młodych, w pełni sił, a także cywilów. Jednak z politycznego punktu widzenia oraz biorąc pod uwagę perspektywy na przyszłość, ofiara ta nie poszła na marne. Uznano w związku z tym, że upamiętnianie wojny nie tylko czyni zadość potrzebie przepracowania traumy, ale jest też działaniem narodowo- i państwotwórczym, przyczynia się znacząco do restytucji dawnych lub kreowania nowych tradycji, które miały służyć stabilizacji społeczeństw w nowo powstałych, odrodzonych czy też przekształconych państwach.
W idealnych okolicznościach upamiętnienie wojny powinno pomóc w jednoczeniu społeczeństwa, jednak w wieloetnicznych i zróżnicowanych religijnie krajach modele tożsamości, a także pamięć zwykle nie odnosiły się do całej ludności i najczęściej wykluczały jakieś grupy, zamiast działać integrująco. Przykładem tego jest mauzoleum wzniesione na polu zwycięskiej bitwy pod Mărăşeşti w 1917 roku, która odegrała kluczową rolę w rumuńskiej historiografii i w kształtowaniu pamięci zbiorowej[9].
Mauzoleum Bohaterów Mărăşeşti (Mausoleul Eroilor de la Mărăşeşti), zaprojektowane przez architektów George’a Cristinela oraz Constantina Pomponiu, zostało otwarte w 1938 roku – budowano je ponad piętnaście lat. Mieszczą się w nim groby ponad sześciu tysięcy żołnierzy oraz sarkofag generała Eremii Grigorescu, dowodzącego siłami rumuńskimi pod Mărăşeşti.
Pomnik generała Milana Rastislava Štefánika na Bradlu, proj. Dušan Jurkovič, ok. 1930, widokówkaKolekcja prywatna
Cylindryczny korpus zwieńczony stożkowym dachem i masywna tarasowa baza z surowego kamienia, na której umiejscowiono monument, sprawiają, że przypominająca fortecę budowla dominuje nad okolicznym krajobrazem. Na fryzie ozdabiającym wieżę przedstawiono obraz bitwy, a napis nad wejściem informuje, że pomnik wzniesiono „ku chwale bohaterów narodu” (Intru slava eroilor neamului). Kształtem korpus mauzoleum nawiązuje do pomnika Tropaeum Traiani znajdującego się w Adamclisi, najważniejszego reliktu rzymskiej obecności w Rumunii[10], sugerując w ten sposób, że narodowe dziedzictwo kraju korzeniami sięga starożytności. Znajdujący się na szczycie wieży krzyż jest z kolei odniesieniem do tradycji prawosławnej, podobnie jak ulokowana wewnątrz mauzoleum Kaplica Chwały.
Budowa pomnika, zainicjowana w roku 1919 przez Narodowe Stowarzyszenie Kobiet Rumuńskich, postępowała nie zawsze przy pełnym poparciu rumuńskiego rządu. Monument odgrywał jednak kluczową rolę w rumuńskiej kulturze pamięci narodowej oraz w oficjalnych obchodach rocznicowych. W ceremonii jego otwarcia, która przyciągnęła do małej miejscowości Mărăşeşti tysiące ludzi z całego kraju, uczestniczyli król Karol II oraz liczni przedstawiciele władz państwowych.
Mauzoleum w Mărăşeşti jako pomnik opiewający triumf kraju, którego obszar, w wyniku pierwszej wojny światowej, powiększył się niemal o połowę, miało stanowić przesłanie dla całego narodu, w rzeczywistości zaś ignorowało ono wieloetniczny charakter społeczeństwa ówczesnej Rumunii. Sugerują to napisy jedynie w języku rumuńskim, krzyż wieńczący budowlę oraz kaplica, która przeznaczona jest wyłącznie dla wyznawców prawosławia. Tendencja zwracania się, w sposób mniej lub bardziej jednoznaczny, do jednej tylko, dominującej nacji jest typowa dla pomników wznoszonych po pierwszej wojnie światowej we wschodniej części Europy.
Podobną funkcję jak Mauzoleum Mărăşeşti pełni na Słowacji pomnik generała Milana Rastislava Štefánika na górze Bradlo koło miasteczka Brezová[11]. Mimo że ten najsłynniejszy na Słowacji kopiec, usypany jako miejsce pochówku słowackiego dowódcy i męża stanu, nie upamiętnia bezpośrednio samej wojny, to przypomina o tym, jaką odegrała ona rolę w procesie narodowej emancypacji. Generał Štefánik – jeden z założycieli Legionu Czechosłowackiego, walczącego przeciwko wojskom Austro-Węgier i Prus, a także współtwórca Czechosłowackiej Rady Narodowej – wielce zasłużył się dla niepodległości Słowaków, chociaż uzyskanej w ramach konfederacji z Czechami. Po tragicznej śmierci w katastrofie lotniczej w 1919 roku uznano Štefánika za wyzwoliciela Słowacji, a nawet zaczęto czcić jako męczennika[12]. Sprzyjały temu niewyjaśnione okoliczności katastrofy, które podsycały teorie o zamachu dokonanym w wyniku spisku antysłowackiego. Śmierć Štefánika stała się wówczas dla narodu ofiarą z krwi za wyswobodzenie Słowacji z tysiącletniej podległości.
Grób generała w pobliżu jego rodzinnego Košariská stał się swoistą świątynią narodu. Zaprojektował go słowacki architekt Dušan Jurkovič, znany już jako twórca ponad trzydziestu cmentarzy wojskowych dla żołnierzy armii austro-węgierskiej w Galicji, zbudowanych w latach 1916–1918. Cmentarze te, świetnie wkomponowane w krajobraz, zyskały wielkie uznanie[13].