Australia. Ścieżkami snu - Anna Korzeniowska - ebook + książka

Australia. Ścieżkami snu ebook

Anna Korzeniowska

3,1

Opis

Anna Korzeniowska opowiada o miesięcznej wyprawie po Australii, którą odbyła wraz z mężem. Książka relacjonuje przebieg tej niezwykłej przygody oraz odkrywa, jakie przesłanie współczesnemu człowiekowi i  światu niosą rdzenni mieszkańcy Australii.

Unikatową cechą książki jest to, że nie jest ona tylko przewodnikiem lub reportażem z podróży, ale przede wszystkim porusza ważne tematy w wymiarze psychologicznym, edukacyjnym, społecznym i ogólnoludzkim. Zawiera ważne przesłanie zarówno dla młodego pokolenia, jak i dla wszystkich czytelników, którzy poszukują, próbują zrozumieć siebie samych, szukają wyższych wartości w podróży życia.

Książka doskonale wpisuje się w trend minimalizmu, ekologii, odejścia od kapitalizmu i pójścia w stronę humanizmu, gdzie jeszcze jest szansa na zachowanie najcenniejszych wartości, szacunku do życia i drugiego człowieka.  Książka wpisuje się w wiele aktualnych problemów społecznych, takich jak: transformacja klimatyczna, deglobalizacja, kryzysy zdrowotne, urbanizacja, świadomy konsumpcjonizm, czy utrata spójności społecznej.

"Książka przypomniała mi – jako żywo – moją pierwszą, pełną zachwytów podróż do Australii. To było w czasach studenckich, na drugi koniec świata, także mentalny. Podróż pełna dziwnych i niezrozumiałych wtedy tajemnic. Jedna z mocniejszych… wspólnotowość, zdecydowanie większa niż w Europie empatia, chęć pomagania zawsze i wszędzie. To matriarchalne podejście do życia ma tam naprawdę mocne orbitowanie, jest zaraźliwe i czy się to komuś podoba, czy nie, pochodzi od rdzennych Australijczyków, których autorka traktuje z uwagą i szacunkiem. Nie sądziłem, że podobne doznania mogą powrócić trzydzieści lat później. Książka Ani to osobisty dziennik podróży, który też kiedyś spisałem i opublikowałem. Tyle że ten jest o wiele bogatszy w dojrzałe refleksje, które u mnie pojawiły się wraz z upływem czasu. Jest tu wiele trafnych cytatów, które służą poznaniu nie tylko Australii, jej rdzennych mieszkańców, ale i samego siebie. Podróż spełniona. Polecam!"  Marek Tomalik

Anna Korzeniowska – ur. w 1977 r. w Starachowicach. Poetka, podróżniczka, nauczycielka. Studiowała filologię germańską i dziennikarstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. W 2002 r. ukończyła studia i zaczęła pracować jako nauczyciel. Po studiach przeprowadziła się do Warszawy, gdzie obecnie mieszka i pracuje. W 2016 r. ukazał się jej debiutancki tomik poezji Łza czysta jak sumienie, wydany przez Wydawnictwo Sowello. W 2016 r. opublikowana została jej pierwsza książka podróżnicza, pt. Z plecakiem przez Indochiny, wydana nakładem Wydawnictwa DM Sorus. W 2019 r., nakładem Wydawnictwa Novae Res, ukazała się jej kolejna książka podróżnicza, Maroko. Kraina Gnawy. Wraz z mężem odwiedziła najdalsze zakątki świata, podróżowała między innymi po Afryce, Azji, Ameryce Południowej i Australii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (9 ocen)
1
3
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
haniap87

Nie polecam

dramat narzekanie na każdej stronie
00
Tomwic51

Całkiem niezła

Dużo filozofii i encyklopedycznych wiadomości - mało opisów i wrażeń z podróży. Rozczarowanie.
00

Popularność




Anna Korzeniowska

Australia.

Ścieżkami snu

© Copyright by Anna Korzeniowska

Opracowanie redakcyjne i korekta

dr Katarzyna Wróbel

Projekt okładki

Helena Smoczny, Beata Lewkowicz

Skład i przygotowanie do druku

Adrian Szatkowski

Druk i oprawa

Sowa Sp. z o.o.

ul. Raszyńska 13, 05-500 Piaseczno

www.sowadruk.pl

ISBN: 978-83-967513-1-7

Wydanie pierwsze

Welcome to Australia. Sydney

Jest 2020 rok i wydawać by się mogło, że rzeczywistość została zamknięta gdzieś poza czasem, odizolowana od czasu. Panuje pandemia, ludzkość pozostała w domach odizolowana od reszty swojego najbliższego świata, za jednym pstryknięciem pojawił się na świecie koronawirus, który zmiata rzesze ludzi z tego łez padołu i przenosi ich w inny wymiar. Liczba chorych rośnie w zastraszającym tempie. Zamiast alertów pogodowych człowiek otrzymuje na telefon komórkowy kolejne wytyczne od władzy, czego nie robić i jak unikać drugiego człowieka, żeby się nie zarazić. Nikt nie przypuszczał, że dożyjemy czasów, w których ludzie będą musieli się od siebie dystansować, zakładać maski. Zamknięty w swoich czterech ścianach, w narzuconej izolacji, człowiek ma wreszcie czas na refleksję, na rachunek sumienia. Jeszcze do niedawna myślałam, że raj jest gdzieś daleko stąd, oddalony o 15 594 kilometry od Warszawy – podróż samolotem do mojego wymarzonego miejsca zajmuje 19 i pół godziny. Myślałam tak o Australii jeszcze trzy lata temu, niestety bardzo się myliłam.

Aktualnie – z uwagi na katastrofy naturalne i pandemie – nigdzie na świecie nie można czuć się bezpiecznie. Jeszcze rok temu Australię nękały pożary, w wyniku których ginęła masowo fauna i flora. Dzisiaj cały świat solidarnie nękany jest przez koronawirusa, który przyszedł z chińskiego miasta Wuhan, rozprzestrzenił się na cały glob i zagościł tu na dobre. Końca pandemii nie widać ani nie słychać. W dobie porozumiewania się za pośrednictwem komunikatorów i telefonów nie pozostaje nic innego, jak pisać o czasach, które bezpowrotnie minęły, które pięknie się wspomina, o podróżach, które można było odbyć, przemieszczając się z miejsca na miejsce samolotem, o czasach, w których człowiek mógł się cieszyć obecnością innego człowieka.

Pisząc tę opowieść, żywię głęboką nadzieję, że jednak czasy w iście orwellowskim wydaniu kiedyś się skończą i powrócimy do normalności. A wtedy każdy będzie mógł polecieć samolotem do swojego upragnionego miejsca na ziemi. Aczkolwiek pisząc o lataniu, nie będę chyba zbyt proekologiczna, ponieważ od momentu, w którym kursuje niewiele samolotów, podobno poprawiła się jakość powietrza. To sytuacja aktualna, natomiast cofnijmy się teraz w czasie do 19 października 2017 roku, kiedy to rozpoczęła się podróż do krainy Aussie, inaczej Down Under lub – jak kto woli – do Australii, z przesiadką w Dosze.

Podróż z Warszawy do Dohy minęła szybko, ponieważ w sumie pięć godzin lotu to niewiele, przy czym trzeba dodać, że czternaście godzin w powietrzu pozostawało jeszcze wciąż przed nami. Piszę „przed nami”, ponieważ moim towarzyszem podróży był mój mąż. Niestety trzy godziny postoju na lotnisku w Dosze, w oczekiwaniu na airbus do Sydney, dłużyły się niemiłosiernie. Odwiedzenie wszystkich sklepów w strefie bezcłowej, spacer wzdłuż i wszerz w hali odlotów i przylotów, kontakt z rodziną w Polsce przez media społecznościowe, piąta wizyta w toalecie – ktoś może zadać pytanie: co tu jeszcze można by ze sobą zrobić? Wypada tylko siedzieć i medytować, pomyślałam. Nagle na telebimie pojawiły się informacje z Rosji z Putinem w roli głównej oraz kobietą, która prawdopodobnie wyjawiła mediom, jakie są jego aktualne plany. Niestety – o zgrozo – poszła za to siedzieć.

Wreszcie doczekaliśmy się odprawy i trzeba było się w pełni zmobilizować. Jeszcze przed całą wyprawą do ziemi obiecanej czytałam o epidemii królików w 1859 roku, które zostały sprowadzone i wypuszczone przez Thomasa Austina. Było ich zaledwie dwadzieścia cztery i miały służyć wyłącznie polowaniom. Niestety rozmnożyły się na potęgę i od tamtej pory Australijczycy są wyczuleni na swojej granicy na wszystko, co się do nich wwozi, włącznie z ziemią pod butami, sierścią zwierząt na ubraniach i tym podobnymi. Przyzwyczaiłam się już, że na męża muszę zawsze czekać, ponieważ kiedy jest sprawdzany, słychać pisk detektorów – i tym razem nie stało się inaczej. Pewnie sierść naszego kota Bonifacego ostała się na jego koszuli i trochę potrwało, zanim jego ciało oraz plecak zostały przebadane wzdłuż i wszerz za pomocą broni celnika, którą stanowił detektor przypominający wielki drąg.

W samolocie trafiliśmy na stewardessę Tatianę, której zmęczenie dawało się we znaki już po starcie samolotu. Dowodem na to były spadające na głowy pasażerów walizki z otwartego luku bagażowego – Tatiana była tak powolna, że nie mogła sobie poradzić ze wszystkimi obowiązkami na pokładzie samolotu. Kiedy poprosiliśmy o długopis, aby móc wypełnić dokumenty przed kolejną odprawą na lotnisku w Sydney, nie doczekaliśmy się, byliśmy zdani na łaskę innych pasażerów. Jacek otrzymał też wybrakowane jedzenie. Jako że jest fanem bułek, postanowił się upomnieć o nie i na szczęście otrzymał dodatkowe dwie.

Czternaście godzin lotu minęło bezpowrotnie i już zamartwialiśmy się kolejną odprawą oraz tym, jak poradzimy sobie z jet lagiem. O tym ostatnim zupełnie zapomnieliśmy na skutek wrażeń i myśli o tym, że nasze stopy za moment, już za chwilę, staną na „ziemi czerwonej”, na kontynencie, o którym marzy się od dziecka, aby postawić tam stopę i chłonąć go wszystkimi zmysłami, tak, jak to odczuł kiedyś kapitan James Cook, słynny odkrywca. Postawił on swoją stopę na australijskim lądzie dokładnie 28 kwietnia 1770 roku. Właściwie po ośmiu dniach od chwili, w której Anglicy ujrzeli kontynent z pokładu barki węglowej Endeavour. Wiatry rzuciły statek do przesmyku zatoki, zwanej dziś Botany Bay. Było to w drodze do Tahiti. Cook zatrzymał się w zatoce Botany Bay na siedem dni. W tym czasie pochował zmarłego na gruźlicę członka załogi, Thorby’ego Sutherlanda. Wziął w posiadanie dla korony brytyjskiej odkryty przez siebie ląd, nazwany Nową Południową Walią. Nazwa ta obejmowała południowo-wschodnią część kontynentu. Obecna nazwa „Australia” została zaproponowana przez Matheusa Flindersa, oficjalnie figurowała po 1814 roku, wypierając dotychczasową – „Nowa Holandia”.

Podobno Torres, kiedy dotarł do brzegów Nowej Gwinei, nazwał nieznany kontynent Australia del Espiritu Santo. W XVII wieku docierali tam żeglarze holenderscy, między innymi do zatoki Carpentaria zawinął Willem Jann, czy załoga statku Eendracht na znak swojej obecności pozostawiła tablicę pamiątkową na wyspie Dirk Hartog, w pobliżu zatoki Rekina w Australii Zachodniej. Z tego czasu od nazwiska odkrywcy Abela Tasmana pochodzą mapy piątego kontynentu, nazwa Nowa Holandia oraz Tasmania. Właściwym odkrywcą Australii jest James Cook, przed nim był jeszcze William Dampier, pierwszy Anglik, który w 1688 roku zetknął się z ludnością tubylczą w pobliżu Wyspy Melville’a. James Cook zaś, jako największy odkrywca Oceanii, nazwał Australię „lądem do wzięcia”[1].

Histeria dopadła mnie jeszcze przed odprawą, kiedy to przypomniałam sobie, że mam ze sobą leki sterydowe do nosa, a przecież nie można wwozić ich do Australii. Przed odprawą poznaliśmy Grzegorza. Przyleciał on do Sydney w odwiedziny do kolegi, który z kolei został wydelegowany tutaj do pracy. Kolega miał czekać na Grzegorza przy wyjściu z lotniska i tak naprawdę dzięki niemu dowiedzieliśmy się, jak najlepiej poruszać się po Sydney, ponieważ mapy i przewodniki to jedno, a tubylcy i ich wskazówki to drugie, bardziej wiarygodne źródło informacji. Wracając do odprawy, zostaliśmy przepuszczeni dzięki temu, że byłam wiarygodna i w związku z tym nie czyniono mi żadnych problemów z powodu leków. Nasz nowo poznany kolega Grzegorz musiał się niestety przepakować, ponieważ jego walizka ważyła za dużo. Zaczekaliśmy na niego. Warto było, gdyż razem z kolegą Grzegorza wsiedliśmy do taksówki i udaliśmy się w kierunku centrum Sydney.

W trakcie jazdy otrzymaliśmy cenne wskazówki, dokąd się udać, gdzie można by chociaż dobrze zjeść. Podobno najtaniej w Sydney można przekąsić coś tuż po lunchu, a nawet dostać posiłek gratis. Rachunek został opłacony kartą przez kolegę Grzegorza. Umówiliśmy się, że oddamy mu pieniądze podczas wycieczki w Góry Błękitne. Niestety w góry wyruszyliśmy sami, ale pieniądze udało się oddać Grześkowi po powrocie do Polski.

Wylądowaliśmy w hostelu, którego właściciel pochodził ze Szwajcarii. Okazał się niezwykle miłą osobą i pomógł nam wiele razy podczas pobytu w Sydney. Doszło nawet do tego, że przy wyjeździe tak usilnie namawiał nas, abyśmy zostali, że naprawdę się nad tą opcją zastanawialiśmy. Wynajęliśmy u niego dwuosobowy pokój za 200 AUD, czyli po 100 AUD na głowę, z ogromnym łożem, lodówką i toaletą, która znajdowała się piętro niżej. Zamieszkaliśmy nieopodal rozrywkowej dzielnicy King Cross.

Zanim opowiem o tym, jak wyruszyliśmy w miasto, chciałabym zaprosić cię, mój drogi czytelniku, do tego, abyś wyruszył razem ze mną w podróż historyczną. Według uczonych w chwili przybycia pierwszej flotylli (1788 r.) w regionie dzisiejszego Sydney mieszkało ok. 3000 osób. Należeli oni do trzech głównych grup językowych: Dharawal (na południu), Dharug (na zachodzie) i Ku-ring-gai (na północy). Tereny między Zatoką Botaniczną a Port Jackson (Sydney Harbour) zamieszkiwał lud Eora, należący do drugiej z wymienionych grup językowych. Wybrzeże, zalesione równiny i góry wymagały od tubylców posługiwania się różnymi narzędziami, takimi jak koszyki, haczyki na ryby, czółna, dzidy. Teren był dzielony na rewiry, które zamieszkiwały mniejsze grupy, 50-osobowe, polujące i zajmujące się zbieractwem. Każdy klan porozumiewał się innym dialektem i pomimo przywiązania do swoich rewirów nie przeszkadzało mu to w wędrówkach i udziale w rytuałach plemiennych. Reguły współżycia ustalało prawo plemienne, o którego przestrzeganie dbała starszyzna. Aborygeni z okolic dzisiejszego Sydney pierwszy raz zobaczyli białe twarze w 1770 r., kiedy w Zatoce Botanicznej rzucił kotwicę Endeavour, dowodzony przez kapitana Jamesa Cooka, który wraz z towarzyszącymi mu botanikami, Josephem Banksem i Danielem Solanderem, uznał wybrzeże za rzadko zaludnione po tym, jak spotkali trzydziestu lub czterdziestu tubylców, mimo że były ich tysiące – w ten oto sposób mylnie wzięto odkrytą ziemię za terra nullius, czyli niezamieszkaną, ziemię niczyją[2].

Pojawił się pomysł założenia kolonii karnej. W ten sposób chciano rozwiązać problem przeludnienia angielskich więzień. Dopiero po dwustu latach Sąd Najwyższy wydał orzeczenie, że jednak kontynent nie był terra nullius, czyli ziemią niczyją, a Aborygeni zaczęli się domagać praw do swojej ziemi. Własność Korony Królewskiej stanęła pod znakiem zapytania. Początki istnienia miasta Sydney nie były dla jego mieszkańców najszczęśliwsze. „W rejs na drugi koniec świata (dokładnie 23 500 km w jedną stronę) wypłynęło z Portsmouth 11 jednostek z ponad 1350 skazańcami i żołnierzami piechoty morskiej. Wyprawa, dowodzona przez Arthura Philipa, po ośmiu miesiącach, w styczniu 1788 roku wpłynęła do Zatoki Botanicznej”[3]. Cook nazwał obecne Sydney Harbour Port Jackson, na cześć ówczesnego naczelnego sędziego marynarki. Dnia 26 stycznia 1788 roku nad dzisiejszą Sydney Cove załopotał Union Jack. Datę tę obchodzi się jako Dzień Australii. Zesłańcy przybyli na statkach umierali wycieńczeni brakiem pożywienia, a wypierani przez nich ze swoich ziem Aborygeni byli dziesiątkowani przywleczonymi przez zesłańców chorobami, między innymi ospą. Pierwsi osadnicy musieli walczyć z powodziami, pożarami spichlerzy czy napaściami tubylców. Dochodziło często do kradzieży pożywienia, ponieważ w pierwszym roku istnienia kolonii do zatoki nie zawinął żaden statek. Zmniejszano wciąż racje żywnościowe i głód był głównym zagrożeniem dla przybyłych. W czerwcu 1790 roku pojawił się wreszcie okręt Lady Juliana, z zaopatrzeniem i z kolejnymi więźniami. Nie wszystkie okręty docierały, niektóre z nich musiały zawrócić z powrotem do portu. Pierwszy obcy statek zacumował 1 listopada 1792 roku – z peklowaną wołowiną, winem, dżinem, rumem, tytoniem i smołą w ładowni. Był to amerykański bryg Philadelphia. W styczniu 1793 roku na statku Bellona przybyli pierwsi dobrowolni osadnicy. Sydney powoli stawało się potęgą. W pierwszych latach XIX wieku główną władzę nad wszystkimi gałęziami gospodarki sprawowała mafia wojskowa, którą nazywano też „korpusem rumowym”, ponieważ miała ona również monopol na alkohol. Rum był w tym czasie popularnym środkiem płatniczym, zwłaszcza wśród skazańców. Nie wszystkim podobały się rządy korpusu rumowego. Z tego względu wielu wystąpiło przeciwko niemu – między innymi Macarthur, który nieposłuszny swojemu przełożonemu został odesłany do Wielkiej Brytanii, później zaś – uniewinniony w 1804 roku – kupił stado hiszpańskich merynosów, co dało początek hodowli owiec w Australii. Następnie kapitan William Bligh wystąpił przeciwko korpusowi rumowemu i zakazał handlu wymiennego. Nowy gubernator, Szkot Lachlan Macquarie, rozbił natomiast ostatecznie korpus rumowy oraz w ciągu dziesięciu lat swoich rządów założył pierwsze banki, wprowadził pierwszą kolonialną walutę, planowanie urbanistyczne, wybudował ponad 200 gmachów, założył Królewskie Ogrody Botaniczne, wybudował drogi łączące Parramattę z Windsorem. Po tym, jak Lachlan Macquarie podał się do dymisji, nastały rządy Ralpha Darlinga, któremu Sydney zawdzięcza budowę szlaku Great Northern Road. Dzięki temu szlakowi możliwe było dostarczanie do miasta płodów rolnych.

W 1840 roku więźniowie nie byli już dostarczani do Sydney, lecz na Tasmanię i wyspę Norfolk. Sydney potrzebowało sześćdziesięciu lat, aby z osady przekształcić się w miasto. Dodatkowo odkrycie złota w regionie Bathurst w 1823 roku spowodowało napływ nowych mieszkańców. W 1855 roku powstała pierwsza linia kolejowa. Podczas I wojny światowej tysiące sydnejczyków wyruszyło na front, by bronić interesów Korony Brytyjskiej. Wielu z nich zginęło, a Australię dopadł wielki kryzys i jedna trzecia obywateli Australii pozostała bez pracy. Podczas II wojny światowej Australijczycy walczyli z Japończykami na Morzu Koralowym i w Nowej Gwinei. Z pomocą Australijczykom ruszyli Amerykanie, których okręty zawijały do Sydney jeszcze później, podczas wojny koreańskiej i wietnamskiej. Po II wojnie światowej nasiliła się emigracja z Europy, a komunizm w Europie miał wpływ na imigrację[4].

Pomimo zmęczenia udaliśmy się do rozrywkowej dzielnicy Sydney, King Cross, miejsca rozrywki dla młodych ludzi – z knajpami, restauracyjkami, sklepikami, czynnymi dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dzielnica owiana jest niezbyt dobrą sławą. Na ulicy Orwella, przy stacji metra, dało się zauważyć pijane czarnoskóre dziewczyny. Każda z nich była ubrana wyzywająco, gotowa na imprezę – sądząc po strojach, dziewczyny ewidentnie szukały wrażeń. Towarzyszył im młody chłopak – w każdym razie wyglądał na młodszego niż one – który w pewnym momencie nonszalancko oznajmił wszystkim przechodniom, że odłącza się od grupy, wykrzykując słowa: „Spadam stąd, laski, bo chce mi się lać”. Dziewczyny, jak to dziewczyny w stanie upojenia alkoholowego, zaczęły przeraźliwie chichotać.

Nie omieszkam wspomnieć o zjawiskowych domach publicznych i niemniej zjawiskowych prostytutkach na ulicy. Wszystkie dziewczyny do towarzystwa wyglądały bardzo skromnie, niekiedy – ze względu na ich nietuzinkową urodę – trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy panie mają niecne zamiary. Wrażenie robiły również sklepy z bielizną lateksową i wszelkimi artykułami dla poszukujących mocnych wrażeń erotycznych. Pełne rozmachu, przepychu i jakiegoś nieokreślonego ładu sklepy wystawowe wraz z ekskluzywnymi butikami najlepszych projektantów lateksu wtapiały się w obraz przypominający teatralną scenerię. Jakoś nie można było przejść obok tych cudeniek obojętnie. Kiedy człowiek przechadza się Marszałkowską w Warszawie, sklepy erotyczne są częścią składową tego siermiężnego i ciemiężonego miasta, stanowiąc pewien koloryt. Często zupełnie nie pasują do reszty otoczenia i jakoś nie zachwycają.

Po zachłyśnięciu się tą brudną ulicą w ekskluzywnym opakowaniu przyszła pora na zakup środków do życia, czyli chociażby chleba, który – bagatela – kosztował w przeliczeniu na polską walutę jedyne trzydzieści złotych. Ten fakt spowodował, że musieliśmy zejść na ziemię, kiedy ulica Orwella zafundowała nam najdroższy chleb pod słońcem. Byliśmy przygotowani na to, że ceny w Australii znacznie różnią się od tych w Polsce, ale jednak jedna rzecz była co najmniej dziwna, bowiem sprzedawca w sklepie, co prawda Hindus z pochodzenia, nie rozpoznał królowej brytyjskiej na pięciodolarowym banknocie. „To chyba jakiś nowy nominał, bo nie znam tej pani na banknocie” – stwierdził zdziwiony. Przyznaję, że już na początku ta scena wprawiła mnie w konsternację i pomyślałam o tym, że może w Warszawie sprzedano mi fałszywe banknoty, jednak po chwili pomyślałam z zażenowaniem, jak można nie rozpoznać królowej brytyjskiej. A jednak można. Podobnie jak można nie wiedzieć, kto jest prezydentem kraju, w którym się mieszka.

Wreszcie nadszedł właściwy moment na zmysłowe penetrowanie tego miasta. Wyruszyliśmy do Królewskich Ogrodów Botanicznych przez Domain. „Royal Botanic Gardens to najstarsza placówka naukowa w Australii, która powstała z inicjatywy gubernatora Macquariego w 1816 roku. Można podziwiać tu 7500 gatunków roślin, w tym Zielnik Nowej Południowej Walii powstały w 1985 roku; placówka przechowuje niektóre z okazów zebranych jeszcze przez Josepha Banksa, uczestnika lądowania Jamesa Cooka w Zatoce Botanicznej w 1770 roku. W ogrodzie znajduje się też Ośrodek Roślin Tropikalnych, składający się z dwóch cieplarni: Piramidy i Łuku; można też podziwiać Rozarium z różnymi odmianami róż czy ogród zielarski z wieloma leczniczymi roślinami. Dodatkową atrakcją są liczne rzeźby w ogrodzie. Ogród zachwyca nie tylko roślinnością, ale też bogactwem różnych gatunków papug i kolorowego ptactwa”[5].

Trzeba przyzwyczaić się do tego, że Australia to kraina ptaków, nie tylko tych latających, ale i chodzących, przypominających stylem życia nasze polskie kury. Samo Sydney jest przede wszystkim domem dla ibisów czarnopiórych, charakterystycznych ptaków z długim czarnym dziobem, czarną głową, białymi piórami i czarnymi długimi nóżkami. Ibisy są wszędzie tam, gdzie znajdują się zielone kompleksy w mieście. To ptasi strażnicy miasta, którzy patrolują miasto naziemnie, natomiast na drzewach często przesiadują olbrzymie białe papugi kakadu, z charakterystycznym żółtym grzebieniem na czubku głowy oraz białym upierzeniem. W Ogrodach i nie tylko można podziwiać też lorysy, mniejsze papugi, które zazwyczaj żyją w stadach. Można je rozpoznać po mnogości kolorów upierzenia – przeważa kolor zielony z domieszką niebieskiego, żółtego i pomarańczowego. Z różnymi gatunkami papug mieliśmy jeszcze do czynienia podczas podróży w inne rejony Australii.

Zachwyca także flora – kwiaty, a przede wszystkim drzewa, które są pielęgnowane tak, jakby były eksponatami w muzeum. Nie widziałam ani pni po ściętym drzewie, ani nikogo, kto by się w zbrodniczy sposób obchodził z drzewami, jak to dzieje się w Polsce, i je ścinał. Australijczycy kochają przyrodę i są z niej dumni, nie niszczą swojego naturalnego bogactwa. Zdecydowanie powinniśmy brać z nich przykład. To, co cieszyło mój wzrok i na co zwróciłam szczególną uwagę, to drzewo tropikalne o fioletowych kwiatach, o fachowej nazwie jakaranda mimozolistna. Gatunek tego drzewa przybył z Ameryki Południowej i jest uprawiany w wielu rejonach świata, a jego nazwa pochodzi z języka guarani i oznacza „pachnące”. Czy jakarandy pachniały? Tego nie sprawdzałam, ponieważ wystarczył mi ich rajski widok na ulicach i w parkach Sydney.

W całej Australii można rozkoszować się widokiem wielu innych gatunków drzew, takich jak drzewa butelkowe, o pniu, który magazynuje wodę, palmy, bambusy. Nie mogę nie wspomnieć oczywiście o eukaliptusach, które stanowią wizytówkę tego kraju, ale o nich nieco później…

Co łączy operę w Sydney z Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie?

Aby dojść do Królewskich Ogrodów Botanicznych, trzeba przemierzyć wielkie trawiaste pole, tak zwane Domain, które może pomieścić nawet ćwierć miliona ludzi podczas zgromadzeń publicznych, m.in. festiwali czy koncertów. Miejsce to kiedyś było ogrodzone bramami i otwierane o świcie, a zamykane o zmroku. Dzisiaj czynne przez całą dobę jest idealne do gry w krykieta, podobnie jak sąsiadujący z nim Hyde Park. „Zresztą Hyde Park był pierwszym publicznym kompleksem zieleni i tu też odbył się pierwszy mecz krykieta odnotowany w australijskich kronikach w 1804 roku. Część Hyde Parku, o nazwie Sandringham Memorial Garden, upamiętnia Jerzego V i Jerzego VI – dziadka i ojca królowej Elżbiety II, która uroczyście w 1954 roku otworzyła ogród. Nieopodal, przy College Street, znajduje się Muzeum Australijskie, w którym między innymi można podziwiać dzieje rdzennych Australijczyków, galerie szkieletów i dinozaurów”[6].

Pora napisać coś o dwóch symbolach Sydney, które stały się wizytówką miasta, czyli o Sydney Opera House i moście Harbour. Aby podziwiać słynną operę, trzeba udać się na wschód, w kierunku głównej przystani żeglugi pasażerskiej, która odgranicza dwie strony miasta – mowa o Circular Quay. To właśnie po wschodniej stronie znajdują się Królewskie Ogrody Botaniczne, opera, Domain i Hyde Park. Zachodnia strona, z Darling Harbour, była przeznaczona dla zesłańców z Anglii i na załadunki oraz rozładunki statków. Ostatnio turysta z Węgier zapytał mnie w Warszawie o Pałac Kultury i Nauki: „Madam, co to za budynek, taki charakterystyczny, wyróżniający się?”. Co prawda opery w Sydney nie można porównać pod względem estetycznym do Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, zresztą oba powstały zupełnie w innych okresach, jednak zdecydowanie pełnią kluczową rolę, są obiektami użyteczności publicznej, ogniskują kulturalne życie miasta, a także wyrażają jego duszę.

„Sydney Opera House to podobno dzieło sztuki, zbudowane z miliona płytek ceramicznych, które pokrywają kompleks o kształcie «żagli» lub «muszli», składający się z trzech oddzielnych budynków; wschodni stanowi sala operowa z widownią i sceną; zachodni mieści salę koncertową i w podziemiach mniejsze sceny: Drama Theatre, Playhouse oraz Studio; w południowym, najmniejszym, działa restauracja Guillaume at Bennelong. Cały ciąg zamyka restauracja Harbour. Przed operą rozciąga się dziedziniec, pełniący rolę sceny pod gołym niebem, na który prowadzą monumentalne schody. Co roku odbywa się tu ponad 2500 imprez kulturalnych. Autorem Opery był duński architekt Jørn Utzon, którego projekt wygrał konkurs w 1957 roku. W związku z tym, że koszty projektu były wysokie, doprowadziło to do sporów między budowniczymi i władzami miasta. Architekt opuścił Australię, a jego syn odebrał w jego imieniu wyróżnienie nadania mu tytułu honoris causa. Budowę obiektu rozpoczęto w 1959, a uroczyste jego otwarcie przez królową Elżbietę II nastąpiło w 1973. Koszt całego przedsięwzięcia wyniósł 102 mln dolarów”[7].

Opera nie zrobiła na nas piorunującego wrażenia. Mogę stwierdzić, że o wiele lepiej prezentuje się na pocztówkach czy książkowych ilustracjach. Cóż, tak jak życie towarzyskie i knajpiane toczy się nad brzegami rzek, w tym miejscu jest podobnie. Na szczególną uwagę zasługują knajpki, restauracje przy operze w całym porcie. Niczym na bulwarach wiślanych nad Wisłą młodzi ludzie, turyści z lampkami wina w dłoniach tańczą i celebrują życie każdego dnia po pracy przy akompaniamencie dobrej muzyki, upajają się widokiem opery i żeglujących statków pasażerskich po zatoce. Główna przystań żeglugi pasażerskiej i wszystkich kursujących po zatoce jednostek komunikacji publicznej nazywa się Circular Quay. Jakie było zaskoczenie, kiedy mój mąż nagle wypatrzył statek pasażerski floty Carnival, na którym pracował ładnych parę lat temu. Zawsze marzył o tym, aby się znaleźć na pokładzie tego statku już nie w roli pracownika, lecz pasażera. Teraz mieliśmy okazję, aby podziwiać tego olbrzyma z bliska, mogliśmy nawet wejść na jego pokład.

Statki floty Carnival to największe wycieczkowce na świecie. Głównymi kierunkami ich kursów są Karaiby, Bahamy, Riwiera Meksykańska, Alaska, Kanada, Bermudy i Europa. Statek był olbrzymi. W środku, według opisu męża, znajduje się całe miasteczko, które różni się od normalnego miasta tym, że pływa po wodzie i się przemieszcza. Statek z zewnątrz robi ogromne wrażenie i rozumiem teraz tę ekscytację pasażerów wsiadających na pokład, gotowych, aby zmierzyć się z morskim żywiołem, czy po prostu przygotowanych na kilkutygodniową przygodę, zostawiających za sobą całe swoje dotychczasowe życie i przede wszystkim rutynę dnia codziennego.

Na chodniku prowadzącym do cumujących statków, vis a vis kompleksu opery, znajdują się metalowe plakiety upamiętniające słynnych powieściopisarzy, dramaturgów i poetów. Ścieżka z plakietami przypomina nieco słynną Aleję Gwiazd w Hollywood, nie jest to jednak przewodni motyw wybrzeża. Nie mogliśmy przejść obojętnie obok nazwiska naszego rodaka, słynnego pisarza i publicysty Josepha Conrada, właściwie Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego. Jego nazwisko jest identyczne z moim, jak sprawił to los i zadecydował zbieg okoliczności. Noszę je z dumą.

Korzeniowski był marynarzem. Akcja jego utworów rozgrywa się na morzu, w egzotycznej scenerii Oceanu Indyjskiego, jego wysp i archipelagów. Urodził się w Bedryczowie, ale mieszkał też między innymi w Warszawie, na Nowym Świecie 45, wraz z rodziną i ojcem Apollonem, który również był pisarzem. Nie wyobrażam sobie, żeby ta tablica pamiątkowa znajdowała się gdzieś indziej, tablica pamiątkowa dotycząca człowieka, który większość swojego życia spędził na morzu. Oczywiście na Nowym Świecie również znajdziemy tablicę pamiątkową, ale kiedy jesteś na końcu świata, z którego niewiele informacji dociera do Europy, tablica z nazwiskiem pisarza polskiego pochodzenia jest niezwykle miłą niespodzianką dla jego rodaków.

Przechadzając się pod gołym niebem przy Circular Quay, doskonale wyczuwa się nadmorską atmosferę portową, z mieszaniną ludności, kultur, kuchni z wpływami azjatyckimi, śródziemnomorskimi, z powiewem nowoczesności, i przestrzeń charakterystyczną dla nadmorskich miasteczek.

„Nikogo nie dziwią restauracje z mieszanką dań w menu, takich jak sushi, risotto, makaron czy tajska sałatka. Tak, jak cechuje Australię różnorodność etniczna, tak też typowa dla tego kraju jest różnorodność kulinarna. Niektóre lokale serwują dla swoich klientów kangura, emu, krokodyla, bawołu czy wielbłąda”[8].

Nam dane było spróbować mięsa kangura na dalszym etapie podróży. Jednak stwierdzam, że mogłabym się obyć bez tego dania. Nie była to rozkosz dla mojego podniebienia – mięso przygotowane bez zastrzeżeń, lecz po jego skosztowaniu, z szacunku dla tych zwierząt, podjęłam decyzję, że nie będę ich konsumować już nigdy więcej. Jedno doświadczenie w zupełności mi wystarczy.

Kiedy burczące brzuchy nie dają za wygraną, trzeba udać się w końcu do jakiejś jadłodajni. W zależności od zasobów portfela można zasiąść w wykwintnej restauracji lub zadowolić się stekiem z frytkami w pubie już za około 10 AUD i colą za 2 AUD. Puby są traktowane przez tubylców z wielkim szacunkiem, często mieszczą się w najstarszych budynkach. Do takich w Sydney należy Lord Nelson, pamiętający czasy z 1836 roku, czy pub o nazwie Hero of Waterloo z 1843 roku.

Australijczycy, a zwłaszcza sydnejczycy, spędzają bardzo mało czasu we własnych czterech ścianach. Mieszkańcy Sydney lubią odprężyć się po pracy nie tylko w pubach i barach, przy piwie, ale kochają wypoczynek na powietrzu, stąd bardzo popularne jest tu plażowanie, wszelkie pikniki, grillowanie czy turystyka piesza lub mecze krykieta, rugby, futbolu australijskiego lub koszykówki i bejsbolu. Nie wspominając już o zamiłowaniu do żeglugi i kajakarstwa. Życie na łonie natury, a także pośród różnych nacji skłania do większej tolerancji i serdeczności.

Australia to nie tylko plaże, dzika przyroda, ale przede wszystkim jej życzliwi i pomocni mieszkańcy. Australijczycy patrzą szczególnie na dobro innych, cechuje ich swego rodzaju egalitaryzm, żywią niechęć do każdej władzy i ludzi, którzy się wywyższają. Są niesłychanie pomocni. Być może powodem takiego stanu rzeczy jest położenie kraju, a także ogromne tereny pustynne, często niezamieszkałe przez ludzi, tak zwany outback. Jeżeli człowiek podróżuje po outbacku w pojedynkę tysiące kilometrów i zabraknie mu paliwa lub wody, ma marne szanse na przeżycie bez pomocy drugiego człowieka. Dlatego też Australijczycy dbają o siebie nawzajem, kierują się czystym pragnieniem bycia użytecznym i pomocnym. Słynne powiedzenie „no worries” – w tłumaczeniu na język polski: „nie martw się” – oznacza dla mnie, że wypowiadający te słowa uważa, że powinnam ochłonąć, nie denerwować się, bo na pewno nie zostanę sama ze swoim problemem, mogę liczyć na wsparcie. Dwa magiczne słowa, które w kontaktach międzyludzkich potrafią zdziałać cuda, zwłaszcza w sytuacjach dla nas niezręcznych czy stresowych. Takie podejście do życia ma kolosalne znaczenie dla higieny własnej psychiki, zwłaszcza gdy czynnik ludzki zawodzi, bo przecież nikt z nas, ludzi, nie jest idealny. Kiedy przejmujemy odpowiedzialność nie tylko za siebie, lecz także innych, których spotykamy na co dzień, nasz egoizm rozpływa się w niebycie. Odpuszczamy, kiedy widzimy, że inni też się nie denerwują, lecz przyjmują postawę wspierającą. Kiedy ludzie są wobec siebie równi pod względem ekonomicznym, społecznym i politycznym, dlaczego mieliby nagle zacząć ze sobą rywalizować i walczyć? Takie podejście do życia sprawia, że nie ma miejsca na narzekanie, czuje się pełny luz w kontaktach. Widząc optymizm na twarzach ludzi, żyje się po prostu spokojniej.

Bardzo zabawną rzeczą są w kraju Aussie zakazy, które w Polsce działają na człowieka stresogennie, ze względu na zawarte w nich sformułowania. Kluczowymi słowami, które są używane w tym celu i działają na człowieka jak straszak, są: „zakaz”, „grzywna”, „mandat”, „nie wolno”. Australijczycy nie straszą siebie nawzajem, mają do tego zupełnie inne podejście. Komunikat ma raczej na celu zwrócenie uwagi na wspólne dobro i na to, co możemy zrobić razem, aby żyło nam się lepiej. Poczucie humoru i inne widzenie świata powodują, że chce się być jego częścią, stanowią zachętę do dbania o interesy wspólnoty i środowiska, a nie tylko o własne.

Życie poddaje nas nieustannie próbom, nie jest bajką, to wiemy, ale zupełnie inaczej dzieje się, kiedy zmieniamy podejście do tego, jak postrzegamy wszystkie sytuacje, które nas spotykają, oraz otaczających nas na co dzień ludzi. Często zbytnia powaga, przybieranie różnych masek na co dzień prowadzą do sytuacji, w których ludzie stają się zgryźliwi i uszczypliwi wobec siebie nawzajem – taki schemat kończy się często malkontenctwem. Tego zdecydowanie nie można powiedzieć o Australijczykach. Oczywiście nie chcę też zbytnio ich idealizować, ponieważ jak każdy kraj również Australia ma swoje problemy i nie wszystko jest takie idealne, jak by się wydawało, biorąc pod uwagę chociażby smutną historię rdzennych mieszkańców tego kontynentu, Aborygenów, i ich obecną sytuację w kraju. Przybycie Europejczyków w 1788 roku oznaczało dla nich trudne czasy. Padali ofiarą chorób, byli mordowani, w majestacie prawa odbierano im dzieci. Skutki takiego traktowania są odczuwalne dla nich do dzisiaj – w postaci braku zatrudnienia, wykształcenia, uzależnienia od alkoholu czy kiepskiego stanu zdrowia.

Powrócę teraz do części praktycznej podróży. Przemieszczając się w Sydney, warto zaopatrzyć się w kartę Opal za 10 AUD. Dzięki niej można zaoszczędzić znacznie na przejazdach. Pierwsze zakupy zrobiliśmy w supermarkecie o nazwie Coles. Przeszczęśliwy sprzedawca próbował zrobić na nas dobre wrażenie i zapytał, skąd jesteśmy. Po chwili, kiedy odpowiedzieliśmy mu na pytanie, że przyjechaliśmy z Polski, pozdrowił nas w naszym ojczystym języku słowami „dzień dobry”. Było to dla nas miłym zaskoczeniem. Domyślam się, że nie byliśmy w tym miejscu jednymi Polakami robiącymi zakupy i dlatego sprzedawca zapamiętał polskie pozdrowienie. Podczas gdy kupowaliśmy kartę Opal w kiosku, tuż przy nim zawył jak pies pierwszy z napotkanych przez nas Aborygenów, po czym stojąca za nami w kolejce Australijka skomentowała tę sytuację następująco: Welcome to Australia. Odniosłam wrażenie, że mówiąc to, chciała nam dać do zrozumienia, że taka jest właśnie Australia, dzika i nieokiełznana. Wy, przybysze z Europy, lepiej przyzwyczajcie się do takich sytuacji.

Trzeba tu też zaznaczyć, że Australia nie jest tanim krajem dla Polaków i na pewno można odczuć już przy pierwszych zakupach, że zawartość portfela błyskawicznie się kurczy. Warto skorzystać z okazji i nastawić się na zakup owoców, zwłaszcza świeżych owoców mango, które pochodzą stąd i są bardzo tanie. Można je nabyć na targowisku lub w markecie. Moim napojem numer jeden stała się tutaj zimna kawa z dużą ilością mleka i słodyczy – uzależniłam się od niej do tego stopnia, że po powrocie do kraju bardzo mi jej brakowało. Nie znalazłam w Polsce żadnego jej odpowiednika, tak aby właściwa mieszanka składników dała efekt w postaci tego niezwykłego napoju. Sydnejczycy, udając się rano do pracy, raczej spieszą się powoli, obowiązkowo trzymając kawę na wynos w dłoni, więc można powiedzieć, że kawa jest ważnym elementem dobrego rozpoczęcia dnia, a już zimna kawa pomaga człowiekowi znosić upały.

Innym napojem, który stał się nieodzowny podczas pobytu w Australii, był również napój imbirowy o nazwie Bundaberg Ginger Beer. Na szczęście można go zakupić w Polsce w sklepach z artykułami z innych krajów. Mężczyźni zdecydowanie spróbują piwa o nazwie Victoria Bitter, w którym gustował mój mąż Jacek. „Wśród piw lokalnych prym wiodą między innymi Boag’s czy Cascade. W pubach piwo zamawia się, podając markę i wielkość szklanki: «Middy» to 284 ml, a «Schoner» to 426 ml”[9]. Nie można nie wspomnieć też o innym trunku – o winie, z którego Australia słynie na całym świecie i plasuje się jako eksporter wina na czwartym miejscu.

Początki winiarstwa datuje się na 1788 rok, kiedy to gubernator Philip został pierwszym winiarzem. Na pierwsze etapy rozwoju winiarstwa mieli wpływ emigranci z Europy, którzy przybyli do Australii z nowymi szczepami winorośli i wiedzą enologiczną. Modna stała się turystyka powiązana z degustacją wina i w związku z tym powstało wiele winiarń w Hunter Valley czy w dolinie rzeki Hunter w Nowej Południowej Walii, które zapraszają turystów na zwiedzanie.

„Hunter Valley to jeden z najstarszych regionów winiarskich w kraju, który słynie z win ze szczepów semillon. Produkty z doliny Yarry cenią miłośnicy win z odmian chardonnay i musującego chandon. Półwysep Mornington jest królestwem szczepu sauvignon blanc. Południowa Walia jest największym producentem wina, stąd pochodzi 45 procent wszystkich australijskich win. Głównymi regionami są: Coonawarra (szczepy cabernet sauvignon), dolina Clare (szczepy cabernet i shiraz) i dolina Barossy (cabernet i shiraz), którą porównuje się z francuskim regionem Bordeaux. Na zachodzie Australii też dobrze prosperują winnice z okolic Margaret”[10].

Jeśli chodzi o świat potraw, najbardziej rozpoznawalną w Australii jest pasta vegemite, która uchodzi za symbol kraju i jest uważana za przysmak narodowy. „Pasta ma postać smarowidła i konsystencją przypomina smar, ma słonawy, gorzki posmak i jest ekstraktem drożdżowym; jej receptura powstała w Melbourne w 1922 roku. Vegemite należy do klasyki kulinarnej i można ją zakupić w każdym sklepie. Na stoły trafiła w porze śniadania jako dodatek do grzanek”[11]. Zakup był oczywisty, ale nazwa i smak nie stanowiły już takiej oczywistości. Przekonaliśmy się o tym, zakupując ten specyfik w jednym z supermarketów. Z zakupem tej pasty wiąże się zabawna historia. Kiedy mój mąż zapytał jednego ze sprzedawców supermarketu, z pochodzenia Hindusa, gdzie dostanie słynną pastę vegemite, ten zrobił wielkie oczy ze zdziwienia, jakby kompletnie nie zrozumiał, o jaki chodzi produkt. W popłochu zawołał swojego szefa, ponieważ sytuacja zupełnie go przerosła. Nie było mnie przy tej rozmowie, więc zapytałam męża, o co chodzi. Zdziwiony odparł: „Wiesz co, dziwne, że vegemite jest symbolem Australii, a pracownik sklepu nie ma zielonego pojęcia, co chcemy kupić”. Po tym, jak to powiedział, okazało się, że nie zauważył jednego szczegółu i dlatego biedny Hindus pospieszył szukać pomocy u szefa. Mój mąż wymówił słowo „vegemite” po polsku, zgodnie z jego zapisem. Niestety wymawia się je inaczej po angielsku, a mianowicie „vedżimajt”. W ten sposób, zmieniając wymowę jednego słowa, mój mąż postawił na nogi cały supermarket. Po powrocie sprzedawcy uratowaliśmy sytuację, odpowiednio wymawiając słowo „vegemite”, a on otrzymał od nas jasny przekaz, o co nam chodziło. Wszyscy dookoła zareagowali porozumiewawczym, entuzjastycznym uśmiechem i odetchnęli z ulgą, że sytuacja się wyjaśniła. Udało się zakupić słynne „vedżimajt”, którego smak moim skromnym zdaniem jest nieco przereklamowany i przypomina raczej coś w rodzaju naszej przyprawy maggi. Zdecydowanie nie można się w tym smaku zatracić, chociażby tak jak w przypadku niemniej słynnych portugalskich ciastek pastéis de nata, ani od niego uzależnić – trzeba po prostu spróbować tego specyfiku, to wszystko przecież kwestia gustu.

Skoro jesteśmy jeszcze w Sydney, nie mogę pominąć Harbour Bridge, bo przecież oprócz opery to jeden z największych cudów architektoniczno-inżynieryjnych Australii. W tym przypadku trzeba przyznać, że w porównaniu z operą most w rzeczywistości prezentuje się zdecydowanie lepiej niż na pocztówkach.

Most został zaprojektowany przez angielską firmę Long and Co., a głównym jego instruktorem był dr John Bradfield. Budowa mostu rozpoczęła się w 1921 roku i potrwała do 1932 roku, kiedy świat pogrążony był w wielkim kryzysie. Podczas ceremonii jego otwarcia zagorzały antykomunista Francis de Groot przedarł się przez kordon i szablą przeciął wstęgę, która była przygotowana dla premiera Jacka Langowa. Intruza ujęto i kontynuowano uroczystości. Most ma osiem pasów ruchu, dwa tory kolejowe oraz dwa chodniki: jeden dla pieszych, drugi dla rowerzystów. Most waży 52 800 ton. Kiedy powstawał, był najdłuższym jednoprzęsłowym mostem na świecie. Projekt mostu przewidywał do 600 samochodów na godzinę. Obecnie, w szczycie komunikacyjnym, przejeżdża ich 15 000. Przed jego powstaniem na drugą stronę zatoki przeprawiały się promy lub prowadził ok. 20-kilometrowy objazd brzegiem. Jedną z tutejszych atrakcji jest wejście na Harbour Bridge i wędrówka po jego przęsłach[12]. To nie lada gratka, ale przyjemność tylko dla odważnych. Każdy uczestnik wyposażony jest w pas, ślizg mocowany do liny bezpieczeństwa i słuchawki, by słyszeć informacje podawane przez przewodnika. Ktoś może zapytać, czy warto się tak narażać. Na pewno warto poczuć skok adrenaliny, a już z pewnością widoki ze szczytu mostu mamy gwarantowane. Podobno widać Góry Błękitne i Morze Tasmana. Zejdźmy z mostu i przenieśmy się teraz w okolicę Market Street, do serca biznesowego i zakupowego city. Znakiem szczególnym jest tutaj Sydney Tower, najwyższa budowla Sydney, która wyrasta z kompleksu handlowego Westfield Sydney (inaczej Centrepoint) o wysokości 309 metrów. Westfield Sydney to nic innego jak rozległy labirynt sklepów odzieżowych, jubilerskich czy spożywczych. Miejsca sąsiadujące z wieżą, takie jak Pitt Street Mall – jeden z najruchliwszych pasaży handlowych metropolii, czy Gmach Królowej Wiktorii, zasługują na odwiedzenie nie tylko ze względów zakupowych, ale również dla walorów estetycznych. Podobno francuski dyktator mody Pierre Cardin nazwał Gmach Królowej Wiktorii ze względu na jego osobliwe wnętrze i panującą tam atmosferę „najpiękniejszą galerią handlową na świecie”. Odnajdziemy w nim motywy architektury wiktoriańskiej. Miejsce to pełniło różne funkcje w XIX wieku, począwszy od targowiska po biurowiec czy bibliotekę miejską. Powstało ono dla uświetnienia złotego jubileuszu królowej Wiktorii[13]. Błyszczące kolorowe posadzki, witrażowe okna, na środku zegar przypominający londyńskiego Big Bena, złote poręcze i dźwięki utworów naszego poczciwego Chopina – to akurat za sprawą jakiegoś pianisty, który właśnie zasiadł do fortepianu usytuowanego na jednej z kondygnacji i postanowił zagrać kilka utworów tego kompozytora.

Podobna sytuacja miała miejsce w innym kraju, który odwiedziłam, a mianowicie w Brazylii, dokładnie w mieście São Paulo, na jednej ze stacji metra. Przygodny mężczyzna zasiadł tam do pianina i grał standardy jazzowe, umilając w ten sposób czas pasażerom, którzy przemieszczali się z jednej stacji do drugiej. Pianino stało tuż przy wejściu do stacji metra, w podziemiach. Jestem zdecydowanie za przejęciem takiego zwyczaju w warszawskim metrze, gdzie zazwyczaj panuje napięta atmosfera i większość pasażerów myśli tylko o tym, aby jak najszybciej wsiąść do metra i z niego wysiąść, lub o tym, jak mija czy minął dzień w pracy. Muzyka pozwala zatrzymać się na chwilę i chyba nie muszę pisać o jej dobroczynnym wpływie na nasze ciało i samopoczucie.

Wracając jeszcze do galerii Królowej Wiktorii – lubiłam tam przebywać nie tylko ze względu na zakupy, ponieważ sklepy oferowały wszelkie możliwe marki dostępne również w polskich galeriach, lecz ze względu na nietuzinkowy nastrój i wystrój tego miejsca. Oprócz tego lokalizacja z darmowym Wi-Fi stanowiła ważny punkt, umożliwiający kontakt mailowy ze światem.

Góry Błękitne

Usilnie próbowałam skontaktować się z Grześkiem, poznanym podczas przejazdu z lotniska do hostelu. Niestety bezskutecznie, pomimo tego, że padła propozycja spotkania i wspólnego wyjazdu samochodem w Góry Błękitne. Nic nie dzieje się bez przyczyny, pomyślałam. Objazd gór samochodem był raczej nie dla nas, ponieważ zdecydowanie woleliśmy się po nich wspinać, chociaż słowo „wspinaczka” w tym przypadku okazało się słowem na wyrost.

„Góry Błękitne były kiedyś nieprzebytą barierą oddzielającą Sydney od wnętrza dzisiejszego stanu Nowa Południowa Walia”[14]. Dzięki odrobinom olejku wydzielanego przez lasy eukaliptusowe można zaobserwować charakterystyczną błękitną poświatę, stąd oryginalna nazwa dla tego słynnego parku narodowego, który cechują 300-metrowe urwiska z punktami widokowymi.

Obszar, na którym znajdują się Góry Błękitne, jest skalnym płaskowyżem, którego główny budulec stanowi piaskowiec. Płaskowyż jest poprzecinany wąwozami, które zostały wyżłobione w ciągu tysięcy lat przez rzeki. Góry były po raz pierwszy zdobyte w 1813 roku przez trzech europejskich eksploratorów: Gregory’ego Blaxlanda, Williama Wentwortha i Williama Lawsona. Można z nich podziwiać pejzaże, zaglądać w czeluście wąwozów czy śledzić kaskady wodospadów. Ponad 3 miliony osób odwiedza punkty widokowe i wodospady Parku Narodowego Gór Błękitnych. Jednym z najciekawszych rejonów parku jest jego fragment położony w pobliżu miasteczka Katoomba, z największą atrakcją w postaci punktu widokowego o nazwie Echo Point, z panoramą skalną Trzech Sióstr i doliny Jamisona. Do parku można dotrzeć samochodem autostradą M4. Dojazd zajmuje dwie godziny autokarem z wycieczką oraz koleją[15].

My wybraliśmy tę ostatnią opcję. Wstaliśmy o szóstej, po nieprzespanej nocy z powodu imprezy zorganizowanej przez innych gości hostelu. Udaliśmy się najpierw do wspólnej kuchni, w której zastaliśmy tylko właściciela całego przybytku oraz – co ciekawe – gromadkę prusaków. Niestety nie było już odwrotu, należało wypić poranną kawę w doborowym towarzystwie. Zanim dotarliśmy do dworca kolejowego, zdążyliśmy jeszcze pobłądzić, w końcu jednak udało się i wsiedliśmy do pociągu, który podążał w kierunku Blacktown, z przesiadką do Katoomby. Tam czekały na nas słynne Trzy Siostry, czyli trzy piaskowcowe filary sterczące nad 300-metrową przepaścią, i mordercza piesza trasa Prince Henry Cliff Walk, między Leurą a szynową kolejką Katoomba Scenic Railway. Z Echo Point mieliśmy do pokonania w dół 860 schodów, wykutych w skałach, które mocno dały mi w kość. Szczerze powiedziawszy, zaczęłam przeklinać pomysł wykucia stopni w skale. Po pokonaniu stopni szukaliśmy innego rozwiązania, ponieważ powrót tą samą drogą – ze względu na potworne zmęczenie – nie wchodził w grę. Jedyne, co pamiętam z przechadzki po parku, kiedy jeszcze nie nastąpił moment wyrzucania z siebie niecenzuralnych słów, to szelest liści, po których przechadzały się ptaki przypominające nasze rodzime kury, różniące się od tych ostatnich długim ogonem. Wybór innej drogi okazał się pułapką – kolejne dwie godziny marszruty, z krótką przerwą na obserwację białych kakadu. Dzisiaj myślę inaczej – miałam szczęście, że mogłam je zobaczyć z bliska w ich naturalnym środowisku. Wtedy zupełnie nie doceniłam tej chwili wytchnienia. Karmienie ich herbatnikami w ogóle nie sprawiło mi satysfakcji, ponieważ moje zdenerwowanie na siebie i na współtowarzysza podróży osiągnęło punkt kulminacyjny. Cóż z tego, że mąż wziął ode mnie plecak i niósł dwa zamiast jednego – zmęczenie i bezsilność były tak duże, że w oczach pojawiły mi się łzy i nasunęło mi się pytanie: „na co mi to było?”. Po chwili pojawiła się druga myśl: że nie jestem na wczasach wypoczynkowych, lecz na wyprawie, która wymaga poświęceń. Oczywiście liczyłam się z wyzwaniami, ale akurat te przerosły moje możliwości fizyczne i poczułam cały wysiłek następnego dnia w swoich obolałych stopach i nogach.

W końcu dotarliśmy do kolejki Railway, ale pomimo potwornego zmęczenia nie wsiedliśmy do niej, ponieważ przejażdżka kosztowała 21 AUD za osobę i warunki oceniliśmy jako klaustrofobiczne, więc trzeba było poszukać innego rozwiązania. Postanowiliśmy zasięgnąć języka wśród innych piechurów. Światełkiem w tunelu okazała się hinduska para na naszej drodze. Zapytaliśmy: „Czy jest jakaś droga, którą możemy wrócić do miejsca, z którego rozpoczęliśmy wędrówkę?”. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „Tak, jest droga i powrót powinien wam zająć czterdzieści pięć minut”. Później spotkaliśmy Australijczyka, który potwierdził, że dojście do Katoomby zajmie nam 45 minut. Hm, pomyślałam, bagatela 45 minut. Co to oznacza dla mnie? Niby bułka z masłem dla kogoś, kto chce się przespacerować, ale po pokonaniu już tylu schodów, przy bolących stopach i stawach to już raczej męczarnia, wysiłek za karę, mozolna walka z samym sobą, test dla ciała i ducha. Czy przetrwam tę mordęgę, czy skapituluję, czy jednak zahartuję się tym w boju? Myślę sobie, że całe nasze życie to wzloty i upadki. Człowieka w tym wszystkim można porównać do nieoszlifowanego diamentu, który musi być szlifowany przez całe życie, czyli testowany mentalnie, emocjonalnie, fizycznie przez różne trudne sytuacje, ludzi, zwłaszcza tych najbliższych, którzy najbardziej nas doświadczają, aby stać się lepszym człowiekiem i odkryć swój wewnętrzny skarb, potencjał, którym może w pełni dzielić się z innymi na tej planecie i pomagać im wzrastać lub wykonać swoją lekcję i zapracować tutaj, na Ziemi, na lepsze życie po śmierci.

Kiedy jedne schody się kończyły, zaraz zaczynały się nowe – to chyba jak w życiu. Cel daleko, a jednak człowiek cały czas do niego dąży, pomimo zmęczenia, potu, łez, niekiedy zwątpienia w swoje możliwości, a w końcu z braku nadziei i zapału na realizację pragnienia, które miało inny kształt, kiedy się narodziło, a obecnie przybiera odmienną formę. Podczas morderczej walki z samym sobą pojawiło się rzeczywiste, fizyczne pragnienie, spowodowane brakiem wody w butelce. W drodze napotkaliśmy coś w rodzaju źródełka, ale zaraz pojawił się jak filip z konopi ten sam Australijczyk, którego spotkaliśmy wcześniej, i ostrzegł nas, że woda niby ze źródła, na którą liczyliśmy i która miała ugasić nasze pragnienie, jest zanieczyszczona. Było to jak nokaut przed dotarciem do celu, uderzenie obuchem w głowę. Australijczyk pospieszył na ratunek i zaoferował własną butelkę wody, byśmy nie polegli przed samą metą, która okazała się jeszcze daleko. Na dodatek obawialiśmy się, że zastanie nas ciemna noc.

Kiedy opuściliśmy góry i wyszliśmy na drogę asfaltową, niestety czekały nas do przejścia piechotą kolejne góry, które da facto pokonywały samochody. Jacek zaproponował, że może złapiemy stopa, ale ja usiadłam na przystanku i w sumie chciałam już tam zostać, dysponowałam bowiem resztkami sił. Czułam całe swoje ciało, jakby było poskładane z elementów. Każda jego część dawała mi się we znaki z powodu bólu, potu i zmęczenia, które odczuwałam w tamtej chwili.

Dotarliśmy w końcu do stacji. Co to był za wyczyn, a niech mnie! Teraz należało tylko wsiąść do pociągu i zregenerować ciało. Niestety trzydzieści minut czekania dało mi do myślenia. Co się jeszcze może wydarzyć w tym dniu walki z samym sobą, z własną cierpliwością i z wymęczonym organizmem? Pociąg wlókł się niemiłosiernie, a naszymi współpasażerami byli głównie nieletni. Zwróciłam uwagę na trzy dziewczyny, które ucięły sobie pogawędkę. Jak podsłuchałam, wypowiadały się pochlebnie o swoim koledze homoseksualiście i nowo zakupionej mikrofalówce. Za oknem kropił deszcz, w związku z czym poczułam się tak, jakbym podróżowała po Polsce. Wiadomo, deszcz i pogoda deszczowa mogą kojarzyć się z naszym krajem, w którym większość dni w roku obfituje w ponurą, jesienną i zimową aurę. W takich chwilach i takich okolicznościach marzę zazwyczaj o napiciu się herbaty lub kawy, jednak wtedy musiałam jeszcze zaczekać na ten upragniony moment.

Nagle drzwi naszego przedziału otworzyły się z hukiem i wkroczył mężczyzna, którego nie dało się nie zauważyć, ponieważ jego olbrzymie kołyszące się ciało zajęło niemalże całe siedzenie, przewidziane dla dwóch osób. Przypomniały mi się wtedy programy o amerykańskich grubasach, którzy mieli swoich opiekunów i poruszali się na wózkach, ponieważ ich otyłość mocno ograniczała samodzielne przemieszczanie się. Ten facet co prawda jeszcze mógł się poruszać, ale było to dla mnie zadziwiające, do jakich nienaturalnych rozmiarów można powiększyć swoje ciało.

Podróż pociągiem dobiegła końca, jednak droga do hostelu się wydłużała, ponieważ najzwyczajniej w świecie zabłądziliśmy. Później wydawało się, że szliśmy w dobrym kierunku, a jednak znowu wróciliśmy do punktu wyjścia. Nie mogliśmy trafić do miejsca docelowego. Kręciliśmy się w kółko.